Stara huśtawka
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Stara huśtawka
Na tej huśtawce bawiły się przynajmniej cztery pokolenia Prewettów. Nawet nestor nie potrafi sobie przypomnieć dnia, w którym jej tutaj nie było. Prawdopodobnie jest przytwierdzona do drzewa za pomocą Zaklęcia Trwałego Przylepca, ale jeszcze nikt tego nie sprawdził, ponieważ nie było takiej potrzeby - huśtawka wydaje się niezniszczalna. Z pewnością sprawi radość kolejnym pokoleniom Prewettów i jeszcze nie jeden raz pomoże im przenieść się do beztroskiego świata dziecięcej wyobraźni.
10 X - zaraz po wydarzeniach w Stonehenge
Czekał.
Siedział bokiem na ławce, z wyprostowanymi nogami i przylegając lewym ramieniem do jej oparcia. Opatulony kraciastym kocem, który pamiętał jeszcze jego pierwsze zabawy z Serą, wytrwale tkwił na bujanym nocnym wiatrem siedzisku, a książka, którą przez dłuższy czas starał się zająć myśli, leżała gdzieś na trawie. Niebo pociemniało już tak bardzo, że nie był w stanie przeczytać ani jednej litery.
W stanie pół-snu, z lekko przymkniętymi powiekami, wpatrywał się w miejsce, w którym powinni znaleźć się jego bliscy, reprezentujący Prewettów na Stonehenge członkowie rodziny, gdy tylko świstoklik przemieści ich z powrotem do domu.
Trudne do sprecyzowania uczucie niepokoju zakiełkowało w myślach Roratio już jakiś czas temu - i mimo upartych prób wykorzenienia go, nie potrafił się go pozbyć. Teraz było za późno, by dołączyć do wydarzenia - coraz bardziej żałował, że zdecydował się tam nie pojawić. Nawet jeśli miałby uczestniczyć w nim w roli biernego obserwatora, nie musiałby przynajmniej zastanawiać się, co się tam wydarzyło. Jakie tematy zostały poruszone, jak bardzo nadkruszono fundamentalny porządek już ugruntowany przyzwyczajeniami ich wszystkich.
Skrawkiem koca polerował różdżkę całkiem mechanicznie, jedynie po to, by zająć czymś dłonie.
Dlaczego miał wrażenie, że czerń, która oblepiła niebo jak gęsty eliksir, była nienaturalnie intensywna? Czy te zwiastuny wyimaginowanych sennym umysłem złowrogich zdarzeń mogły mieć jakiekolwiek źródło w rzeczywistości?
Głowa opadła mu na klatkę piersiową, ciężka, niemożliwa do utrzymania na wiotkim karku; poderwał ją nagłym szarpnięciem, przerażony, że chwila ta mogła trwać dłużej, a on przegapił wyczekiwany moment. Nic jednak na to nie wskazywało.
Nadal skazany był na rozwleczone w czasie minuty, niepewność, nawarstwiające się pytania i to nieodparte wrażenie - które tak bardzo pragnął zdusić w zarodku - że coś się zmieniło, że ten dzień zapamiętają wszyscy.
Kiedy usłyszał wyróżniające się spośród gamy dźwięków nocy odgłosy, cała senność zupełnie odpłynęła, a on poderwał się z ławki, ruszając w stronę ich źródła.
Czekał.
Siedział bokiem na ławce, z wyprostowanymi nogami i przylegając lewym ramieniem do jej oparcia. Opatulony kraciastym kocem, który pamiętał jeszcze jego pierwsze zabawy z Serą, wytrwale tkwił na bujanym nocnym wiatrem siedzisku, a książka, którą przez dłuższy czas starał się zająć myśli, leżała gdzieś na trawie. Niebo pociemniało już tak bardzo, że nie był w stanie przeczytać ani jednej litery.
W stanie pół-snu, z lekko przymkniętymi powiekami, wpatrywał się w miejsce, w którym powinni znaleźć się jego bliscy, reprezentujący Prewettów na Stonehenge członkowie rodziny, gdy tylko świstoklik przemieści ich z powrotem do domu.
Trudne do sprecyzowania uczucie niepokoju zakiełkowało w myślach Roratio już jakiś czas temu - i mimo upartych prób wykorzenienia go, nie potrafił się go pozbyć. Teraz było za późno, by dołączyć do wydarzenia - coraz bardziej żałował, że zdecydował się tam nie pojawić. Nawet jeśli miałby uczestniczyć w nim w roli biernego obserwatora, nie musiałby przynajmniej zastanawiać się, co się tam wydarzyło. Jakie tematy zostały poruszone, jak bardzo nadkruszono fundamentalny porządek już ugruntowany przyzwyczajeniami ich wszystkich.
Skrawkiem koca polerował różdżkę całkiem mechanicznie, jedynie po to, by zająć czymś dłonie.
Dlaczego miał wrażenie, że czerń, która oblepiła niebo jak gęsty eliksir, była nienaturalnie intensywna? Czy te zwiastuny wyimaginowanych sennym umysłem złowrogich zdarzeń mogły mieć jakiekolwiek źródło w rzeczywistości?
Głowa opadła mu na klatkę piersiową, ciężka, niemożliwa do utrzymania na wiotkim karku; poderwał ją nagłym szarpnięciem, przerażony, że chwila ta mogła trwać dłużej, a on przegapił wyczekiwany moment. Nic jednak na to nie wskazywało.
Nadal skazany był na rozwleczone w czasie minuty, niepewność, nawarstwiające się pytania i to nieodparte wrażenie - które tak bardzo pragnął zdusić w zarodku - że coś się zmieniło, że ten dzień zapamiętają wszyscy.
Kiedy usłyszał wyróżniające się spośród gamy dźwięków nocy odgłosy, cała senność zupełnie odpłynęła, a on poderwał się z ławki, ruszając w stronę ich źródła.
kołyszę się na nitce nieokreślonych pragnień, palce zaczepiam o rozszczepione na liściu słońce, chwytam umykający wszechświat
Ostatnio zmieniony przez Rory Prewett dnia 08.01.19 18:02, w całości zmieniany 1 raz
Rory Prewett
Zawód : botanik
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
and meet me there,
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zostawił Stonehenge daleko za sobą. Uderzyła go cisza Weymouth, niczym niezmącony spokój, tak nie pasujący do tego co przed chwilą doświadczył. Lekki morski wiatr smagał go po twarzy, kiedy szedł powoli w kierunku posiadłości. Wciąż dzwoniło mu w uszach, a serce biło jak oszalałe - przed oczami stawały mu obrazy martwych ciał, dementorzy, twarze bliskich. Myślał o Alexandrze, Arthurze, Anthonym i pluł sobie w brodę, że ich tam zostawił pośród tego chaosu zamiast pomóc. Od dzisiaj miały ciążyć na nim nowe obowiązki, ale czy musiał je przed chwilą stawiać na piedestał? Nie potrafił przerwać tego niebezpiecznego ciągu myśli, kiedy zauważył niedaleko sylwetkę Rory'ego, idącego w jego kierunku. Zatrzymał się, dopiero teraz czując jak pomału schodzi z niego adrenalina, a do głosu dochodzi ból i zmęczenie. Lewa ręka przeraźliwie bolała, a każdy kolejny oddech powodował coraz większe palenie w płucach. Musiał wyglądać tragicznie przez te otarcia, pył, porwaną szatę. Miał ochotę się zaśmiać i rozpłakać; targało nim mnóstwo sprzecznych emocji, ale widok młodszego brata, całego i zdrowego, mimo wszystko zadziałał na niego kojąco. Chciał wierzyć, że wszystko może się walić, ale posiadłość w Weymouth pozostaje nienaruszona i zawsze można do niej wrócić niczym jakiegoś idyllicznego schronienia, którym przecież tak naprawdę nigdy nie była. Zakłamanie rzeczywistości zawsze było wadą ich rodziny. Chęć wiary w rzeczy, które nie mają racji bytu. Czy w Stonehenge słusznie obstawał przy swoim? Przecież od początku wiedział, że jego postawa nie przyniesie żadnych zmian w tym spleśniałym środowisku. A jednak się uparł, tak jak uparli się inni, przez co połowa z nich wciąż walczy o przeżycie. Czy naprawdę było warto? Chociaż z drugiej strony nie mógł przewidzieć takiego zwrotu akcji. Lord Voldemort, w końcu go ujrzał, a razem z nim terror i strach. Ten człowiek był nieobliczalny, co do tego Archibald nie miał żadnych wątpliwości.
- Całą noc czekasz? - Wychrypiał, kuląc się nieznacznie, by zminimalizować ból.
- Całą noc czekasz? - Wychrypiał, kuląc się nieznacznie, by zminimalizować ból.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
To była ciężka noc dla wszystkich. O szczycie rozmawiało się w ich domu już długo; formalnie i nieformalnie. Razem z Archiem zdecydowali, że lepiej będzie jeśli na szczyt wybierze się tylko jedno z nich i z wiadomych względów musiał być to właśnie on. Byli świadomi tego co w ostatnim czasie dzieje się w środowisku szlacheckim. Tylko ślepiec nie zauważyłby tej rosnącej obłudy i szerzącej się manipulacji. Właśnie ta świadomość zmusiła ich do zachowania jak najlepszych środków bezpieczeństwa. Wcale nie była z tego powodu zadowolona. Chciała być przy swoim mężu w takich sytuacjach. Zabrać głos kiedy był potrzebny i powiedzieć ze szczerością w głosie, że to co aktualnie się dzieje jest absurdalne i niemożliwe do zaakceptowania. Żałowała, że mogła jedynie w pozornym spokoju czekać aż mężczyzna wróci do domu.
Nie mogąc znaleźć sposobu na oderwanie myśli od tej całej sytuacji, Lorraine przechadzała się po posiadłości odkrywając każdy jej zakątek. Blondynka miała wrażenie, że cały ich dom żyje rosnącym napięciem i oczekiwaniem. W głowie kobiety formowały się obrazy i wyobrażenia całego starcia. Dlaczego wtedy kiedy jej moc jej potrzebna by przewidzieć przyszłość ta jakby całkowicie przepada? Zwykle w takich właśnie sytuacjach czuła się bezużyteczna. Wiedza, że powinno się coś zrobić, ale tak naprawdę nie jest się w stanie była okropna. Może właśnie dlatego tak bardzo pragnęła by Archie wrócił już do domu i podzielił się z nimi tym co się tam wydarzyło. Czuła, że nie będą to dobre informacje. Intuicja podpowiadała jej, że to spotkanie było jedną wielką manipulacją by ściągnąć ich wszystkich w jedno miejsce. Żyła nadzieją, że jednak po to by wspólnie dojść do porozumienia. Wszyscy jednak doskonale wiedzieli, że nadzieja od dawien dawna uważana jest za matkę głupich.
Małe Prewetty także musiały odczuć, że w domu dzieje się coś wartego uwagi. Coś niepokojącego. Położenie ich do łóżka i zmuszenie do zaśnięcia wydawało się być niemalże niemożliwe. Kiedy w końcu udało zapewnić maluszkom dobry sen, Lorraine wyszła z posiadłości chcąc zawołać Roriego do domu. Czekanie na dworze nie miało w niczym pomóc. Szlachcianka też nie czuła się dobrze sama z własnymi myślami. Kiedy w końcu udało jej się dotrzeć do stojącej od pokoleń huśtawki zobaczyła tam dwie postacie. Na widok Archiego uśmiechnęła się z ulgą, ale i niepokojem. - Jesteś – powiedziała tylko nie chcąc zalewać go pytaniami. Tylko ślepiec nie zauważyłby w jakim stanie aktualnie był jej mąż. Tak bardzo chciałaby wierzyć, że wszystko jest w porządku.
Nie mogąc znaleźć sposobu na oderwanie myśli od tej całej sytuacji, Lorraine przechadzała się po posiadłości odkrywając każdy jej zakątek. Blondynka miała wrażenie, że cały ich dom żyje rosnącym napięciem i oczekiwaniem. W głowie kobiety formowały się obrazy i wyobrażenia całego starcia. Dlaczego wtedy kiedy jej moc jej potrzebna by przewidzieć przyszłość ta jakby całkowicie przepada? Zwykle w takich właśnie sytuacjach czuła się bezużyteczna. Wiedza, że powinno się coś zrobić, ale tak naprawdę nie jest się w stanie była okropna. Może właśnie dlatego tak bardzo pragnęła by Archie wrócił już do domu i podzielił się z nimi tym co się tam wydarzyło. Czuła, że nie będą to dobre informacje. Intuicja podpowiadała jej, że to spotkanie było jedną wielką manipulacją by ściągnąć ich wszystkich w jedno miejsce. Żyła nadzieją, że jednak po to by wspólnie dojść do porozumienia. Wszyscy jednak doskonale wiedzieli, że nadzieja od dawien dawna uważana jest za matkę głupich.
Małe Prewetty także musiały odczuć, że w domu dzieje się coś wartego uwagi. Coś niepokojącego. Położenie ich do łóżka i zmuszenie do zaśnięcia wydawało się być niemalże niemożliwe. Kiedy w końcu udało zapewnić maluszkom dobry sen, Lorraine wyszła z posiadłości chcąc zawołać Roriego do domu. Czekanie na dworze nie miało w niczym pomóc. Szlachcianka też nie czuła się dobrze sama z własnymi myślami. Kiedy w końcu udało jej się dotrzeć do stojącej od pokoleń huśtawki zobaczyła tam dwie postacie. Na widok Archiego uśmiechnęła się z ulgą, ale i niepokojem. - Jesteś – powiedziała tylko nie chcąc zalewać go pytaniami. Tylko ślepiec nie zauważyłby w jakim stanie aktualnie był jej mąż. Tak bardzo chciałaby wierzyć, że wszystko jest w porządku.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Szedł z wyraźnym trudem - im bliżej Roratio się znajdował, tym więcej niepokojących detali zarysowywało się przed oczami Prewetta; czujne spojrzenie rudzielca najpierw opadło na linię zazwyczaj dumnie wyprostowanych ramion brata - teraz zdawały się łamać, uginać; i jeszcze ta szata, ornamentowana smugami kurzu oraz... ziemi?, postrzępiona niczym odzienie dementorów. Archie wyglądał, jakby znalazł się w samym środku bitwy i z trudem się stamtąd wydarł.
Rory poczuł, że jego serce zaczyna wybijać coraz szybszy rytm; z trudem powstrzymał je przed wyskoczeniem z klatki - siebie samego już nie zdołał, poddał się instynktowi, ruszył biegiem w stronę brata. W febrycznym szale myśli Lorrie dostrzegł znacznie później, niż powinien - nie miał pojęcia, kiedy pojawiła się tuż przy mężu; jedynie prześlizgnął się wzrokiem po jej twarzy, nie mógł oderwać wzroku od niego.
Całą noc czekasz?
Zdezorientowany zamrugał, dopiero po chwili dotarł do niego sens tych słów - i całkiem je zignorował, posyłając bratu rozemocjonowane spojrzenie, które domagało się wyjaśnień - jakie to miało znacznie? Poza tym... to oni, Lorrie i Rory, mieli prawo do zadawania pytań, do odpowiedzi.
Nie potrafił zrozumieć stoickiego jesteś, czule wypowiedzianego przez Lorrie, która samą swoją obecnością zdawała się roztaczać opiekę nad mężem, koić jego rany.
- Archie... co się tam... - nie dokończył; może miała rację? Dopiero teraz zrozumiał intencje bratowej - najważniejsze, że jest - że, cokolwiek tam się stało, wrócił do nich cały, choć nie uszedł bez szwanku. Archie zdawał się wciąż być myślami w miejscu, w którym spotkało go to wszystko - czy Rory naprawdę powinien zasypywać go teraz pytaniami?
- Połóż się na huśtawce - zaskoczył sam siebie spokojem, z jakim wypowiedział te słowa; pewnością, którą starał się zaszczepić w umyśle brata - jesteś tu, a my stoimy tuż obok, więc wszystko będzie dobrze - tak jakby na tę krótką chwilę zamienili się rolami i to on stał się tym starszym. Jakby to on powinien się teraz zaopiekować Archibaldem.
- I powiedz mi, co cię boli - może nie potrafił używać magii leczniczej na zaawansowanym poziomie, ale opanował jej podstawy - i jeśli w ogóle warto było tyle czasu poświęć na jej naukę, to właśnie dla tej chwili; dłoń trzymająca różdżkę drżała mu jednak, kiedy nie miał przed sobą - jak w Mungu - twarzy obcych ludzi, lecz tę, której znał każdą rysę.
Spojrzał się kontrolnie na Lorrie - jego też jej obecność uspokajała; po czym przyłożył różdżkę do lewego barku brata, bo to tam pojawiło się najwięcej otarć, widocznych przez rozdarty rękaw. - Episkey - jakimś cudem udało mu się wypowiedzieć inkantację jednocześnie tonem podszytym lękiem o brata i z tlącą się w głosie mocą.
Rory poczuł, że jego serce zaczyna wybijać coraz szybszy rytm; z trudem powstrzymał je przed wyskoczeniem z klatki - siebie samego już nie zdołał, poddał się instynktowi, ruszył biegiem w stronę brata. W febrycznym szale myśli Lorrie dostrzegł znacznie później, niż powinien - nie miał pojęcia, kiedy pojawiła się tuż przy mężu; jedynie prześlizgnął się wzrokiem po jej twarzy, nie mógł oderwać wzroku od niego.
Całą noc czekasz?
Zdezorientowany zamrugał, dopiero po chwili dotarł do niego sens tych słów - i całkiem je zignorował, posyłając bratu rozemocjonowane spojrzenie, które domagało się wyjaśnień - jakie to miało znacznie? Poza tym... to oni, Lorrie i Rory, mieli prawo do zadawania pytań, do odpowiedzi.
Nie potrafił zrozumieć stoickiego jesteś, czule wypowiedzianego przez Lorrie, która samą swoją obecnością zdawała się roztaczać opiekę nad mężem, koić jego rany.
- Archie... co się tam... - nie dokończył; może miała rację? Dopiero teraz zrozumiał intencje bratowej - najważniejsze, że jest - że, cokolwiek tam się stało, wrócił do nich cały, choć nie uszedł bez szwanku. Archie zdawał się wciąż być myślami w miejscu, w którym spotkało go to wszystko - czy Rory naprawdę powinien zasypywać go teraz pytaniami?
- Połóż się na huśtawce - zaskoczył sam siebie spokojem, z jakim wypowiedział te słowa; pewnością, którą starał się zaszczepić w umyśle brata - jesteś tu, a my stoimy tuż obok, więc wszystko będzie dobrze - tak jakby na tę krótką chwilę zamienili się rolami i to on stał się tym starszym. Jakby to on powinien się teraz zaopiekować Archibaldem.
- I powiedz mi, co cię boli - może nie potrafił używać magii leczniczej na zaawansowanym poziomie, ale opanował jej podstawy - i jeśli w ogóle warto było tyle czasu poświęć na jej naukę, to właśnie dla tej chwili; dłoń trzymająca różdżkę drżała mu jednak, kiedy nie miał przed sobą - jak w Mungu - twarzy obcych ludzi, lecz tę, której znał każdą rysę.
Spojrzał się kontrolnie na Lorrie - jego też jej obecność uspokajała; po czym przyłożył różdżkę do lewego barku brata, bo to tam pojawiło się najwięcej otarć, widocznych przez rozdarty rękaw. - Episkey - jakimś cudem udało mu się wypowiedzieć inkantację jednocześnie tonem podszytym lękiem o brata i z tlącą się w głosie mocą.
kołyszę się na nitce nieokreślonych pragnień, palce zaczepiam o rozszczepione na liściu słońce, chwytam umykający wszechświat
Rory Prewett
Zawód : botanik
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
and meet me there,
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Rory Prewett' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 85
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 85
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Niby jego ciało znajdowało się w rodowej posiadłości, ale mentalnie wciąż pozostawał w Stonehenge. Cały czas czuł przejmujący chłód jakby za jego plecami leciało stado dementorów - zerkanie za siebie wydawało się w tym wypadku naturalnym odruchem nad którym nie potrafił zapanować. Dopiero widok Lorraine stojącej obok brata uświadomił mu, że naprawdę udało mu się stamtąd uciec i nie musi się niczego obawiać. Właśnie dla takich sytuacji nałożyli tyle zaklęć ochronnych na tereny okalające posiadłość: żeby nie bać się dementorów ani śmierciożerców, którzy postanowiliby tutaj wtargnąć. W tym momencie Archibaldowi było ciężko w to uwierzyć, podskórnie i tak obawiał się nagłego ataku z ich strony, ale to uczucie miało wkrótce minąć.
Kiwnął jedynie głową, zgadzając się na propozycję brata. Usiadł ciężko na wysłużonej huśtawce, dopiero teraz czując jak bardzo był napięty przez ostatnie kilka godzin. Jego organizm działał na pełnych obrotach, prawdopodobnie będzie odczuwał tego skutki jeszcze przez najbliższe parę dni. - Tu - wskazał na klatkę piersiową, obite płuco wciąż nie pozwalało mu na wzięcie porządnego oddechu, podejrzewał odmę. Spłycony oddech, ból w klatce piersiowej, nadmierna potliwość. Chociaż to też mogło być powodem stresu. - Płuca - skonkretyzował, wiedząc, że powinien powiedzieć Rory'emu więcej. Archibald pomyślał, że pewnie się stresuje - raczej nie był postawiony w podobnej sytuacji. Nie martwił się jednak o swoje zdrowie i wierzył, że bratu wszystko się uda. - I lewa ręka - dodał po chwili; bolała piekielnie, chyba była złamana. Dłoń mu wyraźnie spuchła, a wraz z nią palec, na którym od dzisiaj miał nosić rodowy sygnet. Na razie o nim zapomniał. Myślał tylko o osobach, które jeszcze walczą w Stonehenge - czy nic im nie jest, czy już udało im się uciec, czy w ogóle żyją. Myślał też o tym, że musi przekazać rodzinie wszystkie informacje i wytłumaczyć swój nienajlepszy stan. Czekali na niego cały wieczór. Tylko od czego zacząć? Wszystkie fakty kręciły mu się w głowie, a on próbował złapać chociaż jeden z nich. - Voldemort tam był - powiedział, patrząc przede wszystkim na Lorraine - jako członkini Zakonu doskonale wiedziała, co to oznacza. - Większość rodów opowiedziała się po jego stronie - wyjątkowo miał problem ze złożeniem swoich myśli w sensowną wypowiedź, nie pozwalały mu na to wciąż buzujące emocje, więc rzucał pierwszymi informacjami, które wpadły mu do głowy. - Minister go zaatakował, potem inni, Stonehenge runęło - a wraz z nim dziesiątki osób pogrzebanych pod kamieniami, oby nie był wśród nich nikt bliski. - Ziemia się rozstąpiła, ludzie wpadali w wyrwy, wszyscy miotali zaklęciami - nie potrafił darować sobie szczegółów, wydawały mu się dziwnie istotne. - Chaos - skwitował ostatecznie, robiąc dłuższą przerwę, spoglądając na brata i żonę. Odetchnął spokojniej, jakby wyrzucenie z siebie tych informacji sprawiło, że przestały go tak męczyć. Nagle te wydarzenia stały się odleglejsze, surrealne, jakby wcale stamtąd nie wrócił dosłownie kilkanaście minut temu. Teraz przypomniał też sobie, że Rory przed chwilą rzucał na niego zaklęcie. Spojrzał na swoje czyste ramię pozbawione siniaków i otarć. - Dziękuję - położył dłoń na zimnym drewnie huśtawki, na której zwykł spędzać mnóstwo czasu w dzieciństwie. Pamiętał dzień, kiedy posadził na niej małego Rory'ego, który niefortunnie spadł i nabił sobie guza. Teraz on siedział tutaj z guzem, niejednym. Na tym skończyła się jego nagła reminiscencja, podniósł wzrok, tym razem bardziej świadomy. - Obalili ministra, nowym został Cronus Malfoy - ojciec Fredericka i Abraxasa; nie mógł uwierzyć, że jeszcze parę lat temu sam uczęszczał do Malfoy Manor na obiady i lubił to robić. Jak to możliwe, że relacje mogą tak drastycznie zmienić w przeciągu jednego wieczoru? Że cały świat może stanąć na głowie?
Kiwnął jedynie głową, zgadzając się na propozycję brata. Usiadł ciężko na wysłużonej huśtawce, dopiero teraz czując jak bardzo był napięty przez ostatnie kilka godzin. Jego organizm działał na pełnych obrotach, prawdopodobnie będzie odczuwał tego skutki jeszcze przez najbliższe parę dni. - Tu - wskazał na klatkę piersiową, obite płuco wciąż nie pozwalało mu na wzięcie porządnego oddechu, podejrzewał odmę. Spłycony oddech, ból w klatce piersiowej, nadmierna potliwość. Chociaż to też mogło być powodem stresu. - Płuca - skonkretyzował, wiedząc, że powinien powiedzieć Rory'emu więcej. Archibald pomyślał, że pewnie się stresuje - raczej nie był postawiony w podobnej sytuacji. Nie martwił się jednak o swoje zdrowie i wierzył, że bratu wszystko się uda. - I lewa ręka - dodał po chwili; bolała piekielnie, chyba była złamana. Dłoń mu wyraźnie spuchła, a wraz z nią palec, na którym od dzisiaj miał nosić rodowy sygnet. Na razie o nim zapomniał. Myślał tylko o osobach, które jeszcze walczą w Stonehenge - czy nic im nie jest, czy już udało im się uciec, czy w ogóle żyją. Myślał też o tym, że musi przekazać rodzinie wszystkie informacje i wytłumaczyć swój nienajlepszy stan. Czekali na niego cały wieczór. Tylko od czego zacząć? Wszystkie fakty kręciły mu się w głowie, a on próbował złapać chociaż jeden z nich. - Voldemort tam był - powiedział, patrząc przede wszystkim na Lorraine - jako członkini Zakonu doskonale wiedziała, co to oznacza. - Większość rodów opowiedziała się po jego stronie - wyjątkowo miał problem ze złożeniem swoich myśli w sensowną wypowiedź, nie pozwalały mu na to wciąż buzujące emocje, więc rzucał pierwszymi informacjami, które wpadły mu do głowy. - Minister go zaatakował, potem inni, Stonehenge runęło - a wraz z nim dziesiątki osób pogrzebanych pod kamieniami, oby nie był wśród nich nikt bliski. - Ziemia się rozstąpiła, ludzie wpadali w wyrwy, wszyscy miotali zaklęciami - nie potrafił darować sobie szczegółów, wydawały mu się dziwnie istotne. - Chaos - skwitował ostatecznie, robiąc dłuższą przerwę, spoglądając na brata i żonę. Odetchnął spokojniej, jakby wyrzucenie z siebie tych informacji sprawiło, że przestały go tak męczyć. Nagle te wydarzenia stały się odleglejsze, surrealne, jakby wcale stamtąd nie wrócił dosłownie kilkanaście minut temu. Teraz przypomniał też sobie, że Rory przed chwilą rzucał na niego zaklęcie. Spojrzał na swoje czyste ramię pozbawione siniaków i otarć. - Dziękuję - położył dłoń na zimnym drewnie huśtawki, na której zwykł spędzać mnóstwo czasu w dzieciństwie. Pamiętał dzień, kiedy posadził na niej małego Rory'ego, który niefortunnie spadł i nabił sobie guza. Teraz on siedział tutaj z guzem, niejednym. Na tym skończyła się jego nagła reminiscencja, podniósł wzrok, tym razem bardziej świadomy. - Obalili ministra, nowym został Cronus Malfoy - ojciec Fredericka i Abraxasa; nie mógł uwierzyć, że jeszcze parę lat temu sam uczęszczał do Malfoy Manor na obiady i lubił to robić. Jak to możliwe, że relacje mogą tak drastycznie zmienić w przeciągu jednego wieczoru? Że cały świat może stanąć na głowie?
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Lorraine bardzo obawiała się skutków jakie będzie niosło ze sobą spotkanie szlachciców na szczycie. Były tylko dwie opcje; albo dojdą do wspólnego kompromisu, który będzie choć częściowo zadowalał każdą ze stron, albo wszystko dosłownie stanie na głowie i rozpęta się jeszcze większy chaos niż ten, z którym już i tak przyszło im walczyć. Bała się o Archiego i o to co może się stać kiedy te wszystkie żmije rzucą się by popierać ich wroga. Część jej naprawdę chciała ufać, że będzie inaczej.
Widząc Archiego w ogrodach poczuła niewyobrażalną ulgę. Tak jakby całkowicie nieświadomie analizowała fakt czy w ogóle do nich wróci. Ludzie, którzy nie wiedzieli co tak naprawdę dzieje się w świecie magii nigdy nie podejrzewaliby, że spotkanie szlachciców mogłoby mieć krwawe skutki. Lorraine tak samo jak Archie miała świadomość tego, że to co się działo w ich otoczeniu było dosłownie nieobliczane. Wszystkiego można było się spodziewać i na pewno zakładanie najlepszej opcji nie wychodziło nikomu na dobre.
Uczucie ulgi, które jeszcze chwile wcześniej ogarnęło Lorraine przemieniło się w strach. Starała się nie dać po sobie tego poznać, ale jej mąż wyglądał jakby właśnie wyślizgnął się z ramion śmierci. Prewett był dobrym czarodziejem. Pomimo tego, że jego cała magia zwykle skupiała się na pomocy medycznej innym czarodziejom to jednak w skrzyżowaniu różdżek potrafił niejednokrotnie zaskoczyć. Blondynka potrafiła dodać dwa do dwóch. Było ich więcej, a dobro kolejny raz musiało zmierzyć się z nierówną walką. Przerażało ją to niesamowicie.
Lorraine zrobiła krok w stronę wykończonego całym starciem męża. - To nie powinno tak wyglądać – powiedziała chociaż doskonale wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. To wszystko było jak choroba szerząca się po czarodziejach. Coraz więcej ludzi opowiadało się po złej stronie. Czasem ze strachu, czasem z chęci władzy, a czasami po prostu z braku lepszej opcji.
Słysząc, że ten, którego imienia wszyscy się boją przybył na szczyt aż ścierpła. - Voldemort? - powtórzyła jakby z nadzieją, że to jedynie jej zmęczony od wyczekiwania i stresu umysł płata jej już figle. - To niemożliwe. Czy ci ludzie są ślepi? Nie widzą co on robi? Tam gdzie się pojawia wszystko umiera. - dodała podnosząc z irytacji głos. Choć Rory nie miał świadomości tego wszystkiego tak bardzo jak oni, ale na pewno doskonale wiedział kim jest ten czarnoksiężnik. W ostatnim czasie wystarczająco dużo z jego ręki się wydarzyło. Wystarczająco ludzi zginęło przez jego magię i chęć panowania nad światem. Zmiany świata na gorsze. Szlachcianka nie potrafiła tego po prostu zrozumieć. - Archie, a co z Longbottomem? - zapytała słysząc, że Minister został obalony. - Był tam Lucan? Co zresztą naszych bliskich? - wiedziała, że zadawanie miliona pytań w tym momencie wcale nie pomagało Prewettowi przez to przejść. Lorraine wiedziała jednak, że nie istnieje na to idealna chwila. Tak czy tak będą musieli się z tym zmierzyć.
Blondynka zrobiła jeszcze jeden krok w stronę męża i stojąc przed nim podała mu swoją dłoń. Dziękowała mu, że wrócił. Pomimo tego, że byli małżeństwem od lat, mieli rodzinę i miliony innych obowiązków. Pomimo tego, że ciągle tylko walczyli o to by w końcu żyło im się tak jak powinno. Był miłością jej życia i nie wyobrażała sobie by kiedykolwiek go zabrakło.
Widząc Archiego w ogrodach poczuła niewyobrażalną ulgę. Tak jakby całkowicie nieświadomie analizowała fakt czy w ogóle do nich wróci. Ludzie, którzy nie wiedzieli co tak naprawdę dzieje się w świecie magii nigdy nie podejrzewaliby, że spotkanie szlachciców mogłoby mieć krwawe skutki. Lorraine tak samo jak Archie miała świadomość tego, że to co się działo w ich otoczeniu było dosłownie nieobliczane. Wszystkiego można było się spodziewać i na pewno zakładanie najlepszej opcji nie wychodziło nikomu na dobre.
Uczucie ulgi, które jeszcze chwile wcześniej ogarnęło Lorraine przemieniło się w strach. Starała się nie dać po sobie tego poznać, ale jej mąż wyglądał jakby właśnie wyślizgnął się z ramion śmierci. Prewett był dobrym czarodziejem. Pomimo tego, że jego cała magia zwykle skupiała się na pomocy medycznej innym czarodziejom to jednak w skrzyżowaniu różdżek potrafił niejednokrotnie zaskoczyć. Blondynka potrafiła dodać dwa do dwóch. Było ich więcej, a dobro kolejny raz musiało zmierzyć się z nierówną walką. Przerażało ją to niesamowicie.
Lorraine zrobiła krok w stronę wykończonego całym starciem męża. - To nie powinno tak wyglądać – powiedziała chociaż doskonale wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. To wszystko było jak choroba szerząca się po czarodziejach. Coraz więcej ludzi opowiadało się po złej stronie. Czasem ze strachu, czasem z chęci władzy, a czasami po prostu z braku lepszej opcji.
Słysząc, że ten, którego imienia wszyscy się boją przybył na szczyt aż ścierpła. - Voldemort? - powtórzyła jakby z nadzieją, że to jedynie jej zmęczony od wyczekiwania i stresu umysł płata jej już figle. - To niemożliwe. Czy ci ludzie są ślepi? Nie widzą co on robi? Tam gdzie się pojawia wszystko umiera. - dodała podnosząc z irytacji głos. Choć Rory nie miał świadomości tego wszystkiego tak bardzo jak oni, ale na pewno doskonale wiedział kim jest ten czarnoksiężnik. W ostatnim czasie wystarczająco dużo z jego ręki się wydarzyło. Wystarczająco ludzi zginęło przez jego magię i chęć panowania nad światem. Zmiany świata na gorsze. Szlachcianka nie potrafiła tego po prostu zrozumieć. - Archie, a co z Longbottomem? - zapytała słysząc, że Minister został obalony. - Był tam Lucan? Co zresztą naszych bliskich? - wiedziała, że zadawanie miliona pytań w tym momencie wcale nie pomagało Prewettowi przez to przejść. Lorraine wiedziała jednak, że nie istnieje na to idealna chwila. Tak czy tak będą musieli się z tym zmierzyć.
Blondynka zrobiła jeszcze jeden krok w stronę męża i stojąc przed nim podała mu swoją dłoń. Dziękowała mu, że wrócił. Pomimo tego, że byli małżeństwem od lat, mieli rodzinę i miliony innych obowiązków. Pomimo tego, że ciągle tylko walczyli o to by w końcu żyło im się tak jak powinno. Był miłością jej życia i nie wyobrażała sobie by kiedykolwiek go zabrakło.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Łagodne światło wylało się z koniuszka różdżki, oblepiając skórę Archibalda w miejscach, gdzie naznaczyło ją najwięcej krwiaków, otarć i siniaków, zmieniających kolor na intensywniejszy; biel wsiąknęła w tkankę, a przez postrzępione fragmenty rozdartej szaty Rory mógł zaobserwować, jak przynajmniej ta powierzchownie nadszarpnięta struktura została doprowadzona do porządku - zabarwienia zniknęły. Pozostawało zająć się tym, czego Roratio nie mógł zobaczyć gołym okiem - dzięki bez wątpienia trafnej diagnozie Archie'ego miał ułatwione zadanie, choć i tak poczuł nieprzyjemny ścisk w żołądku na myśl o tym, że mógłby jakoś bratu zaszkodzić, gdyby popełnił kardynalny błąd. Tych w sztuce uzdrowicielstwa los nie lubił wybaczać.
Kropelki potu zraszające czoło brata w połączeniu z wyraźnie spłyconym oddechem i bólem w klatce piersiowej, a konkretniej - w płucach, o czym Archie sam wspominał, mogły świadczyć o... - Podejrzewasz odmę? Nie jestem pewien, czy... jakie zaklęcie byłoby odpowiednie? - wstyd przyznać, ale od stażu minęło już trochę czasu, a on nie był w stanie sobie przypomnieć asystowania uzdrowicielowi przy podobnym przypadku.
Miał już wymówić inkantację, która pozwoliłaby kości w lewej ręce się zrosnąć, kiedy jedno tylko zdanie brata sprawiło, że cały się spiął, zaciskając kurczowo palce na rączce różdżki. - Jak to... był tam? - zapytał w całkowitym osłupieniu, wtórując Lorrie. Po tym wszystkim miał czelność tak po prostu się tam pojawić? - Przecież zarzuca mu się wiele, wystarczająco dużo, by po szybkim, medialnym procesie zaoferować mu wycieczkę do Azkabanu z biletem w jedną stronę, na Merlina. Czy oni postradali zmysły, jak mogli się za nim opowiedzieć? - cokolwiek to oznaczało, z pewnością nic dobrego. - Co z tymi trupami na Nokturnie? Rzeź mugoli może niewiele obchodzić ten krąg wzajemnej czystokrwistej adoracji - niemalże wypluł z siebie te słowa, jakby sam zapomniał, że on też do niego należy - ale anomalie? Voldemort ma za tym wszystkim stać. I choć nie zwróci to życia tym wszystkim czarodziejom, powinien też odpowiedzieć za pierdoloną rzeź w Ministerstwie, w którym pożar wzniecony przez tego skur... przepraszam, Lorrie, pochłonął... 152 ofiary? Wszyscy stracili tam kogoś, kogo znali... a on... skoro już sam się tam pojawił, powinien zostać osądzony za te zbrodnie - gorączka myśli sprawiła, że mówił coraz bardziej chaotycznie, urywając zdania; ręka, w której trzymał różdżkę odrobinę mu zadrżała, sam Rory, natomiast, opadł na kolana, tuż obok ławki i wbił w brata błagalne spojrzenie - tak jakby naprawdę liczył na to, że Archie powie, iż wszystko wyglądało inaczej. - Poza tym Prorok pisał, że to ścierwo jest w stanie slugawić się tak bardzo, by zabić jednorożca i nie wiem, ile w tym prawdy, ale przecież ponoć odpowiada nawet za te cholerne morderstwa jednorożców... Parkinsonowie mogą mieć gdzieś mugoli, ale o jednorożce troszczą się bardziej niż o swoje wymuskane ciuchy, oni też wstawili się za kimś, kto rzekomo stoi za zamordowaniem kilku tych stworzeń? - jak wiele mówiło to o człowieku - być w stanie dokonać zbrodni porównywalnej do odebrania życia niewinnemu dziecku.
- Kto... kto jeszcze był przeciw? - odrobinę zadrżał mu głos, wypowiadając jeszcze, lecz przecież nawet w najbardziej absurdalnym scenariuszu nie byłby w stanie wyobrazić sobie Prewettów opowiadających się za Voldemortem.
Zamilknął dopiero, kiedy Archie wspomniał o tym, co wydarzyło się później - Rory, choć próbował to zrozumieć, nie był w stanie; jak...? Stonehenge runęło? - Voldemort to zrobił? - rzucił kolejne śmiercionośne zaklęcie, tak jakby mało krwi zostało już z jego różdżki przelanej?
Pytanie Lorraine sprawiło, że poczuł, jak żelazna obręcz zaciska się wokół jego płuc; czy byli tam...? - Z Julią... i Alexem? - dodał, czując, jak podnosi mu się ciśnienie.
To nie było realne - tak wiele zmieniło się przez zaledwie kilka godzin. Fundamenty świata magii, pogrążonego w chaosie stanu wojennego, nie były już jedynie nadkruszone - one zatrzęsły się w posadach, a ten świat, który znali, zdawał się zostać pogrzebany tam, w ruinach kromlechu.
- Zastąpili Longbottoma Malfoyem? Czemu nie samym Voldemortem? - roześmiał się gorzko, mając ochotę zacząć krzyczeć, żeby pozbyć cię coraz szybciej narastającej w nim frustracji.
Bezwiednie podążył wzrokiem za dłonią Lorrie sięgającą po tą należącą do brata - i było w tym geście coś tak intymnego, że czym prędzej odwrócił wzrok, nie chcąc przerywać im tej chwili.
Poprawił różdżkę, dotykając drewnem złamanej ręki brata.
- Fractura Texta - wyszeptał, koncentrując się na tyle, na ile w tym momencie był to w stanie zrobić.
Kropelki potu zraszające czoło brata w połączeniu z wyraźnie spłyconym oddechem i bólem w klatce piersiowej, a konkretniej - w płucach, o czym Archie sam wspominał, mogły świadczyć o... - Podejrzewasz odmę? Nie jestem pewien, czy... jakie zaklęcie byłoby odpowiednie? - wstyd przyznać, ale od stażu minęło już trochę czasu, a on nie był w stanie sobie przypomnieć asystowania uzdrowicielowi przy podobnym przypadku.
Miał już wymówić inkantację, która pozwoliłaby kości w lewej ręce się zrosnąć, kiedy jedno tylko zdanie brata sprawiło, że cały się spiął, zaciskając kurczowo palce na rączce różdżki. - Jak to... był tam? - zapytał w całkowitym osłupieniu, wtórując Lorrie. Po tym wszystkim miał czelność tak po prostu się tam pojawić? - Przecież zarzuca mu się wiele, wystarczająco dużo, by po szybkim, medialnym procesie zaoferować mu wycieczkę do Azkabanu z biletem w jedną stronę, na Merlina. Czy oni postradali zmysły, jak mogli się za nim opowiedzieć? - cokolwiek to oznaczało, z pewnością nic dobrego. - Co z tymi trupami na Nokturnie? Rzeź mugoli może niewiele obchodzić ten krąg wzajemnej czystokrwistej adoracji - niemalże wypluł z siebie te słowa, jakby sam zapomniał, że on też do niego należy - ale anomalie? Voldemort ma za tym wszystkim stać. I choć nie zwróci to życia tym wszystkim czarodziejom, powinien też odpowiedzieć za pierdoloną rzeź w Ministerstwie, w którym pożar wzniecony przez tego skur... przepraszam, Lorrie, pochłonął... 152 ofiary? Wszyscy stracili tam kogoś, kogo znali... a on... skoro już sam się tam pojawił, powinien zostać osądzony za te zbrodnie - gorączka myśli sprawiła, że mówił coraz bardziej chaotycznie, urywając zdania; ręka, w której trzymał różdżkę odrobinę mu zadrżała, sam Rory, natomiast, opadł na kolana, tuż obok ławki i wbił w brata błagalne spojrzenie - tak jakby naprawdę liczył na to, że Archie powie, iż wszystko wyglądało inaczej. - Poza tym Prorok pisał, że to ścierwo jest w stanie slugawić się tak bardzo, by zabić jednorożca i nie wiem, ile w tym prawdy, ale przecież ponoć odpowiada nawet za te cholerne morderstwa jednorożców... Parkinsonowie mogą mieć gdzieś mugoli, ale o jednorożce troszczą się bardziej niż o swoje wymuskane ciuchy, oni też wstawili się za kimś, kto rzekomo stoi za zamordowaniem kilku tych stworzeń? - jak wiele mówiło to o człowieku - być w stanie dokonać zbrodni porównywalnej do odebrania życia niewinnemu dziecku.
- Kto... kto jeszcze był przeciw? - odrobinę zadrżał mu głos, wypowiadając jeszcze, lecz przecież nawet w najbardziej absurdalnym scenariuszu nie byłby w stanie wyobrazić sobie Prewettów opowiadających się za Voldemortem.
Zamilknął dopiero, kiedy Archie wspomniał o tym, co wydarzyło się później - Rory, choć próbował to zrozumieć, nie był w stanie; jak...? Stonehenge runęło? - Voldemort to zrobił? - rzucił kolejne śmiercionośne zaklęcie, tak jakby mało krwi zostało już z jego różdżki przelanej?
Pytanie Lorraine sprawiło, że poczuł, jak żelazna obręcz zaciska się wokół jego płuc; czy byli tam...? - Z Julią... i Alexem? - dodał, czując, jak podnosi mu się ciśnienie.
To nie było realne - tak wiele zmieniło się przez zaledwie kilka godzin. Fundamenty świata magii, pogrążonego w chaosie stanu wojennego, nie były już jedynie nadkruszone - one zatrzęsły się w posadach, a ten świat, który znali, zdawał się zostać pogrzebany tam, w ruinach kromlechu.
- Zastąpili Longbottoma Malfoyem? Czemu nie samym Voldemortem? - roześmiał się gorzko, mając ochotę zacząć krzyczeć, żeby pozbyć cię coraz szybciej narastającej w nim frustracji.
Bezwiednie podążył wzrokiem za dłonią Lorrie sięgającą po tą należącą do brata - i było w tym geście coś tak intymnego, że czym prędzej odwrócił wzrok, nie chcąc przerywać im tej chwili.
Poprawił różdżkę, dotykając drewnem złamanej ręki brata.
- Fractura Texta - wyszeptał, koncentrując się na tyle, na ile w tym momencie był to w stanie zrobić.
kołyszę się na nitce nieokreślonych pragnień, palce zaczepiam o rozszczepione na liściu słońce, chwytam umykający wszechświat
Rory Prewett
Zawód : botanik
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
and meet me there,
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Rory Prewett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
The member 'Rory Prewett' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
- Anapneo powinno wystarczyć - uśmiechnął się niemrawo, chociaż podejrzewał, że w innych okolicznościach Rory nie miałby większego problemu z wpadnięciem na to zaklęcie. Podobno bliskich leczy się najtrudniej - na szczęście nie miał jeszcze okazji się o tym przekonać i oby tak już zostało.
Zaczął powoli kręcić głową, kiedy Lorraine wraz z akompaniamentem Roratio zaczęła się sprzeciwiać jego słowom. Czy naprawdę wydawało im się, że o tym nie wiedział? Doskonale zdawał sobie sprawę z absurdu i bezsensu tej sytuacji, o czym nawet otwarcie powiedział na szczycie, ale niestety tym razem słowa nie były w stanie nic zdziałać. Zbyt wiele złych osób stanęło po przeciwnej stronie, by mógł cokolwiek zaradzić. Logiczne argumenty do nich nie przemawiały, ba, nawet zdawały się nie trafiać do ich uszu. Zaślepieni władzą samozwańczego Lorda Voldemorta, który pomimo swej niewątpliwej charyzmy, wzbudzał w Archibaldzie jedynie lęk. Nie potrafił zrozumieć jakim cudem ci wszyscy ludzie mogli być tak zaślepieni chorą ideologią - przynależność do Zakonu nigdy nie wydała mu się słuszniejsza jak właśnie tego wieczoru. - Przestańcie - powiedział po chwili, w nerwowym geście kładąc dłonie na szyi. - To nie jest takie proste. Po jego stronie stoi większość szlacheckich rodów, nasze słowa pewnie zostały odebrane jak lot irytującej muchy - westchnął, będąc po prostu zmęczonym wciąż kontynuowanym tematem, chociaż nie powinien im się dziwić. Sam już dostał szansę na wylanie swych żali, w nich na pewno siedziały podobne. Spojrzał na Roratio zanim zaczął podawać sojusznicze nazwiska, jeszcze raz dziękując Merlinowi za to, że nie udał się z nim do Stonehenge. Zbyt wielkie niebezpieczeństwo tam na niego czyhało, szczególnie, że jeszcze nie wie o tak wielu rzeczach. I niech lepiej nigdy się nie dowie. - Abbottowie - zerknął na Lorraine, chyba nie spodziewała się innej odpowiedzi. - Macmillanowie, Longbottomowie, Ollivanderowie, Greengrassowie - szybko zamilkł, ale nikt więcej nie opowiedział się po właściwej stronie. Teraz powinno się stać dla nich jasne dlaczego tak trudno było przeforsować swoje zdanie pośród zaślepionych Rycerzy Walpurgii - przecież oni tam w ogóle nie przyjechali nikogo słuchać. Nie rozumiał jak mógł być tak naiwny, żeby choć przez chwilę sądzić, że są w stanie coś zmienić na lepsze. - Nie. Voldemort... On po prostu tam stał, to Longbottom zaatakował pierwszy. Potem inni dołączyli do ataku, ktoś rzucił terremotio - machnął ręką, nie wydawało mu się to w tym momencie istotne. Pytanie Lorraine takie było, ale nie odpowiedział od razu, bo nie chciał przekazywać jej złych wiadomości. Tak jak Rory'emu; po raz kolejny uderzyły go wyrzuty sumienia, że jest już w bezpiecznym miejscu, podczas gdy jego bliscy cały czas walczyli o życie wśród walących się kamieni. Musi zaraz wysłać listy, dowiedzieć się, czy wrócili. - Cały czas tam są. Lucan, Alex, Arthur, Mare... - zacisnął trzęsące się dłonie na kolanach, torturowana twarz Anthony'ego pojawiła mu się przed oczami. - Julia i Ulysses szybko uciekli - chociaż tyle.
Tylko to nie był koniec złych wiadomości. - Wydziedziczyli Alexa - rzucił kolejną ciężką informacją, ale przecież taki miał obowiązek. - Morgana otruła Fenwicka i obwołała się nestorem Selwynów. Zmieniła politykę na antymugolską - wypowiedział szybko na jednym wydechu, nawet nie zwracając uwagi na nieudane zaklęcie brata. Zdążył na chwilę zapomnieć o swoich obrażeniach, będąc zbyt pochłoniętym opowieścią. Morgana - już jako dziecko miał ochotę plunąć jej w twarz, a teraz naprawdę za siebie nie ręczył.
Zaczął powoli kręcić głową, kiedy Lorraine wraz z akompaniamentem Roratio zaczęła się sprzeciwiać jego słowom. Czy naprawdę wydawało im się, że o tym nie wiedział? Doskonale zdawał sobie sprawę z absurdu i bezsensu tej sytuacji, o czym nawet otwarcie powiedział na szczycie, ale niestety tym razem słowa nie były w stanie nic zdziałać. Zbyt wiele złych osób stanęło po przeciwnej stronie, by mógł cokolwiek zaradzić. Logiczne argumenty do nich nie przemawiały, ba, nawet zdawały się nie trafiać do ich uszu. Zaślepieni władzą samozwańczego Lorda Voldemorta, który pomimo swej niewątpliwej charyzmy, wzbudzał w Archibaldzie jedynie lęk. Nie potrafił zrozumieć jakim cudem ci wszyscy ludzie mogli być tak zaślepieni chorą ideologią - przynależność do Zakonu nigdy nie wydała mu się słuszniejsza jak właśnie tego wieczoru. - Przestańcie - powiedział po chwili, w nerwowym geście kładąc dłonie na szyi. - To nie jest takie proste. Po jego stronie stoi większość szlacheckich rodów, nasze słowa pewnie zostały odebrane jak lot irytującej muchy - westchnął, będąc po prostu zmęczonym wciąż kontynuowanym tematem, chociaż nie powinien im się dziwić. Sam już dostał szansę na wylanie swych żali, w nich na pewno siedziały podobne. Spojrzał na Roratio zanim zaczął podawać sojusznicze nazwiska, jeszcze raz dziękując Merlinowi za to, że nie udał się z nim do Stonehenge. Zbyt wielkie niebezpieczeństwo tam na niego czyhało, szczególnie, że jeszcze nie wie o tak wielu rzeczach. I niech lepiej nigdy się nie dowie. - Abbottowie - zerknął na Lorraine, chyba nie spodziewała się innej odpowiedzi. - Macmillanowie, Longbottomowie, Ollivanderowie, Greengrassowie - szybko zamilkł, ale nikt więcej nie opowiedział się po właściwej stronie. Teraz powinno się stać dla nich jasne dlaczego tak trudno było przeforsować swoje zdanie pośród zaślepionych Rycerzy Walpurgii - przecież oni tam w ogóle nie przyjechali nikogo słuchać. Nie rozumiał jak mógł być tak naiwny, żeby choć przez chwilę sądzić, że są w stanie coś zmienić na lepsze. - Nie. Voldemort... On po prostu tam stał, to Longbottom zaatakował pierwszy. Potem inni dołączyli do ataku, ktoś rzucił terremotio - machnął ręką, nie wydawało mu się to w tym momencie istotne. Pytanie Lorraine takie było, ale nie odpowiedział od razu, bo nie chciał przekazywać jej złych wiadomości. Tak jak Rory'emu; po raz kolejny uderzyły go wyrzuty sumienia, że jest już w bezpiecznym miejscu, podczas gdy jego bliscy cały czas walczyli o życie wśród walących się kamieni. Musi zaraz wysłać listy, dowiedzieć się, czy wrócili. - Cały czas tam są. Lucan, Alex, Arthur, Mare... - zacisnął trzęsące się dłonie na kolanach, torturowana twarz Anthony'ego pojawiła mu się przed oczami. - Julia i Ulysses szybko uciekli - chociaż tyle.
Tylko to nie był koniec złych wiadomości. - Wydziedziczyli Alexa - rzucił kolejną ciężką informacją, ale przecież taki miał obowiązek. - Morgana otruła Fenwicka i obwołała się nestorem Selwynów. Zmieniła politykę na antymugolską - wypowiedział szybko na jednym wydechu, nawet nie zwracając uwagi na nieudane zaklęcie brata. Zdążył na chwilę zapomnieć o swoich obrażeniach, będąc zbyt pochłoniętym opowieścią. Morgana - już jako dziecko miał ochotę plunąć jej w twarz, a teraz naprawdę za siebie nie ręczył.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Lorraine nie potrafiła zrozumieć jak można było stanąć po stronie kogoś kto bez skrupułów podnosi różdżkę na innych czarodziejów. Nie rozumiała jak można było ufać czarnoksiężnikowi posądzanego o tak wiele krzywd. Każdy wiedział, że nie działo się w ostatnim czasie najlepiej. Wszyscy kogoś stracili w tej niewypowiedzianej na głos wojnie. Za całe to zło oskarżało się właśnie Voldemorta i jego świtę. Czym przepełniony musiał być umysł tych szlachciców skoro zgodzili się z wizją tego okropnego świata? Czy kierował nimi strach? A może to co się wydarzyło pozwoliło na uwolnienie prawdziwej natury wielu ludzi? Lorraine nie chciała w to wierzyć. Świat nie mógł być przecież aż tak zły, ludzie nie mogli być przecież aż tak obojętni. Bo jeśli naprawdę tak było to czy mieli jeszcze o co walczyć?
Szlachcianka nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na pojawiające się w jej głowie pytania. Cała ta sytuacja sprawiła, że nadzieja na to, iż idą w dobrym kierunku całkowicie wyparowała. Patrzyła na siedzącego przed nią męża dziękując w duchu, że udało mu się wrócić do domu. To wszystko było jednak znacznie większe i niosło ze sobą wiele konsekwencji, których blondynka nawet nie chciała sobie wyobrażać. Słysząc zmęczony głos Archiego odetchnęła chcąc uspokoić kołatające się zbyt szybko serce. - Głupcy – skomentowała. Nie mieściło jej się to w głowie. Ona jako kobieta, znawca prawa, szlachcianka, a przede wszystkim ludzka istota nie potrafiła postawić siebie w podobnej sytuacji. Myśleli, że wybierają mniejsze zło? Zło jest przecież złem. Jego rozmiar nie ma żadnego znaczenia.
Nazwiska, które padły z ust Archiego nie były dla niej żadnym zaskoczeniem. Gdyby członkowie tych rodów odwrócili się od co dobre i słuszne to Lorraine naprawdę przestałaby wierzyć w ten świat i szansę na przetrwanie w nim.
Blondynka jedynie żałowała, że w ogóle ktokolwiek wybrał się na ten szczyt. Żałowała, że myśleli iż porozumienie między szlachetnie urodzonymi w ogóle jest możliwe. Owszem… jeżeli chodziło o politykę to rzadko przyszło im się zgadzać, ale przecież tutaj mówi się o mordowaniu ludzi. Naprawdę można na coś takiego przystać? - Wiedzieliśmy, że ma wśród szlachty wsparcie, ale myślałam, że ten szczyt będzie czymś więcej. Wystarczyło, że zaatakowali Ministra słowami widząc właśnie w nim wroga. Jedna wielka manipulacja. - odparła. O to przecież chodziło. Podważyć działania Longbottoma, podkreślić jego hipokryzję, a na koniec kiedy już każdy był gotowy na to by opowiedzieć się po jakiejś ze stron… nie dać nikomu wyboru. Zmusić siłą do uznania Voldemorta przed wszystkimi. Zagranie godne mistrza, manipulacja na najwyższym poziomie.
Blondynka drgnęła kiedy Prewett wspomniał o tym, iż niektórzy nadal tam walczą. Bała się o swoich najbliższych, ale wiedziała, że nie mogą dolewać oliwy do ognia, który już i tak trawił wszystko na swojej drodze. - Na pewno sobie poradzą – powiedziała i choć w jej głosie tej pewności było niewiele to jednak wierzyła w to całym sercem. Nie mogło być przecież aż tak źle, prawda?
Jeżeli Prewettówna myślała, że to już wystarczająco dużo jak na jedno spotkanie to bardzo się myliła. Fakt, że wydziedziczyli Alexa był jak policzek w twarz. Jeszcze niedawno wspomagała go ciasteczkami po przejściu próby, a teraz? Teraz nie dość, że stracił pamięć to jeszcze własny ród. Lorraine nie potrafiła nawet sobie wyobrazić jak trudne to było. - Nie wierzę, że zmieniła politykę. Selwynowie, którzy zapracowali na imię tego rodu przewracają się w trumnie. Co teraz będzie z Alexem? Musimy mu pomóc. - skwitowała już szukając w głowie sposobu na udzielenie odpowiedniej pomocy Alexowi. Archie nie mógł dla niego teraz nic zrobić. Doskonale go rozumiała.
Szlachcianka nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na pojawiające się w jej głowie pytania. Cała ta sytuacja sprawiła, że nadzieja na to, iż idą w dobrym kierunku całkowicie wyparowała. Patrzyła na siedzącego przed nią męża dziękując w duchu, że udało mu się wrócić do domu. To wszystko było jednak znacznie większe i niosło ze sobą wiele konsekwencji, których blondynka nawet nie chciała sobie wyobrażać. Słysząc zmęczony głos Archiego odetchnęła chcąc uspokoić kołatające się zbyt szybko serce. - Głupcy – skomentowała. Nie mieściło jej się to w głowie. Ona jako kobieta, znawca prawa, szlachcianka, a przede wszystkim ludzka istota nie potrafiła postawić siebie w podobnej sytuacji. Myśleli, że wybierają mniejsze zło? Zło jest przecież złem. Jego rozmiar nie ma żadnego znaczenia.
Nazwiska, które padły z ust Archiego nie były dla niej żadnym zaskoczeniem. Gdyby członkowie tych rodów odwrócili się od co dobre i słuszne to Lorraine naprawdę przestałaby wierzyć w ten świat i szansę na przetrwanie w nim.
Blondynka jedynie żałowała, że w ogóle ktokolwiek wybrał się na ten szczyt. Żałowała, że myśleli iż porozumienie między szlachetnie urodzonymi w ogóle jest możliwe. Owszem… jeżeli chodziło o politykę to rzadko przyszło im się zgadzać, ale przecież tutaj mówi się o mordowaniu ludzi. Naprawdę można na coś takiego przystać? - Wiedzieliśmy, że ma wśród szlachty wsparcie, ale myślałam, że ten szczyt będzie czymś więcej. Wystarczyło, że zaatakowali Ministra słowami widząc właśnie w nim wroga. Jedna wielka manipulacja. - odparła. O to przecież chodziło. Podważyć działania Longbottoma, podkreślić jego hipokryzję, a na koniec kiedy już każdy był gotowy na to by opowiedzieć się po jakiejś ze stron… nie dać nikomu wyboru. Zmusić siłą do uznania Voldemorta przed wszystkimi. Zagranie godne mistrza, manipulacja na najwyższym poziomie.
Blondynka drgnęła kiedy Prewett wspomniał o tym, iż niektórzy nadal tam walczą. Bała się o swoich najbliższych, ale wiedziała, że nie mogą dolewać oliwy do ognia, który już i tak trawił wszystko na swojej drodze. - Na pewno sobie poradzą – powiedziała i choć w jej głosie tej pewności było niewiele to jednak wierzyła w to całym sercem. Nie mogło być przecież aż tak źle, prawda?
Jeżeli Prewettówna myślała, że to już wystarczająco dużo jak na jedno spotkanie to bardzo się myliła. Fakt, że wydziedziczyli Alexa był jak policzek w twarz. Jeszcze niedawno wspomagała go ciasteczkami po przejściu próby, a teraz? Teraz nie dość, że stracił pamięć to jeszcze własny ród. Lorraine nie potrafiła nawet sobie wyobrazić jak trudne to było. - Nie wierzę, że zmieniła politykę. Selwynowie, którzy zapracowali na imię tego rodu przewracają się w trumnie. Co teraz będzie z Alexem? Musimy mu pomóc. - skwitowała już szukając w głowie sposobu na udzielenie odpowiedniej pomocy Alexowi. Archie nie mógł dla niego teraz nic zrobić. Doskonale go rozumiała.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
15/03
Marzec powoli wyłaniał się zza chmur, wypychając powoli ustępujące lutowe zimno. Roratio mógłby się nawet pokusić o stwierdzenie, że widział gdzieś nieśmiało przebijające się przez chmurowy gąszcz promyki słońca. A może jedynie chciał je zobaczyć? Lord Prewett był człowiekiem, dla którego szklanka zawsze była do połowy pełna i - jakby to określili ludzie z nieznośną tendencją do tandetnej motywacji - dla niego nie było problemów, a jedynie okazje do wykorzystania. Chociaż sam Rory z pewnością by tego w ten sposób nie ubrał w słowa, to można było odnaleźć tu ziarenko prawdy. Nie lubił rozmawiać, rozprawiać o ewentualnych perspektywach, które często nie owocowały żadnym, konkretnym działaniem. On po prostu działał - co chyba było błędem przypisywanym młodości, z którego czasem może zrodzić się coś dobrego, prawda? Ostatecznie to własnie ta chęć działania zaprowadziła go pod drzwi nestorskiego gabinetu, w którym zasiadał obecnie jego brat i bez słowa zaczął wraz z nim przeglądać piętrzące się papierzyska, ostatecznie odnajdując swoją drogę w ekonomii. Tego nie spodziewał się nikt i będąc całkiem szczerym Roratio nie wiedział czyje zdziwienie było wyraźniejsze, jego samego, czy poczciwego Archibalda, którego przyzwyczaił do zgoła innych zachowań ze swojej strony.
Jednakże Roratio ani myślał pogrążyć się w letargu i zasiąść za dębowym biurkiem. Jeszcze wyhodowałby brzuch niczym bęben! A na to nie mógł sobie pozwolić, dlatego potrzebował kontaktu ze świeżą krwią, która tak, jak on rwała się do działania, chociaż być może była w tym mniej porywcza niż sam Rory. Gdy zastanowił się nad tym, gdy ostatnio widział Nealę ze zdumieniem odkrył, że minęło zdecydowanie zbyt dużo czasu od tego momentu. Gdy lady Weasley pojawiła się w Weymouth, Roratio za punkt honoru obrał sobie uratowanie kuzynki ze szponów czcigodnej prababki, która pewnie zarzuciłaby ja jedynie listą listą zażaleń względem swego małżonka, pradziadka Brena. Roratio nie był pewien czy jedynie prababka łączyła ich bezpośrednio więzami krwi - Weasleyowie i Prewettowie łączyli się ze sobą tak długo, że trudno było doszukać się najbliższego połączenia.
- Lady Weasley! - zawołał uradowany, poprawiając płaszcz, jeszcze znajdując się kilka stóp od niej, które pokonał całkiem sprawnie co przy jego wzroście nie powinno dziwić. Kiedy się znalazł się przed obliczem rudowłosej damy pozwolił sobie ująć jej dłoń i ucałować ja na powitanie. - Kuzynko, aleś wyrosła. Szanowna babuniu, pozwolisz, że porwę kuzynkę na spacer? Jak widać mamy wiele do nadrobienia, a dzień mamy wyjątkowo pogodny. Jeżeli oczywiście zechcesz mi Nealo towarzyszyć - o ile na chwilę skupił się na babuni, tak pod koniec wypowiedzi wrócił do Neali. Mimo troszkę dłuższej przerwy, Rory nie zamierzał tracić naturalnej swobody przy Neali.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie byłam do końca przekonana, jak to w ogóle możliwe mogło być, że skoro wzięłam i postanowiłam że zero tego zakochiwania, żeby problemów z chłopakami się raz i na zawsze pozbyć, żeby nikt mi nie mieszał w głowie dla zabawy i nie sprawił że serce urośnie albo wpadnie w przepaść okrutną, to nadal w głowę zachodziłam jak to było możliwe. Że do jasnej cierpliwej Helgi, miałam coś, co określić można było jako rozterki (prawie)miłosne. Żałosne. Tak prędzej było. Bo niemal pewna byłam, że niemal większa większość z tych wszystkich, których znałam zwyczajnie powariowała. A może nadchodzaca wiosna tak im na głowy działała, że sami nie byli świadomi tych bzdurnych głupot i pomysłów.
Ostatecznie z domu chętnie wyszłam by udać się do kuzyna Archibalda - a właściwie to Molly bo pisała w liście, że tęskni strasznie i zastanawiała się czy każda biedronka ma kropki. A w domu, choć miło było to oko i tak na padok się samo mimowolnie przenosiło i już wytrzymać nie mogłam z tego braku skupienia całego. Powoli zbierałam się do opuszczenia miejsca, jeszcze na chwilę miałam zajrzeć do kuzyna Archibalda, kiedy to mnie złapała cioteczka.
Tak, tak, wuja Dim zdrowy. Tak, ciocia też. Konie w porządku, nie, Daryll nie przychodzi już do pomocy, teraz to James. Jedno pytanie za drugim, ciotkę tą lubiłam też. A przynajmniej wcześniej, bo nagle i ona postanowiła oszaleć całkiem pytając o to, czy już na oku mam jakiegoś kawalera.
ZMÓWILI SIĘ WSZYSCY PRZECIW MNIE, CZY JAK? Bo to było zupełnie i całkowicie nierealne. Otworzyłam usta. Zamknęłam je, marszcząc na chwilę brwi. Znów je zaraz otworzyłam, ale kompletnie nie miałam co jej powiedzieć. Czy miałam na oku jakiegoś? Nie, ciociu, mam postanowienie - całkiem poważne - nie zakochiwać się. Ale jeśli już jednak to się stanie - wbrew woli mojej własnej -to przez jednego (nie)kawalera, zostałam przeklęta i z pewnością padnie na żonatego, którego serce zajęte już jest. Tego przecież jej nie powiem, nie? I wtedy usłyszałam za sobą, to lady Weasley, na którą rzadko reagowałam teraz była jak kij rzucony tonącemu. Odwróciłam się na pięcie z nadzieją że to do mnie rzeczywiście i odetchnęłam w sylwetce rozpoznając Rory’ego.
- Roratio. - odetchnęłam raz jeszcze, wypuszczając na prędce jego imię. Gubiąc lorda całego, powoli sobie uświadamiając że trafiłam rzeczywiście na niego. W tym szoku i kombinowaniu jak wybrnąć przy ciotce dopiero po chwili zrozumiałam, że całuje mnie w rękę. Oh. Oh. Co. Jak?! To nie znaczyło nic więcej prawda? Bo jeśli tak to zamiast ratunku wpadłam z deszczu pod rynnę. Zapytam Mare, ona wiedzieć na pewno będzie. Brwi mi się uniosły na to urośnięcie całe a usta wydęły lekko, ale nic nie powiedziałam.
- Oh, tak, chętnie. Właściwie, miałam… - nie kłam Neala, bo nie umiesz. Zamilkłam na chwilę, żeby zmienić zdanie co do tego, co powiedzieć chciałam. - …nadzieję cię zobaczyć. - określiłam więc wybrawszy z tego co zaczęłam wcześniej.
- Ty chyba też urosłeś trochę, Roratio, tak w ogóle. - zastanowiłam się, kiedy ruszyliśmy zostawiając za plecami ciotkę. Uf, od katastrofy to dzieliły mnie milimetry chyba. Poprawiłam rękaw białej koszuli i wygładziłam fałdę na spódnicy w kolorze zgaszonrj pomarańczy.
Ostatecznie z domu chętnie wyszłam by udać się do kuzyna Archibalda - a właściwie to Molly bo pisała w liście, że tęskni strasznie i zastanawiała się czy każda biedronka ma kropki. A w domu, choć miło było to oko i tak na padok się samo mimowolnie przenosiło i już wytrzymać nie mogłam z tego braku skupienia całego. Powoli zbierałam się do opuszczenia miejsca, jeszcze na chwilę miałam zajrzeć do kuzyna Archibalda, kiedy to mnie złapała cioteczka.
Tak, tak, wuja Dim zdrowy. Tak, ciocia też. Konie w porządku, nie, Daryll nie przychodzi już do pomocy, teraz to James. Jedno pytanie za drugim, ciotkę tą lubiłam też. A przynajmniej wcześniej, bo nagle i ona postanowiła oszaleć całkiem pytając o to, czy już na oku mam jakiegoś kawalera.
ZMÓWILI SIĘ WSZYSCY PRZECIW MNIE, CZY JAK? Bo to było zupełnie i całkowicie nierealne. Otworzyłam usta. Zamknęłam je, marszcząc na chwilę brwi. Znów je zaraz otworzyłam, ale kompletnie nie miałam co jej powiedzieć. Czy miałam na oku jakiegoś? Nie, ciociu, mam postanowienie - całkiem poważne - nie zakochiwać się. Ale jeśli już jednak to się stanie - wbrew woli mojej własnej -to przez jednego (nie)kawalera, zostałam przeklęta i z pewnością padnie na żonatego, którego serce zajęte już jest. Tego przecież jej nie powiem, nie? I wtedy usłyszałam za sobą, to lady Weasley, na którą rzadko reagowałam teraz była jak kij rzucony tonącemu. Odwróciłam się na pięcie z nadzieją że to do mnie rzeczywiście i odetchnęłam w sylwetce rozpoznając Rory’ego.
- Roratio. - odetchnęłam raz jeszcze, wypuszczając na prędce jego imię. Gubiąc lorda całego, powoli sobie uświadamiając że trafiłam rzeczywiście na niego. W tym szoku i kombinowaniu jak wybrnąć przy ciotce dopiero po chwili zrozumiałam, że całuje mnie w rękę. Oh. Oh. Co. Jak?! To nie znaczyło nic więcej prawda? Bo jeśli tak to zamiast ratunku wpadłam z deszczu pod rynnę. Zapytam Mare, ona wiedzieć na pewno będzie. Brwi mi się uniosły na to urośnięcie całe a usta wydęły lekko, ale nic nie powiedziałam.
- Oh, tak, chętnie. Właściwie, miałam… - nie kłam Neala, bo nie umiesz. Zamilkłam na chwilę, żeby zmienić zdanie co do tego, co powiedzieć chciałam. - …nadzieję cię zobaczyć. - określiłam więc wybrawszy z tego co zaczęłam wcześniej.
- Ty chyba też urosłeś trochę, Roratio, tak w ogóle. - zastanowiłam się, kiedy ruszyliśmy zostawiając za plecami ciotkę. Uf, od katastrofy to dzieliły mnie milimetry chyba. Poprawiłam rękaw białej koszuli i wygładziłam fałdę na spódnicy w kolorze zgaszonrj pomarańczy.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 1 z 2 • 1, 2
Stara huśtawka
Szybka odpowiedź