Rodzimy się w jeden dzień. Umieramy w jeden dzień. W jeden dzień możemy się zmienić. I w jeden dzień możemy się zakochać. Wszystko może się zdarzyć w ciągu zaledwie |
Pamiętasz Finnegán?
Mówiłeś “Nie skacz”, a ja i tak skoczyłam.
Cieszyłam się jak dziecko – zresztą nim własnie byłam – że mogłeś mnie uratować, a Ty tylko powtarzałeś mi niezmiennie “Tylko nie mów matce”, bo miałeś mnie pilnować. Pilnowałeś. To ja nie chciałam słuchać. Woda była ciepła tamtego wieczora. Pamiętam, bo rozgrzewała bardziej niż Twoje zimne dłonie, kiedy mnie wyłowiłeś, a i tak wolałam je i Twoje chłodne spojrzenie. Miałeś ledwie dwadzieścia dwa lata, a już zachowywałeś się jak dorosły. Przez moment nie pamiętałeś, jak to jest być młodym.
Byłeś na mnie zły?
Otuliłeś moje ramiona dłońmi, pocierając moje drobne barki. Jeśli naprawdę byłeś zły – nie było widać. Tylko lekko mrużyłeś oczy. Piękne, ciemnoniebieskie, w tamtych okolicznościach nieco pochmurniejsze, ale nieodgadnione.
Żałowałeś? Że zabrałeś mnie wtedy nad jezioro?
Obiecałeś mi, że pomożesz mi zapomnieć o strasznym, wymagającym pierwszym roku w Beauxbatons, i że odegnasz ten smutny wyraz z mojej buzi. Nie kłamałeś. Śmiałam się do Ciebie, szczerze rozbawiona. Dziecięcy śmiech wypełniał powietrze, wibrował, jak zabawnie wirują w powietrzu i migoczą feerią barw dziecięce fajerwerki. Przez chwilę czułam się, jak podczas tych niewinnych zabaw z zimnym ogniem, ale Ty w tamtym momencie już nic nie mówiłeś. Przytuliłeś mnie do siebie, a ja nie wiedziałam dlaczego, ale poddałam Ci się, czując jeszcze słodko-gorzki smak wody na ustach i drapanie w gardle. Odkaszlnęłam w Twoją pierś, dlatego objąłeś mnie mocniej i powiedziałeś mi, że “Jestem głupia”, ale Ci nie uwierzyłam. Powiedziałeś to łagodnie. Twoje serce biło mocno i szybko. Miałeś przyśpieszony oddech, a Twoje ręce coraz boleśniej zaciskały się na moim drobnym ciele.
Zaczęłam płakać, ale nie dlatego, że bolały mnie ramiona, czy nawet płuca od zachłyśnięcia się wodą. Niewidzialna pięść zaciskała się na krtani, kiedy chciałam Ci powiedzieć, że “Kocham Cię”, ale przecież rodzeństwu się o tym tak po prostu nie mówi. Dlatego zajęłam się szlochem nie odzywając się wcale. Było mi głupio, choć nie rozumiałam z jakiego powodu, a ty byłeś cierpliwy, bo nic mi nie powiedziałeś. Nawet wtedy, kiedy żałośnie otoczyłam Cię ramionami, zacisnęłam palce na Twojej koszuli i coraz głośniej wyłam Ci do ucha.
“Przepraszam”
Padło z moich ust bardzo późno. Najpierw musiałeś dostojnie znosić moją długotrwałą rozpacz, chociaż płakałam głównie nad sobą, nie nad Tobą. Mimo, że to właśnie Tobie sprawiłam najwięcej problemów. Byłeś dzielny, bo nie zwróciłeś mi na to nawet uwagi. Odsunąłeś mnie tylko na długość ramion i przejechałeś z westchnieniem dłonią po swoich splątanych, ociekających wodą włosach, zaczesując długie pasma, wpadające Ci do oczu w górę. Poczułam się zazdrosna, że tak dobrze sobie radzisz, dlatego pociągnęłam nosem, żebyś zwrócił na mnie uwagę.
“Nic się nie stało” – powiedziałeś w końcu z rezygnacją, bo nie chciałeś mnie bardziej denerwować. Wyrozumiale. Gdybym chociaż potrafiła wtedy docenić Cię za Twoje pobłażanie. Może tylko miałeś mnie dość i nie chciałeś kolejnego wybuchu płaczu. Tego już nigdy się nie dowiem.
Kiedy pogłaskałeś mnie końcówkami palców po czubku głowy, uwierzyłam Ci, że wszystko mi wybaczyłeś. Przypomniałeś tylko, że to “nasza tajemnica”, dlatego nigdy jej nikomu nie zdradziłam. Choć ty przypominałeś mi o niej przy każdej wizycie w Krainie Jezior. “Nie będziesz skakać, Blaie?”.
To był szczęśliwy dzień.
Tamtego dnia nauczyłeś mnie przepraszać. Pstryknąłeś mnie w nos, uśmiechając się do mnie słabo, ale wystarczająco przekonująco, żebym przestała płakać. Ocierając łzy przyglądałam się, jak odlepiasz od siebie ciemną koszulę i szukasz w spodniach różdżki. Kiedy ją znalazłeś, najpierw wycelowałeś jej drewnianym końcem we mnie. Byłam spokojna, chociaż zaciskałeś palce sztywno na rączce i rzuciłeś coś niegrzecznego pod nosem, co jako młoda dama szybko wyrzuciłam z pamięci. Osuszyłeś najpierw moje ubrania, a dopiero potem swoje. Byłeś dobrym, troskliwym bratem, nawet pomimo tak wielu prób testowania Twojej cierpliwości. Chwyciłam cię za rękę, żebyś na mnie spojrzał, bo Twoje spojrzenie niespokojnie skakało po horyzoncie, ale ty tylko opadłeś na miękką trawę, przysłaniając przedramieniem pół twarzy. Byłam odrobinę niezadowolona, nie wiedząc co myślisz i co teraz robimy.
Siadłam obok Ciebie, podciągając nogi zgięte w kolanach pod siebie i objęłam je rękoma, marudząc, że jest mi zimno, ale wystarczyło jedno Twoje ukradkowe spojrzenie, żebym przestała. Położyłam się w końcu obok Ciebie, patrząc w niebo. Pamiętam, że przesuwające się nad nami chmury miały kształt smoka poderwanego do lotu, bo spytałam Cię, jak tam w pracy, ale prawdę mówiąc nie zrozumiałam odpowiedzi. Mówiłeś o konkretnych gatunkach, o schwytywaniu bestii i o ostatniej wyprawie. Wspomniałeś coś o kolegach, dlatego byłam ciekawa czy kiedyś mnie z nimi poznasz, ale powiedziałeś mi, że “jestem za młoda (i głupia)”. Powtarzałeś to uparcie, a ja ani razu Cię nie usłyszałam. Przekręciłam się na bok, trącając Cię w ramię końcówkami palców.
Chciałam Ci powiedzieć, jak się czułam, kiedy Madame Lefevre pochwaliła pierwszy raz moją grę na fortepianie, a ty mnie słuchałeś. Chociaż wiem, że muzyka nie interesowała Cię w tym samym stopniu co mnie. Uśmiechnąłeś się, kiedy zwierzyłam Ci się, że w przyszłości chcę zostać znaną kompozytorką i skomentowałeś to zaczepnie: “O ile dorośniesz”, a ja śmiałam się tym razem razem z Tobą, bo nie wiedziałam, że śmiejemy się ze mnie.
Twój śmiech był głośny. Swobodny. Szczery. Nie było już widać lekkiej bruzdy pomiędzy Twoimi brwiami. Twój śmiech sięgał kącików ust. Nie potrafiłam zrozumieć, jak wiele dam się Tobą interesuje, ale to dlatego, że byłeś moim bratem, a ja byłam jeszcze młoda i miałam wściu-bździu w głowie. Nawet jeszcze długo później po skończeniu szkoły. Czasami chyba nawet Ty nie wierzyłeś, że kiedyś z Tego wyrosnę. Patrzyłeś na mnie z boku, z rozbawieniem i z politowaniem, mówiąc “Nie zrozumiesz”, kiedy o to spytałam, a ja nie miałam śmiałości zadawać Ci tego samego pytania dwa razy. Dlatego uznałam, że jeszcze kiedyś sam będziesz chciał mi na nie odpowiedzieć. Nigdy nie odpowiedziałeś, ale chyba już rozumiem…
Przeprosiłeś mnie dopiero po kilku minutach, kiedy sytuacja przestała Cię bawić. Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że to ja byłam dla Ciebie śmieszna. Patrzyłam na Ciebie z otwartymi oczyma. Skrępowana i milcząca. Naiwna, bo z początku wmówiłam sobie, że ze mnie nie kpiłeś. Kiedy przeprosiłeś, wiedziałam, że się pomyliłam, ale taki byłeś, lubiłeś się ze mną droczyć, a ja Ci na to pozwalałam. Chociaż nigdy tak naprawdę nie pytałeś mnie o zgodę. Naburmuszyłam się tylko odrobinę, odpowiadając Ci z przekonaniem (i opóźnieniem) “Na pewno dorosnę!”. Dopiero wtedy mi uwierzyłeś.
Podniosłeś się z miejsca nagle, dostrzegając na horyzoncie coś, czego ja nie zauważyłam, ale co tak naprawdę wcale mnie nie interesowało. Podniosłam się razem z Tobą, otrzepując suknię z trawy i ziemi, ale z soków oblepiających ją glonów już mi się nie udało. Patrzyłam akurat na swoje zmarniałe trzewiki, kiedy poderwałeś mnie z ziemi i usadziłeś na koniu. Sam siadłeś za mną, choć wziąłeś ze sobą swojego własnego wierzchowca. Nie wierzyłeś mi, że nie spadnę. Chyba miałeś powód. Zrozumiałam to, przypominając sobie, jak ledwie godzinę wcześniej zawiodłam Twoje zaufanie skacząc do wody. Poprawiłam się w siodle, plecami opierając się o Ciebie. Wydawałeś się mniej milczący, ale też mniej troskliwy, kiedy nie ściągałam na siebie żadnych zagrożeń. Dlatego przechyliłam się na jeden bok, ale byłeś czujny, bo od razu chwyciłeś mnie jednym ramieniem i usadziłeś do pionu, powtarzając kolejny raz “Głupia”. Jakbyś znał tylko to jedno słowo, ale przecież na co dzień wypowiadałeś się bardzo klarownie i posługiwałeś się wieloma zwrotami, których jeszcze nie znałam, a niektórych z nich nawet nigdy nie miałam poznać. Te cedziłeś zwykle cicho pod nosem, myśląc, że nie słyszę.
Dalsza droga przebiegała spokojnie. Ciągnąłeś za sobą swojego ogiera, a moją klacz prowadziłeś spokojnie. Minęliśmy zagajnik i dotarliśmy do granicy jeziora. Musieliśmy je okrążyć, żeby wrócić do domu. Nie spieszyłeś się. Tym razem chciałeś uniknąć dodatkowych ekscytacji, pomimo, że od zawsze byłeś uzależniony od adrenaliny. Przyzwyczajona do konnych przejażdżek, prawie w ogóle nie czułam nierówności na drodze. Przytrzymując mnie w pasie amortyzowałeś każdy krok konia. Nic dziwnego, że po pewnym czasie zesztywniały Ci ramiona. Cofnąłeś je w tył, próbując je rozluźnić. Chciałeś się przesiąść, ale na to było już za późno.
Zmęczona płaczem i dniem, zasnęłam w siodle. Śniło mi się, że nie skoczyłam. Posłuchałam Cię i siedziałam na brzegu. Dlatego przy następnej okazji, musiałam spróbować, ale Ciebie wtedy nie było i nie miał mnie kto uratować. Tonęłam w ciemnych wodach mrocznego jeziora. Dusiłam się. Woda zalewała mi płuca, a ja nie mogłam złapać powietrza. Obudziłam się w łóżku. Okazało się, że jestem tylko chora. Nikogo nie było przy łóżku. Ani mamy, tym bardziej taty. Ty też się przeziębiłeś. Zamiast leżeć w komnatach i dogorywać, jak ja, wyłożyłeś się w salonie przed kominkiem. Czytałeś relacje znanego smokologa, kiedy zeszłam na dół, przystając w progu żeby Ci się dobrze przyjrzeć. Iskry trzeszczały w kominku, a łuna języków ognia odbijała się pomarańczem na profilu Twojej twarzy, kiedy uniosłeś do mnie wzrok.
“Już dorosłaś?” – spytałeś.
Nie, ale z każdym dniem, byłam tego coraz bliżej. Chociaż mogło to trwać długo i przede mną było jeszcze wiele lekcji, których ktoś musiał mi udzielić. Miałeś nadzieję, że następnym razem to nie będziesz Ty? Prawdę mówiąc, nie dziwiłam się Tobie. Byłam bardzo mało pojętnym uczniem. Ty chyba aż za dobrze zdawałeś sobie z Tego sprawę. Kącik ust drgnął Ci w ironicznym wyrazie. Zdałeś sobie sprawę z tego, jak bardzo głupie jest Twoje pytanie.
“Jasne, że nie” — odpowiedziałeś za mnie.
Rodzimy się w jeden dzień. Umieramy w jeden dzień. W jeden dzień możemy się zmienić. I w jeden dzień możemy się zakochać. Wszystko może się zdarzyć w ciągu zaledwie |