Wydarzenia


Ekipa forum
Arthyen Yaxley
AutorWiadomość
Arthyen Yaxley [odnośnik]12.12.18 0:28

Arthyen Sigeric Yaxley

Data urodzenia: 27 października 1929 r.
Nazwisko matki: Prewett
Miejsce zamieszkania: Yaxley's Hall
Czystość krwi: Czysta szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: łowca trolli
Wzrost: 180 cm
Waga: 80 kg
Kolor włosów: brązowe
Kolor oczu: błękitne
Znaki szczególne: intensywne, bystre spojrzenie, przywodzące na myśl drapieżnego ptaka; blizna na plecach po utarczce z trollem.



forget?
he never forgets.

„Wszystko, co robię, robię dla rodziny”. Pierwsze zdanie wypowiedziane przez ojca, które pamiętał. Zdanie, które zapamiętał na zawsze, niezależnie od tego, jak miałyby się potoczyć losy ich świata, na który został powołany wietrznego, październikowego popołudnia 1929 roku, w rodowej posiadłości Yaxleyów. Słowa, które powtarzał niczym mantrę przez całe życie, stały się w końcu jego mottem, które zamierzał przekazać kolejnym pokoleniom. Bo cokolwiek by się nie działo, mieli siebie. Nic nie mogło równać się mocy więzów krwi, więc był o nie gotów walczyć do ostatniej kropli tejże. Pierworodny syn Leofrica i lady Yaxley z domu Prewett stanowił zwieńczenie ich świeżo upieczonego małżeństwa zawartego, co dość niecodzienne, bardziej z miłości niźli obowiązku, choć oczywiste było, że wzorowy członek rodu, jakim był Leofric, nie pojąłby za żonę lady, która nie mogła poszczycić się nieposzlakowaną opinią. Narodzin Arthyena wyczekiwano z ogromną radością jak zresztą i każdego z dziecka z pozostałej dwójki jego rodzeństwa. Kiedy tylko zaczął stawiać pierwsze kroki, niemal od razu porwała go potrzeba przeżywania przygód, nawet jeżeli początkowo oznaczało to tylko zakazaną wspinaczkę po stromych schodach na drugie piętro rezydencji. Był zapatrzony w ojca jak obrazek, znacznie mniej zainteresowany zajęciami, które oferowała matka. Mimo to kochał ją i szanował, choć w świetle późniejszych wydarzeń najwyraźniej za mało. Jako raptem dwulatek był za mały, by zrozumieć dokładnie, co się działo, gdy na świat przyszedł Cyneric. Przez zamgloną siatkę wspomnień przebijały się jednak łagodne słowa ojca, gdy Arthyen trzymał się brzegu kołyski, w której wnętrzu kwiliło cicho małe zawiniątko. „Będziesz za niego zawsze odpowiedzialny". Wziął to sobie, jak większość nauk ojca do serca i wyrył je w nim jak w kamieniu.
Miał dwa i pół roku, gdy podpalił zasłony w salonie, co chciał bezskutecznie ukryć z obawy przed karą. Nie rozumiał, dlaczego zamiast reprymendy, pochwalono go. Duma w oczach ojca, tak podobnych zresztą do jego własnych, była jednak czymś bezcennym, czymś, czego wielokrotnie u niego szukał. Jego aprobata zawsze znaczyła wiele. Zainicjowało to początek końca jakiegoś okresu w jego życiu. Dni wciąż upływały mu na zabawie, ale z miesiąca na miesiąc dochodziło do niej coraz więcej obowiązków, których wypatrywał z zaciekawieniem i gotowością. Chciał być jak ojciec — poważny, dumny, odpowiedzialny. Mimo to dość zazdrośnie spoglądał na Cynerica, gdy ten spędzał popołudnia z matką. Z Arthyenem nigdy nie spędzała tyle czasu, nie poświęcała mu aż tyle uwagi. Dlatego właściwie, dopóty dopóki sam nie zaczął zauważać tego, jak jest traktowana, nie miał pojęcia o tym, jak nieprzyjemne było jej położenie. Przez ten brak należytej komunikacji był przekonany, że w tym, w jakich stosunkach żyła z resztą rodziny, było sporo jej winy. Jak to dziecko, widział świat w prostszych barwach, czarno-białych. Nieznajomość jej stanowiska sprawiła, że ocenił ją pochopnie. Potem zresztą nie było czasu się nad tym zastanawiać, bo pomiędzy lekcjami szermierki, historii magii, języków, polowań i latania na miotle, a snem i posiłkami, niewiele pozostawało czasu na bezczynność. Wyrwane z tego kontekstu wydawały się chwile, gdy wraz z Cynerikiem zgłębiali zakamarki ich rodowych włości. Do wszystkich obowiązków przykładał się z największą sumiennością. Jako dziecko był poważny, bardzo przenikliwy; a choć daleko było mu do flegmatyka, bądź osoby o melancholijnym usposobieniu, stanowił pewną równowagę dla bardzo energicznego, młodszego brata. Miał raptem dziesięć lat, gdy ich światem wstrząsnęła Wielka Wojna Czarodziejów. Niewiele wtedy jeszcze rozumiał. Strzępki rozmów, które docierały jego uszu, to było za mało, by pojąć istotę problemu, wiedział jednak doskonale, jakie to ważne. I że na szalę rzucono losy znanego im świata. Jednocześnie czuł się bezpiecznie, trochę ślepo wierząc w to, że ojciec jest niezniszczalny. Że czarodziejów takich jak on nie spotyka nigdy nic złego.
Cierpliwie wyczekiwał dnia, w którym nadleci sowa niosąca upragniony list, zaadresowany tylko do niego. Ze względu na urodziny w październiku, przyszedł on rok później, niż do jego rówieśników z tego samego rocznika, co tylko potęgowało podekscytowanie, gdy w końcu w wakacje w 1941 roku złożono na jego ręce zapieczętowaną, wykaligrafowaną wiadomość o jego przyjęciu do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart. Nie bał się, nie wstydził, gdy w towarzystwie ojca pojawił się na Pokątnej. Dumnie przekroczył próg sklepu Ollivanderów, by wybrać swoją pierwszą różdżkę, nie tracąc bynajmniej pewności siebie mimo tego, że trwało to dosyć długo. W końcu wyszedł jednak, dzierżąc w garści dumnie tę samą różdżkę, która stanowi przedłużenie jego ręki do dzisiaj i która rzadko go zawodzi. Pierwszego września punktualnie zjawili się na peronie, a z rodziną pożegnał się, jak na Yaxleya przystało — bez zbędnego przedłużania i rozklejania się, wszakże nie przystoi. Wiedział jednak, że z pewnością będzie mu brakowało rodzeństwa.



he doesn't forget the ghosts in his lungs or
the skeletons in his closet


Nie miał żadnych wątpliwości, gdy po usłyszeniu swojego imienia i nazwiska wyszedł na środek. Oczy wszystkich zgromadzonych w Wielkiej Sali zwróciły się na niego, gdy usiadł na stołku, a na głowę włożono mu tiarę przydziału. Wiedział, gdzie zostanie przydzielony, czuł to, zupełnie jakby było mu przeznaczone już w dniu narodzin. Kapelusz ledwie dotknął jego skroni, a już wykrzyknął Slytherin, zupełnie jakby żadna inna opcja nie była w ogóle brana pod uwagę. Dom jego przodków. Spłonąłby ze wstydu, gdyby przydzielono go inaczej. Sam Hogwart okazał się jednak pewnym rozczarowaniem. Choć zajęcia były ciekawe i pochłaniały bez reszty, Arthyen miał bardzo mieszany stosunek do tego, co nie dotyczyło nauki, a odbywało się poniekąd poza nią. Wielka szkolna machina, napędzana uczniami nie tylko ze znanych mu rodów. Nie tylko potomków znamienitych czarodziejów i czarownic, których znał już od wczesnych lat dziecięcych, gdy wraz ze swoimi rodzicami odwiedzali Fenland. Ale i tych, których krew nie była czysta. Przed którymi go ostrzegano. Obserwował ich, choć kłamstwem byłoby uznanie, że w jakikolwiek sposób go interesowali. Istnieli, a on to istnienie tolerował. Nie popierał wrogich działań wobec nich, uważając to za marnotrawienie energii i cennego czasu, który można było poświęcić na coś zupełnie innego. Był w drugiej klasie, gdy otwarto Komnatę Tajemnic, zbyt jeszcze młody, by w pełni zrozumieć przesłanie, które się za tym kryło. Nie mógł przecież wiedzieć, że było to pierwsze echo zmian; preludium do czegoś, co za wiele, wiele lat stanie się zarzewiem wojny. Nie brał udziału w plotkowaniu i zażartych dyskusjach, podnoszących więcej teorii spiskowych, niźli faktów związanych ze śmiercią jednej z uczennic.
Przez cały okres nauki trzymał się z daleka od kłopotów, nie chcąc splamić nazwiska i zawieść ojca. Zawarł kilka przyjaźni, które przetrwały burzliwe lata młodzieńcze i które wniósł w dorosłość, ale nigdy nie aspirował, by znajdować się na świeczniku. Byłoby to raczej wbrew jego naturze. Skupiał się bardziej na nauce, niż życiu towarzyskim; tak naprawdę jedynymi kontaktami jakich potrzebował, były te rodzinne, zwłaszcza odkąd w Hogwarcie dołączył do niego Cyneric. Arthyen nie trwonił czasu na przepychanki, czy prześladowanie uczniów z gorszą krwią. Czasem mu to wytykano. Z zewnątrz mógł się wydawać dość wyniosły i właściwie nie było to aż tak dalekie od prawdy. Po prosto nie dał się wciągać w te urągające im wszystkim przepychanki, to wszystko. Nie takich wartości go uczono. Gdzie pomiędzy łajnobombami, upiorogackami i wyzwiskami, wśród których niechlubnie królowało ulubione przez czystokrwistych szlama, miejsce na honor? Przed oczami miał jasny cel, a dobre wyniki w nauce miały mu go przybliżyć. Jego ulubionym przedmiotem zostały zaklęcia, do których miał zresztą niebywały dryg, co zaowocowało zapisaniem się do Klubu Pojedynków. Całkiem nieźle radził sobie również z obroną przed czarną magią, błyszczał na zajęciach z historii magii. Niestety tego samego nie można było powiedzieć o eliksirach — te sprawiały mu sporo kłopotu, co stanowiło zadrę na jego ambicji. Drużynie Quidditcha swojego domu zapamiętale kibicował, ale sam nigdy nie brał nawet udziału w sprawdzianach do tejże. Latał całkiem nieźle i towarzysko zdarzało mu się zagrać, wszak rozwoju pod kątem sportowym mu nie poskąpiono. Niemniej gry drużynowe specjalnie go nie pociągały a czas, który normalnie musiałby poświęcić na treningi, wolał spożytkować raczej na ratowanie stopni z nieszczęsnych eliksirów. Poza tym w głowie miał tylko polowania. Przy dreszczu emocji, który towarzyszył pogoni za zwierzyną, wszystko wypadało blado. Wolał pędzić konno przez las, niż być smaganym przez wiatr podczas wykonywania skomplikowanego manewru na miotle.
Wakacje przed czwartym rokiem nauki zapowiadały się wspaniale. Jak co roku wraz z ojcem, wujem, Cynerikiem i innymi, wybrali się na polowanie na górskie trolle. Arthyen uwielbiał te wyprawy. Kochał wyzwania, poza tym była to doskonała okazja do zmierzenia się z tym, co niegdyś miało stać się jego codziennością. Oczywistym było bowiem, że po skończeniu nauki będzie kontynuował dzieło ojca. Trolle były specyficznymi istotami, często niedocenianymi, a przede wszystkim niezwykle niebezpiecznymi. Wiedzieli o tym. Zdawało się, że są przygotowani na każdą możliwość, wszak Leofric zajmował się tym już od lat. A jednak grupa rozjuszonych trolli pojawiła się znikąd. Arthyen zastanawiał się przez lata, jak to się stało, że nie dostrzegli ich w porę. Gdy dorwały ojca, miał wrażenie, że zatrzymał się czas. Już sięgał po różdżkę, nie bacząc na zakaz używania magii poza szkołą. Szybkie zaklęcie, machnięcie nadgarstka... Nie zdążył. Krzyk, rozdzierający rozrzedzone powietrze poniósł się echem wśród gór. To on tak krzyczał, a może ktoś inny? Ostatkiem przytomności umysłu, ruszył z miejsca i szarpnął za sobą Cynerica. Nienawidził się za to. Tchórz, zostawiłeś go. Pozwoliłeś mu umrzeć. Nie tego Cię uczył. Uciekając, odwrócił się przez ramię raz. Tylko po to, by dostrzec z jaką łatwością troll potrafi rozłupać czaszkę dorosłego mężczyzny. Nie zrozumiał wtedy do końca, co się stało. Gdy po wszystkim wrócili do Fenland, nie mógł przyjąć do wiadomości, że jego już nie ma. Cały czas czekał, aż Leofric pojawi się w holu i zapyta, czy chcą z Cynerikiem towarzyszyć mu przy wieczornym obchodzie. Nigdy już nie przyszedł. Nad wypadkiem rozciągnięto sieć kłamstw, mających na celu ochronę dobrego imienia rodziny. Młody Yaxley jeszcze nie wiedział, że kiedyś te same kłamstwa będą mu kością w gardle. Arthyen żałobę nosił jednak godnie; w końcu on był teraz głową rodziny. Miał raptem piętnaście lat, nikt tego od niego nie wymagał, ale w głębi serca czuł tę odpowiedzialność. I czuł, że to jego wina. Nie potrafił pomóc ojcu, a później nie potrafił też nic zrobić ze łzami matki. Empatia nigdy nie była jego mocną stroną, a śmierć ojca tylko spotęgowała dystans, jaki między nimi wyrósł. To Cyneric wziął na siebie próbę pocieszenia matki, również nieudaną. A Arthyen choć wiedział, że zasługiwała na wszystko, co najlepsze, nie wiedział jak jej ulżyć w cierpieniu. Starał się być oparciem dla niej i siostry, ale i tutaj zawiódł. W zaledwie kilka tygodni przyszło mu wydorośleć; jeśli jeszcze jakiekolwiek resztki dziecka w nim zostały, wyłowienie zwłok jego matki z mokradeł zabiło je już doszczętnie. Utraciwszy męża, nie potrafiła sobie poradzić w nieprzychylnym środowisku. Kwiaty nie rosną na bagnach, Art. Tak mu mówiła. Arthyen miał tylko nadzieję, że gdziekolwiek udała się po śmierci, czuła się tam lepiej niż w Fenland.
Wuj ich przygarnął, a jego dzieci stały się dla ich trójki jak rodzeństwo. Powrót do Hogwartu nigdy nie był jednak trudniejszy. Arthyen przestał rozmawiać z kimkolwiek; wszyscy słyszeli, co się stało. Słyszał szepty i plotki, kiedy przechodził korytarzem, siląc się na obojętność. W pokrętny sposób go to wszystko umocniło. Po odniesionych stratach miał wrażenie, że już nic nigdy nim nie wstrząśnie. Zbliżyło go to też do Cynerica i siostry. Wuj przejął w jego oczach rolę ojca; wzoru do naśladowania. Mimo to nikt nie był w stanie zastąpić Leofrica. Arthyenowi nikt nie musiał mówić, że powinien podjąć rodzinną tradycję i swoją przyszłość wiązać z trollami; wiedział to. Psychiczny opór okazał się jednak silniejszy, niż sądził. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa na wyprawie z wujem raz. Raz pozwolił sobie, by strach przejął nad nim kontrolę. Po raz ostatni. Hogwart ukończył w 1948 roku. Egzaminy końcowe poszły mu dobrze, choć miał świadomość, że mogło być lepiej. Bez żalu opuszczał szkolne mury, wiedząc, że teraz w pełni będzie mógł zająć się tym, do czego powołano go na świat. Wyprawy i polowania na trolle stały się jego całym życiem. Wyjeżdżał, niejednokrotnie na długie miesiące. Sabaty odwiedzał niezwykle rzadko, a jeśli już można go tam było zobaczyć, to głównie ze względu na szacunek do wuja, tradycji i przekazanego mu dziedzictwa. Nie czuł się tam dobrze, choć starał się reprezentować ród godnie, mimo doprowadzających go do szału insynuacji na temat śmierci matki. Znał plotki, przekazywane w towarzystwie z krzywymi uśmieszkami, choć rzadko wyrażane wprost. Żony Yaxleyów mają niebywałą tendencję do popełniania samobójstw. Klątwa? A może opary z bagien? Zapamiętał to sobie, jakby miało mieć jakieś znaczenie. A potem, w 1952 roku przedstawiono mu Evangeline Avery. Ich rodzina zajmowała się trollami tak, jak rodzina Yaxleyów. Upatrując się w tym okazji, postanowiono połączyć ich rody małżeństwem.



he never forgets as he falls to his bloody knees
finished to the bone


Nie potrafił jej pokochać. Utalentowana, piękna, pozbawiona skazy winy za połączenie ich w jedno. Raz jeszcze obowiązek, honor i rodzina były na pierwszym miejscu, a gdzieś na szarym końcu ich wola. Tak działał świat i nikt nie próbował tego zmienić, ale gdy składali sobie przysięgę Arthyen czuł, że pewnego dnia przyjdzie im tego gorzko pożałować, choć teraz wszyscy się uśmiechali i gratulowali. A on mógł tylko żałować, że nie ma tu ojca i matki. Ceremonia była piękna i huczna, a na stołach i w stroju Evangeline gościła gipsówka. Od jej miodowego zapachu Arthyena rozbolała głowa. Kwiat piękny i skromny, taki, jak panna młoda. Wiedział, że tak musi być. Zagryzą teraz zęby, odwrócą wzrok i powiedzą, że to dla większego dobra. Że można było trafić gorzej. Że doszłoby do tego prędzej czy później. Ale nie mógł jej dać tego, czego potrzebowała najbardziej. Nie chodziło tu bynajmniej o miłość, ta zresztą, zgodnie z zapewnieniami starszych członków rodziny, miała pojawić się z czasem. Chodziło o poświęcaną uwagę. Każda próba spojrzenia na nią w sposób, w jaki ojciec patrzył na matkę, kończyła się sromotną klęską. Była bitwą, którą przegrywał raz za razem, a przecież tak bardzo nienawidził porażek. Wszystko zmieniło się jednak gdy w 1953 roku na świat przyszła Arlana. Oddałby temu dziecku wszystko, co miał. Nie grało roli, że to dziewczynka, a nie syn. Wziął na ręce niemowlę owinięte w płótno i wiedział, że teraz wszystko już w jego życiu będzie inaczej. Że zrobi wszystko, żeby ją ochronić. Ale potem znów musiał wyjechać, w związku z rosnącą agresją trolli w Rosji. Zostawił żonę i córkę w Fenland wierząc, że dadzą sobie radę. Nie miał pojęcia o tym, że samotność i poród bardzo źle wpłynęły na zdrowie psychiczne Evangeline. Wrócił po kilku tygodniach. To nie była łatwa wyprawa; trolle raz jeszcze popisały się swoją dziką naturą. Ledwo uszedł z życiem. Po starciu z jednym z agresywnych osobników została mu na plecach blizna, której nie pozwolił usunąć. By przypominała mu o tym, co spotkało jego ojca i co prawie mogło spotkać jego. Wiedział, jak okropnym jest osierocić dzieci i nie chciał tego dla Arlany. Minęło raptem kilka tygodni, a doznał bardzo okrutnego deja vu. Pewnego dżdżystego, wrześniowego popołudnia, nie mógł nigdzie znaleźć Evangeline; zostawiła córkę pod opieką guwernantki, a sama wybrała się na przechadzkę.
Sam poszedł jej szukać, a w gardle aż go dławiło z nieokazanej bezsilności, gdy brnął w ciemność otaczających posiadłość bagien. Wspomnienia wyłaniały się z odmętów jego myśli, przypominając o dniu, gdy znaleziono jego matkę. Nie wierzył jednak w obrazy podsuwane mu przez umysł, nie potrafił. Nie brał nawet pod rozwagę, że na końcu tej drogi może czekać na niego to samo, co przed laty. Mieli córkę. Nie odważyłaby się ich zostawić. Nie miała powodu. Zapominał przy tym, że jego matka też miała dzieci, a okazało się to bez znaczenia. To Arthyen ją znalazł. W zaciśniętej pośmiertnie pięści, ściskała bukiet z gipsówki. Hodowała je w szklarni, bo przecież cholerne kwiatki nie rosną na bagnach. Ten jeden, jedyny w życiu raz myślał, że oszaleje. Z frustracji. Ze złości. Z rozpaczy. Wyciągnął ją z błotnistej, brudnej wody i na rękach zaniósł do rezydencji. Nie pamiętał już nawet, kogo pierwszego napotkał, gdy wrócił ściskając jej martwe ciało. Ktoś powiedział, że to był wypadek, co głucho powtórzył. Dobre imię. Honor. To wszystko mogłoby zostać naruszone gdyby wyszło na jaw, że to kolejne samobójstwo. Winę zrzucono na nagłą chorobę. A Arthyen został z kłamstwem na ustach. Kolejnym do kolekcji. I następnymi wyrzutami sumienia.



don't ask him if he forgets
because he never forgets.


Jeśli tylko mógł zamknąć się w sobie jeszcze bardziej, to właśnie to nastąpiło. Nie mógł nawet patrzeć na Arlanę ze świadomością, że śmierć jej matki to przecież jego wina. Tak wiele rzeczy można było zrobić inaczej... Nie użalał się nad sobą jednak; wszak nie byłoby to zgodne z jego naturą. Pozornie był nieporuszony jak głaz. Miał jedynie świadomość niepodołania odpowiedzialności, którą mu powierzono. Potrzebował czasu, zmiany otoczenia. Kiedy zatem nadarzyła się okazja na wyjazd do Bułgarii, bo krążyły tam pogłoski o stadzie trolli, tak właśnie zrobił. Zostawił Arlanę pod czujnym okiem opiekunek, a sam wyjechał. Długie godziny, dni, tygodnie spędzone na tropieniu, pozwoliły mu odzyskać jasność umysłu. W międzyczasie zahaczył też o inne kraje, nie mogąc zdobyć się na powrót. Wiedział, że Arlana jest w dobrych rękach. Znacznie lepszych niż jego własne. Do Anglii wrócił dopiero w lutym 1956 roku. Arlana rosła jak na drożdżach. Ale nie tylko ona się zmieniała, zmieniał się także świat, który jak dotąd bardzo dobrze przecież znali. Świat, którego zdążył przez ostatnie miesiące naoglądać się do woli. To, jak zmienia się pod wpływem naporu mugoli, przed którymi kryli się jak szczury. Tutaj nie chodziło już o nieczystą krew czarodziejów; tutaj chodziło o tych, którzy zupełnie nieświadomi istnienia magii, wiedli swój żywot kosztem czarodziejów. Niszczyli swój świat, ciągnąc na dno ich wszystkich. To właśnie wtedy jego kuzyn opowiedział mu o Czarnym Panu i sprawie, przeciwko której walczy. Nie musiał długo zastanawiać się, czy ją wesprzeć. Chciał lepszego świata. Niezmiennego od pokoleń. Skoro ich porządek się sprawdził, na cóż go zmieniać?
Rychło napotkała go jednak konieczność wyjazdu na prośbę nestora, znów w sprawach zawodowych, związanych z trollami i wraz z końcem marca wyruszył w drogę. Niejednokrotnie kontakt z nim urywał się na długie tygodnie, które spędzali w gęstwinach leśnych na Węgrzech, czy skalistych terenach Finlandii. Zdarzało mu się na kilka dni wracać w rodzinne strony, by dopilnować swoich spraw w ojczyźnie. Podobny wyjątek uczynił na ślub swojego brata. Ominęły go jednak anomalie, ominęło płonące Ministerstwo.
Na stałe wrócił pod koniec września, gdy udało się zdementować plotki o trollach, które rzekomo miały zorganizować się i w celu przyspieszenia podróży, dosiadać garborogów gdzieś na terenach północnej Europy. Byłby to wszak z ich strony niepokojący przejaw inteligencji. Ale Anglia do której wrócił, nie była już tą samą Anglią. Nadeszła kolejna wojna. A tym razem Arthyen był już dorosły i wiedział, z czym to się wiąże.



Patronus: Arthyen nie potrafi już wyczarować patronusa. Wcześniej przybierał on kształt niedźwiedzia.

Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 100
Zaklęcia i uroki:255 (różdżka)
Czarna magia:00
Magia lecznicza:00
Transmutacja:00
Eliksiry:00
Sprawność:5Brak
Zwinność:5Brak
JęzykWartośćWydane punkty
angielskiII0
trollańskiII2
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
Historia MagiiII10
ONMSIII25
RetorykaI2
SpostrzegawczośćII10
Ukrywanie sięI2
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
Odporność PsychicznaI5
Wytrzymałość FizycznaI2
Szlachecka etykietaI0
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Rycerze Walpurgii00
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Literatura (wiedza)I0.5
Malarstwo (wiedza)I0.5
Muzyka (wiedza)I0.5
Rzeźba (wiedza)I0.5
AktywnośćWartośćWydane punkty
Latanie na miotleI1
Taniec balowyI1
SzermierkaI1
PływanieI1
JeździectwoI1
GenetykaWartośćWydane punkty
Brak- (+0)
Reszta: 5

Wyposażenie

różdżka, sowa



[bylobrzydkobedzieladnie]
Gość
Anonymous
Gość
Re: Arthyen Yaxley [odnośnik]12.01.19 17:29

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana
INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam pw lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!

Pierworodny syn swojej gałęzi Yaxleyów od dziecka poznawał smak obowiązków nieodłącznie wiążących się z jego urodzeniem. To on przecierał szlaki dla młodszego rodzeństwa, choć z czasem w jego młodym życiu coraz mniej było beztroski, a coraz więcej obowiązków, którym musiał sprostać, by kiedyś wpasować się w przewidzianą dla niego rolę. Pierwszym wzorem dla dorastającego chłopca został właśnie ojciec, a Arthyen pragnął być jak on. Lata Hogwartu spędził w barwach Slytherinu, i tam wpasowując się w odpowiednią dla Yaxleya rolę, choć mając wiele lepszych zajęć nie trwonił czasu na zaczepki i konflikty. Nauka zawsze była ważniejsza niż życie towarzyskie i przypodobanie się innym. Niestety jego młodość naznaczyła tragiczna śmierć ojca z rąk trolli podczas wyprawy, krótko później utracił również matkę, która odebrała sobie życie, co zmusiło go do przedwczesnego dorośnięcia. Mimo takich doświadczeń po skończeniu szkoły nie widział swej przyszłości w niczym innym niż rodowy fach - i wzorem ojca został łowcą trolli. Niezbyt odnajdywał się w salonowym życiu i sabaty odwiedzał rzadko, a jego aranżowany związek nie doczekał się miłości. Jego małżonka podarowała mu córkę, ale wkrótce później podzieliła los jego matki i targnęła się na swoje życie - bo kwiaty nie rosły na bagnach. Młody Yaxley obwiniał się o tą tragedię i o to, że nie potrafił pokochać żony. Rzucił się w wir wyjazdów, ale nie dało się nie zauważyć, że świat się zmieniał, zmuszając także i jego do pewnych zmian w życiu i zadeklarowania swoich poglądów. Nadchodziła w końcu kolejna wojna, a Arthyen już wybrał, po której należało być stronie - po tej samej, co jego ród.

 STAN ZDROWIA
Fizyczne
Pełnia zdrowia.
Psychiczne
Pełnia zdrowia.
UMIEJĘTNOŚCI
Brak
Kartę sprawdzał: Tristan Rosier
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Arthyen Yaxley Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Arthyen Yaxley [odnośnik]12.01.19 17:29
WYPOSAŻENIE
Różdżka, sowa

ELIKSIRY-

INGREDIENCJEposiadane: -

BIEGŁOŚCI-

HISTORIA ROZWOJU[15.12.18] Karta postaci, -50 PD
[14.03.19] Podsumowanie napraw anomalii (wrzesień/październik): +30 PD, +1PB organizacji
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Arthyen Yaxley Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Arthyen Yaxley
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach