Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire
Flamborough
- Teraz już musisz - odpowiedziałem natychmiast, cierpkim tonem. - Przypadkiem, powiadasz? Co robiłaś w środku nocy w mugolskiej wiosce? - spytałem przy tym mrużąc oczy. - Gdzie ją znalazłaś? Niech wskaże, który to dom, gdzie ją skrzywdzono. Jeśli to prawda, znajdziemy i ukarzemy oprawcę. - Nie było możliwości, aby we Flamborough ukrywał się gwałciciel i porywacz mugoli. Prędko przegnano by go z wioski. Dopilnowałbym tego osobiście. - Nie powie za wiele, ale tobie zdołała opowiedzieć tę historyjkę? - spytałem podejrzliwie.
Nagle, kiedy już rzekomo znalazła swoja wybawicielkę straciła możliwość mowy? Słowa czarownicy nie składały się w jedną logiczna całość. Ta historia miała tyle dziur, że utwierdzałem się jedynie w przekonaniu, że postąpiłem słusznie próbując je zatrzymać.
Moje zaklęcie było tak silne, że brunetka nie miała szansy, aby się przed nim obronić. W chwili, kiedy upadła spetryfikowana na ziemię, ja zacząłem się do nich zbliżać - do zapłakanej dziewczyny bez różdżki.
- Nie martw się, zaraz się ocknie, nic jej nie będzie. Powiedz mi - kto cię skrzywdził? Jak ci na imię? - zwróciłem się do niej łagodnym tonem.
Popełniłem tym samym błąd. Czarownica dość szybko - zbyt szybko - przełamała czar i zerwała się na równe nogi.
- To nie ty będziesz o tym decydować - oznajmiłem suchym tonem. - Ona nie jest twoją własnością. Ma głos, którego najwyraźniej potrafi używać. - Nie podobał mi się sposób w jakim wypowiadała się o mugolce ta kobieta. Mówiła o niej jak o rzeczy. Zabieram ją stąd, nie będziesz z nią rozmawiał - jakby należała do niej.
- Krzycz. Bardzo proszę. Niech wszyscy tu przyjdą - zasugerowałem śmiało. Jeśli mówiła prawdę, to chyba nie miała nic do ukrycia. W całym tłumie nawet pojedynczy zbir ich nie skrzywdzi, nie ośmieli się - a mugolka mogła go wskazać. - Telamo sacculo - zażądałem od różdżki, mierząc w czarownicę.
becomes law
resistance
becomes duty
'k100' : 72
- Czego ty nie rozumiesz? - odgryzła się zimno Azjatka, choć wiedziała, że strzępi język. Mężczyzna nie odpuści - nie teraz, gdy w swym przekonaniu znalazł się na tropie przestępstwa roku, diabelny strażnik mugolskich cnót, ich skreślonego przez świat bezpieczeństwa. - Nie muszę z niczego ci się tłumaczyć. Kim jesteś żeby mnie przepytywać? - czarne oczy zaskrzyły się wściekłością, pytała go już o to wcześniej, ale nie udzielił jej odpowiedzi - choć z jego ust co rusz wylewała się lawina nowych żądań. Nie ofiarował jej nic w zamian, a tak jednostronna transakcja prowadziła donikąd. Wren nie czuła się w obowiązku dalszego grania w jego grę. - Sam pałętasz się tu w środku nocy, wśród mugoli, ale dziwi cię moja obecność. Kim jesteś, co? - powtórzyła. - Samozwańczym aniołem na straży tej wioski? A może rebeliantem? Buntownikiem Longbottoma? Ministerstwo nie przysłałoby tu nikogo, by sprawować nad nimi pieczę - nad nimi, nad społecznym elementem, nieważnym, bezpańskim - a skoro tak, nikt również nie zabraniał jej wyciągać rękę po jedną z tutejszych owiec. Nie należały do nikogo, przeznaczenie od dawna miało ich wszystkich za nic, prędzej czy później i tu dotrą płomienie wzniecone przez wybawiony od brudu Londyn.
- Ty - zapłakała później Lucy, gdy mężczyzna ruszył ku nim, ku niej i powalonej na ziemię Wren, nieprzytomnej, choć oczy miała otwarte. Młódka nie rozumiała z tego nic - czym były światła rozcinające kurtynę nocy, co sprawiło, że ciało jej towarzyszki nagle odmówiło ruchu? Zaczerwienione, spuchnięte oczy wędrowały od lica Azjatki do twarzy nieznajomego. - Ty ją skrzywdziłeś, dlaczego, jak to zrobiłeś? Jak...? - Choć inkantacja osłabiała znacznie jej intelektualne zdolności, nie była w stanie uśmierzyć przerażenia, zlęknionej wątpliwości, ciekawości. Miała wrażenie, że śni. Że zaraz wybudzi się z tego koszmaru i znów wszystko będzie dobrze. - Lucy - pisnęła w odpowiedzi, unosząc dłonie do swej twarzy, jakby w dziecięcym geście próbując się przed nim osłonić. - Proszę, nie rób mi krzywdy, proszę...
Zanim dziewczyna zdążyła opowiedzieć Cedricowi cokolwiek więcej, Wren przełamała działanie zaklęcia i znów stała na własnych nogach, mierząc różdżką w Dearborna. Nie odpowiedziała jednak - nie zdążyła, bo w jej kierunku znów pomknęła kolejna wiązka.
- Protego! - spróbowała przywołać przed siebie tarczę, a wtulona w nią Lucy pisnęła znów, nie pojmując już ani trochę, co działo się wokół niej.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
'k100' : 65
- Obawiam się, że teraz już musisz - odpowiedziałem lodowatym tonem. Wściekała się, złościła, zapierała. - Mam chronić to miejsce i na tej podstawie żądam wyjaśnień. Dlatego jestem tu w środku nocy - wyjaśniłem, skoro tak bardzo pragnęła odpowiedzi. Czyż teraz nie powinna odpuścić, jeśli miała dobre zamiary, uczciwe intencje wobec tej mugolki? Każdy, kto chciałby naprawdę pomóc nie zachowywałby się tak jak ona. Od razu oskarżyła mnie o bycie rebeliantem Harolda Longbottoma, na co zmrużyłem nieufnie oczy. - Jaką masz pewność? - spytałem śmiało. Czyżbyś, droga nieznajoma, tak dobrze znała teraz Ministerstwo Magii, że wiesz kogo gdzie wysyłają? A może to właśnie oni przysłali tu ciebie? Już od dłuższego czasu docierały do mnie wiadomości o tym, że Ministertwo Magii płaci szmalcownikom za polowania na mugoli. Wstyd mi było za to Ministerstwo, które nie zasługiwało na to miano. Niesprawiedliwość i okrucieństwo stały się prawem, karykaturą prawa, a wówczas każdy opór staje się obowiązkiem.
Na pewno nie zamierzałem odpuścić. Nie w tym momencie, gdy czarownica ze wschodu plątała się w zeznaniach i podskakiwała niemal ze złości jak ryba wyrzucona na brzeg. Nie mogłem
Niemagiczna dziewczyna za to zachowywała się dość dziwnie. Mówiła nieskładnie. Im bliżej byłem, tym dokładniej dostrzegałem nieprzytomny wyraz na jej twarzy. Chyba nie do końca pojmowała co dzieje się wokół i nie chodziło o promienie zaklęć, które latały pomiędzy nami. Zaczynałem podejrzewać, że jest albo pod wpływem zaklęcia, albo eliksiru.
- Nie zrobiłem jej krzywdy, spójrz na nią, nic jej nie jest. Tobie także nie zamierzam. Chcę, żebyś była bezpieczna - odparłem na słowa mugolki, posyłając w stronę czarownicy celne zaklęcie, przed którym jednak zdołała się obronić. Nieustannie szedłem przed siebie, pełen złych przeczuć, które pogłębił brak reakcji na zachętę do krzyczenia. - Teraz już nie zamierzasz krzyczeć? Zaalarmować wszystkich? - spytałem zimno. - Może ja to zrobię? - zaproponowałem. Nie opuszczałem różdżki, teraz już pewien, że czarownica zwyczajnie kłamie. - Expelliarmus - powiedziałem, chcąc wytrącić jej broń z ręki, zanim sama wyprowadzi atak. - Puść dziewczynę - zażądałem od Azjatki.
becomes law
resistance
becomes duty
'k100' : 39
Nic w postawie nieznanego maga nie wskazywało na to, by był skory poddać się, pozwolić im odejść i bezpiecznie zaszyć się w czarnej otoczce nocy, spłonąć razem w grzechu, którego próbowała przed nim bronić. Bezskutecznie. Jej jeden ruch na szachownicy spotykał się z zasadzką dwóch gotowych rozszarpać ją pionów; z jego słów sączył się lód, był przekonany, że kłamała i przede wszystkim zdeterminowany, by kłamstwo to obnażyć. Przed sobą, przed towarzyszącą jej dziewczyną, przed całym światem. Wren zacisnęła mocno zęby, świadoma, że gra dobiegała końca. Kazał jej puścić mugolkę, a wystosowane w jej kierunku zaklęcie ledwo musnęło jej dominującą rękę, niemal ocierając się błyszczącą wiązką o napięte przedramię. Ale nie pozbawił jej różdżki, jeszcze nie - i tak musiało pozostać, jeśli planowała opuścić to miejsce w jednym kawałku.
Trudno. Odnajdzie inną dziewczynę, upoluje ją, zwiedzie na manowce gdy nikt niepożądany nie będzie się temu łapczywie przyglądał; najwyraźniej nie był to jej dzień, a dla własnego dobra była w stanie zrezygnować z wypielęgnowanego wcześniej łupu. Póki co jednak służyła jej za stworzoną z mięsa i kości tarczę; Azjatka w ciszy cofała się ślepo, otwarcie szarpiąc już wątłym ciałem, by Lucy zasłoniła ją przed ewentualną ofensywą bezimiennego strażnika Flamborough. W pewien sposób liczyła na jego skrupuły - na to, że nie byłby w stanie zagrozić zdrowiu niewinnej istotki, tylko po to, by dostać się do spoczywającego za nią wilka. Dłoń boleśnie zacisnęła się na karku młódki, wyrywając spomiędzy jej spierzchniętych warg jęk niezrozumiałego cierpienia, a kraniec ostrawej różdżki przycisnął się do tyłu jej głowy.
- Proszę bardzo, krzycz. Niech zbiegną się tu mugole - odparła w końcu twardo, cierpko, przerywając trwającą zbyt długo ze swej strony ciszę. Nie próbowała już kokietować, nie próbowała skakać do gardła - była zimna, obojętna, niewzruszona żałosnym łkaniem swojej rzekomej podopiecznej. Niech płacze, niech wyje do księżyca jak wilkołak, może się odwodni i umrze, skoro takie miała życzenie. - Ale zanim to zrobią, ona będzie martwa. Chcesz tego? - mogła to zrobić. Zaintonować skuteczne lamino, które wbiłoby się w czaszkę ostrzami noży i tyle Cedric miałby ze swej obrony, na swym sumieniu goszcząc kolejną zapomnianą przez czas tożsamość. Lucy zawyła, rozumiejąc pokracznie, że to jej zdrowie znajdowało się teraz na szali, a koniec kasztanowego drewna bezlitośnie wwiercił się w łagodną skórę głowy. W międzyczasie czarownica próbowała rzucić na nią bezdźwięczne obliviate, lecz brakowało jej koncentracji, spokoju wymaganego przez tak skomplikowaną inkantację; pragnęła pomieszać jej w głowie, sprawić, by w mózgu nie zachowało się żadne wspomnienie z sieci utkanych kłamstw, ale zawiodła, wiedząc o tym doskonale - a to dolało oliwy do ognia. Wren warknęła pod nosem. Musiała stąd zniknąć, szybko. Zanim do jednego robaka dołączą kolejne, wypełzając z czerni głębokiej nocy, równie wstrętne i obślizgłe, stojące na straży szlamu i społecznie potępionego istnienia; w szybkim geście jej dłoń zsunęła się w dół, a różdżka przycisnęła do pleców dziewczyny. - Znaj moją dobroć, weź ją sobie. Everte stati - zaintonowała wściekle, sprawiła, że nogi Lucy oderwały się od podłoża a jej wiotkie, szczupłe ciało runęło bezwładnie w kierunku Cedrica; dziewczyna nie mogła obronić się przed bezpośrednią inkantacją, nie miała w sobie magii, a każde odniesione przez jej działanie obrażenie odczuwała zapewne dwukrotnie boleśniej niż robiłby to czarodziej. I jeśli Dearborn rzucił się by ją ratować, by złagodzić niechybny upadek lub złapać w swoje ramiona, Wren wykorzystała tę okazję, łagodząc wszelkie zdenerwowanie i skupiając się na prawidłowej teleportacji mającej zabrać ją daleko stąd. Zniknęła z cichym pyknięciem, pozostawiając po sobie jedynie łzy wielkie jak grochy spływające po twarzy młodej kobiety i niesmak w ustach Cedrica.
Lucy niechybnie doszła do siebie następnego dnia. Powiedzieć mogła tyle, że przyjaciółka, niejaka Tamsin Lennox, mugolska medyczka i działaczka w podziemiach, miała zapewnić jej bezpieczną kryjówkę, do której niebawem winni dołączyć jej dziadkowieh; tej nocy opuszczała ich z bolącym sercem, przekonana jednak, że tak będzie lepiej - że tak trzeba. Nie znała prawdziwego przeznaczenia, które czekało na nią w planach nieistniejącej Tamsin. Ale Merlin świadkiem - że pojawienie się Cedrica i nieugiętość w działaniu wyrwały ją chyba z samych bram piekieł.
zt
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
W chwili, gdy nieznajoma czarownica zasłoniła się mugolką, byłem już niemal pewien, że przeczucie mnie nie myliło, że nie mówiła prawdy, że próbowała mi wcisnąć dziwną bajeczkę. Gdyby naprawdę chciała pomóc tej dziewczynie, jeśli miałaby wziąć na siebie rolę zbawicielki, nie wykorzystywałaby jej jako potencjalnej tarczy. Tak postępowali ludzie pozbawieni skrupułów i moralności. Zmrużyłem gniewnie oczy, gotów, aby wezwać tu innych i zyskać przewagę liczebną, gdyby nie groźba rzucona. Nie zdołałbym w tej chwili mugolki obronić, jeśli zdecydowałaby się odebrać jej życie. Nie wiedziałem na co ją stać, co potrafi. Czy potrafiła posługiwać się czarną magią? To możliwe. Ładna buzia, nawet i niewinna, nie świadczyła o czystości serca. Drugi raz nie dam się na to nabrać.
- Nie bądź głupia i nie szkodź sama sobie, puść ją - powiedziałem głosem spokojnym, opanowanym, próbując ją przekonać, że popełnia błąd. Mogła się jeszcze wycofać. Byłem pewien, że nie dam jej odejść, lecz o tym nie wspominałem. Zależało mi na tym, aby puściła dziewczynę. - Tylko ty i ja, zmierzmy się jak przeciwnicy - zaproponowałem. Zasłanianie się żywą tarczą było haniebne.
Musiała zdawać sobie sprawę z tego, że znalazła się w beznadziejnej pozycji, że nie zdoła już wyciągnąć stąd tej mugolki, bo nie dam im odejść - a jeśli ją skrzywdzi, to i dla niej nie skończy się to dobrze. Nie, wyrwało się z moich ust, gdy błysnęło zaklęcie. Przez ułamek sekundy bałem się, że zaraz ujrzę krew, bądź co gorsza - zielony błysk Avady Kedavry, lecz Azjatka posłała brutalnie mugolkę w moje ramiona. Uniemożliwiając mi tym samym zaatakowanie jej i dając sobie szansę na ucieczkę. W istocie skupiłem się na tym, aby złapać niemagiczną dziewczynę i uchronić przed bolesnym upadkiem, a kiedy zwróciłem spojrzenie w kierunku, gdzie jeszcze przed chwila stała z tajemniczą nieznajomą - Azjatki już nie było. Przekląłem brzydko pod nosem. Rzuciłem zaklęcie, które powiedziało mi, że w pobliżu jej nie ma. Musiała uciec już gdzieś daleko. Może na drugi koniec Anglii. Zacisnąłem szczęki i wyciągnąłem z kieszeni chusteczkę, aby otrzeć łzy mugolki, która nie była nawet w stanie zdradzić mi swojego imienia. Łkała i szlochała, nie wiedziała co się dzieje, zabrałem ją zatem do swojego zleceniodawcy - powinien był wezwać uzdrowiciela, zanim wspólnie ustalimy kto próbował ją uprowadzić.
| zt
becomes law
resistance
becomes duty
Po ugryzieniu zaklętego ciastka padliście ofiarą niechcianej teleportacji – a po krótkiej chwili wylądowaliście tutaj, w pobliżu białej, morskiej latarni: postać A u stóp stromych, pnących się ku latarni schodków, postać B tuż przed wejściem, oświetlona ciepłym blaskiem padającym zza uchylonych drzwi.
Gdy tylko wasze spojrzenia się spotkają, ogarną was silne emocje, do złudzenia przypominające miłość: będziecie mieć wrażenie, że dla drugiej osoby zrobicie absolutnie wszystko, poczujecie oddanie, szczęście i tęsknotę do czegoś, czego nie będziecie potrafili określić; wyda wam się najpiękniejsza na świecie; będziecie gotowi poświęcić wiele, by spędzić z nią resztę życia.
Kiedy poświęcicie chwilę na rozejrzenie się po okolicy, dostrzeżecie bez trudu, że ktoś tu wcześniej był: wzdłuż wyczyszczonych schodków ustawione są świece, po jednej na każdym stopniu, zalewające okolicę miękkim światłem – i jakimś magicznym sposobem niegasnące pomimo porywistego, wiejącego od morza wiatru. Kapryśna pogoda szybko zachęci was do sprawdzenia, czy wewnątrz latarni nie jest przypadkiem cieplej – a jeśli zdecydujecie się wejść przez uchylone drzwi, odkryjecie przytulne, okrągłe pomieszczenie, ogrzewane płomieniami trzaskającego w kominku ognia. Wewnątrz nie znajdziecie mebli, ale tuż przed paleniskiem ktoś pozostawił legowisko z szerokiego materaca, koców i poduszek, wyglądające tak wygodnie i miękko, że trudno będzie się wam powstrzymać przed ogrzaniem się przy ogniu. Gdzieś nad sobą usłyszycie melodię przypominającą dzwoneczki – a jeśli spojrzycie w górę, zobaczycie trzy duchy dzieci, kręcące się w kółko i przygrywające na małych cymbałkach. Piosenka, mieszająca się z dźwiękami wyjącego na zewnątrz wiatru, zachęci was do dłuższego pozostania w tym miejscu.
W dowolnym momencie trwania wątku możecie wykonać rzut na dodatkowe zdarzenie kością podpisaną jako Kupidynek.
Efekty zjedzenia zaklętego ciastka ustąpią następnego dnia, wraz ze wschodem słońca; po romantycznej schadzce pozostaną wam wspomnienia i potężny ból głowy, który ustąpi dopiero po 24 godzinach.
Wiatr zawył, rozwiewając biel firanki oraz stertę nieprzeczytanych listów po pokoju, a zaraz potem przyjemny korzenny zapach zaplątał się wokół młodej czarownicy, pospiesznie zbierającej nieodebraną korespondencję. Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, a pergaminy wypadły z dłoni, gdy wzrok dostrzegł uroczą, dyniową tartaletkę. Mimowolnie rozejrzała się po pokoju, jak gdyby rozważając czyjąś obecność, lecz ostatecznie była sama. Przygnębiająca pustka, zionąca od ścian wiążących ją z tym miejsce, w którym się urodziła, wychowała, a teraz… po prostu egzystowała? Czasem sądziła, że to już było naprawdę wszystko, co mogło ją spotkać, a teraz zaledwie niechybnie odliczała minuty, godziny, dni i miesiące do odejścia z tego padołu. Jak na ironię jedynym lekarstwem na to wszystko wydawał się wypiek, nęcąco przyciągający swą wonią. Słodki zapach zdawał się nieść wraz ze sobą mokrą łąkę, tak odmienną od jesiennej szarówki. Ciepło wciąż mrowiło od rozgrzanej roślinności, zroszonej letnią burzą, przemykającą się tanecznym krokiem między kłębami chmur. Lecz zaraz potem powiało znów chłodem, jednakże nie tym zza okna, przepełnionym odorem zepsutego Londynu, tonącego do granic możliwości w kłamstwie i obłudzie. Był to mroźny chłód, taki którego woń uderzała zaraz po wyjściu z namiotu umieszczonego gdzieś na wzgórzach pokrytych szronem, a może nawet śniegiem. Pachniało dzikością i odległą podróżą, za którą tak mocno tęskniła. Delikatny aromat gniecionych igieł jodły, sprawiał, że znów pomyślała o bracie, lecz potem piżmo zawirowało w jej głowie, ostatecznie pociągając ją ciepłym aromatem ku nieznanej słodyczy. Pierwsze pocałunki, ulotne tańce i szalone pomysły młodzieńczego serca, ileż pięknych wspomnień kryło w sobie nadzienie, rozpływając się w ustach? Nie dane jej było zliczyć, wszak zaraz potem dziwne uczucie przerwało ten teatr doznań, aby ostatecznie porwać czarownicę daleko za Londyn, daleko poza sypialnię, daleko od… własnej różdżki.
Znalazła się poza granicami swego papierowego świata, gasnącego wraz z rozbłyskiem świateł w nowym otoczeniu. Płomyczki tańczyły spokojnie, pomimo uderzeń podmuchów, które z kolei wydawał się przecinać się przez cienki materiał o iście bławatkowym kolorze, okalający młodą kobietę. Cień uśmiechu przemknął przez odurzone zauroczeniem usta, aż wreszcie napotkała głębię oczu, otulonych ciepłym i miękkim światłem, odcinającym najdroższego od wszędobylskiego mroku. Był jej własną świetlistą nadzieją, jaśniejszą od samego słońca. Czy mogła dotknąć w ten sposób gwiazd? Upajając się widokiem wdzierającym się przez zwierciadła duszy do samego serca? Wierzyła, że tak się właśnie stało. Odpłynęła już w dal na piętrzących się falach, aby skoczyć w toń uczuć, o jakich jeszcze kilka chwil temu nie miała żadnego pojęcia. Od wiatru, a może od narastających emocji, ciemne oczy zeszkliły się, a blask świec jedynie dobitniej rozbłysnął w jej spojrzeniu. Drżącą dłonią wsparła się o latarnię, a chropowata tekstura drażniła delikatnie naskórek. Uniosła brzeg sukni, unikając potknięcia, choć wydawało się to w tej chwili nadzwyczajnie trudne. Rozlewająca się po ciele tęsknota popychała jej kroki, aby znaleźć się bliżej, poczuć ciepło i dotyk, który mógł być równie bliski, co daleki. Odczłowieczająco kwiecisty, bukietem myśli plątanych od szczęścia spojrzenia skąpanego w ciepłym blasku, obiecującym bezpieczeństwo, którego nawet nie wiedziała, że potrzebowała. A może to była ułuda? Może sen lub widziadło? Czy była jeszcze tutaj, a może wcale jej nie było i dygotała w innym wszechświecie, uwięziona w nieskończonym szale niespełnionego uczucia? Serce rwało się jak szalone, cała dusza pragnęła uciec z ciała i spotkać się już teraz – prędzej, szybciej, dalej! A mimo to kroki wiodące do góry, były powolne, ostrożne, bojaźliwe. Czuła się sobą, bardziej niż kiedykolwiek, choć irracjonalnie wydawała się słabsza, krucha i bezbronna, oddając się uczuciu. Ale czy tak nie było zawsze? Każdej miłości mogła oddać się bez pamięci, jeśli była skora zaufać. Obedrzeć samą siebie ze zbroi wykutej w okrutnym wychowaniu, odsłonić to co najwrażliwsze i najbardziej podatne na zranienie - serce. Szum fal wzbierał, a rozbijająca się woda była akompaniamentem do cichutkich kroków, boso stąpających po stromych schodach. Gdzie była? Nie wiedziała, lecz jakie to miało znaczenie w obliczu spotkania tego, którego obecności tak bardzo potrzebowała? Nie liczyło się nic poza nim, on był jej ostoją i najprawdziwszą latarnią, ściągającą ją – zagubioną łódź – ze sztormu na wzburzonym morzu. Był jej ratunkiem.
Sądziła, że już nie zapłacze. Sądziła, że wszelkie łzy zdążyła uronić w ciągu ostatnich tygodni i miesięcy… Jednak zapomniała o łzach radości, tak prozaicznych i zwykłych, a jakże potrzebnych dla zbolałego tragediami serca. Tylko one mogły przynieść zbawienne katharsis, kończące pewien rozdział życia i otwierające kolejny. Czy miała już tytuł? Czy ta strona miała numer? Nie, właściwie była czysta i biała, nienależąca do nikogo, wolna od wszelkich ograniczeń. Chociaż na tę drobną chwilę.
Wiatr rozwiewał lekko upięte włosy, smagając zwilgotniałe od wzruszenia policzki. Nie miała dla niego słów, jedynie spojrzenie, dopatrujące się zrozumienia i akceptacji całej tej sytuacji. Wiedziała, że rozumie. Musiał rozumieć. Wciąż drżącymi dłońmi ujęła go za ręce, wplatając ostrożnie smukłe palce w czułym geście. Wciągnęła morską bryzę, aż w końcu zbliżyła się bardziej, układając głowę na jego ramieniu i przymykając oczy, zastygając wreszcie i wsłuchując się w oddech, który zdawał się być rytmem uderzeń jej wnętrza. Nie obchodził ją chłód, wdzierający się w jej ciało z pomocą morskiej bryzy. Liczył się tylko ten jedyny i jego obecność, którą ceniła ponad wszystko inne.
Zsunął się po cichu z łóżka, przysiadając na moment na jego krawędzi i chowając głowę w dłoniach, żeby kilkoma spokojnymi wdechami odegnać od siebie przeraźliwy, otaczający go zewsząd chłód. Niemający nic wspólnego z październikowym, nocnym powietrzem, ani lodowatym wiatrem wiejącym od morza; zimno było lepkie, gęste, skraplało się na skórze w postaci warstewki chłodnego potu; pachniało wspomnieniami – tymi paskudnymi, powracającymi zarówno we śnie, jak i na jawie, przychodzącymi pod postacią widziadeł, mieszających się z rzeczywistością i barwiących ją trwale, uporczywie, niczym plamy błota wpełzającego w nierówności desek.
Westchnął ciężko, ocierając dłonią czoło i wstając – powoli, uważając, żeby głową nie uderzyć w zbyt niski sufit maleńkiej antresoli. Po prowadzącej do kuchni drabince zszedł po omacku, wcześniej jeszcze poświęcając jedno długie spojrzenie upewnieniu się, że Amelia była cała i zdrowa. Była: spała snem spokojnym i głębokim, prawdopodobnie mając się obudzić dopiero za kilka godzin, gdy słońce wedrze się przez szyby niskiego okienka tuż pod dachem. Żałował, że nie mógł magicznie przenieść się do tego momentu; panująca w chacie cisza już zaczynała mu doskwierać, wpełzając pod skórę i przyspieszając bicie serca; wiedział, że było jedynie kwestią czasu, nim usłyszy w niej nakładające się na siebie szepty – zachrypnięte głosy więźniów Azkabanu, tych, którzy pokazywali na niego palcami, gdy uciekał ciemnymi korytarzami; tych, których nie uratował – choć być może mógł. Nigdy nie miał się dowiedzieć, czy naprawdę.
Drzwi prowadzące na zewnątrz skrzypnęły cicho, kiedy je popchnął, wciąż na bosaka stojąc w wąskim przejściu – pozwalając, by nocne powietrze wspięło się po jego kostkach, wdarło pod cienki materiał lnianych spodni, przesączyło przez prosty, biały podkoszulek. Robiąc krok do przodu, potarł palcami powieki, wyciskając spod nich resztki snu – i biorąc głęboki oddech, zimny, otrzeźwiający, niosący ze sobą intensywny zapach śniegu i… kwiatów? Otworzył oczy, zatrzymując się w progu i rozglądając, z nieba nie sypał się jednak biały puch – zdziwiłby się zresztą, gdyby było inaczej; wilgotny klimat wyspy często przynosił ze sobą ulewne deszcze i gwałtowne sztormy, ale do tej pory mrozy jeszcze się nie pojawiły. A jednak, czuł to wyraźnie: charakterystyczną dla pierwszych dni zimy wilgoć, delikatną woń śnieżyczek, które mama zawsze trzymała w wazonie na kuchennym stole; gdzieś w tym wszystkim była też pasta Fleetwooda, to go jednak nie dziwiło – bo oparta o ścianę miotła znajdowała się tuż obok. Zerknął w jej stronę, dopiero wtedy dostrzegając na ławeczce przed domem okrągłe, niewielkie ciastko, kojarzące mu się z płaską babeczką. Zamrugał, w pierwszej chwili sądząc, że mu się przywidziało – ale kolorowy papierek i zapakowany w niego wypiek wciąż tam były, szeleszcząc cicho na uderzającym o ściany wietrze. Sięgnął po ciastko odruchowo, nie zastanawiając się zbytnio nad tym, skąd właściwie się wzięło; czy mogła go zostawić Elizabeth? Amelia? Przyjrzał mu się w półmroku: nie wyglądało jak nic, co mogłoby powstać w Oazie – w miejscu, gdzie brakowało nawet podstawowych produktów. Wyraźnie wyczuwał jednak cynamon i pieczone jabłka, takie, jakie można było znaleźć w szarlotce. Nie pamiętał, kiedy po raz ostatni jadł szarlotkę.
Nim zdążyłby się powstrzymać, przełamał ciastko na pół, tę większą część mając zamiar zachować na rano dla Amelii; sam włożył do ust drugą, która – o dziwo – nie smakowała jabłkami a dynią, nie miał jednak okazji rozwikłać stojącej za tym zagadki, bo ledwie słodycz rozpłynęła się na jego języku, poczuł gwałtownie szarpnięcie w okolicy pępka – a sekundę później zniknął, pozostawiając za sobą otwarte na oścież drzwi.
Wiatr, który w niego uderzył, w niczym nie przypominał tego wiejącego w Oazie; był bardziej porywisty, niósł też ze sobą zapach, którego nie rozpoznawał – wdzierał się do uszu i ogłuszał, sprawiając, że dłuższą chwilę zajęło mu zorientowanie się w sytuacji. To, że nie znajdował się już na magicznej wyspie, wydawało się oczywiste – bo choć technicznie rzecz biorąc wciąż stał w przejściu, to blask, który dostrzegał kątem oka, nie wylewał się z niewielkiej chaty, a morskiej latarni, przycupniętej na samym końcu długiego półwyspu. Spojrzał na nią, na okrągły budynek i na pogrążone w mroku fale, czując, jak serce na moment zamiera mu w klatce piersiowej; gdzie był? Czy wciąż w Szkocji? Czy w ogóle na Wyspach Brytyjskich? Musiał natychmiast wrócić, zostawił przecież za sobą Amelię; co, jeśli nagle się obudzi, a jego nie będzie?
Rozglądając się gorączkowo wokół siebie, dostrzegł rząd bladych, kamiennych stopni, z jakiegoś powodu oświetlonych drżącymi na wietrze świecami. Podążył ich śladem odruchowo, instynktownie, przesuwając po nich spojrzeniem jak po drogowskazie – i dopiero wtedy dostrzegł stojącą u podnóży schodów postać. Zwiewna sukienka w kolorze, który kojarzył mu się z kornwalijskimi wrzosami i ciemne włosy, jasna skora i oczy, które wydały mu się znajome – choć chyba nie dlatego oddech nagle zamarł mu na ustach, a serce zgubiło jedno uderzenie. Co tu robiła? Czy może – dlaczego dopiero teraz? Otworzył usta, nie zdołał jednak nic powiedzieć, przez chwilę jeszcze mogąc tylko patrzeć: jak zmierzała w jego kierunku, bose stopy na chropowatych kamieniach, szczupłe dłonie i zarysowane wyraźnie ramiona, i te oczy, od których nie potrafił oderwać spojrzenia; nie pamiętał, kiedy widzieli się po raz ostatni – gdzieś w innym świecie chyba, choć gdy o tym myślał, nie potrafił przypomnieć sobie rzeczywistości, w której jej nie było. Dlaczego przez tyle czasu nie próbował jej odszukać? Przełknął ślinę, jak we śnie robiąc krok do przodu, choć miał wrażenie, że dopiero teraz się budził – że to wcześniej śnił, a w tej chwili, kiedy jej palce przesuwały się po jego dłoniach, a głowa opierała się o ramię, wszystko wreszcie znalazło się na swoim miejscu; on znalazł się na właściwym miejscu – przy niej; żadne inne nie miało być odpowiednie. – Sythia? – mruknął cicho, bezwiednie wyciągając ramiona, żeby ją objąć – przyciągnąć bliżej, osłonić od wiatru, dopiero teraz zauważając, że drżała – zapewne z zimna. – Chodź – zm-m-marzniesz – odezwał się cicho, lekko, jakby się bał, że głośniejszy dźwięk ją spłoszy. Przesunął dłonią wzdłuż jej pleców, odnajdując nadgarstek, za który ujął ją ostrożnie, robiąc krok do przodu. – W latarni b-b-będzie cieplej – powiedział, przesuwając wzrok tak, by raz jeszcze odnaleźć jej twarz – tym razem w miękkim świetle padającym z latarni chłonąc każdy szczegół.
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
Zadrżała mimowolnie, a cała powierzchnia ciała pokryła się delikatną gęsią skórką wraz z dreszczem wywołanym przez błogi dotyk snujący się tam, gdzie spojrzeć nie mogła.
– Billy… – wypowiedziała imię, niczym wiążące zaklęcie, muskając szeptem jego skórę gdy głowa spoczywała wciąż przy silnym ramieniu. Miał rację, oczywiście, że zamarznie, lecz on był ciepły i kojący; jak gdyby sama jego obecność mogła w magiczny sposób uchronić ją przed chłodem. Nie chciała się odsuwać w obawie, że rozmyje się wraz z wiatrem, uciekając w morską pianę. Zostałaby tu wówczas sama z żalem niegodnym opisania. Niespiesznie wciągnęła zapach jego skóry i ubrania, a także czegoś jeszcze, co paląco rozbudzało najmilsze wspomnienia. Okruszek złudnej słodyczy, która skusiła ich oboje i sprowadziła w to miejsce, wciąż zaplątany był w materiale, pachnąc tym, do czego rwało się serce.
Zawiesiła spojrzenie w jego oczach, odbijających ciepły blask, wylewający się przez uchylone drzwi latarni. Utkwiła w życzliwym błękicie, będąc łasą na światło, którym niechybnie płonął. – Mhm… – przytaknęła lichym mruknięciem, możliwie zdławionym przez prędkość wiatru i bijące wokół fale, lecz słyszalnym dla pobliskiego ukocha. Zawsze chciała stawiać na swoim, a w uczuciach okiełznywać sytuacją ciasno trzymając wodze. Lecz nie przy nim oddawała siebie, pokładając w nim niewyjaśnione, wręcz obłędne nadzieje. Usłuchała go pokornie, pozwalając prowadzić się w zawierzeniu całej swej osoby. Dłonie sploty się ze sobą, a krok podążyły ku jasności, ku miłości.
Mimo to zerknęła w ciemność, dopatrując się w mrokach złowieszczych mocy, które mogłyby im zagrozić. Nigdzie nie było bezpiecznie; może zaledwie w jego objęciach, jednakże mimo to mogło mu grozić tak wiele, był poszukiwany, był tym na, którego polowali. Był również tym, za którego chciała walczyć. Tylko w świecie, w którym zapanowałaby wolność, mogliby nie kryć się w takim miejscu. Mogliby ogłosić światu cud istnienia tak wielkiego uczucia, którego nie sposób było objąć umysłem. Miłość wychodziła ponad formę, ponad duszę, spajając nawet powietrze między dwoma sylwetkami i iskrząc błysk ich spojrzeń elektryzującym czarem pojednania.
Drżącym westchnieniem wróciła wejrzeniem ku niemu, zawieszając pełne nostalgii oczy na rysach twarzy, które niejednokrotnie dostrzegała w Londynie. Zastane, w tych samych ruchach, w tym samym geście z tą samą ceną za głowę. Dlaczego musieli tak cierpieć? Żyć w zakazanym obłędzie, niczym para szekspirowskich kochanków, którym los i rodziny ścieliły kolczaste dywany cierpienia. Zmęczenie i bezsenność odbijały się na nim, podobnie jak i na niej. Ile niewypowiedzianych słów wędrowało w jej głowie, a ile pytań krążyło nad nią? Żadne z nich nie padło. Nie musiało. Zdążyła uwierzyć, że to nie tylko dziś trwało, a niewypowiedziana historia miłości zaczęła się dawno temu. Słodka naiwność położona w tym co nie istniało.
Ciepło uderzyło chłodne powieki, wywołując kolejny dreszcz i pomruk skąpych łez. Odruchowo przylgnęła do jedynego wybranka, w obawie, że z jakieś dziwnej przyczyny mogła go stracić. Wciąż się obawiała, wciąż nie dowierzała rzeczywistości, będąc święcie przekonana, że jednak rzeczywistością była.
Tak bardzo tęskniła, tak długo się nie widzieli, a teraz? Nawet nie wiedziała, skąd przyszło to uczucie, a przecież tak oczywiste. Dlaczego nie dostrzegła tego przez lata? Jak ślepą była, by nie zdawać sobie sprawy z oczywistej miłości, palącej jej duszę do cna. Zerknęła badawczo na ukochanego, a leciutka zmarszczka pogłębiła się między brwiami w lekkim niezrozumieniu. Czym była ta przestrzeń, tak pusta, a tak przytulna? Dlaczego uwite przed kominkiem gniazdo wołało, aby legnąć nań i zapomnieć o wszystkim, co było, jest i będzie? Czy miał być to azyl? Tylko dla nich, tylko dla ich uczuć i łaski bijących równo serc? – Czy ty… – zaczęła, chociaż nie dane było jej skończyć pytania. Zastanawiała się, czy to wszystko było jego tworem, lecz dźwięk cymbałków melodyjnie zabrzmiał z przestrzeni nad nimi, a gdy tylko skierowała tam swe oczy, oddech zamarł w jej piersi. Kojąca melodia wygrywana była przez duchy trójki dzieci… Ścisnęła mocniej męską dłoń, zaś druga ręka powędrowała w okolice biodra, gdzie winna w kieszeni sukni spoczywać różdżka. Niestety tam jej nie było, a lęk otulił szyję i skronie. Jak się bez niej obroni? Nawet gdyby ją miała, to na cóż by się zdała? Zdołałaby przepędzić duchy dzieci? Dzieci, które, choć odeszły z tego świata, tak teraz wesoło i niewinnie okręcały się w pętli, wygrywając słodką pieśń. Nie miałaby serca ich przegonić… Biło od nich ciepło, nie odraza, więc może powinna zaufać narkozie z niespełnionych uczuć?
Wiatr zawył skowytem wichrów, a przeciąg pociągnął drzwi, które zatrzasnęły się głucho. Poczuła się jak w pułapce, z której wychodzić nie chciała, a kuszące ciepło rozgrzewało oddechy. Poluźniła nieco uścisk dłoni, zdając sobie sprawę, że w ten sposób byli tu bezpieczni… Chyba tak. Chciała w to wierzyć, a siła uczuć i atmosfery niechybnie jej na to pozwalała. Kiedy będą mieli jeszcze szansę tak się zapomnieć i odnaleźć na nowo? I chciała tu zostać, gdy znów na niego spojrzała, zatracona w pogłębiającym się coraz silniej uczuciu, niewymownej tęsknocie i pragnieniu nierozerwania ich iluzorycznej więzi.
Nie mogła się opierać urokowi tego miejsca, które wołało przytulnym ukojeniem. Ruszyła powolnym krokiem w kierunku wijących się płomieni, jednak zaraz potem obróciła się do ukochanego, zatrzymując i nie pozwalając, aby ich dłonie się rozstały. Nie mogła. Nie chciała. Złączyli się, nareszcie stali się jednością i tak miało pozostać. Była dla niego. Nie byli połówkami, współgrającymi w jednym takcie. Oni stanowili takt i nie mogli działać oddzielnie, więc potrzebowała jego zgody. – Przy kominku będzie cieplej – wyrzekła podobne słowa, co on chwilę wcześniej i uśmiechnęła się zachęcająco, wciąż jednak nostalgicznie z dozą niepewności czy powinna to proponować. W akompaniamencie irracjonalności tego wszystkiego, a jednak prawdziwego, realnego – stworzonego tylko dla nich – małego świata, pragnęła tonąć pośród fal emocji rozbijających się o brzegi w oddali. Ciemne spojrzenie przemknęło z błękitu oczu na usta; ukradkiem, jakby chciało o nie zawołać, złożyć prośbę o niebiańską słodycz rozkoszy, lecz zaraz uciekło speszone, własnym marzeniem. Czy było to odpowiednie w obliczu melodii nad ich głowami?
Widział jej wzrok umykający w ciemność, w dal, której nie był w stanie dostrzec, nie miał jednak zamiaru pozwolić jej się rozmyślić; nie wybaczyłby sobie, gdyby teraz mu uciekła. – Z-z-zostań chociaż na chwilę – poprosił, błędnie odczytując jej gest jako chęć ucieczki. Zdawał sobie sprawę, że nie powinien – nie była bezpieczna obok niego, gdyby ktoś ich znalazł, kara mogłaby spaść na ich oboje – ale nie potrafił odpędzić od siebie dziwnego przekonania, że tutaj, w tej porzuconej na końcu świata latarni, nikt nie miał do nich dotrzeć – a ich jedynym wrogiem był chłód, z każdą chwilą coraz dotkliwiej wspinający się po bosych stopach.
W środku rzeczywiście było cieplej; rozluźnił się odruchowo, unosząc wyżej wzrok, gdy dotarł do niego melodyjny dźwięk dzwoneczków. Nie wypuszczając spomiędzy palców dłoni Forsythii, zawiesił spojrzenie na trzech drobnych istotach, kręcących się wysoko ponad ich głowami; coś ścisnęło się boleśnie za jego mostkiem, wnętrzności wykręciły się nieprzyjemnie – na moment, krótki, trwający może kilka niespokojnych wdechów, znów otoczyły go lodowate wspomnienia, te najgorsze, sprawiające, że żołądek podchodził mu do gardła, a powietrze wydawało się nie zawierać tlenu: ledwie wyczuwalny ciężar dziecięcego ciała w ramionach, główka kołysząca się bezwładnie na boki, oparta o jego ramię, błękit żył prześwitujących przez cienką jak papier skórę; przymknął powieki, wciągając powoli powietrze, palce – bezwiednie – zaciskając mocniej na tych należących do kobiety. Z odrętwienia wyrwał go jej głos, a później – głuche trzaśnięcie pchniętych wiatrem drzwi; odetchnął, spoglądając w ich kierunku, w jakiś dziwny sposób czując, że te wszystkie koszmary mogły na ten jeden wieczór pozostać na zewnątrz. – P-p-przepraszam – wyrzucił z siebie z zakłopotaniem, rozluźniając zbyt mocno zaciśniętą dłoń. Nie miał pojęcia, o co chciała go zapytać, ale nie domagał się dokończenia zawieszonego w przestrzeni pytania – zamiast tego podążając za nią, w stronę kominka i rozłożonego przed nim legowiska z koców i poduszek, w jakiś odległy sposób kojarzącego mu się z czasami przed – tymi jaśniejszymi, w których jeszcze mogli rozmawiać ze sobą godzinami, nie oglądając się przy tym z przestrachem przez ramię. – Tak. Tak, p-p-powinnaś się ogrzać – przytaknął; była ubrana zbyt lekko jak na pogodę, musiała przemarznąć.
Dostrzegł jej wzrok uciekający niżej, zatrzymujący się na jego wargach, jakby to z nich miała zamiar sczytywać wypowiadane przez niego słowa; coś w jego klatce piersiowej wyrwało się tęsknie do przodu, podczas gdy mimowolnie przemykał wzrokiem po jej twarzy, obcej i znajomej jednocześnie. Nigdy wcześniej nie myślał o niej w ten sposób, nie zwracał uwagi na czerwień ust i nie zastanawiał się, jak mogłyby smakować, dzisiaj jednak wydawało mu się, że przez cały ten czas był ślepy – być może zbyt zaaferowany tym, co działo się w jego życiu, Quidditchem, kobietami, z którymi bezskutecznie próbował coś stworzyć, nie mając pojęcia, że ta, której tak naprawdę pragnął, przez cały czas znajdowała się w zasięgu jego ręki.
Zrobił krok do przodu, niwelując resztki dystansu między nimi, stopą przez przypadek trącając jej kostkę – i dopiero wtedy czując bijący od niej chłód, otrzeźwiający go na krótko – ale wystarczająco, by troska wygrała z chwilową potrzebą. – Usiądźmy – zaproponował, ciągnąc ją lekko w stronę poduszek. Opadł na jedną z nich, przyciągając do siebie drugą, większą, wyglądającą na wygodną; wyciągnął rękę do Forsythii, zachęcając ją, żeby usiadła przy nim. Sam czuł już żar bijący od płomieni, gorący, ale jeszcze nie uciążliwy. Gdy znalazła się obok, sięgnął po leżący za jej plecami koc, miękki, w szkocką kratę; rozłożył go, przesuwając w jej stronę, chcąc otoczyć nim jej ramiona. – Mógłbym? – zapytał, szukając odpowiedzi w jej spojrzeniu. Tych i innych; miał tyle pytań. – Gdzie się p-p-podziewałaś, Sythia? – zapytał, zdając sobie sprawę, że mogłaby zapytać go o to samo; że on też na dłuższy czas zapadł się pod ziemię. – Opowiedz mi – poprosił, cofając dłonie, ale tylko po to, żeby jedną z nich ponownie odnaleźć jej palce, splatając je z własnymi; unosząc wyżej, kciukiem kreśląc niewidzialne znaki na jej skórze. – Chciałem do ciebie nap-p-pisać, ale… – Zawahał się. – Tyle rzeczy się zm-m-mieniło. – Czy mógłby jej opowiedzieć, nawet gdyby chciał? Czy widziała listy z jego podobizną, pokrywające mury w Londynie?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
'Kupidynek' :
Bystremu spojrzeniu nie umknęła ewidentnie niepokojąca reakcja, lecz nie uciekała, a trwała razem z nim. Na licu nie pojawiło się żadne skrzywienie czy grymas bólu - chciała przejąć tę dziwną emocję, która wstrząsnęła jego odruchami. Odpowiedziała ściśnięciem dłoni, chcąc dać mu oparcie - nie był sam. - Nie przepraszaj - wypowiedziała prędko, czując, jak jej serce zadrżało. Przez kilka chwil chciała zapytać, co się stało, chciała dać mu przestrzeń do tego, aby mógł zrzucić z siebie ten ciężar, który broczył jego duszę. Przecież to dostrzegała, nie była głucha na ludzkie potrzeby, szczególnie kogoś, kto w tej chwili stał się centrum jej świata. A może zawsze był? Może jednak nie była dostatecznie spostrzegawcza, już sama w siebie zwątpiła, jedynie stały stał się uścisk dłoni, który choć luźniejszy, tak wciąż wierny. - Oboje musimy się ogrzać - poprawiła go, przemykając oczami po jego sylwetce odzianej w strój, który powinien przynależeć zaledwie do łóżkowych pieleszy.
Choć gorejące serce zdawało się pompować fale niemal palące ciało, tak była to zaledwie plątanina emocji, którą skuwała chłodna powłoka. Nie wiedziała, czy traciła czucie czy może on był równie obleczony chłodem, lecz wytrącona z rytmu skupiła na nim zmartwione spojrzenie. Przypatrywała się jego twarzy i szukała w niej lustrzanych odbić własnych emocji, jednak propozycja wyrwała ją z uśpienia i wywlokła na inną stronę. Stała chwilę w otępieniu, gdy w końcu pociągnięta poddała się ruchowi niczym lalka - kukiełka. Przyglądała mu się - nie znajdując słów, ani gestów - w ciszy i okalającej melodii poczuła chęć cofnięcia się; nie była tego godna. Nie powinno jej tu być, chociaż tak tego chciała. Dopiero ukojenie przyniosła dłoń wyciągnięta w jej kierunku, dająca zachowaniu i myślom bieg. Choć naturalnie pragnęła pochwycić dłoń, tak powstrzymała się, kilka centymetrów przed wstrzymując oddech. Może nie powinna? Czy zakrawało to o zakazany owoc? A przecież było tak niewinne, ile razy ufała mu jako dobra znajoma? Ile razy odważyła się ująć tę dłoń? Lecz przecież nigdy nie czuła tego, co teraz. Powolnym ruchem wsunęła palce w jego dłoń i z drobną asystą ułożyła się na przygotowanej poduszce, wyciągając nieśmiało stopy w kierunku ciepłego płomienia.
Kiwnęła głową leciutko, gdy poprosił ją o zgodę, a ciepło rozlało się nie tyle przez warstwę materiału, a bliskość tego, któremu zdążyła już przyrzec wszystko w myślach - wszystko. A jednak chwila potrafiła zostać przedarta piorunem bolesnej rzeczywistości. Opowiedz mi. Nie chciała. Wstydziła się tego, jak potrafiła zaniedbać kontakt z kimś, kto potrafił poświęcić jej tyle czasu; uczyć, bawić, śmiać się, zaakceptować. Spuściła spojrzenie, a dłoń zadrżała uciekając od jego dotyku - choć tak pragnęła bliskości, pozostania w tym splocie już na zawsze, tak przeczucie, że była nieodpowiednią do tego osobą, narastało wymownie. Nie zasługiwała na niego, na tę chwilę, na słowa, które następnie wypowiedział. Ile z tych uczuć było prawdziwych, a ile z nich ułudą? Nie była w stanie tego rozróżnić, ale żal kotłujący się w sercu wydawał się realniejszy od wszystkiego innego.
Zacisnęła dłonie na kocu, naciągając go silniej na siebie, zupełnie jakby miał ją ochronić przed własną hańbą. Zawiodła go. Była tego pewna, a widzieć w nim jego winy nie potrafiła. To ona poświęciła się pracy, to ona wyjechała, to jej tragedie w życiu odseparowały ją od niego, to ona nie potrafiła trzeźwo myśleć przez wiele miesięcy, to ona pozostała bezczynna, wikłając się w rodzinnym gnieździe, z którego winna wyfrunąć lata temu. A plakaty z jego podobizną? Nigdy nie myślała o nim, jak o kimś złym i choć wydawało jej się, że patrząc na znajomą twarz czuła złość - bo jak śmiał się narażać? Tak pod wpływem tejże chwili nie czuła nawet krzty negatywnych emocji wywołanych widokiem poszukiwanego na słupach i ścianach Londynu.
A może miała szansę to naprawić? Być odważna? Westchnęła przeciągle, podnosząc wreszcie spojrzenie na błękit przestworzy muskany ciepłymi językami odbitych płomieni. Ten spokój, który w nim odnajdywała, zadawał się ostudzać zmieszanie, pozwalając zebrać myśli. - Nie było mnie… Wyjechałam na cały rok, a gdy wróciłam, wszystko było nie tak. Inne, obce, wynaturzone - mówiła spokojnie, choć ciężar, jaki czuła odbijał się w rozpaczy drżących dłoni i ust. - Błądziłam… błądzę po labiryncie, który nie ma wyjścia i wiem, że jestem skazana na porażkę - westchnęła, przymykając w końcu powieki. Wspomnienie piętrzących się pod mostem fal zawirowało na dźwięk melodyjnego sztormu w oddali. Nie chciała mówić mu, że pragnęła odebrać sobie życie, nie zasługiwał na to, nawet jeśli była to szczerość, to bała się, co mogłaby wywołać. Nie tak powinno wyglądać to spotkanie, lecz czy by się wydarzyło gdyby nie przewrotny los? Czy którekolwiek z nich odważyłoby się nakreślić te kilka słów? - Billy... - zaczęła niepewnie, uciekając najpierw spojrzeniem w falujące języki ognia, które co rusz wydawały się wspinać wyżej po kamiennych ścianach kominka. - Zmieniło się coś jeszcze - przysunęła się nieco bliżej, wracając spojrzeniem, aby tonąć w błękicie jego spojrzenie. Tak dobrego, przepełnionego wszystkim, czego pragnęła. Serce wydawało się zatrzymywać, nie biło szybciej w odróżnieniu od typowej sytuacji tego rodzaju, raczej powoli umierało, a krew sprawiała uczucie, jak gdyby zastygała i mimo usilnych prób ogrzania, czarownica wciąż pozostawała chłodna, niemal jak lodowa rzeźba, idealnie muśnięta dłutem wprawnego rzeźbiarza. Ścisnęła dłonie na kocu, a czas wydawał się zwalniać, jak gdyby ktoś postanowił rzucić zaklęcie. - Tego wieczora coś zrozumiałam i nie wybaczę sobie, jeśli ci tego nie powiem - dlaczego to było takie trudne? Proste słowa uwielbienia, znaczące jednak tak wiele, aby zawstydzić kobietę. - Billy ja cię… - wtem wyznanie przerwał chichot wydobywający się z dyni. Dyni, która pojawiła się znikąd i zatańczyła beztrosko, najwyraźniej gotowa do śpiewu, lecz zamiast tego między czarodziejskie sylwetki wpadł skrzat. W pierwszej chwili kobiece dłonie zatrzymały się w powietrzu, jak gdyby w obronnym geście, a może akcie usprawiedliwienia, dowiedzenia swej niewinności. Lecz gdy tylko magiczne stworzenie chciało zerwać się do ucieczki, czarownica zareagowała instynktownie i długie palce zacisnęły się na ramionach skrzata i przyciągnęła do siebie niesfornego stworka. Koc opadł ze smukłych ramion, a sukienka zaplątała się w skrzacie nóżki gdy czarownica próbowała usidlić niesfornego, wierzgającego Kupidynka. – Hejże! – lecz ton jej głosu nie był ani surowy, ani wrogi. Była zaskoczona, to fakt, lecz głoski zmieniły się wreszcie w śmiech, który rozbrzmiał nad głową skrzata. – Spokojnie Kupidynku, spokojnie – zapewniła go, lekko poluźniając chwyt i gładząc skrzata po łysej główce, gdy tylko zaczął się uspokajać. Przypomniał jej się Łapserdak, którego ślepia wlepiały się w nią zauroczone, dokładnie tak jak oczęta jego właściciela lata temu. Przez kilka chwil wydawało jej się, że siedziała tu z kimś zupełnie innym, a to wcale nie była latarnia morska, a kajuta - wnętrze statku. Tamten wieczór winien wyglądać inaczej… jednak przyćmiony umysł nie zdążył pobiec dalej z myślami, gdy magiczna woń przemknęła po jej nozdrzach, rozbudzając głębokie uczucia. – Nikt nie zrobi ci krzywdy – zapewniła skrzata, zerkają na Billy’ego, choć sądziła, że i on nie miał złych zamiarów względem magicznego stworzenia. Przecież on był zawsze dobry, tak miły i uczynny, tak ciepły i bezinteresowny. Przy nim gasły wątpliwości, konwenanse i wszystko, co wtłaczało mrok w spowite mglistym powiewem okropności życie. Jaśniał w jej oczach, jako księżyc na niebie spowitym chmurami, wyłaniał się, rozpraszając cienie, niszcząc duchy ciemności.
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire