Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire
Flamborough
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Flamborough
Niewielka mugolska wioska Flamborough położona jest nad wschodnim wybrzeżem hrabstwa Yorkshire; zamieszkuje ją tylko kilku czarodziejów oczarowanych rybołówczymi możliwościami umiejscowionego tutaj morskiego brzegu. Czasem dopływają tutaj nawet jeżanki. Punktem nawigacyjnym tego miejsca jest błyskająca bielą latarnia morska z 1669 r. Zachwycająca przyroda nosi znamiona dzikiej, woda wydaje się przejrzysta, a roślinność nienaruszona - zwierzęta też śmielej wynurzają się z zarośli. Niewielu tu turystów, niewiele więcej mieszkańców.
Bez światła, bez nadziei, bez żadnych perspektyw; żadnych poza to, co dzierżyła w dłoniach – władzę nad życiem, kruchym, nijakim, mugolskim, składającym się z wrzasków, jęków i błagań. Brzmiały niemal jak symfonia, kiedy czerń nawiedziła spojrzenie, kiedy ekscytacja zaczęła pulsować w ciele, palce cierpły zaciskając się na tarninowym drewnie.
Żarłoczne języki krążące wilgocią po skórze, wżerające się w mięśnie – trucizna czarnej magii żyjąca własnym życiem, poza wszystkim tym co tworzyło ich świat.
Dolohov oddychała ciężko, choć przez bladą twarz nie przemknął nawet cień zawahania; magia dyktowana faktyczną chęcią uczynienia krzywdy sprowadziła na śmiertelnika wyrok, a wraz z głośnym wrzaskiem mogły słyszeć charakterystyczny trzask łamanej kości. Niedługo później białą ziemię zaszczycił szkarłat, gęsty rubin zlewający się z czernią nieba.
Słowa Rookwood dotarły doń jakby z opóźnieniem; upłynęło więcej niż kilka uderzeń serca, nim uwolniła się z chwilowego transu i z nachylania się nad mugolskim mężczyzną, wróciła znów do księgi. Stary pergamin zaszeleścił głucho jedynie dla niej, zagłuszany przez nieustające krzyki; Tatiana odnalazła symbol, pradawny, dziki, niemalże tętniący magią, jak gdyby wszystkie wyryte kreski dudniły mocą.
Nie wypowiadała żadnych słów, nie spoglądała nawet na twarz ich ofiary; słowa Sigrun docierały do niej jakby zza kotary, w ślad za kolejnymi poleceniami decydowała się na czyny. Musnęła lodowatymi palcami przedramię, które w całości pokryło się czerwienią; otwarte rany na rękach mężczyzny stanowiły dla niej naczynie wypełnione krwią, po którą sięgnęła machinalnie, niedługo później ubrudzonymi od lepkiej, ciepłej juchy opuszkami kreśląc symbol.
Symbol, który rozbudzał najgłębsze zmysły, uderzał w najbardziej pieczołowicie skrywane sekrety, pragnienia i pobudki; przez moment miała wrażenie, że wdziera się w jej ciało i duszę, że obejmuje ją całą, chcąc nawet przejąć jej byt.
Zamrugała kilkukrotnie dopiero po jakimś czasie; wciąż głucha na mugolskie odgłosy odwróciła się powoli, wstając ze zlodowaciałej, pokrytej śniegiem ziemi. Wzrok osiadł na cieniu, gęstym i smolistym, który powoli formował kształt sylwetki. Upiornym, przerażającym, głodnym. Uniosła różdżkę od razu, nie musząc rozglądać się wokół, by zauważyć, że Rookwood zniknęła.
Maleńki obłok ciepłego oddechu pojawił się przy jej ustach, kiedy cień się zbliżył – tarninowe drewno przecięło powietrze, a zaklęcie pętające na moment zawisło nad ciemnym bytem, zaraz potem unieruchamiając to coś w miejscu.
Czuła, jak dudni jej serce. Czuła, jak ekscytacja miesza się z niepewnością, jak drżą jej palce, jak oddech przyspiesza. Jak wypowiadana inkantacja zaklęcia servio pozwala jej przyjąć kontrolę nad zjawą.
– Nawiedź ich. Zrób im krzywdę. Spraw, by opuścili to miejsce na dobre – słowa wydawały się brzmieć inaczej, jak gdyby jej głos należał do kogoś innego. Mężczyzna wijący się na śniegu zamilkł jedynie na moment, by zaraz potem znów rozpocząć własną litanię, tym razem błagalną.
Prośby zwieńczyła wysyczanym haemorrio, które sprawiło, że rubin przybrał na sile.
Białe stepy Flamborough spłynęły mugolską krwią, ziemia odurzona czarną magią miała już nigdy nie być taka sama.
Ona miała już nigdy więcej się nie cofać.
zt
Żarłoczne języki krążące wilgocią po skórze, wżerające się w mięśnie – trucizna czarnej magii żyjąca własnym życiem, poza wszystkim tym co tworzyło ich świat.
Dolohov oddychała ciężko, choć przez bladą twarz nie przemknął nawet cień zawahania; magia dyktowana faktyczną chęcią uczynienia krzywdy sprowadziła na śmiertelnika wyrok, a wraz z głośnym wrzaskiem mogły słyszeć charakterystyczny trzask łamanej kości. Niedługo później białą ziemię zaszczycił szkarłat, gęsty rubin zlewający się z czernią nieba.
Słowa Rookwood dotarły doń jakby z opóźnieniem; upłynęło więcej niż kilka uderzeń serca, nim uwolniła się z chwilowego transu i z nachylania się nad mugolskim mężczyzną, wróciła znów do księgi. Stary pergamin zaszeleścił głucho jedynie dla niej, zagłuszany przez nieustające krzyki; Tatiana odnalazła symbol, pradawny, dziki, niemalże tętniący magią, jak gdyby wszystkie wyryte kreski dudniły mocą.
Nie wypowiadała żadnych słów, nie spoglądała nawet na twarz ich ofiary; słowa Sigrun docierały do niej jakby zza kotary, w ślad za kolejnymi poleceniami decydowała się na czyny. Musnęła lodowatymi palcami przedramię, które w całości pokryło się czerwienią; otwarte rany na rękach mężczyzny stanowiły dla niej naczynie wypełnione krwią, po którą sięgnęła machinalnie, niedługo później ubrudzonymi od lepkiej, ciepłej juchy opuszkami kreśląc symbol.
Symbol, który rozbudzał najgłębsze zmysły, uderzał w najbardziej pieczołowicie skrywane sekrety, pragnienia i pobudki; przez moment miała wrażenie, że wdziera się w jej ciało i duszę, że obejmuje ją całą, chcąc nawet przejąć jej byt.
Zamrugała kilkukrotnie dopiero po jakimś czasie; wciąż głucha na mugolskie odgłosy odwróciła się powoli, wstając ze zlodowaciałej, pokrytej śniegiem ziemi. Wzrok osiadł na cieniu, gęstym i smolistym, który powoli formował kształt sylwetki. Upiornym, przerażającym, głodnym. Uniosła różdżkę od razu, nie musząc rozglądać się wokół, by zauważyć, że Rookwood zniknęła.
Maleńki obłok ciepłego oddechu pojawił się przy jej ustach, kiedy cień się zbliżył – tarninowe drewno przecięło powietrze, a zaklęcie pętające na moment zawisło nad ciemnym bytem, zaraz potem unieruchamiając to coś w miejscu.
Czuła, jak dudni jej serce. Czuła, jak ekscytacja miesza się z niepewnością, jak drżą jej palce, jak oddech przyspiesza. Jak wypowiadana inkantacja zaklęcia servio pozwala jej przyjąć kontrolę nad zjawą.
– Nawiedź ich. Zrób im krzywdę. Spraw, by opuścili to miejsce na dobre – słowa wydawały się brzmieć inaczej, jak gdyby jej głos należał do kogoś innego. Mężczyzna wijący się na śniegu zamilkł jedynie na moment, by zaraz potem znów rozpocząć własną litanię, tym razem błagalną.
Prośby zwieńczyła wysyczanym haemorrio, które sprawiło, że rubin przybrał na sile.
Białe stepy Flamborough spłynęły mugolską krwią, ziemia odurzona czarną magią miała już nigdy nie być taka sama.
Ona miała już nigdy więcej się nie cofać.
zt
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dopilnowała absolutnie wszystkiego, co mogła, ale znała los i wiedziała, że coś na pewno pójdzie nie tak. Co nie znaczyło, że absolutnie się nie starała aby jednak dopilnować aby jak najmniej było rozmaitych przypadków i wypadków. Po prostu wolała jak najbardziej i najlepiej zabezpieczyć ich, tak aby na wszelki wypadek wszystko mogło się udać. I wszystkie największe siły ludowe wiedziały, że bardzo starała się, aby jednak udało się wszystko.
Kiedy Harold zlecił jej poszukiwanie wątku, wiedziała, że miała na sobie z jednej strony łatwe – nie jest tak prosto zignorować obecność tylu dementorów – a jednocześnie ciężkie zadanie – bo namierzenie ich nie było tak proste. Dodatkowo na ten moment bardziej zależało jej na tym, aby znaleźć osobę, która mogła jej potwierdzić, w jakim celu dementorzy mieli przelatywać, gdzie zmierzali i czy, nie daj losie, po tym wszystkim planowane było coś konkretnego. Nie były to jednak informacje, które zebrać można było w jednym sklepie i w jeden dzień, ani nie takie, których uzyskanie byłoby proste, dlatego pod różnymi postaciami podkradała się do Cromer, podpytując ludzi którzy mogli coś wiedzieć, przysłuchując się plotkom, zagadując nieco swoich kontaktów z półświatka i rozmaitych miejsc. Dowodzić prawdziwości tych animacji, odnajdywać prawdę, szukać co tylko mogło mieć rację bytu a co jednak okazywało się zwykłą plotką, której nikt powinien uwierzyć. Odsiewanie prawdy od kłamstwa było dość mozolne i jak zawsze starała się dociec tego, co prawdziwe, bo musiała przekazać informacje które można było potwierdzić.
To właśnie doprowadziło ją do Clemensa Goshawka – pracownika Ministerstwa, chociaż przez chwilę zrezygnował jeszcze za czasów Longbottoma, ostatnio wracając do łask kiedy otwarcie popierał projekty rządowe, zwłaszcza te radykalne. Teraz zaś cieszył się większym zaufaniem, wracając na ciepłą posadkę za rządów „odpowiedniego Ministra” i prowadząc większe operacje…również z wykorzystaniem dementorów. Dowiadywała się tak wiele jak mogła, głównie po to aby znaleźć punkt, który mogła wykorzystać, dźwignię, którą mogła wcisnąć i z której mogła złapać informacje potrzebne tak mocno. I, o dziwo, znalazła. Słabość do kolekcjonowania drogich przedmiotów.
Plan wydawał się niekoniecznie skomplikowany, przynajmniej nie w jej wrażeniu. Dała znać Castorowi, wiedząc, że jeżeli nie on da rady, to ciężko będzie znaleźć kogoś z równą dedykacją dla Zakonu Feniksa. Potrzebowała jednak jeszcze jednej osoby i dzięki jakiemuś zrządzeniu losu, udało jej się wcześniej porozmawiać na ten temat z Floreanem. Powinni przygotować się na daną datę, a ona w tym czasie mogła zadbać o szczegóły.
Dopilnowała, aby jej zamorski przyjaciel, Leon Koch, wiedział tyle by w razie czego mógł odpisać na list, ale nie tyle, żeby zdradzać mu informacje z Zakonu. Dopisała do listy pasażerów w stronę Wielkiej Brytanii dwójkę Szwajcarów, zajmując miejsce dla pana Erika Kocha i jego małżonki, Elisy Koch. Zaznaczyła, że para wychowana na ziemiach brytyjskich biegle mówi po angielsku, do Szwajcarii wyjeżdżając w ostatnich latach, dlatego tłumacz ani kadzidła bądź zaklęcia nie będą potrzebne. Cały zamysł i plan przedstawiła również Castorowi, który grać miał jej męża – młodego jubilera, zafascynowanego tworzeniem talizmanów, gotowego sprzedać wielopokoleniowy talizman potomkini Calisty w zamian za dobrą sumę, która pozwoliłaby mu na utworzenie własnego imperium jubilerskiego. Nic, co odbiegałoby mocno od prawdy, aby łatwiej było kłamać. W razie potrzeby mogła mu też pomóc załatwić dodatkowe ubranie.
Zadanie Floreana było z goła inne i miała nadzieję, że jego również nie prosi o zbyt wiele, ale podczas kiedy oni mieli zagadywać mężczyznę, on mógł wejść na wyższe piętra i poszukać tego, na czym im zależało – kawałka mapy, dziennika, czegokolwiek co mogło im powiedzieć, co było planowane i jakie były następne ich plany. Miała wpaść na pomysł jak wpuścić go do środka, ale to wymagało znalezienia się na miejscu i przekonania się, czy są tam jakieś zabezpieczenia.
Musiała nieco nakombinować się nad sukienką, która nie wyglądała jak sukienka szlachcianki ale nie była podstawową suknią, ostatecznie kradnąc nieco lepszą sztukę materiału i pozwalając znajomej krawcowej aby się tym zajęła. Ostatecznie jako średniego wzrostu blondynka z powiewającymi lokami, zielonymi oczyma i drobniejszą posturą rozglądała się, gotowa na spotkanie. I zdenerwowana, ale zawsze licząc na to, że dadzą sobie radę.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dementorzy.
Słowo cierpko pływało po języku, czasami przylepiając się do niego, do podniebienia, a wraz ze śliną wciskając się w każde wymyślone zagłębienie na ściankach gardła. Dementorzy od prawie miesiąca zaprzątali mu głowę, swą intensywnością wpływając na i tak niezbyt pozytywny umysł Castora z siłą pomnożoną... Dwukrotnie? Trzykrotnie? Może nawet dziesięciokrotnie? Pojawiające się regularnie w Cumberland stanowiły zagadkę, zapowiedź czegoś złego. Zjawiające się w Dolinie Godryka, niemal odbierające mu życie — były już zbyt realne, zbyt blisko by odwracać od nich wzrok. Śmiejąca się czaszka śniła mu się po nocy, a choć od tego czasu minęły trzy dni — dużo i mało jednocześnie — Castor próbował zawziąć się w sobie. Nie dopuścić, by strach, nawet ten paraliżujący, odebrał mu moc do działania, odebrał siłę, zatrzasnął drzwi przed bezpieczeństwem innych ludzi. Dwa razy udało mu się ujść z życiem. Raz dlatego, że dementor tylko zjawił się w pobliżu, nie obierając go na atak. Za drugim jednak uratował go, co do tego nie miał wątpliwości, feniks. Fawkes? Może to był on? Pióro ognistego ptaka nosił przy sobie zawsze, w wewnętrznej kieszeni płaszcza, tak było i teraz. Poza tym, pojawiając się w Leeds, z czystej ostrożności zabrał ze sobą jeszcze kilka eliksirów — dwie porcie maści z wodnej gwiazdy, eliksir przeciwbólowy i — na wszelki wypadek — jedno antidotum podstawowe. Strzeżonego Merlin strzeże, a zadanie, w które wplątała go Thalia, należało przeprowadzić z odpowiednią ostrożnością. Kto wie, jakie jeszcze kontakty mógł posiadać Goshawk.
— Cześć — uśmiechnął się do Thalii, delikatnie łobuzersko, wyraźnie w dość dobrym humorze na odrobinę chaosu. Zazwyczaj zwykł odnosić się z obrzydzeniem do kłamstw, lecz dziś uznał, że będzie odgrywał rolę. A to już akceptowalna forma kłamania, kłamania dla wyższego dobra, kłamania w najbardziej wyjściowej koszuli i kamizelce od garnituru, spodniach w kant i czystych butach. Nawet jasne loki ułożył sobie tak, by przypominać co prawda młodego, lecz poważnego człowieka. Mógłby nosić się tak na co dzień, gdyby nie to, że czuł się w tym wszystkim jakoś... sztywno. Mimo wszystko. — Zobacz, jakie cudo mam dziś dla ciebie, najdroższa — choć głos zniżony do szeptu mógł wpadać w przyjemne dla ucha, niskie rejestry, to właśnie uroczy zwrot do udawanej żony spadł tak nisko, jak do tej pory Castor zwracał się wyłącznie do jednej osoby. Hectorowi też miał zamiar sprawić kiedyś prezent. Może nie w postaci naszyjnika, a na pewno nie takiego. To, co trzymał teraz w eleganckim, ciemnozielonym puzderku, nie pasowało do stonowanego, choć impulsywnego magipsychiatry. Naszyjnik skrzył się, to prawda, wysadzany kamieniami o niezbyt dużej wartości — choć efektownymi — tak, by przygotowana na potrzeby jednej akcji replika nie zabolała go szczególnie po kieszeni. W kwestii oprawy wizualnej zdał się na własne, może mierne, lecz na tę porę wystarczające umiejętności transmutacyjne, sprawiając, że połączenie zaklęć z dziełem własnych rąk dawało naprawdę zaskakująco przyjemne wrażenie. Kilkukrotnie w myślach prowadził rozmowę z Goshawkiem, zachwalając naszyjnik, wydawało mu się, że jest przygotowany, że to całe kłamanie to wcale nie jest takie trudne.
— Ale zanim to wszystko, jeszcze raz: jak się nazywamy? — spytał, zamykając ostrożnie puzderko i przekładając je do lewej ręki. Prawa sięgnęła po różdżkę, którą skierował na siebie. — Sphaecessatio — powiedział i choć różdżka rozgrzała się pod jego palcami, nie zrobiła tego tak intensywnie, jak tego oczekiwał. Zmarszczył brwi w zastanowieniu, powtarzając zaklęcie. — Sphaecessatio — tym razem poszło, jak należy. Pamięcią wrócił do późnego stycznia, gdy Michael pokazywał mu działanie tego zaklęcia, jak sam oburzył się wtedy, gdy rzucone zostało na niego bez wcześniejszej zgody. Teraz jednak uznawał je za konieczność, zwłaszcza w takich przypadkach jak ten. Thalia potrafiła zmieniać twarze prawie tak jak skarpetki, on nie miał takiego szczęścia. Poprawiwszy okulary, wyprostował się, otrzepał płaszcz z wyimaginowanych paprochów, po czym ofiarował Thalii swe ramię. — Swoją drogą, śliczna sukienka. Z twojej kolekcji?
Słowo cierpko pływało po języku, czasami przylepiając się do niego, do podniebienia, a wraz ze śliną wciskając się w każde wymyślone zagłębienie na ściankach gardła. Dementorzy od prawie miesiąca zaprzątali mu głowę, swą intensywnością wpływając na i tak niezbyt pozytywny umysł Castora z siłą pomnożoną... Dwukrotnie? Trzykrotnie? Może nawet dziesięciokrotnie? Pojawiające się regularnie w Cumberland stanowiły zagadkę, zapowiedź czegoś złego. Zjawiające się w Dolinie Godryka, niemal odbierające mu życie — były już zbyt realne, zbyt blisko by odwracać od nich wzrok. Śmiejąca się czaszka śniła mu się po nocy, a choć od tego czasu minęły trzy dni — dużo i mało jednocześnie — Castor próbował zawziąć się w sobie. Nie dopuścić, by strach, nawet ten paraliżujący, odebrał mu moc do działania, odebrał siłę, zatrzasnął drzwi przed bezpieczeństwem innych ludzi. Dwa razy udało mu się ujść z życiem. Raz dlatego, że dementor tylko zjawił się w pobliżu, nie obierając go na atak. Za drugim jednak uratował go, co do tego nie miał wątpliwości, feniks. Fawkes? Może to był on? Pióro ognistego ptaka nosił przy sobie zawsze, w wewnętrznej kieszeni płaszcza, tak było i teraz. Poza tym, pojawiając się w Leeds, z czystej ostrożności zabrał ze sobą jeszcze kilka eliksirów — dwie porcie maści z wodnej gwiazdy, eliksir przeciwbólowy i — na wszelki wypadek — jedno antidotum podstawowe. Strzeżonego Merlin strzeże, a zadanie, w które wplątała go Thalia, należało przeprowadzić z odpowiednią ostrożnością. Kto wie, jakie jeszcze kontakty mógł posiadać Goshawk.
— Cześć — uśmiechnął się do Thalii, delikatnie łobuzersko, wyraźnie w dość dobrym humorze na odrobinę chaosu. Zazwyczaj zwykł odnosić się z obrzydzeniem do kłamstw, lecz dziś uznał, że będzie odgrywał rolę. A to już akceptowalna forma kłamania, kłamania dla wyższego dobra, kłamania w najbardziej wyjściowej koszuli i kamizelce od garnituru, spodniach w kant i czystych butach. Nawet jasne loki ułożył sobie tak, by przypominać co prawda młodego, lecz poważnego człowieka. Mógłby nosić się tak na co dzień, gdyby nie to, że czuł się w tym wszystkim jakoś... sztywno. Mimo wszystko. — Zobacz, jakie cudo mam dziś dla ciebie, najdroższa — choć głos zniżony do szeptu mógł wpadać w przyjemne dla ucha, niskie rejestry, to właśnie uroczy zwrot do udawanej żony spadł tak nisko, jak do tej pory Castor zwracał się wyłącznie do jednej osoby. Hectorowi też miał zamiar sprawić kiedyś prezent. Może nie w postaci naszyjnika, a na pewno nie takiego. To, co trzymał teraz w eleganckim, ciemnozielonym puzderku, nie pasowało do stonowanego, choć impulsywnego magipsychiatry. Naszyjnik skrzył się, to prawda, wysadzany kamieniami o niezbyt dużej wartości — choć efektownymi — tak, by przygotowana na potrzeby jednej akcji replika nie zabolała go szczególnie po kieszeni. W kwestii oprawy wizualnej zdał się na własne, może mierne, lecz na tę porę wystarczające umiejętności transmutacyjne, sprawiając, że połączenie zaklęć z dziełem własnych rąk dawało naprawdę zaskakująco przyjemne wrażenie. Kilkukrotnie w myślach prowadził rozmowę z Goshawkiem, zachwalając naszyjnik, wydawało mu się, że jest przygotowany, że to całe kłamanie to wcale nie jest takie trudne.
— Ale zanim to wszystko, jeszcze raz: jak się nazywamy? — spytał, zamykając ostrożnie puzderko i przekładając je do lewej ręki. Prawa sięgnęła po różdżkę, którą skierował na siebie. — Sphaecessatio — powiedział i choć różdżka rozgrzała się pod jego palcami, nie zrobiła tego tak intensywnie, jak tego oczekiwał. Zmarszczył brwi w zastanowieniu, powtarzając zaklęcie. — Sphaecessatio — tym razem poszło, jak należy. Pamięcią wrócił do późnego stycznia, gdy Michael pokazywał mu działanie tego zaklęcia, jak sam oburzył się wtedy, gdy rzucone zostało na niego bez wcześniejszej zgody. Teraz jednak uznawał je za konieczność, zwłaszcza w takich przypadkach jak ten. Thalia potrafiła zmieniać twarze prawie tak jak skarpetki, on nie miał takiego szczęścia. Poprawiwszy okulary, wyprostował się, otrzepał płaszcz z wyimaginowanych paprochów, po czym ofiarował Thalii swe ramię. — Swoją drogą, śliczna sukienka. Z twojej kolekcji?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Obiecałem sobie, że przestanę brać udział w podobnych akcjach. Przez ostatnie miesiące uświadomiłem sobie, że już nie jestem w stanie oddać wojnie tak wiele jak wcześniej. A oddałem wszystko: pracę, dom, majątek, bezpieczeństwo, prywatność. Mam wrażenie, że sięgnąłem przysłowiowego dna, co zrozumiałem wraz z nadejściem kwietnia i rzekomą śmiercią. Miałem dwie opcje: leżeć tam dalej i obserwować jak marnuję swoje życie albo podjąć konkretne działania. Postanowiłem wybrać ten drugi wariant, a w moim rozumieniu konkretne działania ograniczały się do znalezienia pracy i normalnego miejsca zamieszkania – nie włamywanie się do domu pracownika Ministerstwa. A jednak nie potrafiłem odmówić Thalii pomocy. Plułem sobie w brodę przez całą drogę do Flamborough, ubrany całkiem normalnie w neutralne barwy: czarne spodnie i ciemnobrązowy sweter, paleta, która zupełnie do mnie nie pasowała, ale jedyna jaką posiadałem w szafie w tym momencie. Moje wzorzyste koszule i kolorowe spodnie pozostawały gdzieś na Pokątnej i w Ruderze, a poza mną chyba nikt nie gustował w tak żywych barwach. Dzisiaj ten ubiór był jednak celowy – nie chciałem rzucać się w oczy. Nie mogłem rzucać się w oczy. Moim zadaniem było w ł a m a ć się do cudzego domu i u k r a ś ć dokumenty. Mało chlubne zajęcie, ale już dawno przekroczyłem w Zakonie swoją granicę komfortu. Przybyłem w umówione miejsce na czas, trzymając w woreczku ze skóry wsiąkiewki nieduży świstoklik, fluoryt i fiolkę eliksiru kociego wzroku. Pod swetrem, jak zwykle zresztą, chowałem juchtową szarfę. Nie trudno było dostrzec Thalię i Castora – wyróżniali się swoim ubiorem.
– No, no, dzień dobry – przywitałem się, celowo mierząc ich wzrokiem. Thalia wyglądała świetnie, inaczej niż na co dzień. Chyba pierwszy raz miałem okazję ją oglądać taką wystrojoną. Zresztą Castor też prezentował się odpowiednio elegancko do okazji. – Państwo Koch, jak mniemam? – Ukłoniłem się przesadnie nisko, poprawiając woreczek, który zsunął mi się z ramienia. Pozwalałem sobie na żarty, choć tak naprawdę zaczynał zżerać mnie stres, że znowu coś nie wyjdzie, że znowu ktoś mnie rozpozna, że wszystko zacznie się od nowa. Dlatego wyciągnąłem różdżkę i wycelowałem nią w swoją twarz (ciesząc się w duchu, że mogę to robić bez obawy o anomalie i odstrzelenie sobie ucha, pozbawienie nosa czy wydłubanie oczu). – Sphaecessatio – Rzuciłem, czując jak wiązka zaklęcia momentalnie wykonuje moje polecenie z należytą starannością. Przynajmniej jedno zmartwienie z głowy. – Gdzie dokładnie mam na was czekać? Pod drzwiami czy pod którymś oknem? Dowiedziałaś się, gdzie ma gabinet? Faktycznie tam od wschodu? – Swoje pytania głównie kierowałem do Thalii jako prowodyrki naszego spotkania. Pamiętam, że coś już mi wspominała, ale wolałem się jeszcze raz upewnić, żeby nie sterczeć bez celu w złym miejscu, narażając całą akcję na porażkę. A zadanie miałem odpowiedzialne, o wiele bardziej niż bym sobie tego życzył. – Wiesz co, Castor, mam wrażenie, że sto lat się nie widzieliśmy – dodałem po chwili, kierując na niego spojrzenie swoich ciemnych tęczówek, w tym świetle niemal czarnych. – To znaczy wiem, że to nienajlepszy moment na pogawędki, bo zaraz mamy kogoś okraść, ale powinniśmy się kiedyś umówić, no nie? – Rzuciłem luźną propozycją, wesoło unosząc kącik ust. Zaraz jednak zerknąłem na zegarek, kontrolując czas. Im szybciej to załatwimy, tym lepiej. – To co? Zaczynamy? – Najwidoczniej ciąży na mnie fatum i nie mogę uciec od stwierdzenia, że bez ryzyka nie ma zabawy.
– No, no, dzień dobry – przywitałem się, celowo mierząc ich wzrokiem. Thalia wyglądała świetnie, inaczej niż na co dzień. Chyba pierwszy raz miałem okazję ją oglądać taką wystrojoną. Zresztą Castor też prezentował się odpowiednio elegancko do okazji. – Państwo Koch, jak mniemam? – Ukłoniłem się przesadnie nisko, poprawiając woreczek, który zsunął mi się z ramienia. Pozwalałem sobie na żarty, choć tak naprawdę zaczynał zżerać mnie stres, że znowu coś nie wyjdzie, że znowu ktoś mnie rozpozna, że wszystko zacznie się od nowa. Dlatego wyciągnąłem różdżkę i wycelowałem nią w swoją twarz (ciesząc się w duchu, że mogę to robić bez obawy o anomalie i odstrzelenie sobie ucha, pozbawienie nosa czy wydłubanie oczu). – Sphaecessatio – Rzuciłem, czując jak wiązka zaklęcia momentalnie wykonuje moje polecenie z należytą starannością. Przynajmniej jedno zmartwienie z głowy. – Gdzie dokładnie mam na was czekać? Pod drzwiami czy pod którymś oknem? Dowiedziałaś się, gdzie ma gabinet? Faktycznie tam od wschodu? – Swoje pytania głównie kierowałem do Thalii jako prowodyrki naszego spotkania. Pamiętam, że coś już mi wspominała, ale wolałem się jeszcze raz upewnić, żeby nie sterczeć bez celu w złym miejscu, narażając całą akcję na porażkę. A zadanie miałem odpowiedzialne, o wiele bardziej niż bym sobie tego życzył. – Wiesz co, Castor, mam wrażenie, że sto lat się nie widzieliśmy – dodałem po chwili, kierując na niego spojrzenie swoich ciemnych tęczówek, w tym świetle niemal czarnych. – To znaczy wiem, że to nienajlepszy moment na pogawędki, bo zaraz mamy kogoś okraść, ale powinniśmy się kiedyś umówić, no nie? – Rzuciłem luźną propozycją, wesoło unosząc kącik ust. Zaraz jednak zerknąłem na zegarek, kontrolując czas. Im szybciej to załatwimy, tym lepiej. – To co? Zaczynamy? – Najwidoczniej ciąży na mnie fatum i nie mogę uciec od stwierdzenia, że bez ryzyka nie ma zabawy.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Florean Fortescue' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Przybieranie nowych twarzy wcale nie było dla niej tak łatwe jak dla wielu ludzi. Może dlatego, że dość szybko musiała uczyć się tego, jak działać, żeby móc metamorfomagią zakrywać swoje „braki” którym było w zasadzie to, że była kobietą. Tak szybko musiała w pewnym okresie życia wykorzystać możliwości, a to oznaczało uczenie się na błędach. Czasem też po prostu starała się chronić nie tylko siebie, ale też innych, przyjmując inne postacie gdy tylko szła odwiedzić kogoś, nie sprawiając problemu swoją obecnością. Na takie wydarzenia wszystko to wydawało się idealne, móc przybrać nową twarz od tak sobie, ale potem, gdy w życiu prywatnym się wszystko potrafiło przez to posypać…bywało tak a nie inaczej.
Wiedziała, że wymaga wiele, ale potrzebowała pomocy w tym momencie. Nie widząc, kto dokładnie jest w Zakonie, mogła polegać jedynie na ludziach których znała, a jeżeli inni nie mieli czasu albo sił aby jej pomóc, musiała sięgnąć do tych którzy zgodzili się aby pomóc. Wyrzuty sumienia odnośnie wplątania w to Flroeana były spore, ale co miała zrobić? Nie rozdwoiłaby się a raczej małżeństwo Floreana i Castora ciężko by było wytłumaczyć przed Goshawkiem. Ale potrzebowała ich pomocy i była niesamowicie wdzięczna za wszystko, czego chcieli się podjąć. I za to, że dzięki nim ta akcja miała jakiekolwiek szanse powodzenia.
- Mężu, jak dobrze cię widzieć. – Poprawiła jasne loki, przywołując uśmiech na usta ozdobione szminką usta. Przeniosła zaciekawione spojrzenie na naszyjnik, delikatnie przesuwając po nim dłonią zanim nie odchyliła głowy, trzepocząc lekko rzęsami. – Wprost idealne, wiedziałam, że nikt nie zadba o to tak jak ty. – Specjalnie używała nieco wyższego tonu głosu, tak jakby chciała sprawiać wrażenie nieco naiwnej blondynki, mówiącej zbyt wiele na tematy zupełnie nie interesujące, co jednak miało przekładać się na doskonałe odwrócenie uwagi. Inteligentna kobieta budziła zainteresowanie, próżna pani Koch kochająca wszystko, co się błyszczy i jak sroka śledząca biżuterię nie zapadała na długo w pamięć. Bawiła się rolą, bo niewiele jej „przyjemności” w życiu pozostało.
Spojrzenie wbiła jeszcze w Floreana, ale kiedy nazwał ich poprawnie, odetchnęła cicho, wiedząc że dzięki temu mogła potwierdzić jego tożsamość. Głos wyrównała do normalnego tonu, chociaż zmienione struny głosowe dalej sprawiały że nie był to jej własny ton.
- Dziękuję, że tu jesteście. Wiem, że proszę was o wiele, ale jeżeli to nam się uda, zapobiegniemy wielu kolejnym problemom. – Zachowywała ton głosu tak, aby tylko oni mogli ją usłyszeć. – Nazywasz się Erik Koch, jesteś synem szwajcarskiego znanego jubilera. Przyszedłeś sprzedać naszyjnik twojej prababki aby móc otworzyć własne imperium. A jako twoja żona, Elisa, wspieram cię we wszystkich twoich przedsięwzięciach. – Spojrzała w tym momencie na znajdujących się w okolicy ludzi, ale nikt nie wydawał się jeszcze zwracać uwagi ani na nich, ani na ukrytego w półcieniu Flroeana, zbyt dalecy aby skupiać się na dwójce ludzi.
- Tak, moja sukienka, kolekcja port wiosna-lato port 1958. – Mrugnęła do nich, widząc, że są równie spięci co ona i starając się jakoś rozładować sytuację. – Gabinet jest na drugim piętrze we wschodniej części domu, poznasz drzwi po specjalnym zamku. Nie są zabezpieczone magią, ale uważaj czy czasem nie ma pułapek w innych miejscach, Carpiene załatwi sprawę zdecydowanie. – Nie sądziła, aby w domu były jakieś zabezpieczania, ale gdyby uruchomiła się pułapka, gotowa była wymyśleć jakąś wymówkę dla odciągnięcia uwagi. I zawsze mogła powiedzieć, że to była jej wina.
- Skopiuj to co ma jakieś informacje, nie zabieraj. Najlepiej żeby nikt nie zorientował się wiemy co i jak. To pomoże nam zapobiec kolejnym atakom. W sumie nie nam, ale wiecie o co chodzi. – Spojrzała na nich, uśmiechając się jeszcze pokrzepiająco. Gotowa była już wybrać się do miejsca, oficjalnie się przedstawiając…ale los postanowił zwrócić im się z nawiązką i przygotować niespodziankę.
Krzyk od razu sprawił, że rozejrzała się po okolicy, odruchowo zbijając się w grupę wraz z innymi…nie rozumiała tego. Nie rozumiała dokładnie, co miała widzieć przed oczyma, spoglądając na czarną masę. Wydawało się to straszne, cierpiące…tak wiele problemów i bólu, który sama czuła. Bólu, strachu, zdenerwowania, węzła w żołądku. Serce zaczęło bić jej szybciej, ale teraz nagle nie mogli pozwolić sobie na nagłe komplikacje. Ani na to, że nagle mogli wplątać się w walkę z czymś potencjalnie niebezpiecznym.
- To nic dobrego… - zaczęła szeptem, tak aby nawet to dziwne coś nie mogło jej usłyszeć. – Ale nie możemy pozwolić sobie na jakąś walkę, bo nie wiemy jak bardzo jest to niebezpieczne. Florean, idź na miejsce. My tu podziałamy, jak uważasz, że będziesz mieć miejsce aby wejść do środka, wchodź. Cokolwiek to jest, da się na to zrzucić bardzo wiele rzeczy. Zaraz po tym idź, znajdziemy cię. – Spojrzała na Floreana. Na niego już czas, musiał uciekać z tego miejsca i zwinąć się jak najszybciej. I zacząć misję póki to wszystko nie schrzani się bardziej. – Gotowy zrobić zamieszanie aby wszyscy ochroniarze i sam pan Goshawk zwrócił na nas uwagę? – Tym razem spojrzenie w stronę Castora, ściskając mocno jego ramię.
Wiedziała, że wymaga wiele, ale potrzebowała pomocy w tym momencie. Nie widząc, kto dokładnie jest w Zakonie, mogła polegać jedynie na ludziach których znała, a jeżeli inni nie mieli czasu albo sił aby jej pomóc, musiała sięgnąć do tych którzy zgodzili się aby pomóc. Wyrzuty sumienia odnośnie wplątania w to Flroeana były spore, ale co miała zrobić? Nie rozdwoiłaby się a raczej małżeństwo Floreana i Castora ciężko by było wytłumaczyć przed Goshawkiem. Ale potrzebowała ich pomocy i była niesamowicie wdzięczna za wszystko, czego chcieli się podjąć. I za to, że dzięki nim ta akcja miała jakiekolwiek szanse powodzenia.
- Mężu, jak dobrze cię widzieć. – Poprawiła jasne loki, przywołując uśmiech na usta ozdobione szminką usta. Przeniosła zaciekawione spojrzenie na naszyjnik, delikatnie przesuwając po nim dłonią zanim nie odchyliła głowy, trzepocząc lekko rzęsami. – Wprost idealne, wiedziałam, że nikt nie zadba o to tak jak ty. – Specjalnie używała nieco wyższego tonu głosu, tak jakby chciała sprawiać wrażenie nieco naiwnej blondynki, mówiącej zbyt wiele na tematy zupełnie nie interesujące, co jednak miało przekładać się na doskonałe odwrócenie uwagi. Inteligentna kobieta budziła zainteresowanie, próżna pani Koch kochająca wszystko, co się błyszczy i jak sroka śledząca biżuterię nie zapadała na długo w pamięć. Bawiła się rolą, bo niewiele jej „przyjemności” w życiu pozostało.
Spojrzenie wbiła jeszcze w Floreana, ale kiedy nazwał ich poprawnie, odetchnęła cicho, wiedząc że dzięki temu mogła potwierdzić jego tożsamość. Głos wyrównała do normalnego tonu, chociaż zmienione struny głosowe dalej sprawiały że nie był to jej własny ton.
- Dziękuję, że tu jesteście. Wiem, że proszę was o wiele, ale jeżeli to nam się uda, zapobiegniemy wielu kolejnym problemom. – Zachowywała ton głosu tak, aby tylko oni mogli ją usłyszeć. – Nazywasz się Erik Koch, jesteś synem szwajcarskiego znanego jubilera. Przyszedłeś sprzedać naszyjnik twojej prababki aby móc otworzyć własne imperium. A jako twoja żona, Elisa, wspieram cię we wszystkich twoich przedsięwzięciach. – Spojrzała w tym momencie na znajdujących się w okolicy ludzi, ale nikt nie wydawał się jeszcze zwracać uwagi ani na nich, ani na ukrytego w półcieniu Flroeana, zbyt dalecy aby skupiać się na dwójce ludzi.
- Tak, moja sukienka, kolekcja port wiosna-lato port 1958. – Mrugnęła do nich, widząc, że są równie spięci co ona i starając się jakoś rozładować sytuację. – Gabinet jest na drugim piętrze we wschodniej części domu, poznasz drzwi po specjalnym zamku. Nie są zabezpieczone magią, ale uważaj czy czasem nie ma pułapek w innych miejscach, Carpiene załatwi sprawę zdecydowanie. – Nie sądziła, aby w domu były jakieś zabezpieczania, ale gdyby uruchomiła się pułapka, gotowa była wymyśleć jakąś wymówkę dla odciągnięcia uwagi. I zawsze mogła powiedzieć, że to była jej wina.
- Skopiuj to co ma jakieś informacje, nie zabieraj. Najlepiej żeby nikt nie zorientował się wiemy co i jak. To pomoże nam zapobiec kolejnym atakom. W sumie nie nam, ale wiecie o co chodzi. – Spojrzała na nich, uśmiechając się jeszcze pokrzepiająco. Gotowa była już wybrać się do miejsca, oficjalnie się przedstawiając…ale los postanowił zwrócić im się z nawiązką i przygotować niespodziankę.
Krzyk od razu sprawił, że rozejrzała się po okolicy, odruchowo zbijając się w grupę wraz z innymi…nie rozumiała tego. Nie rozumiała dokładnie, co miała widzieć przed oczyma, spoglądając na czarną masę. Wydawało się to straszne, cierpiące…tak wiele problemów i bólu, który sama czuła. Bólu, strachu, zdenerwowania, węzła w żołądku. Serce zaczęło bić jej szybciej, ale teraz nagle nie mogli pozwolić sobie na nagłe komplikacje. Ani na to, że nagle mogli wplątać się w walkę z czymś potencjalnie niebezpiecznym.
- To nic dobrego… - zaczęła szeptem, tak aby nawet to dziwne coś nie mogło jej usłyszeć. – Ale nie możemy pozwolić sobie na jakąś walkę, bo nie wiemy jak bardzo jest to niebezpieczne. Florean, idź na miejsce. My tu podziałamy, jak uważasz, że będziesz mieć miejsce aby wejść do środka, wchodź. Cokolwiek to jest, da się na to zrzucić bardzo wiele rzeczy. Zaraz po tym idź, znajdziemy cię. – Spojrzała na Floreana. Na niego już czas, musiał uciekać z tego miejsca i zwinąć się jak najszybciej. I zacząć misję póki to wszystko nie schrzani się bardziej. – Gotowy zrobić zamieszanie aby wszyscy ochroniarze i sam pan Goshawk zwrócił na nas uwagę? – Tym razem spojrzenie w stronę Castora, ściskając mocno jego ramię.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Mężu. Niemal wywróciło oczami na to pompatyczne, a jednak jakieś... wyjątkowo miłe brzmienie tego słowa. Słowa, które będzie mógł słyszeć najprawdopodobniej tylko w trakcie takich akcji, tylko przy podobnych przebierankach. Kiedyś, przecież nie tak dawno temu, ale jakby w drugim życiu, pragnął założenia rodziny. Chciał kiedyś zostać i mężem, i ojcem, może nawet dziadkiem, w perspektywie lat. Wojna roztrzaskała wszystkie marzenia, część przydeptał jeszcze własnym butem, a proch z nich pozostały rzucił na wiatr, by porwał je w najdalsze krańce świata. Może tak było lepiej — żyć bez przywiązania do tak wrażliwej grupy? A może po prostu odebrał wreszcie lekcję, że rodziną nie byli tylko ci, z którymi wiązały go krew i obowiązki? Rodzinę dało się przecież wybrać, Tonksów i Vale, Zakon wybrał przecież sam. Dziś wybrał i Thalię, Elisę, na swą żonę. I może przez sam fakt powinien odetchnąć z ulgą, uśmiechnąć się, że nie był sam, że miał tę rudą blond czarownicę przy swoim boku, w razie czego i na wszelki wypadek.
Poprawił ostrożnie ułożenie jej dłoni na swym ramieniu, lecz nim zdążył się odezwać, dosłyszał znajomy głos. Znajomy tak bardzo, że niemal w tę znajomość nie uwierzył. Musiał podnieść wzrok, przebić się przez pierwszą warstwę zaskoczenia — nie na kolorowo? (oczywiście, że nie, to była t a j n a akcja!) — dostrzec charakterystyczny nos, czekoladowe spojrzenie. Z ulgą dostrzegł, że humor mu chyba dopisywał, jeżeli był zdenerwowany, udawało mu się opanować to lepiej niż Sproutowi.
— Florean — uśmiechnął się do niego niemal instynktownie, może znów za szeroko, na pewno odsłaniając w uśmiechu wystające trójki, których zazwyczaj się wstydził. Teraz jednak radość z tego niespodziewanego spotkania wybiła się ponad wstyd, pozwolił sobie na jeszcze jeden żart, nim całą trójką zapadli w skupienie. — Jak na nieżywego to trzymasz się naprawdę nieźle — oczywiście, że nie wierzył w brednie pisane przez Walczącego Maga. Miał nadzieję, że wieść o własnej śmierci nie odbiła się na Fortescue zbyt mocno. Myśli te przykryły na moment chęć dopytania o szczegóły znajomości łączącej byłego pracownika przemysłu mrożonych deserów z piratką—przemytnikiem. Może to i lepiej?
Skupił się na słowach Thalii. Erik Koch, krótko i zwięźle, bez specjalnego rozciągania, akurat w marginesie błędu. Wspaniale. Szwajcar, syn jubilera, naszyjnik prababki, chęć otworzenia własnego imperium. Pokiwał kilkukrotnie głową, dając znać, że przyjął wszystkie wytyczne do wiadomości. Doświadczenie własnej działalności, prowadzenie sklepu i tworzenie talizmanów z pewnością dodadzą mu odpowiedniej ekspertyzy. Wystarczyło przecież utrzymać tylko ten sam entuzjazm, nie nazwać przypadkiem Elisy Thalią i nie reagować alarmem, jakby Florean jednak uruchomił jakąś pułapkę. Nie było znowu tak najgorzej.
Parsknął cicho śmiechem na żart o sukience Thalii, ale naprawdę prezentowała się... inaczej niż zwykle. Powinna odłożyć sobie trochę pieniędzy i nakupować tych sukien, naprawdę mogłaby z nich skorzystać. Z nich i na nich.
— Spotkamy się gdzieś w okolicy, tak? Postaram się kupić ci jak najwięcej czasu, o kamieniach to mogę gadać godzinami — uśmiechnął się jeszcze raz, spoglądając w kierunku ciemnowłosego czarodzieja, gotowy już do zbliżenia się do domu pana Goshawka, w którym mieli umówione spotkanie, gdy do jego uszu dotarł krzyk. Kątem oka widział coś, choć ze względu na krój oprawek, początkowo kształt był rozmazany. Potrzebował skręcić nieco głowę w kierunku, skąd... nadchodziła? Nadpływała? Nadlatywała masa? Odruchowo przysunął żonę mocniej do siebie, lewą dłoń wsuwając do kieszeni, w której spoczywała różdżka. Serce biło prędzej, może to dementor?, ale uspokoiło się nieco, gdy pewien był, że to nie okropni strażnicy Azkabanu wychodzili im naprzeciw.
— Nie walczcie z tym — powiedział wreszcie, czując mocniejsze zaciśnięcie się ręki Wellers. Zachowanie masy — może błędnie — nie przynosiło Castorowi skojarzeń z czymś, co miałoby wobec nich złe zamiary. Przypominało bardziej... Skumulowanie cierpienia, bólu, negatywnych emocji, które swój początek musiały mieć w czymś złym, inherentnie złym, co do tego nie było wątpliwości. Próby sięgnięcia roślin — może to tu leżało rozwiązanie? Stanąwszy w rozkroku — pomóc istocie w osiągnięciu tego, co chciała, czy wykorzystać zamieszanie na ich korzyść — pozwolił, jak to roztargniony, żyjący w swym świecie mąż, podjąć decyzję żonie. Ostatni raz spojrzał w kierunku masy, ze smutkiem, współczuciem, niemą obietnicą. Zaraz do ciebie wrócę.
Ruszył jednak w kierunku drzwi. Blady, poddenerwowany, co mogło dodać mu ostatecznie wiarygodności. Zapukał kilkukrotnie, prędko i głośno, a drzwi otworzyły się po kilkunastu długich sekundach.
— Państwo...? — ochrypły głos około trzydziestoletniego mężczyzny z ciemną brodą, noszącą pierwsze ślady siwizny wydawał się zaskakująco przyjemny wobec krzyku rozciągającego się za ich plecami. Florean musiał być już w drodze.
— Koch. Erik, a to moja żona Elisa. Byliśmy umówieni z panem Gosh— — znów tamten krzyk. Zimny dreszcz przebiegł po plecach Castora, który wyprostował się natychmiast, szarobłękitne spojrzenie zawieszając w postaci mężczyzny ochraniającego dom pracownika Ministerstwa. Ten stanął na palcach, nie będąc wyższym od Castora, choć próbował zajrzeć nad jego ramieniem, dojrzeć, co u licha działo się tego wieczoru w Leeds.
— Albert, co to za wrzaski! — drugi męski głos rozbrzmiał ze środka domu, a prędkie, ciężkie kroki zwiastowały nadejście kogoś zniecierpliwionego. Gdy znalazł się w ich polu widzenia, Thalia z łatwością mogła rozpoznać w drugim mężczyźnie nikogo innego jak Clemensa Goshawka. Gdy jednak zauważył stojących przed drzwiami, umówionych gości, złość uciekła z jego twarzy, nadając jej wyraz wymuszonej, stricte profesjonalnej uprzejmości. — Państwo Koch, w samą porę. Dalej, nie każ państwu czekać na progu! — pouczył swego podwładnego, chcąc wystąpić przed niego, jednak ten zastąpił mu drogę.
Castor przełknął nerwowo ślinę, próbując nie wykrzywić twarzy wobec kolejnego, rozdzierającego przede wszystkim serce krzyku.
— To niebezpieczne — odezwał się Albert, lecz nim zdołał powiedzieć coś więcej, w słowo wszedł mu... Erik.
— U nas w Szwajcarii nie napotyka się takich dziwów — powiedział wreszcie, zmartwione spojrzenie zawieszając na Goshawku, jako osobie decyzyjnej. — Pójdę z panami, jeżeli panowie pozwolą, ale — w tym momencie zwrócił się do Thalii, której dłoń dotychczas opartą na swym ramieniu, uniósł ku swym ustom, delikatnie przytykając wargi do ciepłej skóry. — Najdroższa, zostań w środku, proszę — w razie czego pomożesz Floreanowi, prawda? — To nie jest widok dla łagodnych serc.
Wzniósł raz jeszcze spojrzenie na Clemensa, tym razem już pewniej, bardziej wymagająco. Z samych krzyków można było dojść do wniosku, że ktokolwiek je wydawał, nie znajdował się na tyle daleko, że nadchodzący Kochowie nie mogli go zauważyć. A skoro zauważyli, Erik mógł poprowadzić Alberta i Goshawka na miejsce.
Poprawił ostrożnie ułożenie jej dłoni na swym ramieniu, lecz nim zdążył się odezwać, dosłyszał znajomy głos. Znajomy tak bardzo, że niemal w tę znajomość nie uwierzył. Musiał podnieść wzrok, przebić się przez pierwszą warstwę zaskoczenia — nie na kolorowo? (oczywiście, że nie, to była t a j n a akcja!) — dostrzec charakterystyczny nos, czekoladowe spojrzenie. Z ulgą dostrzegł, że humor mu chyba dopisywał, jeżeli był zdenerwowany, udawało mu się opanować to lepiej niż Sproutowi.
— Florean — uśmiechnął się do niego niemal instynktownie, może znów za szeroko, na pewno odsłaniając w uśmiechu wystające trójki, których zazwyczaj się wstydził. Teraz jednak radość z tego niespodziewanego spotkania wybiła się ponad wstyd, pozwolił sobie na jeszcze jeden żart, nim całą trójką zapadli w skupienie. — Jak na nieżywego to trzymasz się naprawdę nieźle — oczywiście, że nie wierzył w brednie pisane przez Walczącego Maga. Miał nadzieję, że wieść o własnej śmierci nie odbiła się na Fortescue zbyt mocno. Myśli te przykryły na moment chęć dopytania o szczegóły znajomości łączącej byłego pracownika przemysłu mrożonych deserów z piratką—przemytnikiem. Może to i lepiej?
Skupił się na słowach Thalii. Erik Koch, krótko i zwięźle, bez specjalnego rozciągania, akurat w marginesie błędu. Wspaniale. Szwajcar, syn jubilera, naszyjnik prababki, chęć otworzenia własnego imperium. Pokiwał kilkukrotnie głową, dając znać, że przyjął wszystkie wytyczne do wiadomości. Doświadczenie własnej działalności, prowadzenie sklepu i tworzenie talizmanów z pewnością dodadzą mu odpowiedniej ekspertyzy. Wystarczyło przecież utrzymać tylko ten sam entuzjazm, nie nazwać przypadkiem Elisy Thalią i nie reagować alarmem, jakby Florean jednak uruchomił jakąś pułapkę. Nie było znowu tak najgorzej.
Parsknął cicho śmiechem na żart o sukience Thalii, ale naprawdę prezentowała się... inaczej niż zwykle. Powinna odłożyć sobie trochę pieniędzy i nakupować tych sukien, naprawdę mogłaby z nich skorzystać. Z nich i na nich.
— Spotkamy się gdzieś w okolicy, tak? Postaram się kupić ci jak najwięcej czasu, o kamieniach to mogę gadać godzinami — uśmiechnął się jeszcze raz, spoglądając w kierunku ciemnowłosego czarodzieja, gotowy już do zbliżenia się do domu pana Goshawka, w którym mieli umówione spotkanie, gdy do jego uszu dotarł krzyk. Kątem oka widział coś, choć ze względu na krój oprawek, początkowo kształt był rozmazany. Potrzebował skręcić nieco głowę w kierunku, skąd... nadchodziła? Nadpływała? Nadlatywała masa? Odruchowo przysunął żonę mocniej do siebie, lewą dłoń wsuwając do kieszeni, w której spoczywała różdżka. Serce biło prędzej, może to dementor?, ale uspokoiło się nieco, gdy pewien był, że to nie okropni strażnicy Azkabanu wychodzili im naprzeciw.
— Nie walczcie z tym — powiedział wreszcie, czując mocniejsze zaciśnięcie się ręki Wellers. Zachowanie masy — może błędnie — nie przynosiło Castorowi skojarzeń z czymś, co miałoby wobec nich złe zamiary. Przypominało bardziej... Skumulowanie cierpienia, bólu, negatywnych emocji, które swój początek musiały mieć w czymś złym, inherentnie złym, co do tego nie było wątpliwości. Próby sięgnięcia roślin — może to tu leżało rozwiązanie? Stanąwszy w rozkroku — pomóc istocie w osiągnięciu tego, co chciała, czy wykorzystać zamieszanie na ich korzyść — pozwolił, jak to roztargniony, żyjący w swym świecie mąż, podjąć decyzję żonie. Ostatni raz spojrzał w kierunku masy, ze smutkiem, współczuciem, niemą obietnicą. Zaraz do ciebie wrócę.
Ruszył jednak w kierunku drzwi. Blady, poddenerwowany, co mogło dodać mu ostatecznie wiarygodności. Zapukał kilkukrotnie, prędko i głośno, a drzwi otworzyły się po kilkunastu długich sekundach.
— Państwo...? — ochrypły głos około trzydziestoletniego mężczyzny z ciemną brodą, noszącą pierwsze ślady siwizny wydawał się zaskakująco przyjemny wobec krzyku rozciągającego się za ich plecami. Florean musiał być już w drodze.
— Koch. Erik, a to moja żona Elisa. Byliśmy umówieni z panem Gosh— — znów tamten krzyk. Zimny dreszcz przebiegł po plecach Castora, który wyprostował się natychmiast, szarobłękitne spojrzenie zawieszając w postaci mężczyzny ochraniającego dom pracownika Ministerstwa. Ten stanął na palcach, nie będąc wyższym od Castora, choć próbował zajrzeć nad jego ramieniem, dojrzeć, co u licha działo się tego wieczoru w Leeds.
— Albert, co to za wrzaski! — drugi męski głos rozbrzmiał ze środka domu, a prędkie, ciężkie kroki zwiastowały nadejście kogoś zniecierpliwionego. Gdy znalazł się w ich polu widzenia, Thalia z łatwością mogła rozpoznać w drugim mężczyźnie nikogo innego jak Clemensa Goshawka. Gdy jednak zauważył stojących przed drzwiami, umówionych gości, złość uciekła z jego twarzy, nadając jej wyraz wymuszonej, stricte profesjonalnej uprzejmości. — Państwo Koch, w samą porę. Dalej, nie każ państwu czekać na progu! — pouczył swego podwładnego, chcąc wystąpić przed niego, jednak ten zastąpił mu drogę.
Castor przełknął nerwowo ślinę, próbując nie wykrzywić twarzy wobec kolejnego, rozdzierającego przede wszystkim serce krzyku.
— To niebezpieczne — odezwał się Albert, lecz nim zdołał powiedzieć coś więcej, w słowo wszedł mu... Erik.
— U nas w Szwajcarii nie napotyka się takich dziwów — powiedział wreszcie, zmartwione spojrzenie zawieszając na Goshawku, jako osobie decyzyjnej. — Pójdę z panami, jeżeli panowie pozwolą, ale — w tym momencie zwrócił się do Thalii, której dłoń dotychczas opartą na swym ramieniu, uniósł ku swym ustom, delikatnie przytykając wargi do ciepłej skóry. — Najdroższa, zostań w środku, proszę — w razie czego pomożesz Floreanowi, prawda? — To nie jest widok dla łagodnych serc.
Wzniósł raz jeszcze spojrzenie na Clemensa, tym razem już pewniej, bardziej wymagająco. Z samych krzyków można było dojść do wniosku, że ktokolwiek je wydawał, nie znajdował się na tyle daleko, że nadchodzący Kochowie nie mogli go zauważyć. A skoro zauważyli, Erik mógł poprowadzić Alberta i Goshawka na miejsce.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Stanąłem nieopodal drzewa, żeby za bardzo nie rzucać się w oczy. Co prawda znajdowaliśmy się w bezpiecznej odległości od domu naszej ofiary, ale wolałem nie ryzykować. Miałem nadzieję, że wszystko pójdzie gładko i unikniemy walki – szczególnie Thalia i Castor, którzy mieli przebywać bezpośrednio wśród wrogów. Sobą już się tak mocno nie przejmowałem, ostatnie miesiące chyba mnie zahartowały. Zaśmiałem się cicho na komentarz Sprouta; kwestia własnej śmierci wciąż mnie bawiła. – Prawda? – Musiałem przyznać mu rację, bo mało który duch był tak ruchliwy jak ja. To zabawne jak los potrafi namącić w życiu. Czy którykolwiek z nas by pomyślał te kilkanaście lat temu, błądząc po szkolnych korytarzach, że będziemy się razem do kogoś włamywać? Wydaje mi się, że oboje mieliśmy zgoła inne plany na życie.
– Drugie piętro, wschodnia część, jasne – powtórzyłem słowa Thalii, żeby je lepiej zapamiętać. Pułapki, zabezpieczenia, specjalne zamki. Miałem jako takie pojęcie o tym rodzaju magii i miałem nadzieję, że okaże się wystarczające. Co prawda dzisiaj nie miałem przy sobie Steffena i Marceli, ale Thalia i Castor wydawali się być doskonale przygotowani do swoich ról.
– Postaram się to załatwić jak najszybciej, ale będę wdzięczny za jakiś wykład na temat kamieni, tak na wszelki wypadek – wyznałem Castorowi, a koniec mojej wypowiedzi wybrzmiał w akompaniamencie cudzego krzyku. Rozejrzałem się dookoła, szybko dostrzegając... W zasadzie ciężko powiedzieć co. Zamurowało mnie na krótką chwilę, kiedy wpatrywałem się w tę bezkształtną ciemną masę. Wzbudziła we mnie lęk, ale też... współczucie? Wyraźnie próbowała czegoś dosięgnąć. – Merlinie, co to jest – cichy głos wydobył się z moich ust, jakbym się bał, że głośniejsze słowa ją wypłoszą. Choć to ja powinienem stąd jak najszybciej odejść, zjawa na pewno zwróci na siebie uwagę postronnych. Dopiero słowa Thalii wybudziły mnie z zamyślenia. – Ja... Tak, masz rację – odparłem, mocniej zaciskając dłoń na różdżce. Spojrzałem jeszcze raz na swoich towarzyszy, kiwając im głową. – Powodzenia – Chciałem, żeby wyszło lekko, ale dziwna zjawa napawała mnie niepokojem. Ciężko było od niej odwrócić wzrok, jednak w końcu wziąłem się w garść i podszedłem nieco okrężną drogą bliżej domu, chowając się za grubym pniem drzewa. Obserwowałem jak Thalia i Castor pukają do drzwi, jak zamieniają z kimś kilka słów – podejrzewałem, że to właśnie Goshawk. Zaczęli się we trójkę oddalać od domu, a ja intensywnie kalkulowałem kiedy najlepiej będzie wejść do środka. Na początku myślałem, że rozsądniej będzie to zrobić tylnym wejściem, ale przez tę zjawę wybuchło zamieszanie, ochroniarz poszedł, drzwi pozostawały uchylone. Nerwowo spoglądałem to tu, to tam, w końcu celując różdżką w główne wejście. – Carpiene – mruknąłem pod nosem. Thalia miała rację, w domu nie było żadnych zabezpieczeń. Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Pewnie dlatego zatrudnił ochroniarza – tak czy siak Goshawk był nieodpowiedzialny, naiwny albo zbyt pewny siebie. Postanowiłem więc skorzystać z okazji i szybko wejść do środka – od drzewa, za którym się skrywałem, nie było znowu tak daleko. Pobiegłem; na szczęście trawa amortyzowała mój krok. Dopiero przy drzwiach zwolniłem, lekko wszedłem do środka. Kontrolnie spojrzałem za siebie – ta zjawa chyba jednak spadła nam z nieba, wszyscy zdawali się być bardziej nią przejęci niż otwartym domem. Mimo wszystko rozejrzałem się po środku, sprawdzając, czy nie ma tu jeszcze kogoś obcego. Drugie piętro, wschodnia część przypomniałem sobie, ostrożnie kierując się na schody. Wchodziłem po nich niemalże na palcach, żeby przypadkiem nie zaskrzypieć – przypomniały mi się lata mieszkania w kamienicy na Pokątnej. Trochę zaczynałem się stresować, drugie piętro to jednak wysoko, na każdym półpiętrze nasłuchiwałem co dzieje się wyżej. W końcu jednak dotarłem, dziękując Merlinowi za brak portretów po drodze. Ci plotkarze z pewnością o wszystkim by doniosły. Zamek, zamek, zamek... Miałem rozpoznać drzwi po zamku. Te nie, tamte też nie. Oddech miałem nieco przyspieszony, ale starałem się za głośno nie dyszeć. Jest! Specyficzny zamek. Pociągnąłem za klamkę i... nic. Jeszcze raz. Rozejrzałem się nerwowo dookoła. Świetnie. Wycelowałem w nią końcówką różdżki. – Alohomora – rzuciłem cicho, łudząc się, że na zamku nie ma żadnych bardziej skomplikowanych zabezpieczeń. I poszczęściło mi się, bo drzwi uchyliły się z cichym trzaskiem. Skrzywiłem się nieco; w tej ciszy każdy zgrzyt zdawał się wyjątkowo głośny. Może Goshawk nie spodziewał się bardziej nieproszonych gości niż jakieś dzieci. Wszedłem do środka, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
– Drugie piętro, wschodnia część, jasne – powtórzyłem słowa Thalii, żeby je lepiej zapamiętać. Pułapki, zabezpieczenia, specjalne zamki. Miałem jako takie pojęcie o tym rodzaju magii i miałem nadzieję, że okaże się wystarczające. Co prawda dzisiaj nie miałem przy sobie Steffena i Marceli, ale Thalia i Castor wydawali się być doskonale przygotowani do swoich ról.
– Postaram się to załatwić jak najszybciej, ale będę wdzięczny za jakiś wykład na temat kamieni, tak na wszelki wypadek – wyznałem Castorowi, a koniec mojej wypowiedzi wybrzmiał w akompaniamencie cudzego krzyku. Rozejrzałem się dookoła, szybko dostrzegając... W zasadzie ciężko powiedzieć co. Zamurowało mnie na krótką chwilę, kiedy wpatrywałem się w tę bezkształtną ciemną masę. Wzbudziła we mnie lęk, ale też... współczucie? Wyraźnie próbowała czegoś dosięgnąć. – Merlinie, co to jest – cichy głos wydobył się z moich ust, jakbym się bał, że głośniejsze słowa ją wypłoszą. Choć to ja powinienem stąd jak najszybciej odejść, zjawa na pewno zwróci na siebie uwagę postronnych. Dopiero słowa Thalii wybudziły mnie z zamyślenia. – Ja... Tak, masz rację – odparłem, mocniej zaciskając dłoń na różdżce. Spojrzałem jeszcze raz na swoich towarzyszy, kiwając im głową. – Powodzenia – Chciałem, żeby wyszło lekko, ale dziwna zjawa napawała mnie niepokojem. Ciężko było od niej odwrócić wzrok, jednak w końcu wziąłem się w garść i podszedłem nieco okrężną drogą bliżej domu, chowając się za grubym pniem drzewa. Obserwowałem jak Thalia i Castor pukają do drzwi, jak zamieniają z kimś kilka słów – podejrzewałem, że to właśnie Goshawk. Zaczęli się we trójkę oddalać od domu, a ja intensywnie kalkulowałem kiedy najlepiej będzie wejść do środka. Na początku myślałem, że rozsądniej będzie to zrobić tylnym wejściem, ale przez tę zjawę wybuchło zamieszanie, ochroniarz poszedł, drzwi pozostawały uchylone. Nerwowo spoglądałem to tu, to tam, w końcu celując różdżką w główne wejście. – Carpiene – mruknąłem pod nosem. Thalia miała rację, w domu nie było żadnych zabezpieczeń. Pokręciłem głową z niedowierzaniem. Pewnie dlatego zatrudnił ochroniarza – tak czy siak Goshawk był nieodpowiedzialny, naiwny albo zbyt pewny siebie. Postanowiłem więc skorzystać z okazji i szybko wejść do środka – od drzewa, za którym się skrywałem, nie było znowu tak daleko. Pobiegłem; na szczęście trawa amortyzowała mój krok. Dopiero przy drzwiach zwolniłem, lekko wszedłem do środka. Kontrolnie spojrzałem za siebie – ta zjawa chyba jednak spadła nam z nieba, wszyscy zdawali się być bardziej nią przejęci niż otwartym domem. Mimo wszystko rozejrzałem się po środku, sprawdzając, czy nie ma tu jeszcze kogoś obcego. Drugie piętro, wschodnia część przypomniałem sobie, ostrożnie kierując się na schody. Wchodziłem po nich niemalże na palcach, żeby przypadkiem nie zaskrzypieć – przypomniały mi się lata mieszkania w kamienicy na Pokątnej. Trochę zaczynałem się stresować, drugie piętro to jednak wysoko, na każdym półpiętrze nasłuchiwałem co dzieje się wyżej. W końcu jednak dotarłem, dziękując Merlinowi za brak portretów po drodze. Ci plotkarze z pewnością o wszystkim by doniosły. Zamek, zamek, zamek... Miałem rozpoznać drzwi po zamku. Te nie, tamte też nie. Oddech miałem nieco przyspieszony, ale starałem się za głośno nie dyszeć. Jest! Specyficzny zamek. Pociągnąłem za klamkę i... nic. Jeszcze raz. Rozejrzałem się nerwowo dookoła. Świetnie. Wycelowałem w nią końcówką różdżki. – Alohomora – rzuciłem cicho, łudząc się, że na zamku nie ma żadnych bardziej skomplikowanych zabezpieczeń. I poszczęściło mi się, bo drzwi uchyliły się z cichym trzaskiem. Skrzywiłem się nieco; w tej ciszy każdy zgrzyt zdawał się wyjątkowo głośny. Może Goshawk nie spodziewał się bardziej nieproszonych gości niż jakieś dzieci. Wszedłem do środka, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Blada dłoń wsunęła się pod krawędź materiału, poprawiając ja na tyle by kołnierz kiedy spoglądała zarówno na poświęconemu rozważaniom Sprouta, jak i na Floreana który wydawał się wtapiać się w tło, a przynajmniej próbować. Starała się rozważać wszystkie kolejne scenariusze, dochodzić do tego, co mogło pójść nie tak, szukać rozwiązań na problemy zanim te pojawiły się w świecie rzeczywistym. Codzienność ze świata przestępczości przekuwała na tę sytuację, wiedząc że jeden błąd i jedna pomyłka mogą skończyć się tragedią. Problemami. Potrzebą, że to po nich trzeba będzie zacierać ślady a i nadzieją, że w ogóle zostanie z nich coś do ewentualnego pogrzebania. Chociaż musiała przyznać, że nie chciała nikogo narażać na niebezpieczeństwo, od jedenastu lat żyła w świadomości, że śmierć przychodziła nagle, nie pytając o to czy ktoś miał plany, szanse i nadzieje. Dzięki temu żyła pełnią życia, ale to znaczyło, że w takich sytuacjach musiała pilnować każdego ruchu, każdego kroku, zachowywać pełną ostrożność.
Chciała ich jakoś zmotywować, powiedzieć coś, co, sama chyba nie wiedziała, miało im jakoś dodać otuchy? Ale nie była w tym najlepsza, złapała jedynie każdego z nich za ramię, ściskając mocniej tak aby wiedzieli, że nawet jeżeli wyrazić nie umie się w słowa, potrzebowała przekazać im że cokolwiek się nie stanie, dzięki temu, że byli dziś tutaj, stać mogło się o wiele więcej. I być może przy okazji uratują więcej istnień, zapobiegając kolejnym atakom setek dementorów. Tysięcy. Cholera, no była zajęta czymś innym niż liczeniem w tamtym momencie, ale wiadomo było o co chodzi.
Uwaga jej skupiła się na widmie, toczącym się przed ich oczyma – pierwsze wrażenie w którym nastawiała się na zagrożenie dość szybko minęło, zastępując…smutek? Rozczarowanie? Miała wrażenie, że patrzy właśnie na ucieleśnienie bólu, nie tyle znajdujące się wśród nich, ale jakby za odbiciem. Rośliny nawet nie poruszały się kiedy widmowa dłoń, co rusz rozsypująca się i nabierająca kształtu, tak jakby wszystko było zbyt wymagające. Zbyt problematyczne. Zbyt dalekie, aby w ogóle to sięgnąć. Czy powinna czuć żal? Nie wiedziała czemu tak bardzo wpatrywała się ciemną masę, otoczoną przez milczące widma, widoczne tylko dla niej. Oni byli statyczni, wpatrując się w nią i w otoczenie równie pusto, co i niepokojąco, ale ta masa…była wrażliwa. Czuła. Cierpiała.
Nie czuła, że łza spływa jej po policzku, ale było to okrutnie wygodne jak na ten moment, sama o tym wiedziała. Miało to przydać się do całej roli, nawet jeżeli w nieco innej prezentacji. Wciskając się w bok Castora, przemierzała ulice, sięgając jeszcze do torebki aby wyciągając chusteczkę, przetrzeć nią kąciki oczu, przybierając wielce zbolałą i roztrzęsioną minę, kuląc się jakby lękała spojrzeć gdziekolwiek na boki. Zobaczyła właśnie straszne rzeczy, nie powinna więc nosić się dumnie a jako wrażliwa pani o gołębim sercu chować się w ramieniu ukochanego męża.
Drżąc lekko, płochliwie wbijała spojrzenie w stronę drzwi które otworzyły się zamaszyście. Trzepocząc rzęsami, tak by osiadło na nich więcej łez, pozwoliła sobie na spojrzenie zza ramienia męża w stronę mężczyzn. Goshawk. Miała wrażenie, że surową twarz zdobiło więcej okrucieństwa, zimnego i wyrachowanego, przypudrowanego jednak rozluźnieniem mięśni twarzy na widok swoich wyczekiwanych gości. Pociągnęła jeszcze nosem na wspomnienie o wyprawie, starając się rzucić wielce zbolałe spojrzenie Castorowi, kiedy zaoferował się pozostawić ją na miejscu, w duchu ciesząc się że udało im się skorzystać z przestrzeni na zamieszanie i że przynajmniej na moment Clemens znajdzie się poza posiadłością.
- Uważaj, kochanie, uważaj… - pisnęła słabo, tak jakby sama myśl Sporuta gdzieś samemu tam na mieście ze zjawą i niebezpiecznym mężczyznami, bo trochę tak było, Castor jednak nie był zupełnym dzieckiem i wierzyła, że da sobie radę. – Och, panowie, proszę, potrzebuję usiąść. Albo napić się czegoś, jeżeli łaska. Albo obydwu. – Rozluźniła mięśnie, opadając na jednego z pozostających w środku ochroniarzy, pozwalając złapać się zanim zdążyła uderzyć o ziemię. Wydawało się, że mężczyźni wymienili między sobą nieco zdenerwowane spojrzenie, ostatecznie jednak prowadząc ją w głąb domu. Pilnując, czy aby nie kierują się zbytnio w stronę, w którą zmierzał Florean, pociągała dodatkowo nosem, spoglądając jeszcze na towarzyszących jej mężczyzn, wycierając jeszcze łzy od czasu do czasu.
- Dziękuję, jednak są jeszcze porządni mężczyźni na tym świecie. Panowie, czy mogłabym prosić o trunek? Herbata? A może coś mocniejszego na te nerwy, był taki doskonały tonik. Czy dałby pan radę zasunąć firany, jeszcze to paskudne coś tu przyjdzie i będziemy się martwić. Oh matko, gdyby to panowie widzieli. Nie mają panowie lusterka jakiegoś, pewnie cała rozmazana jestem. – Paplała piąte przez dziesiąte, co jakiś czas unosząc do oczu chusteczkę i dyskretnie rozglądając się po okolicy. Zasłonięcie firan uznała za dobry pomysł, bo wtedy nikogo nie będzie interesowało wewnątrz aby rozglądać się odnośnie tego, co działo się za oknem.
Spoglądając na ciemną masę nie do końca potrafił określić, czego się ma spodziewać. Wydawało się to bardziej na jakiś nieudany eksperyment, najpewniej czyjś czarnomagiczny twór który po prostu miotał się bez celu ani większości zagadnień. Unosząc brwi, spojrzał jeszcze na Kocha, ciekawy, czy posiada jakieś przemyślenia na ten temat, kiedy sam obchodził ciemną masę dookoła, wyciągając różdżkę aby delikatnie wsunąć ją pomiędzy kotłującą się masę.
- Warto będzie powiadomić policję ale najlepiej byłoby spróbować to spalić. – Słowa były zupełnie beznamiętnie, bo jakkolwiek ciekawość była daleka od zaspokojenia, tak rozproszenie i popsucie dzisiejszego wieczoru wzbudzało w nim przemożną irytację, a kłopoty powinny być rozprawiane się od razu. Spojrzeniem jeszcze przesunął po Albercie, oczekując że ten ruszy się i sprowadzi tutaj odpowiednie służby. Godzina policyjna była niebawem, więc powinny być osoby w gotowości.
Chciała ich jakoś zmotywować, powiedzieć coś, co, sama chyba nie wiedziała, miało im jakoś dodać otuchy? Ale nie była w tym najlepsza, złapała jedynie każdego z nich za ramię, ściskając mocniej tak aby wiedzieli, że nawet jeżeli wyrazić nie umie się w słowa, potrzebowała przekazać im że cokolwiek się nie stanie, dzięki temu, że byli dziś tutaj, stać mogło się o wiele więcej. I być może przy okazji uratują więcej istnień, zapobiegając kolejnym atakom setek dementorów. Tysięcy. Cholera, no była zajęta czymś innym niż liczeniem w tamtym momencie, ale wiadomo było o co chodzi.
Uwaga jej skupiła się na widmie, toczącym się przed ich oczyma – pierwsze wrażenie w którym nastawiała się na zagrożenie dość szybko minęło, zastępując…smutek? Rozczarowanie? Miała wrażenie, że patrzy właśnie na ucieleśnienie bólu, nie tyle znajdujące się wśród nich, ale jakby za odbiciem. Rośliny nawet nie poruszały się kiedy widmowa dłoń, co rusz rozsypująca się i nabierająca kształtu, tak jakby wszystko było zbyt wymagające. Zbyt problematyczne. Zbyt dalekie, aby w ogóle to sięgnąć. Czy powinna czuć żal? Nie wiedziała czemu tak bardzo wpatrywała się ciemną masę, otoczoną przez milczące widma, widoczne tylko dla niej. Oni byli statyczni, wpatrując się w nią i w otoczenie równie pusto, co i niepokojąco, ale ta masa…była wrażliwa. Czuła. Cierpiała.
Nie czuła, że łza spływa jej po policzku, ale było to okrutnie wygodne jak na ten moment, sama o tym wiedziała. Miało to przydać się do całej roli, nawet jeżeli w nieco innej prezentacji. Wciskając się w bok Castora, przemierzała ulice, sięgając jeszcze do torebki aby wyciągając chusteczkę, przetrzeć nią kąciki oczu, przybierając wielce zbolałą i roztrzęsioną minę, kuląc się jakby lękała spojrzeć gdziekolwiek na boki. Zobaczyła właśnie straszne rzeczy, nie powinna więc nosić się dumnie a jako wrażliwa pani o gołębim sercu chować się w ramieniu ukochanego męża.
Drżąc lekko, płochliwie wbijała spojrzenie w stronę drzwi które otworzyły się zamaszyście. Trzepocząc rzęsami, tak by osiadło na nich więcej łez, pozwoliła sobie na spojrzenie zza ramienia męża w stronę mężczyzn. Goshawk. Miała wrażenie, że surową twarz zdobiło więcej okrucieństwa, zimnego i wyrachowanego, przypudrowanego jednak rozluźnieniem mięśni twarzy na widok swoich wyczekiwanych gości. Pociągnęła jeszcze nosem na wspomnienie o wyprawie, starając się rzucić wielce zbolałe spojrzenie Castorowi, kiedy zaoferował się pozostawić ją na miejscu, w duchu ciesząc się że udało im się skorzystać z przestrzeni na zamieszanie i że przynajmniej na moment Clemens znajdzie się poza posiadłością.
- Uważaj, kochanie, uważaj… - pisnęła słabo, tak jakby sama myśl Sporuta gdzieś samemu tam na mieście ze zjawą i niebezpiecznym mężczyznami, bo trochę tak było, Castor jednak nie był zupełnym dzieckiem i wierzyła, że da sobie radę. – Och, panowie, proszę, potrzebuję usiąść. Albo napić się czegoś, jeżeli łaska. Albo obydwu. – Rozluźniła mięśnie, opadając na jednego z pozostających w środku ochroniarzy, pozwalając złapać się zanim zdążyła uderzyć o ziemię. Wydawało się, że mężczyźni wymienili między sobą nieco zdenerwowane spojrzenie, ostatecznie jednak prowadząc ją w głąb domu. Pilnując, czy aby nie kierują się zbytnio w stronę, w którą zmierzał Florean, pociągała dodatkowo nosem, spoglądając jeszcze na towarzyszących jej mężczyzn, wycierając jeszcze łzy od czasu do czasu.
- Dziękuję, jednak są jeszcze porządni mężczyźni na tym świecie. Panowie, czy mogłabym prosić o trunek? Herbata? A może coś mocniejszego na te nerwy, był taki doskonały tonik. Czy dałby pan radę zasunąć firany, jeszcze to paskudne coś tu przyjdzie i będziemy się martwić. Oh matko, gdyby to panowie widzieli. Nie mają panowie lusterka jakiegoś, pewnie cała rozmazana jestem. – Paplała piąte przez dziesiąte, co jakiś czas unosząc do oczu chusteczkę i dyskretnie rozglądając się po okolicy. Zasłonięcie firan uznała za dobry pomysł, bo wtedy nikogo nie będzie interesowało wewnątrz aby rozglądać się odnośnie tego, co działo się za oknem.
***
Goshawk uniósł lekko brwi, zastanawiając się, co mogło być źródłem niepokoju, nie poświęcając jednak więcej uwagi rozhisteryzowanej kobiecie. Jej mąż wydawał się bardziej rzeczowy, dlatego na propozycję Erika, machając dłonią na Alberta i ruszając wraz z nim, o dziwo pozwalając prowadzić się szwajcarskiemu jubilerowi. Byli w końcu w środku hrabstwa, kontrolowanego przez bystrych lordów Carrow, w miejscu w którym nigdy nie doszło do jakiegoś ataku. Nie wiedział więc, czego się spodziewać, zwłaszcza, że krzyki nie brzmiały zbyt ludzko. Nie widać było jednak po nim strachu, prezentując pewność siebie która balansowała na jednej linii z arogancją. Spoglądając na ciemną masę nie do końca potrafił określić, czego się ma spodziewać. Wydawało się to bardziej na jakiś nieudany eksperyment, najpewniej czyjś czarnomagiczny twór który po prostu miotał się bez celu ani większości zagadnień. Unosząc brwi, spojrzał jeszcze na Kocha, ciekawy, czy posiada jakieś przemyślenia na ten temat, kiedy sam obchodził ciemną masę dookoła, wyciągając różdżkę aby delikatnie wsunąć ją pomiędzy kotłującą się masę.
- Warto będzie powiadomić policję ale najlepiej byłoby spróbować to spalić. – Słowa były zupełnie beznamiętnie, bo jakkolwiek ciekawość była daleka od zaspokojenia, tak rozproszenie i popsucie dzisiejszego wieczoru wzbudzało w nim przemożną irytację, a kłopoty powinny być rozprawiane się od razu. Spojrzeniem jeszcze przesunął po Albercie, oczekując że ten ruszy się i sprowadzi tutaj odpowiednie służby. Godzina policyjna była niebawem, więc powinny być osoby w gotowości.
***
Drzwi ustąpiły pod udanym zaklęciem i Florean mógł dość dobrze obejrzeć wnętrze gabinetu. Ciemność niemal od razu przywitała go, a dopiero po chwili gdy wzrok się przyzwyczaił, mógł dostrzec zarysy mebli i fakt, że okna przysłonięte były kotarą. Poza tym wszystkim, gabinet wydawał się raczej zaskakująco prostym elementem domostwa – niemal bez ozdób, bo te najpewniej mogły spoczywać w kryjówce (nieco odstający od ściany obraz mógł ją wskazywać), z biurkiem zapełnionym książkami i skrawkami papieru. Pod jedną ze ścian znajdowała się szafka, a gablotka pod oknem zawierała w sobie rozmaite tytuły z różnych pozycji. Cokolwiek planował Florean, musiał działać szybko i uważnie, aby nie wyłożyć się na wybrzuszeniu które tworzyło się na dywanie w okolicach biurka. So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie myślał już, czy Thalia udaje, czy może naprawdę tak mocno poruszyło ją to, co mieli przed sobą. Istota — czymkolwiek była — wpłynęła na całą ich trójkę, widział przecież wyraz twarzy Floreana, nim zdążyli się rozdzielić. Nie chciał jednak zwodzić myśli gdzieś indziej. Nie można było powiedzieć, że był nawet początkującym kłamcą, nie powinien pozwalać sobie nawet na drobne rozproszenie uwagi. Musiał być też ostrożny po to, by spróbować wyczuć jakikolwiek sygnał ze strony Goshawka czy jego goryla.
Na prośbę Elisy spojrzał na nią nieco z góry (niechcący, po prostu różnica wzrostu była dość spora), uśmiechając się przy tym wzruszony. Ułożył rękę na jej dłoni, na moment schylając się nawet, by zetknąć ich czoła razem.
— Będę. Zaraz do ciebie wrócę — powiedział cicho, jednak był pewien, że mężczyźni przyglądający się temu aktowi głębokiego oddania mogli go usłyszeć. Podziękował tylko, że było już dość ciemno — nie można było dojrzeć jego czerwonych ze wstydu uszu. Wyprostował się jednak, a gdy prośba kobiety wybrzmiała, przeniósł zaniepokojone spojrzenie na obu jegomości.
— Mógłbym panów prosić? — spytał już pewniej, głośniej, wyczekująco wlepiając ślepia w samego Goshawka. — Najdroższa, postaraj się uspokoić, a my zajmiemy się tym... — obejrzał się prędko przez ramię. Krzyki nie milkły, wydawały się być jeszcze bardziej napastliwe, przesiąknięte rozpaczą na wskroś.
Z trudem, jakąś zakodowaną w sercu troską wypuścił Thalię—Elisę ze swych objęć, pozwalając jej wejść do środka, samemu wypatrując, czy masa nie zbliża się zbyt mocno do domu. Wierzył, że Thalia w miarę swoich najlepszych możliwości zakryje też ewentualne problemy Floreana. On był potrzebny na zewnątrz, musiał zająć uwagę obu mężczyzn, jak najdłużej potrafił. Otrząsnął się z rozmyślań, słysząc przy uchu szorstki głos Goshawka.
— Co to właściwie jest? — spytał, spoglądając na Castora z wyczekiwaniem. Mina młodzieńca zdradzała, że niekoniecznie wiedział, jak to określić, ale miał nadzieję, że Goshawk pomyśli, że poza niepewnością wywołaną pytaniem, milczenie spowodowane było jeszcze próbą poszukania odpowiedniego słowa. W końcu miał być bilingualny...
— Masa, tak bym to nazwał. Ale nie taka jak złoto, czy kruszec — dodał chwilę później, uśmiechając się tym słabiej, im bliżej stworzenia dochodzili. Nie był pewien, czy z okien domu można było ich dostrzec. Może gdyby było jasno — w ciemności zlewali się z tłem, zdecydowanie. Wzorem Goshawka obszedł masę, choć minę miał nietęgą. Ciężko było mu przejść nad cierpieniem do porządku dziennego, ale jego towarzysze wydawali się być niewzruszeni. Masa jednak wciąż próbowała dotrzeć do roślin — i tylko ich, pozostawiając trójkę czarodziejów względnie bezpieczną. Drgnął dopiero, gdy Goshawk wspomniał o spaleniu i — co gorsza — policji.
— Proszę poczekać — powiedział, kucając powoli przy odrastającej dopiero po ciężkiej zimie, świeżej trawie. — To... Ta masa... Ona nie atakuje czarodziejów, widzi pan? — spytał, podnosząc wzrok na Clemensa, czekając, aż mu przytaknie. — I nie wygląda, by miała początek w czarnej magii — przynajmniej nie bezpośredni — Mój szwagier opowiadał mi kiedyś o takim przypadku, w Południowej Ameryce — dodał, prostując się wreszcie, starając się brzmieć na tyle pozytywnie, jak tylko potrafił w tak nieprzyjemnych okolicznościach. — To może być dusza albo dusze. Właściwie to pozostałości po nich. Coś wiąże je do ziemi, chcą dotknąć roślin, ale nie mogą. Niech pan zobaczy — przestąpił kilka kroków, niwelując dystans między sobą a Goshawkiem, jednocześnie zerkając na Alberta, czy nie oddalił się od nich. — Nie sięga do roślin, bo kruszeje. Jeżeli by ich sięgnęło, może zniknąć zupełnie — uśmiechnął się, trochę dumny z siebie. Jeszcze tego brakowało, by ten idiota ściągnął im na głowę policję! Uprzedzając jednak ewentualne zdziwienie, zwrócił się raz jeszcze do mężczyzny, wyciągając różdżkę przez siebie. — U nas w Szwajcarii bierzemy sprawy w swoje ręce. Pan pozwoli, że spróbuję? Jeżeli nie wyjdzie, spróbujemy po angielsku.
Na prośbę Elisy spojrzał na nią nieco z góry (niechcący, po prostu różnica wzrostu była dość spora), uśmiechając się przy tym wzruszony. Ułożył rękę na jej dłoni, na moment schylając się nawet, by zetknąć ich czoła razem.
— Będę. Zaraz do ciebie wrócę — powiedział cicho, jednak był pewien, że mężczyźni przyglądający się temu aktowi głębokiego oddania mogli go usłyszeć. Podziękował tylko, że było już dość ciemno — nie można było dojrzeć jego czerwonych ze wstydu uszu. Wyprostował się jednak, a gdy prośba kobiety wybrzmiała, przeniósł zaniepokojone spojrzenie na obu jegomości.
— Mógłbym panów prosić? — spytał już pewniej, głośniej, wyczekująco wlepiając ślepia w samego Goshawka. — Najdroższa, postaraj się uspokoić, a my zajmiemy się tym... — obejrzał się prędko przez ramię. Krzyki nie milkły, wydawały się być jeszcze bardziej napastliwe, przesiąknięte rozpaczą na wskroś.
Z trudem, jakąś zakodowaną w sercu troską wypuścił Thalię—Elisę ze swych objęć, pozwalając jej wejść do środka, samemu wypatrując, czy masa nie zbliża się zbyt mocno do domu. Wierzył, że Thalia w miarę swoich najlepszych możliwości zakryje też ewentualne problemy Floreana. On był potrzebny na zewnątrz, musiał zająć uwagę obu mężczyzn, jak najdłużej potrafił. Otrząsnął się z rozmyślań, słysząc przy uchu szorstki głos Goshawka.
— Co to właściwie jest? — spytał, spoglądając na Castora z wyczekiwaniem. Mina młodzieńca zdradzała, że niekoniecznie wiedział, jak to określić, ale miał nadzieję, że Goshawk pomyśli, że poza niepewnością wywołaną pytaniem, milczenie spowodowane było jeszcze próbą poszukania odpowiedniego słowa. W końcu miał być bilingualny...
— Masa, tak bym to nazwał. Ale nie taka jak złoto, czy kruszec — dodał chwilę później, uśmiechając się tym słabiej, im bliżej stworzenia dochodzili. Nie był pewien, czy z okien domu można było ich dostrzec. Może gdyby było jasno — w ciemności zlewali się z tłem, zdecydowanie. Wzorem Goshawka obszedł masę, choć minę miał nietęgą. Ciężko było mu przejść nad cierpieniem do porządku dziennego, ale jego towarzysze wydawali się być niewzruszeni. Masa jednak wciąż próbowała dotrzeć do roślin — i tylko ich, pozostawiając trójkę czarodziejów względnie bezpieczną. Drgnął dopiero, gdy Goshawk wspomniał o spaleniu i — co gorsza — policji.
— Proszę poczekać — powiedział, kucając powoli przy odrastającej dopiero po ciężkiej zimie, świeżej trawie. — To... Ta masa... Ona nie atakuje czarodziejów, widzi pan? — spytał, podnosząc wzrok na Clemensa, czekając, aż mu przytaknie. — I nie wygląda, by miała początek w czarnej magii — przynajmniej nie bezpośredni — Mój szwagier opowiadał mi kiedyś o takim przypadku, w Południowej Ameryce — dodał, prostując się wreszcie, starając się brzmieć na tyle pozytywnie, jak tylko potrafił w tak nieprzyjemnych okolicznościach. — To może być dusza albo dusze. Właściwie to pozostałości po nich. Coś wiąże je do ziemi, chcą dotknąć roślin, ale nie mogą. Niech pan zobaczy — przestąpił kilka kroków, niwelując dystans między sobą a Goshawkiem, jednocześnie zerkając na Alberta, czy nie oddalił się od nich. — Nie sięga do roślin, bo kruszeje. Jeżeli by ich sięgnęło, może zniknąć zupełnie — uśmiechnął się, trochę dumny z siebie. Jeszcze tego brakowało, by ten idiota ściągnął im na głowę policję! Uprzedzając jednak ewentualne zdziwienie, zwrócił się raz jeszcze do mężczyzny, wyciągając różdżkę przez siebie. — U nas w Szwajcarii bierzemy sprawy w swoje ręce. Pan pozwoli, że spróbuję? Jeżeli nie wyjdzie, spróbujemy po angielsku.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Jeszcze raz kontrolnie spojrzałem za siebie, chcąc się upewnić, że na pewno zamknąłem drzwi. Pomieszczenie było ciemne, choć przecież na zewnątrz było jeszcze dość jasno – właściciel korzystał z wyjątkowo grubych zasłon i tylko pojedyncze promienie wpadały do środka gdzieś przez szpary po bokach. Rozejrzałem się dookoła, czekając aż mój wzrok przyzwyczai się do panującego tu półmroku. Wtedy przypomniałem sobie o kilku eliksirach, które naprędce wziąłem ze sobą. Na mojej bladej twarzy wymalował się uśmiech w podzięce Merlinowi za tę czujność nad moją skromną osobą. Eliksir kociego wzroku głosiła ręcznie wykonana etykieta na niedużej fiolce. Z trudem wyjąłem korek, który omalże nie wyskoczył jak ten od szampana, przez co przelała się przeze mnie fala gorąca. Nie mogłem sobie pozwolić na tak błahe błędy. Szybko wypiłem eliksir, krzywiąc się nieco na ten mdły smak, ale niemalże od razu poczułem jak zaczyna działać. Oczy trochę mnie zapiekły, jednak wystarczyło, że otarłem łzy rękawem swetra, by już wszystko było w porządku. – Łał – wyrwało mi się, ale nagle półmrok pomieszczenia przestał mi przeszkadzać. I w ogóle wszystko zdawało się być dużo ostrzejsze i wyraźniejsze. Zacząłem spostrzegać pierwsze drobiazgi, jak chociażby to wybrzuszenie na dywanie, które ominąłem robiąc większy krok. Zacząłem przeglądać dokumenty na biurku, chociaż wątpiłem, by mężczyzna chował tak ważne rzeczy w tak oczywistym miejscu. Mimo wszystko wolałem dmuchać na zimne, więc delikatnie, starając się zapamiętać co gdzie leży, przeglądałem jeden za drugim, szybko wodząc wzrokiem po tytułach i pierwszych słowach. Rachunki, umowy, oświadczenia – nic, co mówiłoby o dementorach, chyba że były pisane jakimś tajnym szyfrem. Podszedłem jeszcze do gablotki, zastanawiając się czy nie schował czegoś w książce, ale po przejrzeniu kilku z nich doszedłem do wniosku, że taki plan nie może składać się z jednego marnego kawałka pergaminu, a więcej nie zmieściłoby się w takim miejscu. Zerknąłem na solidny zegar, stojący nieopodal pod ścianą. Powinienem się pospieszyć, Castor z Thalią nie są w stanie zatrzymywać Goshawka w nieskończoność. Szybko podszedłem do szafki, zaglądając do każdej szuflady po kolei w poszukiwaniu wskazówek. Kolejne oświadczenia, jakieś mapy, nie wyglądające jednak na szczególnie istotne, stos poukładanej korespondencji. Na brodę Merlina, gdzie to jest?!
Zużywam eliksir kociego wzroku
Zużywam eliksir kociego wzroku
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wydawało jej się, że mogła usłyszeć bicie własnego serca, a z nią cała okolica. Nie umiała nawet sama odpowiedzieć, czemu nią to tak wstrząsało – przecież widzenie duchów na co dzień powinno nauczyć ją jakiejś odporności. Nic to, nie miało to żadnego znaczenia, wszystko wydawało się równie przeżywać tak jakby pierwszy raz widziała cierpienie w takiej formie. Bo widziała. Emocje jednak nie przysłoniły jej jasnego umysłu, a bardzo dobrze wiedziała, że wykorzystać je mogła do celów misji. Wrażliwe i łagodne damy nie trzymały się dzielnie z kamienną miną. Widać Castor od razu podłapał grę – może jeszcze nauczy się dobrze kłamać, pojętnym był uczniem – uspokajając ją, chociaż ich zrozumiałe spojrzenia spotkały się jedynie na ułamek sekundy. Ścisnęła mocniej dłoń jego, tak aby czuł, że cokolwiek się nie stanie, był dzielny. Nie mogła z nim iść, skoro zagrali to w tę stronę, ale na wszelki wypadek musiał zrobić wszystko aby ratować głównie siebie. Jeżeli zacznie zmyślać coś, przez co stanie mu się krzywda, to sama go zatłucze i jeszcze utopi na wszelki wypadek.
Wypuściła go, odprowadzając go smętnym wzrokiem zanim nie weszła do środka, pozwalając zamknąć za sobą drzwi. Dyskretnie rozglądała się po okolicy, próbując jakoś oszacować, co mogło mieć jakąś wartość, aby móc ewentualnie obrabować później dom i wynieść z niego kosztowności. Oczywiście nie teraz, ani zaraz po misji, ale może kiedyś, gdyby zaszła taka potrzeba. Musiała brać w takim wypadku poprawkę na pułapki, ale prawda była taka, że na zapas nie miała co się martwić. No i na pewno była osoba, której łatwiej było kraść niż jej samej. Gdyby tak nie było, nie prosiłaby Floreana o to, o co prosiła.
Wpatrywała się przez chwilę w jasny żyrandol, kiedy zasłony zaszurały lekko i ciężkie kotary, poruszone zaklęciem, oddychając płytko, tak aby nawet po samym jej oddechu można było poznać, jak bardzo zestresowana była. Nawet, jeżeli zdążyła się już opanować i przekuć swoje emocje na plan działania. Wyciągniętą w jej stronę szklankę przyjęła z ulgą, nie mając pojęcia, co dokładnie się w niej znalazło, ale biorąc szybko łyk – ugh, laudanum – spoglądając na mężczyzn ze załzawionymi oczyma.
- Spotkali się wcześniej panowie z czymś takim? Jeżeli to może być groźne, to lepiej aby wszyscy wrócili? – Mogła zacząć od informacji, czy coś takiego już wcześniej pojawiło się w tej okolicy. Mężczyźni jednak usiedli w całkiem zrelaksowanej pozie, tak jakby nie poświęcali temu większej uwagi. Albo nie przepadali za swoim pracodawcą, ani zupełnie się nie przejmowali, wiedząc, że w chwili obecnej znajduje się również z innym ochroniarzem. A może uznawali, że najlepiej będzie jak ta „dziwna masa” czy co to tam nie było zje natrętnego Szwajcara i znów powrócą do spokojnego dnia.
- Proszę się nie obawiać, nic takiego nie zapuszcza się w te okolice. Teraz pewnie to jakaś bzdura tego Zakonu, ale magiczna policja szybko podoła jakiemuś zagrożeniu. – Szklanka wymknęła się z dłoni Thalii, uderzając o podłogę i rozlewając laudanum na okolicę, a wstrząśnięte spojrzenie odbiło się na nowo na jej twarzy.
- Zakon? Ci terroryści tutaj?! Mam nadzieję, że nie wejdą do posiadłości, prawda? Ma jakieś zabezpieczenia przed nimi, tak? – Miała ochotę parsknąć, utrzymała jednak lekkie drżenie ramion. Nie umknęło jej również poirytowane spojrzenie ochroniarzy, kiedy jeden na nowo machnął różdżką, sprzątając rozlany napój i przywracając szklankę na stolik.
- Spokojnie, jest pani bezpieczna. Żaden człowiek Zakonu tutaj nie wejdzie.
- Wybitna jest pańska wiedza jak na jubilera…znawca czarnej magii, zielarstwa, dziwnych mas, spirytysta…jeszcze szwagier podróżnik. – Przyglądał mu się, ze zmrużonymi oczyma. Bardzo rozbudowane znajomości mieli w tej Szwajcarii. Zimne spojrzenie powędrowało tym razem na ochroniarza, którego odgonił dłonią – znał swoje zadanie i niczego więcej nie musiał wiedzieć. Niech przyprowadzi kogoś, kto przynajmniej nada się do tego zadania.
- U nas, w Anglii, dbamy o swoje bezpieczeństwo zamiast bawić się ze sprawami na których się nie znamy, panie Koch. – Wyprostował się, bezczelnie wsuwając dłonie do kieszeni. – Skoro jednak tak bardzo się pan zna, proszę bardzo. Ma pan czas do przyjścia policji aby pobawić się w to, co panu pasuje.
Wypuściła go, odprowadzając go smętnym wzrokiem zanim nie weszła do środka, pozwalając zamknąć za sobą drzwi. Dyskretnie rozglądała się po okolicy, próbując jakoś oszacować, co mogło mieć jakąś wartość, aby móc ewentualnie obrabować później dom i wynieść z niego kosztowności. Oczywiście nie teraz, ani zaraz po misji, ale może kiedyś, gdyby zaszła taka potrzeba. Musiała brać w takim wypadku poprawkę na pułapki, ale prawda była taka, że na zapas nie miała co się martwić. No i na pewno była osoba, której łatwiej było kraść niż jej samej. Gdyby tak nie było, nie prosiłaby Floreana o to, o co prosiła.
Wpatrywała się przez chwilę w jasny żyrandol, kiedy zasłony zaszurały lekko i ciężkie kotary, poruszone zaklęciem, oddychając płytko, tak aby nawet po samym jej oddechu można było poznać, jak bardzo zestresowana była. Nawet, jeżeli zdążyła się już opanować i przekuć swoje emocje na plan działania. Wyciągniętą w jej stronę szklankę przyjęła z ulgą, nie mając pojęcia, co dokładnie się w niej znalazło, ale biorąc szybko łyk – ugh, laudanum – spoglądając na mężczyzn ze załzawionymi oczyma.
- Spotkali się wcześniej panowie z czymś takim? Jeżeli to może być groźne, to lepiej aby wszyscy wrócili? – Mogła zacząć od informacji, czy coś takiego już wcześniej pojawiło się w tej okolicy. Mężczyźni jednak usiedli w całkiem zrelaksowanej pozie, tak jakby nie poświęcali temu większej uwagi. Albo nie przepadali za swoim pracodawcą, ani zupełnie się nie przejmowali, wiedząc, że w chwili obecnej znajduje się również z innym ochroniarzem. A może uznawali, że najlepiej będzie jak ta „dziwna masa” czy co to tam nie było zje natrętnego Szwajcara i znów powrócą do spokojnego dnia.
- Proszę się nie obawiać, nic takiego nie zapuszcza się w te okolice. Teraz pewnie to jakaś bzdura tego Zakonu, ale magiczna policja szybko podoła jakiemuś zagrożeniu. – Szklanka wymknęła się z dłoni Thalii, uderzając o podłogę i rozlewając laudanum na okolicę, a wstrząśnięte spojrzenie odbiło się na nowo na jej twarzy.
- Zakon? Ci terroryści tutaj?! Mam nadzieję, że nie wejdą do posiadłości, prawda? Ma jakieś zabezpieczenia przed nimi, tak? – Miała ochotę parsknąć, utrzymała jednak lekkie drżenie ramion. Nie umknęło jej również poirytowane spojrzenie ochroniarzy, kiedy jeden na nowo machnął różdżką, sprzątając rozlany napój i przywracając szklankę na stolik.
- Spokojnie, jest pani bezpieczna. Żaden człowiek Zakonu tutaj nie wejdzie.
***
„Wyprawa” po dowiedzenie się, co dokładnie było powodem całego szumu, wydawała się w oczach Clemensa całkiem męcząca. Nagłe pojawienie się magicznej brei która nic nie wnosiła sprawiało, że zamiast rozmawiać o interesach, biegali po mieście, tuż przed godziną policyjną. Na pewno żaden z miejscowych policjantów nie zamierzał im zwracać za to uwagi (spróbowałby…), ale sam nie chciał rozmyślać nad niczym innym, jak siedzeniem i zakupem wszystkiego, co mogło się tu znaleźć. Szwajcar był jednak bardzo irytująco uparty, co znacząco komplikowało sprawę – uderzyć go w głowę i zanieść do środka nie mógł, szarpać się z nim też nie miał zamiaru. Poirytowanie nie umknęło pewnie uwadze Castora, tak samo jak drwiące uniesienie kącika ust, kiedy zimne oczy skierowały się w stronę postawy mężczyzny. - Wybitna jest pańska wiedza jak na jubilera…znawca czarnej magii, zielarstwa, dziwnych mas, spirytysta…jeszcze szwagier podróżnik. – Przyglądał mu się, ze zmrużonymi oczyma. Bardzo rozbudowane znajomości mieli w tej Szwajcarii. Zimne spojrzenie powędrowało tym razem na ochroniarza, którego odgonił dłonią – znał swoje zadanie i niczego więcej nie musiał wiedzieć. Niech przyprowadzi kogoś, kto przynajmniej nada się do tego zadania.
- U nas, w Anglii, dbamy o swoje bezpieczeństwo zamiast bawić się ze sprawami na których się nie znamy, panie Koch. – Wyprostował się, bezczelnie wsuwając dłonie do kieszeni. – Skoro jednak tak bardzo się pan zna, proszę bardzo. Ma pan czas do przyjścia policji aby pobawić się w to, co panu pasuje.
***
Otoczenie wyostrzyło się dla Floreana – mógł dostrzegać już nie tylko zarysy, ale pełne informacje. Kolejne umowy dotyczące cennych materiałów, kalendarze odnośnie spotkań, nic, co wskazywałoby jakikolwiek jasny cel dla którego Fortescue podjął się wyprawy. Niczym dziwnym by było, gdyby zaczął tracić nadzieję, bo wydawało się, że żadne miejsce nie zawiera jakiejkolwiek informacji. Aż do momentu, gdy coś nie zgrzytnęło gdy otwierał ostatnią szufladę w szafce. Gdy poruszał nieco mocniej w jedną i drugą, mógł usłyszeć jak coś zgrzyta w kolejnym punkcie. Wepchnięte na szybko denko wydawało się leżeć nierówno, a tylko ostrożne podważenie go mogło ujawnić, co tam leży. I czy pomiędzy wyciągnięciem czegoś przez Forstescue nie miały go powstrzymać mechanizmy, pułapki albo coś jeszcze innego. So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Clemens wydawał się zirytowany — z jednej strony to dobrze, ludziom tego pokroju nigdy nie powinno być miło i spokojnie, nie zasługiwali na luksus ukojenia i opanowania. Z drugiej strony jednak stanowiło to... Ostrzeżenie, punkt, w którym powinien zatrzymać się i przeewaluować nieco wszystko, co doprowadziło go do tego momentu. Gdy to zrobił, gdy wybrzmiały kolejne słowa pracownika ministerstwa, musiał włożyć wiele wysiłku w dalsze utrzymanie mimiki.
Bo zauważył, że zaczyna przesadzać.
Kłamstwa utrzymywały się na jak najmniejszej ilości potencjalnie wiarygodnych informacji. Zaczynał wychodzić z roli, ale sumienie podpowiadało mu, że w istocie bardziej istotne było doprowadzenie do rozwiązania sprawy z masą, której krzyki były przecież tak przeraźliwe, niemal błagalne. Wiedział, że przy odpowiedniej ilości szczęścia uda mu się niedługo powrócić na powierzchnię wiarygodności — puzderko z naszyjnikiem wciąż miał przy sobie, posiadał też odpowiednią wiedzę, by paplać na lewo i prawo o tym, jakim to kunsztem musiał wykazać się jubiler, który stworzył to cacko. Teraz potrzebował powrócić do równowagi, uśmiechnąć się w kierunku Clemensa całkiem urokliwie i przypomnieć pewien fakt, który — ogólnodostępny — chyba ratował sytuację.
— Większość moich krewnych uczęszczała do Durmstrangu, chcąc nie chcąc liznąłem to i owo — powiedział, wypinając dumnie wątłą przecież pierś. W Durmstrangu nauczano czarnej magii i nie było to przecież wiadomością nową. On sam miał grać człowieka wychowanego w Anglii (stąd przecież ta dobra znajomość języka), dlatego założył, że sam uczył się w Hogwarcie. — Z kolei kamienie szlachetne i rośliny mają tę cechę wspólną, że oba swój początek mają w ziemi. Planta auscultatoris.
Odpowiedni ruch nadgarstka w połączeniu z inkantacją sprawił, że drewno różdżki Castora zrobiło się znacznie cieplejsze, rozgrzało się od magii. Potrzebował jednak skupienia, ponieważ masa wciąż przesuwała się dalej. Jednakże niedługo, kilka ułamków sekund po wypowiedzeniu inkantacji zaklęcia, otaczające masę trawy wzbiły się do góry, kwiaty śnieżyczki i krokusy rosnące w niedalekich kępkach wyciągnęły swe łodygi i wszystkie najpierw przesunęły się w kierunku masy, aby następnie zetknąć się z nią. Źdźbła i łodygi kręciły się wokół masy, nadając jej chyba nawet kształt, a ta — ku zadowolonemu zdziwieniu Castora — miast krzyczeć, zdawała się teraz płakać, czarne krople spadały na ziemię, nie krzywdząc jej jednak. Po zetknięciu się z gruntem wydawały się parować, jakby ziemia była jakąś wyjątkowo rozgrzaną przestrzenią, aż wreszcie — kropla po kropli, masa wyparowała, wznosząc się długimi smugami podobnymi do dymu aż do samego nieba. Castor przyglądał się temu zajściu z niemą fascynacją, szarobłękitnym spojrzeniem odprawiając masę — dusze — w ich ostatnią prawdopodobnie podróż. Oby odnaleźli spokój.
Dopiero po tym wszystkim — trwało to może dziesięć minut, na pewno mniej niż kwadrans — machnął różdżką raz jeszcze, a wszelkie rośliny dotychczas poddane jego woli powróciły do swego pierwotnego kształtu. Uśmiechnął się sam do siebie, by wreszcie zwrócić się w kierunku Goshawka.
— To chyba zamyka sprawę — oznajmił, dopiero orientując się, że chyba zniknął im jeden z towarzyszy. Czy ten ministerialny głąb serio posłał Alberta po magipolicjantów? Niesamowity kretyn!!
— O, widzę, że pan... Albert, dobrze pamiętam? — zaczekał jeszcze chwilę, na wypadek gdyby jednak nie zapamiętał odpowiedniego imienia, a Goshawk zechciałby być tak miły i go poprawić. — Jednak poszedł po policję. Mam nadzieję, że nie będzie mieć pan problemów, jeżeli uznają to za nieuzasadnione wezwanie — zabrzmiał na naprawdę szczerze smutnego i jeszcze bardziej zaniepokojonego. Nie potencjalnymi problemami Goshawka ale tym, że nie do końca mógł przewidzieć, co dzieje się w tej chwili z Thalią i Floreanem. Im dodatkowy policjant na pewno potrzebny nie był. — Ale rad byłbym wrócić do środka i przejść wreszcie do interesów — wskazał brodą na kierunek, z którego nadeszli. Wczesnokwietniowe noce wciąż nie były szczególnie ciepłe, a mgła otaczająca najbliższe otoczenie Leeds... Nie dodawała otuchy. Ani trochę. Gdy Goshawk ruszył, podążył tuż za nim, zrównując wreszcie kroki, aby móc kontynuować swoją paplaninę dalej. — Bo przyznam panu szczerze, że to, co dla pana przygotowałem, to istny majstersztyk. Okaz oryginalny, niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju. Moja prababka zamówiła to u pewnego magijubilera w Zurychu, to był interes rodzinny, widzi pan, ale jubiler ten doczekał się jedynie siedmiu córek i żadnego syna! W dodatku córki te miały być brzydkie jak sama noc, a i na umyśle nietęgie, nie miał więc jubiler możliwości nawet swych zięciów fachu nauczyć i na tym oto cudzie skończyło się jubilerskie dziedzictwo... — wyssana z palca historia towarzyszyła im przez cały czas spaceru, choć Castor starał się mieć uszy i oczy szeroko otwarte, aby nie pominąć jakiegoś, nawet drobnego, sygnału o nadejściu policji.
Bo zauważył, że zaczyna przesadzać.
Kłamstwa utrzymywały się na jak najmniejszej ilości potencjalnie wiarygodnych informacji. Zaczynał wychodzić z roli, ale sumienie podpowiadało mu, że w istocie bardziej istotne było doprowadzenie do rozwiązania sprawy z masą, której krzyki były przecież tak przeraźliwe, niemal błagalne. Wiedział, że przy odpowiedniej ilości szczęścia uda mu się niedługo powrócić na powierzchnię wiarygodności — puzderko z naszyjnikiem wciąż miał przy sobie, posiadał też odpowiednią wiedzę, by paplać na lewo i prawo o tym, jakim to kunsztem musiał wykazać się jubiler, który stworzył to cacko. Teraz potrzebował powrócić do równowagi, uśmiechnąć się w kierunku Clemensa całkiem urokliwie i przypomnieć pewien fakt, który — ogólnodostępny — chyba ratował sytuację.
— Większość moich krewnych uczęszczała do Durmstrangu, chcąc nie chcąc liznąłem to i owo — powiedział, wypinając dumnie wątłą przecież pierś. W Durmstrangu nauczano czarnej magii i nie było to przecież wiadomością nową. On sam miał grać człowieka wychowanego w Anglii (stąd przecież ta dobra znajomość języka), dlatego założył, że sam uczył się w Hogwarcie. — Z kolei kamienie szlachetne i rośliny mają tę cechę wspólną, że oba swój początek mają w ziemi. Planta auscultatoris.
Odpowiedni ruch nadgarstka w połączeniu z inkantacją sprawił, że drewno różdżki Castora zrobiło się znacznie cieplejsze, rozgrzało się od magii. Potrzebował jednak skupienia, ponieważ masa wciąż przesuwała się dalej. Jednakże niedługo, kilka ułamków sekund po wypowiedzeniu inkantacji zaklęcia, otaczające masę trawy wzbiły się do góry, kwiaty śnieżyczki i krokusy rosnące w niedalekich kępkach wyciągnęły swe łodygi i wszystkie najpierw przesunęły się w kierunku masy, aby następnie zetknąć się z nią. Źdźbła i łodygi kręciły się wokół masy, nadając jej chyba nawet kształt, a ta — ku zadowolonemu zdziwieniu Castora — miast krzyczeć, zdawała się teraz płakać, czarne krople spadały na ziemię, nie krzywdząc jej jednak. Po zetknięciu się z gruntem wydawały się parować, jakby ziemia była jakąś wyjątkowo rozgrzaną przestrzenią, aż wreszcie — kropla po kropli, masa wyparowała, wznosząc się długimi smugami podobnymi do dymu aż do samego nieba. Castor przyglądał się temu zajściu z niemą fascynacją, szarobłękitnym spojrzeniem odprawiając masę — dusze — w ich ostatnią prawdopodobnie podróż. Oby odnaleźli spokój.
Dopiero po tym wszystkim — trwało to może dziesięć minut, na pewno mniej niż kwadrans — machnął różdżką raz jeszcze, a wszelkie rośliny dotychczas poddane jego woli powróciły do swego pierwotnego kształtu. Uśmiechnął się sam do siebie, by wreszcie zwrócić się w kierunku Goshawka.
— To chyba zamyka sprawę — oznajmił, dopiero orientując się, że chyba zniknął im jeden z towarzyszy. Czy ten ministerialny głąb serio posłał Alberta po magipolicjantów? Niesamowity kretyn!!
— O, widzę, że pan... Albert, dobrze pamiętam? — zaczekał jeszcze chwilę, na wypadek gdyby jednak nie zapamiętał odpowiedniego imienia, a Goshawk zechciałby być tak miły i go poprawić. — Jednak poszedł po policję. Mam nadzieję, że nie będzie mieć pan problemów, jeżeli uznają to za nieuzasadnione wezwanie — zabrzmiał na naprawdę szczerze smutnego i jeszcze bardziej zaniepokojonego. Nie potencjalnymi problemami Goshawka ale tym, że nie do końca mógł przewidzieć, co dzieje się w tej chwili z Thalią i Floreanem. Im dodatkowy policjant na pewno potrzebny nie był. — Ale rad byłbym wrócić do środka i przejść wreszcie do interesów — wskazał brodą na kierunek, z którego nadeszli. Wczesnokwietniowe noce wciąż nie były szczególnie ciepłe, a mgła otaczająca najbliższe otoczenie Leeds... Nie dodawała otuchy. Ani trochę. Gdy Goshawk ruszył, podążył tuż za nim, zrównując wreszcie kroki, aby móc kontynuować swoją paplaninę dalej. — Bo przyznam panu szczerze, że to, co dla pana przygotowałem, to istny majstersztyk. Okaz oryginalny, niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju. Moja prababka zamówiła to u pewnego magijubilera w Zurychu, to był interes rodzinny, widzi pan, ale jubiler ten doczekał się jedynie siedmiu córek i żadnego syna! W dodatku córki te miały być brzydkie jak sama noc, a i na umyśle nietęgie, nie miał więc jubiler możliwości nawet swych zięciów fachu nauczyć i na tym oto cudzie skończyło się jubilerskie dziedzictwo... — wyssana z palca historia towarzyszyła im przez cały czas spaceru, choć Castor starał się mieć uszy i oczy szeroko otwarte, aby nie pominąć jakiegoś, nawet drobnego, sygnału o nadejściu policji.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Czułem coraz większą presję czasu. Otwierałem każdą szufladę po kolei, nie znajdując w niej nic szczególnie wartego uwagi. Obawiałem się, że Goshawk lada chwila wróci do posiadłości i zniweczy wszystkie nasze plany. Nie mogłem jednak wyjść stąd z pustymi rękami. Musiałem w końcu coś znaleźć.
Merlin chyba usłyszał moje błagalne prośby, bo w końcu zauważyłem coś wyraźnie nie pasującego do reszty. Czy też wyczułem, próbując otworzyć ostatnią szufladę. Zaklinowała się. Zerknąłem kontrolnie w stronę drzwi, po czym zacząłem ostrożnie ruszać szufladą na prawo i lewo, żeby ją wysunąć do końca. W końcu użyłem trochę więcej siły, robiąc też przy tym więcej hałasu, ale chyba nie na tyle, żeby zwrócić na siebie uwagę. W szufladzie było podwójne dno. Oczy zaświeciły mi się jak niuchaczowi na widok złota. Spróbowałem podważyć denko palcami, ale miałem na to za krótkie paznokcie. Wziąłem z biurka nożyk do otwierania listów i delikatnie podważyłem dno, nie chcąc niczego porysować. Udało się! Odłożyłem nożyk na miejsce, mam nadzieję, że dokładnie tak samo jak wcześniej, a potem z drżącym sercem wyjąłem teczkę. To musiało być to. Przejrzałem szybko pierwszą stronę i przekartkowałem resztę. Tego szukałem. Wycelowałem różdżkę w teczkę i mruknąłem – Geminio – na co teczka zadrżała lekko, po czym wyskoczyła z niej druga taka sama. Tę też przekartkowałem, sprawdzając, czy mniej więcej wszystko się zgadza. Oryginał upchnąłem z powrotem do kryjówki, zamknąłem szufladę i rozejrzałem się pobieżnie po pomieszczeniu, sprawdzając, czy wszystko jest tak jak wcześniej. Chyba tak. Trzymając skopiowaną teczkę mocno w dłoni, wyszedłem na korytarz. Usłyszałem dobiegające z dołu głosy. Źle, niedobrze. Mimo wszystko zacząłem powoli schodzić po schodach, uważając na każdy swój krok. Nie chciałem, żeby moja nieuwaga teraz zniweczyła nasze plany. Powoli, spokojnie, krok za krokiem, nawet nie dotykając drewnianej poręczy, ani tym bardziej białej ściany. Głos z pewnością należał do Thalii, drugi do któregoś z mężczyzn, ale z pewnością nie do Castora. Jego głos dotarł do mnie chwilę później, jakby sprzed domu. Za to w holu przy schodach nikogo nie było. Skorzystałem z okazji i wymknąłem się przez tylne drzwi prowadzące do ogrodów. Teraz moje emocje sięgały zenitu, bo w tych krzakach równie dobrze mógł siedzieć tuzin ogrodników. Zerknąłem delikatnie przez okno do środka, zauważając stojącego do mnie tyłem mężczyznę i Thalię naprzeciwko niego. Machnąłem do niej ręką raz i drugi, że to już. Udało się, hej! Potem przemknąłem do drzewa, przy którym stałem na początku. Znowu skryłem się w jego cieniu, wyraźnie słysząc kołatanie serca. To nie dla mnie takie akcje, nie dla mnie, a jednak ciągle się w nie pakuję.
Merlin chyba usłyszał moje błagalne prośby, bo w końcu zauważyłem coś wyraźnie nie pasującego do reszty. Czy też wyczułem, próbując otworzyć ostatnią szufladę. Zaklinowała się. Zerknąłem kontrolnie w stronę drzwi, po czym zacząłem ostrożnie ruszać szufladą na prawo i lewo, żeby ją wysunąć do końca. W końcu użyłem trochę więcej siły, robiąc też przy tym więcej hałasu, ale chyba nie na tyle, żeby zwrócić na siebie uwagę. W szufladzie było podwójne dno. Oczy zaświeciły mi się jak niuchaczowi na widok złota. Spróbowałem podważyć denko palcami, ale miałem na to za krótkie paznokcie. Wziąłem z biurka nożyk do otwierania listów i delikatnie podważyłem dno, nie chcąc niczego porysować. Udało się! Odłożyłem nożyk na miejsce, mam nadzieję, że dokładnie tak samo jak wcześniej, a potem z drżącym sercem wyjąłem teczkę. To musiało być to. Przejrzałem szybko pierwszą stronę i przekartkowałem resztę. Tego szukałem. Wycelowałem różdżkę w teczkę i mruknąłem – Geminio – na co teczka zadrżała lekko, po czym wyskoczyła z niej druga taka sama. Tę też przekartkowałem, sprawdzając, czy mniej więcej wszystko się zgadza. Oryginał upchnąłem z powrotem do kryjówki, zamknąłem szufladę i rozejrzałem się pobieżnie po pomieszczeniu, sprawdzając, czy wszystko jest tak jak wcześniej. Chyba tak. Trzymając skopiowaną teczkę mocno w dłoni, wyszedłem na korytarz. Usłyszałem dobiegające z dołu głosy. Źle, niedobrze. Mimo wszystko zacząłem powoli schodzić po schodach, uważając na każdy swój krok. Nie chciałem, żeby moja nieuwaga teraz zniweczyła nasze plany. Powoli, spokojnie, krok za krokiem, nawet nie dotykając drewnianej poręczy, ani tym bardziej białej ściany. Głos z pewnością należał do Thalii, drugi do któregoś z mężczyzn, ale z pewnością nie do Castora. Jego głos dotarł do mnie chwilę później, jakby sprzed domu. Za to w holu przy schodach nikogo nie było. Skorzystałem z okazji i wymknąłem się przez tylne drzwi prowadzące do ogrodów. Teraz moje emocje sięgały zenitu, bo w tych krzakach równie dobrze mógł siedzieć tuzin ogrodników. Zerknąłem delikatnie przez okno do środka, zauważając stojącego do mnie tyłem mężczyznę i Thalię naprzeciwko niego. Machnąłem do niej ręką raz i drugi, że to już. Udało się, hej! Potem przemknąłem do drzewa, przy którym stałem na początku. Znowu skryłem się w jego cieniu, wyraźnie słysząc kołatanie serca. To nie dla mnie takie akcje, nie dla mnie, a jednak ciągle się w nie pakuję.
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Każda minuta nieobecności Castora i Clemensa (plus ochroniarzy, bo i oni siedzieli gdzieś na obrzeżach jej świadomości) wydawała się Thalii dłużyć w nieskończoność, tak jakby to godziny mijały a nie kwadranse. Podskoczyła jeszcze ze swojego miejsca, co sprawiło, że mężczyźni drgnęli nagle, ale zamiast jakiegoś słownego ataku czy ponownego szlochania zaczęła przechadzać się po pokoju, w zaniepokojeniu, bazowanym na tym prawdziwym a podkręconym sztucznie dla całości udawania bawiła się właśnie swoją biżuterią. Wylany napój można było już zaliczyć, histeria jeszcze nie pasowała do sytuacji, zwłaszcza, że można było spodziewać się, że któryś z ochroniarzy zostanie z nią na miejscu, a drugi zaś wyjdzie, co oznacza, że potencjalnie mógłby natknąć się na Floreana, a to była ostatnia rzecz która była im teraz potrzebna.
Pomiędzy szparą jednak mignął jej Fortescue, dający jej sygnał, że wszystko się udało, dlatego odetchnęła z ulgą, przynajmniej o niego mogąc być pewna, że będzie zmierzał w stronę bezpiecznego punktu. Kiedy drzwi zaś się przekręciły, a do środka wszedł akurat Castor opowiadający o swojej wymyślonej babci w Zurychu czy tam jubilerze w Zurychu, rzuciła się mu na szyję na jego pierwszy widok, składając gorące pocałunki na jego policzkach zanim nie odsunęła się, tylko po to aby złapać jego ramię i przylgnąć do jego boku. Usłyszała zadowalające ją westchnięcie za plecami, co było dobrym znakiem, bo mogło oznaczać, że szybko będą chcieli pozbyć się namolnej panny z domu, która widocznie nie umiała trzymać rak przy sobie. Czasem kij w tyłkach u Anglików był zdecydowanie dobrym powodem do radości.
Goshaw obserwował działanie Castora. Z jakiegoś powodu irytował go niezmiernie młody Szwajcar, czy też dlatego, że usilnie chciał kontrolować sytuację, czy może przez powód, którego Clemens nie umiał ocenić. Jak wielu, nie lubił kiedy ktoś młodszy od niego nagle wiedział wszystko i zarządzał okolicą tak, jakby ta należała do niego. Głównym powodem dla którego wydawał się tolerować zachowania i obecność, był fakt tej biżuterii, ale jeżeli nagle uważał, że to załatwiało każdy problem kiedy jeszcze musieli martwić się co będzie się działo kiedy wielce utalentowany i inteligentny szanowny mości pan z wielkiej Szwajcarii sobie pojedzie i nie będzie tutaj kogoś, kto by pomachał roślinkami przed ciemną masą. Wydawał się ją obserwować już ze zobojętnieniem, a przynajmniej do momentu jak nie znikła, spoglądając jeszcze na Kocha z uniesionymi brwiami.
- Czyżby spotkanie z władzami było dla pana wielkim problemem? – Nie sądził, aby nie było odpowiednie to, że jego ochroniarz udał się na spotkanie, ale fakt, że lepiej było kierować się do domu. Lepiej mimo wszystko nie gniewać lokalnej magipolicji która na pewno chciałaby nie bawić się w zamieszanie po godzinie policyjnej. Uwagę już całkowicie zwrócił na opowiadanie o biżuterii, woląc przynajmniej skupić wieczór na tym, co mogło być bardziej pozytywne niż to dziwne wydarzenie. Był też zmęczony po całym dniu pracy, a zabawy w jakieś polowania na zagrożenia były już poza jego dniami młodości.
- Dobrze, chętnie zobaczę to wielkie dzieło. Widzę, że państwo chcą jak najprędzej pobyć sami… - uniósł brwi na Thalię która namolnie kleiła się do boku Castora -…dlatego proponuję dziś dobić targu i jutro mogą już wrócić państwo na statek. Proszę jedynie o zeznania w sprawie gdy zjawi się tu policja. Zaręczę za państwa, więc proszę nie martwić się brakiem dokumentacji miejscowej. – Wiedział, że teraz krajowa biurokracja potrafiła się ciągnąć tygodniami, więc lepiej będzie jeżeli jutro państwo Koch postanowią opuścić kraj.
Pomiędzy szparą jednak mignął jej Fortescue, dający jej sygnał, że wszystko się udało, dlatego odetchnęła z ulgą, przynajmniej o niego mogąc być pewna, że będzie zmierzał w stronę bezpiecznego punktu. Kiedy drzwi zaś się przekręciły, a do środka wszedł akurat Castor opowiadający o swojej wymyślonej babci w Zurychu czy tam jubilerze w Zurychu, rzuciła się mu na szyję na jego pierwszy widok, składając gorące pocałunki na jego policzkach zanim nie odsunęła się, tylko po to aby złapać jego ramię i przylgnąć do jego boku. Usłyszała zadowalające ją westchnięcie za plecami, co było dobrym znakiem, bo mogło oznaczać, że szybko będą chcieli pozbyć się namolnej panny z domu, która widocznie nie umiała trzymać rak przy sobie. Czasem kij w tyłkach u Anglików był zdecydowanie dobrym powodem do radości.
Goshaw obserwował działanie Castora. Z jakiegoś powodu irytował go niezmiernie młody Szwajcar, czy też dlatego, że usilnie chciał kontrolować sytuację, czy może przez powód, którego Clemens nie umiał ocenić. Jak wielu, nie lubił kiedy ktoś młodszy od niego nagle wiedział wszystko i zarządzał okolicą tak, jakby ta należała do niego. Głównym powodem dla którego wydawał się tolerować zachowania i obecność, był fakt tej biżuterii, ale jeżeli nagle uważał, że to załatwiało każdy problem kiedy jeszcze musieli martwić się co będzie się działo kiedy wielce utalentowany i inteligentny szanowny mości pan z wielkiej Szwajcarii sobie pojedzie i nie będzie tutaj kogoś, kto by pomachał roślinkami przed ciemną masą. Wydawał się ją obserwować już ze zobojętnieniem, a przynajmniej do momentu jak nie znikła, spoglądając jeszcze na Kocha z uniesionymi brwiami.
- Czyżby spotkanie z władzami było dla pana wielkim problemem? – Nie sądził, aby nie było odpowiednie to, że jego ochroniarz udał się na spotkanie, ale fakt, że lepiej było kierować się do domu. Lepiej mimo wszystko nie gniewać lokalnej magipolicji która na pewno chciałaby nie bawić się w zamieszanie po godzinie policyjnej. Uwagę już całkowicie zwrócił na opowiadanie o biżuterii, woląc przynajmniej skupić wieczór na tym, co mogło być bardziej pozytywne niż to dziwne wydarzenie. Był też zmęczony po całym dniu pracy, a zabawy w jakieś polowania na zagrożenia były już poza jego dniami młodości.
- Dobrze, chętnie zobaczę to wielkie dzieło. Widzę, że państwo chcą jak najprędzej pobyć sami… - uniósł brwi na Thalię która namolnie kleiła się do boku Castora -…dlatego proponuję dziś dobić targu i jutro mogą już wrócić państwo na statek. Proszę jedynie o zeznania w sprawie gdy zjawi się tu policja. Zaręczę za państwa, więc proszę nie martwić się brakiem dokumentacji miejscowej. – Wiedział, że teraz krajowa biurokracja potrafiła się ciągnąć tygodniami, więc lepiej będzie jeżeli jutro państwo Koch postanowią opuścić kraj.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Flamborough
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire