Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire
Flamborough
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Flamborough
Niewielka mugolska wioska Flamborough położona jest nad wschodnim wybrzeżem hrabstwa Yorkshire; zamieszkuje ją tylko kilku czarodziejów oczarowanych rybołówczymi możliwościami umiejscowionego tutaj morskiego brzegu. Czasem dopływają tutaj nawet jeżanki. Punktem nawigacyjnym tego miejsca jest błyskająca bielą latarnia morska z 1669 r. Zachwycająca przyroda nosi znamiona dzikiej, woda wydaje się przejrzysta, a roślinność nienaruszona - zwierzęta też śmielej wynurzają się z zarośli. Niewielu tu turystów, niewiele więcej mieszkańców.
Oddech zamarł mu na moment na wargach, gdy dotarły do niego słowa obietnicy; prostej, ale jednocześnie znaczącej tak wiele. Czy cokolwiek w jego życiu było na zawsze? Ludzie, o których wcześniej myślał w ten sposób, pojawiali się i znikali, pozostawiając po sobie plątaninę wspomnień i niewypowiedzianego żalu; miejsca, w których kiedyś dopatrywał się stałości, kruszały i rozpadały się na jego oczach, przyszłość była niepewna, teraźniejszość – zasnuta widmem wojny. Śmierć zagościła w niej już na dobre, drwiąc ze śmiało kreślonych planów; sprawiając, że trudno mu było spoglądać dalej niż kilka dni do przodu. Owszem, próbował – dom w Irlandii, boisko dla mieszkających w Oazie dzieciaków – wszystko to stanowiło niepodważalny dowód, że jeszcze tliła się w nim nadzieja, ale czasami miał wrażenie, że potrzebny był tylko jeden pojedynczy podmuch, żeby ją zgasić. Obrazy, których był świadkiem w Londynie, skutecznie podkopały jego wiarę w to, że czekało na nich jakieś lepsze jutro; Azkaban położył się na całej jego rzeczywistości głębokim cieniem, a jednak – kiedy spoglądał w stronę Forsythii, jak księżyc jaśniejącej w otaczającym latarnię półmroku, wierzył, że ich los mógł się jeszcze odwrócić. Nie miał co prawda pojęcia, skąd brało się to przekonanie, ale uczucie, które wypełniło szczelnie jego klatkę piersiową, napełniając ją przesiąkniętym tęsknotą ciepłem, było zbyt silne, by choćby próbował z nim dyskutować. Poddał mu się – pozwolił się pociągnąć do środka, zamknąć w okrągłych murach przycupniętego na morskim cyplu budynku, ani przez moment nie dopatrując się w nim pułapki.
Dzwoneczki i widok dziecięcych sylwetek rozproszył go jedynie na chwilę; palce zaciśnięte na szczupłej dłoni skutecznie pomogły mu odnaleźć oparcie, odzyskać równowagę na osypującym się spod stóp gruncie. Odepchnął od siebie wspomnienia, wyrzucił je z głowy, nie pozwalając, by po raz kolejny w tym miesiącu przyoblekły się w realniejsze kształty. Widziadła, które snuły się za nim od kilku tygodni, nie miały wstępu do tej cichej przystani, odganianie – prawdopodobnie – samą obecnością Forsythii. Wymykającej mu się, spoglądającej jakby z wahaniem; zmarszczył brwi, opuszczając wzrok z jej twarzy na dłoń, na kilka dłużących się sekund zawieszoną w pustej przestrzeni, lecz to dopiero jej wysuwające się z jego uścisku palce uświadomiły go, że coś było nie tak. Choć właściwie – czego się spodziewał? Cofnął rękę, opierając ją o miękką poduszkę, spojrzenie na sekundę zatrzymując na ściskających koc palcach, żeby ostatecznie uciec nim w stronę trzaskających na kominku płomieni. Jak mógł był tak głupi? Zacisnął wargi, starając się ignorować szamoczące się w klatce piersiowej serce, popychające go do sięgania po rzeczy, o których nie miał prawa choćby marzyć. Był w końcu tylko sobą; upadłym zawodnikiem Quidditcha, mugolakiem, człowiekiem wyjętym spod prawa, bez względu na to, jak niesprawiedliwe i okrutne by nie było. Miał jeszcze mniej niż wtedy; co mógłby jej zaoferować? Chaos i niepewność, życie na wstrzymanym oddechu, spędzone na ciągłym oglądaniu się przez ramię; kryjówkę na końcu świata, z dala od wszystkiego, co znała. Nie zasługiwała na to; zasługiwała na znacznie więcej, na stabilne ramię, o które mogłaby się oprzeć i na kogoś, kto będzie w stanie dać jej wszystko to, o czym marzyła. Z pewnością o tym wiedziała – i to dlatego od niego uciekała. Ich spotkanie było tylko przypadkiem, zbiegiem okoliczności wyrwanym z codzienności; przełknął ślinę, gorzką, paskudną – przesiąkniętą prawdą, której nie chciał przyjąć do wiadomości, stojącą w sprzeczności z wszystkim, co czuł. Dlaczego dopiero teraz, dlaczego nie wcześniej? Z drugiej strony – czy to w ogóle miało znaczenie?
Przeniósł na nią spojrzenie, kiedy wreszcie się odezwała; odnalazł parę ciemnych tęczówek bez trudu, gubiąc się jakby, gdy zniknęły pod przymkniętymi powiekami. – Nie jesteś na nic sk-k-kazana – powiedział cicho, wyłapując echo przelewającego się między głoskami bólu. Cierpienia, którego nie było tam wcześniej – a przynajmniej takiego, którego nie pamiętał, obcego, choć jednocześnie – dziwnie znajomego. – Dlaczego tak mówisz? – zapytał; chciał wiedzieć – skąd brało się to uczucie zagubienia, i czy mógł zrobić cokolwiek, żeby pomóc jej się z niego wydostać. – Czy coś się st-t-tało? – dopytywał. Głupio, bo przecież stało się wszystko: ich świat pogrążył się w ciemnościach, a mury, te istniejące w nim od zawsze, urosły jeszcze wyższe, rzucając na wszystko długie, budzące strach cienie, ale nie o wojnę mu teraz chodziło, a o nią; o to, co wydarzyło się w jej życiu, w jej rzeczywistości. Wyciągnął dłoń, w jakimś naturalnym odruchu chcąc dotknąć jej policzka, wsunąć luźny kosmyk włosów za ucho, przesunąć kciukiem po linii żuchwy – nim jednak zdążyłby zrobić cokolwiek z tych rzeczy, opamiętał się; zacisnął palce w pięść, cofając rękę, błędnie interpretując krótkie Billy i przypisując mu formę upomnienia. Jej spojrzenie uciekło gdzieś w bok, początkowo tylko potwierdzając jego obawy, później – wracając jednak, znów zapewniając ciche oparcie. – Co się zmieniło? – zapytał, błądząc wzrokiem po jej twarzy, jakby to właśnie tam spodziewał się znaleźć odpowiedź. Co zrozumiała? Serce podskoczyło mu nagle, w obawie i nadziei, i przez moment miał wrażenie, że wszystko inne zniknęło – że pozostali tylko oni dwoje, zagubieni gdzieś w samym środku szalejącego sztormu. Jego spojrzenie zatrzymało się na jej wargach, czekając ze wstrzymanym oddechem, aż dokończy tańczące na ustach zdanie – ale to właśnie wtedy otaczająca ich bańka pękła z głośnym trzaskiem, sprawiając, że niemal podskoczył.
Zerwał się z poduszek z opóźnieniem, w pierwszej chwili gorączkowo poszukując przy pasie pozostawionej w domu różdżki, a dopiero później dostrzegając sprawcę całego zamieszania. Wysunął się do przodu, instynktownie chcąc zasłonić Forsythię przed ewentualnym niebezpieczeństwem, ta jednak wyrwała się jako pierwsza, żeby sprawnie zacisnąć dłonie na chudych ramionach… domowego skrzata? Tak mu się wydawało, choć z tymi istotami nie miał do czynienia wiele; pamiętał je głównie z Hogwartu, gdy czasami udało mu się przyłapać jednego czy też drugiego na późnonocnym sprzątaniu pokoju wspólnego; co jednak jeden z nich robił tutaj?
Dźwięczny śmiech rozproszył resztki trwającego zaledwie chwilę przestrachu, pozwalając uspokoić się łomoczącemu sercu. Uśmiechnął się – bardziej na widok rozjaśnionej twarzy kobiety, niż przez rozbawienie sytuacją – po czym rozluźnił się widocznie, opuszczając dłonie. – To p-p-prawda – przyznał, żadne z nich nie miało złych zamiarów; uniósł dłoń, żeby niemal bezwiednie położyć ją na ramieniu Forsythii. Było mu głupio, że nie zareagował szybciej, wyglądało jednak na to, że sama poradziła sobie świetnie – spanikowany skrzat nie wyglądał już na tak przerażonego, uspokojony czy to jej słowami, czy dotykiem palców. – Zaskoczyłeś nas tylko. Co tu r-r-robisz? – zapytał, unosząc wyżej brwi.
Później posypała się lawina tłumaczeń; nie zrozumiał z tego nawet połowy, raz za razem zerkając z widoczną konsternacją w kierunku Forsythii, mając wrażenie, że wraz z każdym wypowiadanym przez skrzata zdaniem, czuje się coraz bardziej skołowany. Nie zarejestrował momentu, w którym tuż przed nimi pojawił się szampan i dwa kieliszki, a także kolorowa bombonierka, mgliście kojarząca mu się z czasami, kiedy mógł sobie jeszcze pozwolić na takie drobnostki. Słysząc propozycję Kupidynka, miał ochotę zaprotestować – wypuściliby go przecież tak czy inaczej – ale zanim zdążyłby to zrobić, skrzat ukłonił się w pas, długim nosem prawie dotykając posadzki, a później zniknął – tak samo niespodziewanie, jak niespodziewanie się pojawił.
Gwizdnął cicho, wypuszczając powietrze z płuc. – Zrozumiałaś coś z t-t-tego? – zapytał, przenosząc spojrzenie z pustej przestrzeni przed nimi, na Forsythię; nie wyciągając jeszcze ręki po szampana ani czekoladki, uznając je za zdecydowanie mniej interesujące niż siedząca obok niego kobieta. Cicha, niosąca się nad nimi melodia, chwilowo zagłuszona, znów go otoczyła, mieszając się z nawarstwiającymi się odgłosami burzy; miał wrażenie, że teraz sztorm znajdował się już tuż nad nimi, podmuchy silnego wiatru uderzały w grube ściany, niosąc ze sobą porcje łomoczącego głośno deszczu. Zadrżał – choć nie miało to wiele wspólnego z temperaturą; nie było mu zimno, płonący na kominku ogień zdążył już wypełnić pomieszczenie przyjemnym ciepłem. – Mówiłaś coś wcześniej – przypomniał jej, znów odszukując jej oczy; parę ciemnych tęczówek, które – był tego pewien – miały go prześladować już zawsze.
Dzwoneczki i widok dziecięcych sylwetek rozproszył go jedynie na chwilę; palce zaciśnięte na szczupłej dłoni skutecznie pomogły mu odnaleźć oparcie, odzyskać równowagę na osypującym się spod stóp gruncie. Odepchnął od siebie wspomnienia, wyrzucił je z głowy, nie pozwalając, by po raz kolejny w tym miesiącu przyoblekły się w realniejsze kształty. Widziadła, które snuły się za nim od kilku tygodni, nie miały wstępu do tej cichej przystani, odganianie – prawdopodobnie – samą obecnością Forsythii. Wymykającej mu się, spoglądającej jakby z wahaniem; zmarszczył brwi, opuszczając wzrok z jej twarzy na dłoń, na kilka dłużących się sekund zawieszoną w pustej przestrzeni, lecz to dopiero jej wysuwające się z jego uścisku palce uświadomiły go, że coś było nie tak. Choć właściwie – czego się spodziewał? Cofnął rękę, opierając ją o miękką poduszkę, spojrzenie na sekundę zatrzymując na ściskających koc palcach, żeby ostatecznie uciec nim w stronę trzaskających na kominku płomieni. Jak mógł był tak głupi? Zacisnął wargi, starając się ignorować szamoczące się w klatce piersiowej serce, popychające go do sięgania po rzeczy, o których nie miał prawa choćby marzyć. Był w końcu tylko sobą; upadłym zawodnikiem Quidditcha, mugolakiem, człowiekiem wyjętym spod prawa, bez względu na to, jak niesprawiedliwe i okrutne by nie było. Miał jeszcze mniej niż wtedy; co mógłby jej zaoferować? Chaos i niepewność, życie na wstrzymanym oddechu, spędzone na ciągłym oglądaniu się przez ramię; kryjówkę na końcu świata, z dala od wszystkiego, co znała. Nie zasługiwała na to; zasługiwała na znacznie więcej, na stabilne ramię, o które mogłaby się oprzeć i na kogoś, kto będzie w stanie dać jej wszystko to, o czym marzyła. Z pewnością o tym wiedziała – i to dlatego od niego uciekała. Ich spotkanie było tylko przypadkiem, zbiegiem okoliczności wyrwanym z codzienności; przełknął ślinę, gorzką, paskudną – przesiąkniętą prawdą, której nie chciał przyjąć do wiadomości, stojącą w sprzeczności z wszystkim, co czuł. Dlaczego dopiero teraz, dlaczego nie wcześniej? Z drugiej strony – czy to w ogóle miało znaczenie?
Przeniósł na nią spojrzenie, kiedy wreszcie się odezwała; odnalazł parę ciemnych tęczówek bez trudu, gubiąc się jakby, gdy zniknęły pod przymkniętymi powiekami. – Nie jesteś na nic sk-k-kazana – powiedział cicho, wyłapując echo przelewającego się między głoskami bólu. Cierpienia, którego nie było tam wcześniej – a przynajmniej takiego, którego nie pamiętał, obcego, choć jednocześnie – dziwnie znajomego. – Dlaczego tak mówisz? – zapytał; chciał wiedzieć – skąd brało się to uczucie zagubienia, i czy mógł zrobić cokolwiek, żeby pomóc jej się z niego wydostać. – Czy coś się st-t-tało? – dopytywał. Głupio, bo przecież stało się wszystko: ich świat pogrążył się w ciemnościach, a mury, te istniejące w nim od zawsze, urosły jeszcze wyższe, rzucając na wszystko długie, budzące strach cienie, ale nie o wojnę mu teraz chodziło, a o nią; o to, co wydarzyło się w jej życiu, w jej rzeczywistości. Wyciągnął dłoń, w jakimś naturalnym odruchu chcąc dotknąć jej policzka, wsunąć luźny kosmyk włosów za ucho, przesunąć kciukiem po linii żuchwy – nim jednak zdążyłby zrobić cokolwiek z tych rzeczy, opamiętał się; zacisnął palce w pięść, cofając rękę, błędnie interpretując krótkie Billy i przypisując mu formę upomnienia. Jej spojrzenie uciekło gdzieś w bok, początkowo tylko potwierdzając jego obawy, później – wracając jednak, znów zapewniając ciche oparcie. – Co się zmieniło? – zapytał, błądząc wzrokiem po jej twarzy, jakby to właśnie tam spodziewał się znaleźć odpowiedź. Co zrozumiała? Serce podskoczyło mu nagle, w obawie i nadziei, i przez moment miał wrażenie, że wszystko inne zniknęło – że pozostali tylko oni dwoje, zagubieni gdzieś w samym środku szalejącego sztormu. Jego spojrzenie zatrzymało się na jej wargach, czekając ze wstrzymanym oddechem, aż dokończy tańczące na ustach zdanie – ale to właśnie wtedy otaczająca ich bańka pękła z głośnym trzaskiem, sprawiając, że niemal podskoczył.
Zerwał się z poduszek z opóźnieniem, w pierwszej chwili gorączkowo poszukując przy pasie pozostawionej w domu różdżki, a dopiero później dostrzegając sprawcę całego zamieszania. Wysunął się do przodu, instynktownie chcąc zasłonić Forsythię przed ewentualnym niebezpieczeństwem, ta jednak wyrwała się jako pierwsza, żeby sprawnie zacisnąć dłonie na chudych ramionach… domowego skrzata? Tak mu się wydawało, choć z tymi istotami nie miał do czynienia wiele; pamiętał je głównie z Hogwartu, gdy czasami udało mu się przyłapać jednego czy też drugiego na późnonocnym sprzątaniu pokoju wspólnego; co jednak jeden z nich robił tutaj?
Dźwięczny śmiech rozproszył resztki trwającego zaledwie chwilę przestrachu, pozwalając uspokoić się łomoczącemu sercu. Uśmiechnął się – bardziej na widok rozjaśnionej twarzy kobiety, niż przez rozbawienie sytuacją – po czym rozluźnił się widocznie, opuszczając dłonie. – To p-p-prawda – przyznał, żadne z nich nie miało złych zamiarów; uniósł dłoń, żeby niemal bezwiednie położyć ją na ramieniu Forsythii. Było mu głupio, że nie zareagował szybciej, wyglądało jednak na to, że sama poradziła sobie świetnie – spanikowany skrzat nie wyglądał już na tak przerażonego, uspokojony czy to jej słowami, czy dotykiem palców. – Zaskoczyłeś nas tylko. Co tu r-r-robisz? – zapytał, unosząc wyżej brwi.
Później posypała się lawina tłumaczeń; nie zrozumiał z tego nawet połowy, raz za razem zerkając z widoczną konsternacją w kierunku Forsythii, mając wrażenie, że wraz z każdym wypowiadanym przez skrzata zdaniem, czuje się coraz bardziej skołowany. Nie zarejestrował momentu, w którym tuż przed nimi pojawił się szampan i dwa kieliszki, a także kolorowa bombonierka, mgliście kojarząca mu się z czasami, kiedy mógł sobie jeszcze pozwolić na takie drobnostki. Słysząc propozycję Kupidynka, miał ochotę zaprotestować – wypuściliby go przecież tak czy inaczej – ale zanim zdążyłby to zrobić, skrzat ukłonił się w pas, długim nosem prawie dotykając posadzki, a później zniknął – tak samo niespodziewanie, jak niespodziewanie się pojawił.
Gwizdnął cicho, wypuszczając powietrze z płuc. – Zrozumiałaś coś z t-t-tego? – zapytał, przenosząc spojrzenie z pustej przestrzeni przed nimi, na Forsythię; nie wyciągając jeszcze ręki po szampana ani czekoladki, uznając je za zdecydowanie mniej interesujące niż siedząca obok niego kobieta. Cicha, niosąca się nad nimi melodia, chwilowo zagłuszona, znów go otoczyła, mieszając się z nawarstwiającymi się odgłosami burzy; miał wrażenie, że teraz sztorm znajdował się już tuż nad nimi, podmuchy silnego wiatru uderzały w grube ściany, niosąc ze sobą porcje łomoczącego głośno deszczu. Zadrżał – choć nie miało to wiele wspólnego z temperaturą; nie było mu zimno, płonący na kominku ogień zdążył już wypełnić pomieszczenie przyjemnym ciepłem. – Mówiłaś coś wcześniej – przypomniał jej, znów odszukując jej oczy; parę ciemnych tęczówek, które – był tego pewien – miały go prześladować już zawsze.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Przewrotny los czy też skrzat, chciał obdarzyć ich tym szczęściem, którego brakowało przez ostatnie tygodnie, a nawet miesiące. Czarownica doceniała to na swój sposób, lecz gdyby była świadoma, jak nikłą chwilą to wszystko było i jak prędko miałoby się to skończyć, wówczas przeklęłaby siły wszechświata, za tak niecny żart dający nadzieję na lepsze jutro. Zdążyła uwierzyć w taką rzeczywistość, oddać się bez reszty temu co czuła, przegrywając wojnę z rozsądkiem.
Troska w pytaniach, łamała jej serce, bo tak rzadko ją słyszała. Szczere i najprawdziwsze zainteresowanie, niepodszyte obłudnymi konwenansami. Czy mogła być równie szczera? Oprócz oczywistych tragedii i podziału świata ona miała swoje własne, głównie te dotykające wrażliwych punktów umysłu i chybotliwego poczucia jestestwa oraz przynależności. – Wyszła na światło dzienne prawda, która miała nigdy do mnie nie dotrzeć… ujrzałam ją i nie potrafię już patrzeć na nich jak wcześniej, są jak popękane ludzkie maski z bestiami wewnątrz – im bliżej było końca wypowiedzi, tym bardziej jej głos łamał się w obawie, że tych słów wyrzec nie powinna. Ojciec, krewni, bliscy znajomi, ale dalsi również, którzy popierali bestialstwo wydzierające z Anglii spokój. Była złamaną jednostką, rozprutą na strzępy, z których powoli chciała uszyć na nowo ten twór – lecz teraz pozbawiony obłudy ojcowskiego jadu. Nie mogła już spoglądać w ten sam sposób na Aquilę, wujostwo, zmarłego Alpharda, a nawet Rigela, przez co czuła jakby straciła ich całkowicie, choć przecież istnieli nadal. Klapki, które usilnie nakładano jej na oczy opadły bezpowrotnie, lecz wiedziała, że ucieczka byłaby najgorszym z możliwych rozwiązań, przekreślającym zbyt wiele szans, a jednak… gdy siedziała teraz tutaj, obok tego, którego darzyła tak przemożnym uczuciem, to nie mogła wyobrazić sobie powrotu do smrodu rozkładającej się londyńskiej moralności. – Mój brat nie żyje – wyrzekła gorzko, przymykając powieki. Jeszcze prawie półtora miesiąca i minie rok od śmierci bliźniaka. Niemal rok od próby samobójczej. I niemal pół roku nieistnienia dla świata. Pogrążona w rozpaczy i smutkach przegapiła zbyt wiele, dochodząc do wniosków i prawd spóźniona. – Nie mam już nikogo, kto… – by mnie zrozumiał. Wzruszyła ramionami bezwiednie, błądząc w myślach przez setki twarzy, mijanych codziennie na ulicach Londynu. Czy chadzał tam ktoś, kto był równie uwięziony w pułapce bez wyjścia jak ona? – Matnia, ot cały Londyn – westchnęła, krzywiąc się lekko, jakby samo nazewnictwo stolicy było zbyt gorzkie i kwaśne do smakowania na języku. – Proszę, czy… czy możemy już… Nie chcę o tym rozmawiać, proszę, nie dziś – tak bardzo, chciała móc wcześniej wyrzucić z siebie całe to cierpienie, narastające tygodniami, lecz teraz, gdy wreszcie miała okazję, to nie mogła przemóc własnego lęku i przemęczenia myślami, plądrującymi i grabiącymi szczęście. Coś ją blokowało, czego wyjaśnić nie mogła, a smutek wkradający się w każdym słowie, zwiastował, że koniec końców nie wyobrażała sobie utkać w sensowną treść tego bałaganu, buzującego niczym lawa pod skalistą skorupą. Nie chciała psuć tej chwili, ani nie chciała dawać mu powodów do zmartwień. Nie dziś. Przecież byli tutaj razem, bezpieczni i osnuta obietnica pozostania na zawsze, coraz silniej wkręcała się w umysł młodej czarownicy, rozgaszczając się nikłą i ulotną wizją przyszłości w latarni morskiej. Mogliby tu za mieszkać? Czego właściwie więcej potrzebowałaby do szczęścia? Wbrew pozorom nie miała wygórowanych wymagań, choć patrząc przez pryzmat stereotypów, nie mogła uchodzić za kogoś, kto zadowoliłby się zaledwie klitką i oferowaną miłością. Gdyby tylko nie odwróciła spojrzenia i dostrzegła jego drobny gest, z pewnością byłoby jej łatwiej wyjawić mu jakie tony wygrywało jej serce, jak rwało się w jego stronę, pragnąc już tylko wiekuistego spoczynku w jego ciepłych i opiekuńczych dłoniach. Czy wiedział o tym gdy na nią spoglądał? Czy mógł zdawać sobie z tego sprawę? I to chyba również popchnęło ją do tego, aby zacząć nieporadnie wypowiadać kolejne słowa.
Szczęściem w nieszczęściu był ten skrzat, którego tak ciężko było doprowadzić do spokoju. Cichy śmiech i zamieszanie, rozluźniły oraz odpędziły spięcie wywołane przejmującą rozmową. Tylko na jak długo? Zapewnienie ukochanego w jakiś kojący sposób zadziałało i na nią, a ciemne tęczówki spoczęły zdecydowanie zbyt długo na nim, gdy dotknął jej ramienia. Przyjemne ciepło przemknęło po skórze, a dreszcz rozlał się przy kręgosłupie, mrowiąc niejednoznaczną barwą. Ostrożnie rozluźniła ramiona, wsłuchując się w słowa skrzata. Tłumaczenia przyjmowała ze wzniesionymi brwiami i iskierkami tańczącymi nie tylko w oczach, lecz również w uśmiechu, szczególnie gdy udawało jej się zawiesić spojrzenie na Williamie, umykając ponownie na skrzata, gdy tylko wydawało jej się, że Moore był bliski zerknięcia i na nią. Jakim cudem jego widok potrafił ją tak wyjątkowo rozczulić i rozproszyć? Gdzie się podziewał ten magizoologiczny zew do skupiania się na magicznych stworzeniach? Propozycja skrzata nieco ją rozbawiła i właściwie była niepotrzebna, bo zdążyła rozluźnić ramiona na tyle, aby stworek nie był już dawno w pozycji pojmanego. Uścisnęła dłoń ze skrzatem, skonfundowana gestem, a gdy tylko Kupidynek się ukłonił, czarownica niemal instynktownie pochyliła głowę, odpowiadając na ten pożegnalny gest. Kiedy podniosła spojrzenie, dostrzegła zaledwie słodkości, którymi uraczył ich skrzat. Nie sięgnęła jednak do nich, miast tego spojrzała na mężczyznę, gdy tylko gwizdnięcie dobiegło jej uszu i zaśmiała się, kręcąc lekko głową. – Jeśli dobrze zrozumiałam, to mamy go wezwać gdy będziemy w potrzebie – sparafrazowała jedną z ważniejszych kwestii, o których mówił Kupidynek. – Cokolwiek to znaczy – dodała zaraz, a potem uśmiechnęła się psotliwie raczej do siebie i własnych myśli, które zdążyły uknuć kilka ciekawych pomysłów. Lecz te prędko uleciały w eter, gdy przyszło jej wrócić do niedopowiedzianych słów. Spłoszona niczym łania, która jeszcze chwilę temu bez strachu błądziła między kwiatami łąki, pokrytej słońcem, tak teraz była gotowa uciec w leśne ostępy.
– Kocham cię, Billy… – wyrzekła powoli i bez pośpiechu, jakby słowa były posiłkiem, którego od dawna nie smakowała. – Chyba od zawsze kochałam – dodała mniej pewnie, wszak tak właściwie nie potrafiła objąć umysłem bezmiaru wspomnień. Czy naprawdę tak było? Kiedy narodziło się to uczucie? Nie miała pojęcia co czuła jeszcze kilka godzin temu, lecz upojona czarem chwili była przekonana o miłości, która towarzyszyła jej ciągle, nieustannie i zawsze. Czy martwiłaby się, aż tak bardzo widząc jego podobiznę rozwieszoną po Londynie? W tej chwili była święcie przekonana, że wszystko, co czuła, nie mogło być zaledwie troską o przyjaciela, zaś reszta dawnych sylwetek, których cena nad głową trwożyła ją niezmiernie, przyćmiona była tym jedynym. Zawieszona w czasoprzestrzeni, utkwiła spojrzenie w jego oczach, próbując objąć umysłem, co też w nich się kryło i czy chociaż w części, mógł czuć dokładnie to samo co ona. Powolnym ruchem zjechała dłonią po jego szyi, muskając obojczyk, aż wreszcie zatrzymując dłoń, gdzieś w okolicy, w której powinno być serce - gdzie mogła poczuć jego bicie. Czy było równie silne i głośne, jak to które dyktowało jej poczynaniami? Ciche, nostalgiczne westchnienie uciekło z rozchylonych ust, a ciężar, który niosła w sobie, odpłynął na rzecz nieznanego, być może chwilowego, spokoju. Kochała go, niezależnie od przeciwności losu, nie potrafiła się tego wyprzeć – przynajmniej nie teraz.
Troska w pytaniach, łamała jej serce, bo tak rzadko ją słyszała. Szczere i najprawdziwsze zainteresowanie, niepodszyte obłudnymi konwenansami. Czy mogła być równie szczera? Oprócz oczywistych tragedii i podziału świata ona miała swoje własne, głównie te dotykające wrażliwych punktów umysłu i chybotliwego poczucia jestestwa oraz przynależności. – Wyszła na światło dzienne prawda, która miała nigdy do mnie nie dotrzeć… ujrzałam ją i nie potrafię już patrzeć na nich jak wcześniej, są jak popękane ludzkie maski z bestiami wewnątrz – im bliżej było końca wypowiedzi, tym bardziej jej głos łamał się w obawie, że tych słów wyrzec nie powinna. Ojciec, krewni, bliscy znajomi, ale dalsi również, którzy popierali bestialstwo wydzierające z Anglii spokój. Była złamaną jednostką, rozprutą na strzępy, z których powoli chciała uszyć na nowo ten twór – lecz teraz pozbawiony obłudy ojcowskiego jadu. Nie mogła już spoglądać w ten sam sposób na Aquilę, wujostwo, zmarłego Alpharda, a nawet Rigela, przez co czuła jakby straciła ich całkowicie, choć przecież istnieli nadal. Klapki, które usilnie nakładano jej na oczy opadły bezpowrotnie, lecz wiedziała, że ucieczka byłaby najgorszym z możliwych rozwiązań, przekreślającym zbyt wiele szans, a jednak… gdy siedziała teraz tutaj, obok tego, którego darzyła tak przemożnym uczuciem, to nie mogła wyobrazić sobie powrotu do smrodu rozkładającej się londyńskiej moralności. – Mój brat nie żyje – wyrzekła gorzko, przymykając powieki. Jeszcze prawie półtora miesiąca i minie rok od śmierci bliźniaka. Niemal rok od próby samobójczej. I niemal pół roku nieistnienia dla świata. Pogrążona w rozpaczy i smutkach przegapiła zbyt wiele, dochodząc do wniosków i prawd spóźniona. – Nie mam już nikogo, kto… – by mnie zrozumiał. Wzruszyła ramionami bezwiednie, błądząc w myślach przez setki twarzy, mijanych codziennie na ulicach Londynu. Czy chadzał tam ktoś, kto był równie uwięziony w pułapce bez wyjścia jak ona? – Matnia, ot cały Londyn – westchnęła, krzywiąc się lekko, jakby samo nazewnictwo stolicy było zbyt gorzkie i kwaśne do smakowania na języku. – Proszę, czy… czy możemy już… Nie chcę o tym rozmawiać, proszę, nie dziś – tak bardzo, chciała móc wcześniej wyrzucić z siebie całe to cierpienie, narastające tygodniami, lecz teraz, gdy wreszcie miała okazję, to nie mogła przemóc własnego lęku i przemęczenia myślami, plądrującymi i grabiącymi szczęście. Coś ją blokowało, czego wyjaśnić nie mogła, a smutek wkradający się w każdym słowie, zwiastował, że koniec końców nie wyobrażała sobie utkać w sensowną treść tego bałaganu, buzującego niczym lawa pod skalistą skorupą. Nie chciała psuć tej chwili, ani nie chciała dawać mu powodów do zmartwień. Nie dziś. Przecież byli tutaj razem, bezpieczni i osnuta obietnica pozostania na zawsze, coraz silniej wkręcała się w umysł młodej czarownicy, rozgaszczając się nikłą i ulotną wizją przyszłości w latarni morskiej. Mogliby tu za mieszkać? Czego właściwie więcej potrzebowałaby do szczęścia? Wbrew pozorom nie miała wygórowanych wymagań, choć patrząc przez pryzmat stereotypów, nie mogła uchodzić za kogoś, kto zadowoliłby się zaledwie klitką i oferowaną miłością. Gdyby tylko nie odwróciła spojrzenia i dostrzegła jego drobny gest, z pewnością byłoby jej łatwiej wyjawić mu jakie tony wygrywało jej serce, jak rwało się w jego stronę, pragnąc już tylko wiekuistego spoczynku w jego ciepłych i opiekuńczych dłoniach. Czy wiedział o tym gdy na nią spoglądał? Czy mógł zdawać sobie z tego sprawę? I to chyba również popchnęło ją do tego, aby zacząć nieporadnie wypowiadać kolejne słowa.
Szczęściem w nieszczęściu był ten skrzat, którego tak ciężko było doprowadzić do spokoju. Cichy śmiech i zamieszanie, rozluźniły oraz odpędziły spięcie wywołane przejmującą rozmową. Tylko na jak długo? Zapewnienie ukochanego w jakiś kojący sposób zadziałało i na nią, a ciemne tęczówki spoczęły zdecydowanie zbyt długo na nim, gdy dotknął jej ramienia. Przyjemne ciepło przemknęło po skórze, a dreszcz rozlał się przy kręgosłupie, mrowiąc niejednoznaczną barwą. Ostrożnie rozluźniła ramiona, wsłuchując się w słowa skrzata. Tłumaczenia przyjmowała ze wzniesionymi brwiami i iskierkami tańczącymi nie tylko w oczach, lecz również w uśmiechu, szczególnie gdy udawało jej się zawiesić spojrzenie na Williamie, umykając ponownie na skrzata, gdy tylko wydawało jej się, że Moore był bliski zerknięcia i na nią. Jakim cudem jego widok potrafił ją tak wyjątkowo rozczulić i rozproszyć? Gdzie się podziewał ten magizoologiczny zew do skupiania się na magicznych stworzeniach? Propozycja skrzata nieco ją rozbawiła i właściwie była niepotrzebna, bo zdążyła rozluźnić ramiona na tyle, aby stworek nie był już dawno w pozycji pojmanego. Uścisnęła dłoń ze skrzatem, skonfundowana gestem, a gdy tylko Kupidynek się ukłonił, czarownica niemal instynktownie pochyliła głowę, odpowiadając na ten pożegnalny gest. Kiedy podniosła spojrzenie, dostrzegła zaledwie słodkości, którymi uraczył ich skrzat. Nie sięgnęła jednak do nich, miast tego spojrzała na mężczyznę, gdy tylko gwizdnięcie dobiegło jej uszu i zaśmiała się, kręcąc lekko głową. – Jeśli dobrze zrozumiałam, to mamy go wezwać gdy będziemy w potrzebie – sparafrazowała jedną z ważniejszych kwestii, o których mówił Kupidynek. – Cokolwiek to znaczy – dodała zaraz, a potem uśmiechnęła się psotliwie raczej do siebie i własnych myśli, które zdążyły uknuć kilka ciekawych pomysłów. Lecz te prędko uleciały w eter, gdy przyszło jej wrócić do niedopowiedzianych słów. Spłoszona niczym łania, która jeszcze chwilę temu bez strachu błądziła między kwiatami łąki, pokrytej słońcem, tak teraz była gotowa uciec w leśne ostępy.
Mówiłaś coś wcześniej.
Słowa ugrzęzły jej w gardle, a miękki głos czarodzieja przeszył jej umysł srożej niźli jakiekolwiek zaklęcie. Nocne spojrzenie, utknęło w błękicie letniego dnia pociągającego smakiem wolności i frywolną fraszką lotu na miotle. Był wszystkim, czego chciała, czego pragnęła i co było dla niej ważne. Nie liczyło się nic więcej, chciała być jego, należeć duszą i ciałem do przeznaczonego jej ukochanego. Poddać się tej obietnicy, którą uczucia szeptały, muskając najwrażliwsze koniuszki umysłu. Przemknęła dłonią po kocu, a potem powoli naciągnęła go ponownie na ramiona, korzystając jeszcze z tych kilku chwil, aby dać sobie czas do namysłu. Jak samolubna była, oddając się potrzebie wyznania utworu swego serca? Jaki ciężar miała tym na niego sprowadzić? Przecież obiecała mu, że zostanie, to dlaczego ten przemożny strach wciąż ją paraliżował? Miało być to wszak słodkie wyznanie, tak pieszczotliwe, czułe i subtelne, mogące oblec rzeczywistość opończą duchowych doznań, przenoszących umysł w sfery milsze od raju. Szukała więc słów godnych takiego wyznania; należytej poezji lub chociaż prozy adekwatnej dla wzniosłego momentu duszy, która balansowała nad głęboką tonią, prowadząc serce do rozedrgania kłębowiskiem sprzecznych uczuć. Po cóż jednak była jej finezja i obłudne ukwiecanie tego, co winno być najprostsze i najszczersze? Przygryzła lekko wargę, wahając się widocznie, nie wiedziała, czy chciała, aby tak to wyglądało, jednak skazywanie miłości na to oczekiwanie mogło być torturą, a krzywdzić tego jedynego nie chciała. Postawiła już jeden krok na tej ścieżce, a nie zwykła się cofać przed obranym wyborem. Pragnęła znaleźć się jeszcze bliżej niego, znów złapać za dłoń, spleść z nim palce i przytknąć oddech do jego policzka, aby zapomnieć o wszystkim, co nie było nim. Wzruszyła ramionami bezradnie, przemykając ukradkiem po jego licu, zagłębiając się w kącik ust, sunąc po zarysie brody, tańcząc źrenicami po krzywiźnie nosa i zahaczając wreszcie o brew, by znów spocząć w kojącym lazurze - hipnotyzującej mieszance błękitu, okraszonej lekką zielenią, wodzącą za nos zapachami miłosnego doznania. Zadrżała, lecz nie z chłodu, przysunąwszy się nieco bliżej, powolnym ruchem ułożyła chłodną dłoń na jego policzku, koniuszkiem kciuka wodząc nieopodal ust, lecz wciąż nie tak blisko jakby tego chciała. – Kocham cię, Billy… – wyrzekła powoli i bez pośpiechu, jakby słowa były posiłkiem, którego od dawna nie smakowała. – Chyba od zawsze kochałam – dodała mniej pewnie, wszak tak właściwie nie potrafiła objąć umysłem bezmiaru wspomnień. Czy naprawdę tak było? Kiedy narodziło się to uczucie? Nie miała pojęcia co czuła jeszcze kilka godzin temu, lecz upojona czarem chwili była przekonana o miłości, która towarzyszyła jej ciągle, nieustannie i zawsze. Czy martwiłaby się, aż tak bardzo widząc jego podobiznę rozwieszoną po Londynie? W tej chwili była święcie przekonana, że wszystko, co czuła, nie mogło być zaledwie troską o przyjaciela, zaś reszta dawnych sylwetek, których cena nad głową trwożyła ją niezmiernie, przyćmiona była tym jedynym. Zawieszona w czasoprzestrzeni, utkwiła spojrzenie w jego oczach, próbując objąć umysłem, co też w nich się kryło i czy chociaż w części, mógł czuć dokładnie to samo co ona. Powolnym ruchem zjechała dłonią po jego szyi, muskając obojczyk, aż wreszcie zatrzymując dłoń, gdzieś w okolicy, w której powinno być serce - gdzie mogła poczuć jego bicie. Czy było równie silne i głośne, jak to które dyktowało jej poczynaniami? Ciche, nostalgiczne westchnienie uciekło z rozchylonych ust, a ciężar, który niosła w sobie, odpłynął na rzecz nieznanego, być może chwilowego, spokoju. Kochała go, niezależnie od przeciwności losu, nie potrafiła się tego wyprzeć – przynajmniej nie teraz.
Ulotny, trudny do uchwycenia zapach świeżego śniegu i surowego drewna, poprzetykany słodyczą przebiśniegów i prażonych jabłek, otulał go czule przyjemnym ciepłem, pozbawiając zmartwień i ściągając z ramion noszony tam zazwyczaj ciężar; odgarniał strach i rozjaśniał myśli, odciągając je od towarzyszących mu od przeszło miesiąca koszmarów, a zamiast tego skupiając je niepodzielnie na siedzącej obok niego kobiecie. Nie wiedział, kiedy to się stało – nie potrafił określić początku, wskazać palcem dokładnego punktu w czasie i przestrzeni, podobnie jak śniąc, nie był nigdy w stanie przypomnieć sobie początku snu – ale przeszłość stała się nagle nieważna; liczyła się tylko Forsythia, jej szczęście, czas, który wciąż mogli spełnić razem; jak mógłby więc nie okazać jej troski? Zrobić wszystkiego, by rozjaśnić korytarze, którymi kroczyła, albo najlepiej – wyciągnąć ją z nich, zabrać z dala od ludzi, którzy ją krzywdzili? Choć ich nie znał i nie wiedział, o kim mówiła, mogąc jedynie domyślać się prawdy, zmarszczył brwi, czując nagły gniew skierowany przeciw temu pozbawionemu twarzy tłumowi, potęgowany tym bardziej, im mocniej pod emocjami łamał się ukochany głos. – Jaka p-p-prawda? – zapytał, przybliżając się odruchowo, bezwiednie, nachylając niżej – zupełnie jakby to miało skłonić ją do wyjawienia skrywanego sekretu, choć przecież i tak byli sami; duchy potrząsających dzwoneczkami dzieci nie zwracały na nich uwagi, a poza nimi docierał do nich wyłącznie huk wiatru i trzask uderzających o ściany latarni fal deszczu. Ulewa zdawała się otaczać ich z każdej strony, zalewać niewielki cypel, na którym stała latarnia; przez moment był przekonany, że wszędzie wokół nich podnosiła się już woda – i że znaleźli się na samotnej wyspie, odciętej od świata; mając tylko siebie, ale nie potrzebując niczego więcej.
Coś ścisnęło się boleśnie w jego klatce piersiowej, gdy z ust Forsythii padło wyznanie o śmierci brata; nie wyobrażał sobie bólu, jaki musiało to za sobą pociągnąć – nie miał pojęcia, co zrobiłby, gdyby któremuś z jego braci, siostrze, stała się krzywda. Wyciągnął instynktownie rękę, żeby oprzeć ją na okrytych kocem plecach, zatoczyć palcami koło, okazać jej wsparcie; zapewnić – bez słów, bo w słowach nigdy nie był najlepszy – że był tu dla niej, i że nigdzie się już nie wybierał. – Ucieknij stamtąd – powiedział szeptem, drżącym jednak od przejęcia i determinacji; myśl pojawiła się w jego umyśle nagle, niespodziewanie, ale w ułamku sekundy ogarnęła go całego. Musiał ją uratować, zabrać stamtąd, z tego miejsca, które ją dusiło i więziło; czy nie powiedziała mu przed chwilą sama, że utknęła w pułapce, labiryncie bez wyjścia? Nie mógł jej tam przecież pozostawić; nie zniósłby, gdyby coś jej się stało. – P-p-pomogę ci, Sythia. Znajdę miejsce, bezpieczne, z dala od Londynu. I będę tam z t-t-tobą – dodał prawie błagalnie, starając się odnaleźć jej spojrzenie, śledząc jej twarz uważnie, doszukując się odpowiedzi w każdym drgnięciu mięśni czy przymknięciu powiek. Otworzył usta, chcąc powiedzieć coś jeszcze, przekonywać ją dalej, dopóki nie obiecałaby mu, że pójdzie z nim już dziś, tej nocy, a może rankiem, gdy minie sztorm – ale jej kolejne słowa go zatrzymały, rozproszyły kształtujące się na języku zdania. Nieistotne, jak bardzo chciałby kontynuować – nie mógł nie przystać na jej prośbę, gdy rozbrzmiewała tak rozpaczliwie; zamilkł więc, przez chwilę przyglądając jej się jeszcze, a później kiwając głową. – Jutro – częściowo się zgodził, a częściowo zapytał. – Nie odchodź tylko n-n-nigdzie – dodał szeptem, na wydechu, tak cicho, że łatwo byłoby pomylić głoski z westchnieniem. Wyprostował się, oddając jej odrobinę skradzionej przestrzeni, strząsając z siebie część ciężaru emocji niedługo później, gdy ciszę myśli zagłuszył trzask pojawiającego się znikąd skrzata.
Patrzył na nią z uśmiechem, kiedy rozmawiała z psotnym stworzeniem, negocjując warunki jego uwolnienia; widoczne rozbawienie zadrgało na jego wargach na widok pożegnalnego ukłonu, z lekkim opóźnieniem również schylił jednak głowę, bardziej podążając śladem Forsythii niż Kupidynka. – W p-p-potrzebie – powtórzył cicho i w zamyśleniu, nie powiedział jednak już nic poza tym, obiecując sobie jedynie, że następnego dnia dowie się nieco więcej na temat możliwości i umiejętności skrzatów domowych – a póki co odsuwając od siebie tę kwestię jako nieistotną, błahą; niezdolną do dłuższego odciągnięcia jego uwagi od pięknego uśmiechu czarownicy i jej ciemnych, opadających na odkryte ramiona włosów; od czerni tęczówek bez ostrzeżenia zatrzymujących go w miejscu, wprawiających serce w nierówne łomotanie i sprawiających, że odruchowo wstrzymał oddech, jakby bojąc się, że wypuszczając powietrze zburzy ten kruchy moment, zniszczy go nieodwracalnie. To wszystko wydało mu się nagle nieskończenie kruche – ich przyszłość zbudowana na wodzie, obietnica szczęścia migoczącego odlegle jak błysk złota na boisku; nieuchwytnego, mogącego zniknąć w ułamku sekundy, przepaść na dobre, skazać go na wieczne poszukiwania.
Co chciała mu powiedzieć? Chyba wiedział, ale bał się choćby o tym pomyśleć, wyszeptać bezgłośnie w zaciszu własnego umysłu; niewypowiedziane słowa prześlizgiwały się przez jego palce jak piasek, drżąc nieznośnie w otaczającej ich ciasno przestrzeni. Otworzył usta, ale nie wydobyły się z nich żadne dźwięki; szczęka zadrżała jedynie ledwie wyczuwalnie, a głowa bezwiednie przesunęła się w stronę przemykających po jego skórze palców, nieświadomie chcąc zbliżyć się do nich bardziej, łaknąc tego dotyku, ciepła bijącego od dłoni.
Wyznanie, które wreszcie opuściło jej wargi, powinno było go chyba otrzeźwić – zetrzeć na proch utkaną z uczuć konstrukcję, jednoznacznie utwierdzić go w przekonaniu, że śnił, nawet jeśli ciało pozostawało obudzone – ale wszelkie przebłyski zdrowego rozsądku, które mogłyby wyrwać go ze słodkiego upojenia amortencją, zostały od razu zagłuszone przez bijące szaleńczo serce. Uniósł spojrzenie, dopiero teraz uświadamiając sobie, że od jakiegoś już czasu przesuwało się bezwiednie wzdłuż linii przygryzionych ust, i odnajdując jej oczy; szukając w nich potwierdzenia, upewniając się, czy przypadkiem słuch nie spłatał mu figla. Kochała go od zawsze? Przypomniał sobie Hogwart, drobne dłonie zaciśnięte na trzonku miotły, wiatr rozwiewający ciemne włosy; wysokie, sięgające chmur trybuny, twarde drewno ławki pod plecami, słodkawo-korzenny smak kremowego piwa, rozpływający się po języku. Czy on również już wtedy traktował ją jako kogoś więcej niż przyjaciółkę? Czy jakimś cudem mu to umknęło? Czy coś takiego w ogóle mogło mu umknąć? W tej chwili wydawało mu się to niemożliwe, szum krwi w uszach i dudnienie rozszalałego serca nie mogłyby być bardziej jednoznaczne, tak samo jak rozlewający się za jego mostkiem gorąc. Otworzył usta, słowa zatańczyły na jego wargach, ale powstrzymał je, nim zdążyłyby przeciąć powietrze; jego własne uczucia wydawały się zbyt ciężkie, by ją nimi obarczyć, uwiązane nierozerwalnie do wszystkiego, co wniósłby do jej życia razem ze sobą – wojennego kurzu, listu gończego wystawionego na jego nazwisko, nieuniknionej plątaniny kłamstw i niedopowiedzeń; niezapowiedzianych zniknięć w środku nocy, wybuchów złości i strachu. Wypuścił powoli powietrze z płuc, przymykając na ułamek sekundy powieki, w czasie, gdy jej dłoń przemknęła po jego szyi i klatce piersiowej, zatrzymując się w okolicy mostka; własną uniósł nieświadomie, odruchowo, by uchwycić jej palce i powstrzymać przed wyczuciem uderzającego zbyt szybko serca, ale było już za późno – zdradliwe, wykrzykiwało odpowiedź za niego, nie pozwalając mu na ukrycie jej za ścianą milczenia. – Sythia – szepnął cicho, otwierając na powrót oczy, ale kiedy znów odnalazł spojrzeniem te należące do niej, głos ugrzązł mu w gardle. Siła woli skruszyła się nieodwracalnie, a on pochylił się do przodu, żeby najpierw delikatnie oprzeć czoło o jej czoło, a później – gdy resztkę zmysłów odebrało mu muśnięcie zatrzymującego się na jego skórze oddechu – zniwelować ostatnie centymetry dystansu, łącząc ich usta w pocałunku; niepewnym i zdecydowanym jednocześnie, pytającym, przepraszającym; mniej kontrolowanym w miarę, jak coraz wyraźniejszy stawał się znajomy zapach, tym razem smakowany bezpośrednio na jej wargach. I nagle nie obchodziło go już, czy jutro w ogóle istniało; jeśli szalejący nad ich głowami sztorm miał połknąć ich oboje, pochłonąć razem z kamienną latarnią i cyplem, może z całą Anglią – pozwoliłby mu na to bez zawahania.
Coś ścisnęło się boleśnie w jego klatce piersiowej, gdy z ust Forsythii padło wyznanie o śmierci brata; nie wyobrażał sobie bólu, jaki musiało to za sobą pociągnąć – nie miał pojęcia, co zrobiłby, gdyby któremuś z jego braci, siostrze, stała się krzywda. Wyciągnął instynktownie rękę, żeby oprzeć ją na okrytych kocem plecach, zatoczyć palcami koło, okazać jej wsparcie; zapewnić – bez słów, bo w słowach nigdy nie był najlepszy – że był tu dla niej, i że nigdzie się już nie wybierał. – Ucieknij stamtąd – powiedział szeptem, drżącym jednak od przejęcia i determinacji; myśl pojawiła się w jego umyśle nagle, niespodziewanie, ale w ułamku sekundy ogarnęła go całego. Musiał ją uratować, zabrać stamtąd, z tego miejsca, które ją dusiło i więziło; czy nie powiedziała mu przed chwilą sama, że utknęła w pułapce, labiryncie bez wyjścia? Nie mógł jej tam przecież pozostawić; nie zniósłby, gdyby coś jej się stało. – P-p-pomogę ci, Sythia. Znajdę miejsce, bezpieczne, z dala od Londynu. I będę tam z t-t-tobą – dodał prawie błagalnie, starając się odnaleźć jej spojrzenie, śledząc jej twarz uważnie, doszukując się odpowiedzi w każdym drgnięciu mięśni czy przymknięciu powiek. Otworzył usta, chcąc powiedzieć coś jeszcze, przekonywać ją dalej, dopóki nie obiecałaby mu, że pójdzie z nim już dziś, tej nocy, a może rankiem, gdy minie sztorm – ale jej kolejne słowa go zatrzymały, rozproszyły kształtujące się na języku zdania. Nieistotne, jak bardzo chciałby kontynuować – nie mógł nie przystać na jej prośbę, gdy rozbrzmiewała tak rozpaczliwie; zamilkł więc, przez chwilę przyglądając jej się jeszcze, a później kiwając głową. – Jutro – częściowo się zgodził, a częściowo zapytał. – Nie odchodź tylko n-n-nigdzie – dodał szeptem, na wydechu, tak cicho, że łatwo byłoby pomylić głoski z westchnieniem. Wyprostował się, oddając jej odrobinę skradzionej przestrzeni, strząsając z siebie część ciężaru emocji niedługo później, gdy ciszę myśli zagłuszył trzask pojawiającego się znikąd skrzata.
Patrzył na nią z uśmiechem, kiedy rozmawiała z psotnym stworzeniem, negocjując warunki jego uwolnienia; widoczne rozbawienie zadrgało na jego wargach na widok pożegnalnego ukłonu, z lekkim opóźnieniem również schylił jednak głowę, bardziej podążając śladem Forsythii niż Kupidynka. – W p-p-potrzebie – powtórzył cicho i w zamyśleniu, nie powiedział jednak już nic poza tym, obiecując sobie jedynie, że następnego dnia dowie się nieco więcej na temat możliwości i umiejętności skrzatów domowych – a póki co odsuwając od siebie tę kwestię jako nieistotną, błahą; niezdolną do dłuższego odciągnięcia jego uwagi od pięknego uśmiechu czarownicy i jej ciemnych, opadających na odkryte ramiona włosów; od czerni tęczówek bez ostrzeżenia zatrzymujących go w miejscu, wprawiających serce w nierówne łomotanie i sprawiających, że odruchowo wstrzymał oddech, jakby bojąc się, że wypuszczając powietrze zburzy ten kruchy moment, zniszczy go nieodwracalnie. To wszystko wydało mu się nagle nieskończenie kruche – ich przyszłość zbudowana na wodzie, obietnica szczęścia migoczącego odlegle jak błysk złota na boisku; nieuchwytnego, mogącego zniknąć w ułamku sekundy, przepaść na dobre, skazać go na wieczne poszukiwania.
Co chciała mu powiedzieć? Chyba wiedział, ale bał się choćby o tym pomyśleć, wyszeptać bezgłośnie w zaciszu własnego umysłu; niewypowiedziane słowa prześlizgiwały się przez jego palce jak piasek, drżąc nieznośnie w otaczającej ich ciasno przestrzeni. Otworzył usta, ale nie wydobyły się z nich żadne dźwięki; szczęka zadrżała jedynie ledwie wyczuwalnie, a głowa bezwiednie przesunęła się w stronę przemykających po jego skórze palców, nieświadomie chcąc zbliżyć się do nich bardziej, łaknąc tego dotyku, ciepła bijącego od dłoni.
Wyznanie, które wreszcie opuściło jej wargi, powinno było go chyba otrzeźwić – zetrzeć na proch utkaną z uczuć konstrukcję, jednoznacznie utwierdzić go w przekonaniu, że śnił, nawet jeśli ciało pozostawało obudzone – ale wszelkie przebłyski zdrowego rozsądku, które mogłyby wyrwać go ze słodkiego upojenia amortencją, zostały od razu zagłuszone przez bijące szaleńczo serce. Uniósł spojrzenie, dopiero teraz uświadamiając sobie, że od jakiegoś już czasu przesuwało się bezwiednie wzdłuż linii przygryzionych ust, i odnajdując jej oczy; szukając w nich potwierdzenia, upewniając się, czy przypadkiem słuch nie spłatał mu figla. Kochała go od zawsze? Przypomniał sobie Hogwart, drobne dłonie zaciśnięte na trzonku miotły, wiatr rozwiewający ciemne włosy; wysokie, sięgające chmur trybuny, twarde drewno ławki pod plecami, słodkawo-korzenny smak kremowego piwa, rozpływający się po języku. Czy on również już wtedy traktował ją jako kogoś więcej niż przyjaciółkę? Czy jakimś cudem mu to umknęło? Czy coś takiego w ogóle mogło mu umknąć? W tej chwili wydawało mu się to niemożliwe, szum krwi w uszach i dudnienie rozszalałego serca nie mogłyby być bardziej jednoznaczne, tak samo jak rozlewający się za jego mostkiem gorąc. Otworzył usta, słowa zatańczyły na jego wargach, ale powstrzymał je, nim zdążyłyby przeciąć powietrze; jego własne uczucia wydawały się zbyt ciężkie, by ją nimi obarczyć, uwiązane nierozerwalnie do wszystkiego, co wniósłby do jej życia razem ze sobą – wojennego kurzu, listu gończego wystawionego na jego nazwisko, nieuniknionej plątaniny kłamstw i niedopowiedzeń; niezapowiedzianych zniknięć w środku nocy, wybuchów złości i strachu. Wypuścił powoli powietrze z płuc, przymykając na ułamek sekundy powieki, w czasie, gdy jej dłoń przemknęła po jego szyi i klatce piersiowej, zatrzymując się w okolicy mostka; własną uniósł nieświadomie, odruchowo, by uchwycić jej palce i powstrzymać przed wyczuciem uderzającego zbyt szybko serca, ale było już za późno – zdradliwe, wykrzykiwało odpowiedź za niego, nie pozwalając mu na ukrycie jej za ścianą milczenia. – Sythia – szepnął cicho, otwierając na powrót oczy, ale kiedy znów odnalazł spojrzeniem te należące do niej, głos ugrzązł mu w gardle. Siła woli skruszyła się nieodwracalnie, a on pochylił się do przodu, żeby najpierw delikatnie oprzeć czoło o jej czoło, a później – gdy resztkę zmysłów odebrało mu muśnięcie zatrzymującego się na jego skórze oddechu – zniwelować ostatnie centymetry dystansu, łącząc ich usta w pocałunku; niepewnym i zdecydowanym jednocześnie, pytającym, przepraszającym; mniej kontrolowanym w miarę, jak coraz wyraźniejszy stawał się znajomy zapach, tym razem smakowany bezpośrednio na jej wargach. I nagle nie obchodziło go już, czy jutro w ogóle istniało; jeśli szalejący nad ich głowami sztorm miał połknąć ich oboje, pochłonąć razem z kamienną latarnią i cyplem, może z całą Anglią – pozwoliłby mu na to bez zawahania.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie chciała go narażać na świadomość ciemności, która otaczała ją każdego dnia. Nici ojcowskiej władzy plątały całe jej ciało, oblepiając nawet oddech i słowa, którymi musiała meandrować między niebezpieczeństwami, gdy nie potrafiła myśleć, jak cała reszta. – Mój ojciec jest mordercą, Billy. Z zimną krwią zamordował kogoś, kogo kiedyś kochałam... Moja cała rodzina to mordercy, kłamcy, eleganckie szumowiny w białych kołnierzykach... To jest ta prawda. Prawda, którą próbowałam wyprzeć. – Milknąc, spuściła powieki, odwracając głowę gdzieś w bok, jakby chciała uciec od odpowiedzialności niewypowiedzianych słów. Resztę pozostawiła jego domysłom. Nie pasowała nigdzie, a jednocześnie darzyła zbyt wieloma uczuciami, tak wielu. Kiedy to się właściwie stało? Czyż nie miała pilnować siebie samej, by być mniej wzruszoną tym wszystkim? Była w dziwnym rozkroku pomiędzy obowiązkiem, powinnością, sercem i przyjaźnią. Wcześniej tak przecież nie było, chociaż domostwo wydawało się wtłaczać konserwatywność poglądów, tak świat i środowisko funkcjonowały na zupełnie innych zasadach. A teraz? Wszystko i wszyscy się dzieli, bo jeśli nie było się po jednej stronie, to było się przeciwko niej. Co miały począć jednostki takie jak ona? Gdzie miała znaleźć azyl dla rozdartego na wiele frontów serca? – Bolesna prawda – mruknęła jeszcze, żałując, że w ogóle o tym mówiła. Nie chciała mówić tu o tym, a jednak on pytał – troszczył się i chciał wiedzieć. Może nawet mógł pomóc? Niepewnie podniosła ciemne oczy, słysząc propozycję. Kolejne rozwiązanie, które paliłoby wszelkie mosty. Chciała mieć ciastko i zjeść ciastko. Być sytym wilkiem z całą owcą. Pogodzić to co było nie do pogodzenia, bo porzucić niczego nie chciała, nawet jeśli rozkładało się, trując ją trupim jadem. Była uzależniona od rodziny, nie mogła tak po prostu odejść, a jednak gdzieś w sobie tego pragnęła, a im dłużej spoglądała w błękitne oczy, tym bardziej zdawała sobie sprawę, że to była jedyna ścieżka, którą mogła podążyć. U jego boku, z jego pomocą, już zawsze przy nim. Był ognikiem, jaki rozpalił się w ciemnym labiryncie, z którego nie potrafiła sama się wydostać. Nęcił i kusił ciepłym światłem, bynajmniej dla własnej pychy, a jej dobra, by pozwolić jej na znalezienie wyjścia. Czy właśnie jej je wskazał? Pokiwała powoli głową, a usta zadrżały w uśmiechu. – Jutro – powtórzyła, godząc się na to co miało nadejść wraz z porankiem.
Skrzat tak, jak przybył niespodziewanie, równie zaniknął, rozwiewając zaledwie resztki smutków żłobiących kotarę przysłaniającą obiektywność. Może i dobrze, że się zjawił? Dał wytchnienie, podarował śmiech, zderzenie z czymś, co zamieszało całą sytuację, dokładając wyczekiwanego suspensu.
Im dłużej William był obok, tym mniej się bała o to, jak zareaguje. Podążył przecież do jej dłoni, nie odtrącał i nie uciekał, złożył obietnicę. Mogła u powiedzieć - chciała. Była mu to winna za wszystko, czym tego wieczoru go obarczyła. A jeśli to nie będzie coś, co go uszczęśliwi? Obarczy jeszcze bardziej i zatrwoży serce? Żył niespokojnie, tak podejrzewała, dlaczego musiała mieć czelność, by wtargnąć swymi słowami w ten świat? Pytania, pytania i jeszcze więcej pytań, roztańczonych pod kopułą zbudowaną z kruczych włosów. Był tu. Istniał. Rozumiał. Przestało się liczyć wszystko inne. Jak bardzo bolałby ją jej własny egoizm, gdyby umysł nie był spojony amortencją? Prawdą było, że nie liczył się nikt inny. Nieważne było zagrożenie łypiące czarcim okiem na Anglię. Nieważne były życia, które poległy w wojnie. Nieważny był Londyn. Nieważny ojciec. Nieważny. Nieważni. Nieważne. Ile łez by wylała nad własną myślą, gdyby przyszło jej powrócić do łaski świadomości? O jak wielką hipokryzję wówczas oskarżyłaby samą siebie, uznając ponownie za niegodną istnienia. Nigdy przecież nie chciała taka być, zbyt wiele nieprzespanych nocy poświęciła na zamartwianie się o tych, którym przyszło naprawdę cierpieć. Chciała być kryształowa i idealna w dobrotliwym pojęciu, wedle baśni czytanych w zaciszach biblioteki Hogwartu. Budowała siebie ciągle, znów od nowa, na nowo, z innej gliny, a jednak zanieczyszczonej podobnym brudem. Ile jeszcze razy miała upadać?
Ostatecznie stało się to wszystko nieważne w latarni morskiej, gdzie szept miłosnego wyznania, którego wstyd zrosił policzki rumianym pąsem kwitnącej różaną barwą begonii, przejął myśl, czyn i mowę. Nie liczyło się nic więcej poza fraszką tańczącą na ustach obojga złudnie zakochanych. Zaklęta czarem ścieliła posłanie umysłu, rozbieganego od emocji w niespokojnym koszmarze niepewności – do czasu. Barłóg myśli łagodniał, wprost przeciwnie do wymiętego koca, zsuniętego z drobnych barków kobiety.
Chciała wspiąć się wyżej i bliżej, zakończyć tę rozłąkę, jaka wodziła tęsknotą spragnioną czułości duszę. Wyciągnęła więc ręce po kwiecie jego serca, dołączając i lewą dłoń do silnej piersi, by przemknąć wyżej, pozostawiwszy jego rękę samotnie. Mknęła wzwyż powoli, kawałek po kawałeczku, zaciskając raz za razem szczupłe palce na materiale podkoszulka. Potrzebowała tego oparcia, prowadząc tę pierwszą wyprawę sięgającą ciemnej kniei kasztanowych tonów krótkich kosmków na karku. Delikatnie i spokojnie, wyrozumiale. Niegodny był pośpiech w czynie tak przenikliwie sycącym pragnienie, którego smak kołysał duszę w przeklętym pałacu złudnej miłości. Szumna pieśń sztormu, zdawała się akompaniamentem rozrywającego płuca oddechu i wybijającego się z rytmu serca. Nie chciało bowiem bić we własnym rytmie, a pragnęło tego samego tańca i kroków, które były tuż obok, przedzielone warstwą ubrań, skóry, mięsa i kości. Czy tam spoczywało największe uczucie? Pośród ściśniętych ze sobą organów, czy istniało miejsce - pustka - na to wszystko, co wydawało się drażnić zakończenia nerwowe dreszczem rozkoszy? Narastająca przyjemność, zyskująca na łapczywości rozlewała czarę odwagi po każdym pocałunku chełpliwie zgarniającym potwierdzenie uczucia. I musiała być bliżej, jak najbliżej, by przylgnąć do niego i oddychać wraz z nim – równo, zależnie. Choć zdawało się, że podyktował jej nuty, które miała zagrać na strunach ust, tak nabrawszy w garść trunek jego smaku, nie mogła porzucić improwizacji przeżycia. Napoił ją nektarem pewności, która obezwładniona z resztek rozsądku tonęła pod oceanem fascynacji cielesnej więzi, tak innej od każdej poprzedniej. Tamte bielały, bladły, chorowały na utratę ważkości, odpływały w niebyt – bo czy jeszcze miały prawo do istnienia w rażącym świetle nierealnego doznania? Nie miały, uciekły. Schowawszy się w małej klitce podświadomości, cierpiały katusze bolesnych rozstań i błędów popełnionych w pochopnie wypowiedzianych słowach. Nie chciała tego odczuwać już nigdy więcej, a skuszona każdą, nawet najkrótszą nutą czułostki uwierzyła, że przy nim nigdy tego nie zazna, by naiwnie powierzyć wszystek, którym nawet nie władała.
Musnąwszy wargi wolniej, próbowała złapać oddech, którego brakowało w żarze roznieconym na dnie płuc rozrywanych wonią mroźnego powiewu wyobraźni, przesyconego ciepłem piżmowej woni. Odsunąwszy się na milimetry, rzuciła ostatnie beznadziejne spojrzenie, jakie przemknęło między całym jej światem, który dostrzegała w jestestwie bytu Williama. Pytające i szukające odpowiedzi na niemy grom pieszczoty opuszek zwiedzających barki i szyję, niczym polanę rozlaną powiewem babiego lata.
– Teraz tak słodko mi się śnisz – mruknęła cicho, raczej dając upust swym myślom, niżeli faktycznie zwracając się do lubego. Mimo namacalnych dowodów realności tego wieczoru bała się, że za delikatnym uszczypnięciem wszystko rozpłynie się, okazując jedynie marzeniem. – Nie bądź zaledwie snem – przyznała jeszcze ciszej, może nawet odrobinę błagalnym tonem, szeptem jeno muskając opłatek ucha, ku któremu się pochyliła, by przylgnąć do policzka ukochanego. Może cytowała, może sama to wymyśliła, a jednak potrzebowała rzec to na głos, by wiedział, bo nie miała przed nim już żadnej tajemnicy. Ułożywszy się w zdania, znaczenia i treści, pozwoliła polec w jego objęciach, ginąc w zapachu ciepłego uroku. Ciało zalał spokój, nawet gdy wicher niespokojnie trącał grzbiety fal, szalejąc w burzowym ferworze chaosu.
Skrzat tak, jak przybył niespodziewanie, równie zaniknął, rozwiewając zaledwie resztki smutków żłobiących kotarę przysłaniającą obiektywność. Może i dobrze, że się zjawił? Dał wytchnienie, podarował śmiech, zderzenie z czymś, co zamieszało całą sytuację, dokładając wyczekiwanego suspensu.
Im dłużej William był obok, tym mniej się bała o to, jak zareaguje. Podążył przecież do jej dłoni, nie odtrącał i nie uciekał, złożył obietnicę. Mogła u powiedzieć - chciała. Była mu to winna za wszystko, czym tego wieczoru go obarczyła. A jeśli to nie będzie coś, co go uszczęśliwi? Obarczy jeszcze bardziej i zatrwoży serce? Żył niespokojnie, tak podejrzewała, dlaczego musiała mieć czelność, by wtargnąć swymi słowami w ten świat? Pytania, pytania i jeszcze więcej pytań, roztańczonych pod kopułą zbudowaną z kruczych włosów. Był tu. Istniał. Rozumiał. Przestało się liczyć wszystko inne. Jak bardzo bolałby ją jej własny egoizm, gdyby umysł nie był spojony amortencją? Prawdą było, że nie liczył się nikt inny. Nieważne było zagrożenie łypiące czarcim okiem na Anglię. Nieważne były życia, które poległy w wojnie. Nieważny był Londyn. Nieważny ojciec. Nieważny. Nieważni. Nieważne. Ile łez by wylała nad własną myślą, gdyby przyszło jej powrócić do łaski świadomości? O jak wielką hipokryzję wówczas oskarżyłaby samą siebie, uznając ponownie za niegodną istnienia. Nigdy przecież nie chciała taka być, zbyt wiele nieprzespanych nocy poświęciła na zamartwianie się o tych, którym przyszło naprawdę cierpieć. Chciała być kryształowa i idealna w dobrotliwym pojęciu, wedle baśni czytanych w zaciszach biblioteki Hogwartu. Budowała siebie ciągle, znów od nowa, na nowo, z innej gliny, a jednak zanieczyszczonej podobnym brudem. Ile jeszcze razy miała upadać?
Ostatecznie stało się to wszystko nieważne w latarni morskiej, gdzie szept miłosnego wyznania, którego wstyd zrosił policzki rumianym pąsem kwitnącej różaną barwą begonii, przejął myśl, czyn i mowę. Nie liczyło się nic więcej poza fraszką tańczącą na ustach obojga złudnie zakochanych. Zaklęta czarem ścieliła posłanie umysłu, rozbieganego od emocji w niespokojnym koszmarze niepewności – do czasu. Barłóg myśli łagodniał, wprost przeciwnie do wymiętego koca, zsuniętego z drobnych barków kobiety.
Chciała wspiąć się wyżej i bliżej, zakończyć tę rozłąkę, jaka wodziła tęsknotą spragnioną czułości duszę. Wyciągnęła więc ręce po kwiecie jego serca, dołączając i lewą dłoń do silnej piersi, by przemknąć wyżej, pozostawiwszy jego rękę samotnie. Mknęła wzwyż powoli, kawałek po kawałeczku, zaciskając raz za razem szczupłe palce na materiale podkoszulka. Potrzebowała tego oparcia, prowadząc tę pierwszą wyprawę sięgającą ciemnej kniei kasztanowych tonów krótkich kosmków na karku. Delikatnie i spokojnie, wyrozumiale. Niegodny był pośpiech w czynie tak przenikliwie sycącym pragnienie, którego smak kołysał duszę w przeklętym pałacu złudnej miłości. Szumna pieśń sztormu, zdawała się akompaniamentem rozrywającego płuca oddechu i wybijającego się z rytmu serca. Nie chciało bowiem bić we własnym rytmie, a pragnęło tego samego tańca i kroków, które były tuż obok, przedzielone warstwą ubrań, skóry, mięsa i kości. Czy tam spoczywało największe uczucie? Pośród ściśniętych ze sobą organów, czy istniało miejsce - pustka - na to wszystko, co wydawało się drażnić zakończenia nerwowe dreszczem rozkoszy? Narastająca przyjemność, zyskująca na łapczywości rozlewała czarę odwagi po każdym pocałunku chełpliwie zgarniającym potwierdzenie uczucia. I musiała być bliżej, jak najbliżej, by przylgnąć do niego i oddychać wraz z nim – równo, zależnie. Choć zdawało się, że podyktował jej nuty, które miała zagrać na strunach ust, tak nabrawszy w garść trunek jego smaku, nie mogła porzucić improwizacji przeżycia. Napoił ją nektarem pewności, która obezwładniona z resztek rozsądku tonęła pod oceanem fascynacji cielesnej więzi, tak innej od każdej poprzedniej. Tamte bielały, bladły, chorowały na utratę ważkości, odpływały w niebyt – bo czy jeszcze miały prawo do istnienia w rażącym świetle nierealnego doznania? Nie miały, uciekły. Schowawszy się w małej klitce podświadomości, cierpiały katusze bolesnych rozstań i błędów popełnionych w pochopnie wypowiedzianych słowach. Nie chciała tego odczuwać już nigdy więcej, a skuszona każdą, nawet najkrótszą nutą czułostki uwierzyła, że przy nim nigdy tego nie zazna, by naiwnie powierzyć wszystek, którym nawet nie władała.
Musnąwszy wargi wolniej, próbowała złapać oddech, którego brakowało w żarze roznieconym na dnie płuc rozrywanych wonią mroźnego powiewu wyobraźni, przesyconego ciepłem piżmowej woni. Odsunąwszy się na milimetry, rzuciła ostatnie beznadziejne spojrzenie, jakie przemknęło między całym jej światem, który dostrzegała w jestestwie bytu Williama. Pytające i szukające odpowiedzi na niemy grom pieszczoty opuszek zwiedzających barki i szyję, niczym polanę rozlaną powiewem babiego lata.
– Teraz tak słodko mi się śnisz – mruknęła cicho, raczej dając upust swym myślom, niżeli faktycznie zwracając się do lubego. Mimo namacalnych dowodów realności tego wieczoru bała się, że za delikatnym uszczypnięciem wszystko rozpłynie się, okazując jedynie marzeniem. – Nie bądź zaledwie snem – przyznała jeszcze ciszej, może nawet odrobinę błagalnym tonem, szeptem jeno muskając opłatek ucha, ku któremu się pochyliła, by przylgnąć do policzka ukochanego. Może cytowała, może sama to wymyśliła, a jednak potrzebowała rzec to na głos, by wiedział, bo nie miała przed nim już żadnej tajemnicy. Ułożywszy się w zdania, znaczenia i treści, pozwoliła polec w jego objęciach, ginąc w zapachu ciepłego uroku. Ciało zalał spokój, nawet gdy wicher niespokojnie trącał grzbiety fal, szalejąc w burzowym ferworze chaosu.
Jutro. Nie spodziewał się, że można było tak kurczowo uchwycić się jednego słowa, owinąć wokół niego całą teraźniejszość i przyszłość, wszystkie myśli, nadzieje, obawy – koniec końców, był to przecież tylko zlepek głosek, mniej lub bardziej przypadkowych – a jednak wystarczyło zaledwie kilkukrotne jego powtórzenie, żeby stało się zaklęciem, obietnicą, dobrą wróżbą. Naznaczoną strachem, bo nic tak nie przerażało, jak niewiadoma – ale był to lęk, który był gotów znieść, byle tylko nie musieć już mierzyć się z kolejną rozłąką; zastanawiać się, co robiła i jakimi ścieżkami kroczyła, ze świadomością, że jej świat każdego dnia sprawiał jej cierpienie. Widział je przecież: słyszał w układających się w wyznania zdaniach, okrutnych, brutalnych; wargi mu zadrżały, nie wiedział, co powinien odpowiedzieć – z jednej strony zdając sobie sprawę, kim była jej rodzina, z drugiej – podejrzewając, że mimo wszystkiego, za co byli odpowiedzialni, wciąż pozostawali jej bliscy. Zostaw ich, chciał powiedzieć, przekonać ją, żeby pozostawiła to wszystko za sobą i nigdy tam nie wracała, zdając sobie sprawę – przeczuwając – że w innym wypadku prędzej czy później będą zmuszeni stanąć naprzeciw siebie, ale nie potrafił wydusić z siebie tych słów. Nie teraz, nie, gdy udało im się jakimś cudem wyrwać dla siebie tych kilka ulotnych godzin, podczas których – odcięci przez burzę, wiatr, opierające się nawałnicy, grube ściany latarni – mogli nie myśleć o tym, co czekało na nich na zewnątrz. Nie obchodziło go to zresztą, bo w tamtym momencie nie istniało nic oprócz drżącego w blasku ognia wnętrza, oprócz wygrywanej gdzieś ponad głowami melodii, i oprócz ogrzewającego skórę ciepła – pochodzącego od płomieni i spojrzeń, gorącego, kojącego; w jakiś magiczny sposób odganiającego lodowaty chłód, który od czasu powrotu z Azkabanu gościł w jego wnętrznościach niemal nieprzerwanie.
Jutro.
Odetchnął powoli, raz jeszcze używając tego słowa jako inkantacji do odegnania niepotrzebnych myśli, wątpliwości, ciężaru tkwiącego gdzieś za mostkiem; może nic z tego i tak nie miało żadnego znaczenia, może dlatego los sprowadził ich jednocześnie w jeden punkt, żeby w końcu uświadomić im, że tu było ich miejsce? Przeniósł spojrzenie na Forsythię, w parze ciemnych oczu szukając odpowiedzi, sposobu na rozplątanie mętliku we własnej głowie; pojawienie się domowego skrzata wyrwało go z tego stanu tylko na chwilę – gdy zniknął, po paru minutach już nie pamiętał, że w ogóle ich odwiedził. Senne wspomnienie zostało skutecznie odegnane przez coś zdecydowanie bardziej rzeczywistego, policzki zabarwione czerwienią, opuszki palców pozostawiające gorące ślady na jego skórze, drażniące szyję, ramiona, kark; niekontrolowany dreszcz przebiegł wzdłuż jego kręgosłupa, gdy palce Forsythii zaplątały się w jego włosach; otworzył usta, łapiąc gwałtowniej powietrze, jakby się obawiał, że mu go zabraknie – osamotnione dłonie odsuwając od mostka i zamiast tego otaczając nimi okryte jedynie zwiewną sukienką ciało, błądząc po plecach, śledząc linie jednocześnie znajome i obce, wcześniej dalekie, teraz – niemożliwie wręcz bliskie.
Nie mówił nic, bo słowa wydawały się nieodpowiednie, zresztą – nawet gdyby chciał, nie potrafiłby zebrać w całość myśli; te rozpraszały się bezpowrotnie pod ulotnym oddechem każdego kolejnego pocałunku, chaotyczne i pozbawione sensu nawet na chwilę po tym, jak Forsythia odsunęła się od niego na moment, szepcząc słowa, których początkowo nie zrozumiał. – Nie jestem – odpowiedział ledwie słyszalnie, wciąż nie do końca pewny, czy nie wyobraził sobie dźwięków zatrzymujących się gorącem na jego uchu, słów, które bardziej wyczuwał niż odbierał zmysłami. Ledwie zapewnienie opuściło jego usta, zawahał się jednak; niepewny już, czy Forsythia przypadkiem nie miała racji. Czy śnił, czy śnili oboje? Przesunął dłoń wzdłuż jej barków, muskając kciukiem łopatki, powoli, niespiesznie; szukając potwierdzenia albo obalenia wysuniętej tezy – i nie odnajdując ani jednego, ani drugiego. – Ale jeśli tak, t-t-to zostańmy tu jeszcze chwilę – dodał szeptem, odwracając się powoli, tak, żeby móc usiąść przodem do trzaskającego w kominku ognia, przyciągnąć ją do siebie, pozwolić oprzeć się o ramię; mogli zostać tak do rana, pogrążając się we śnie lub nie – choć jeśli chodziło o niego, to nie chciał stracić ani minuty spośród tych dzielących ich od rozwiania się chmur i ucichnięcia szalejącego sztormu. – Opowiedz mi o czymś d-d-dobrym, co spotkało cię ostatnio – poprosił; żyła w świecie zasnutym cieniami, ale nie wierzył, by od czasu do czasu nie przebijały się przez nie jaśniejsze promienie. A nawet jeśli nie – mogła kłamać, tkać ze słów dowolne historie, mniej lub bardziej prawdziwe; w tamtym momencie, zawieszonym gdzieś pomiędzy snem a przebudzeniem, uwierzyłby jej we wszystko.
| zt x2 <3
Jutro.
Odetchnął powoli, raz jeszcze używając tego słowa jako inkantacji do odegnania niepotrzebnych myśli, wątpliwości, ciężaru tkwiącego gdzieś za mostkiem; może nic z tego i tak nie miało żadnego znaczenia, może dlatego los sprowadził ich jednocześnie w jeden punkt, żeby w końcu uświadomić im, że tu było ich miejsce? Przeniósł spojrzenie na Forsythię, w parze ciemnych oczu szukając odpowiedzi, sposobu na rozplątanie mętliku we własnej głowie; pojawienie się domowego skrzata wyrwało go z tego stanu tylko na chwilę – gdy zniknął, po paru minutach już nie pamiętał, że w ogóle ich odwiedził. Senne wspomnienie zostało skutecznie odegnane przez coś zdecydowanie bardziej rzeczywistego, policzki zabarwione czerwienią, opuszki palców pozostawiające gorące ślady na jego skórze, drażniące szyję, ramiona, kark; niekontrolowany dreszcz przebiegł wzdłuż jego kręgosłupa, gdy palce Forsythii zaplątały się w jego włosach; otworzył usta, łapiąc gwałtowniej powietrze, jakby się obawiał, że mu go zabraknie – osamotnione dłonie odsuwając od mostka i zamiast tego otaczając nimi okryte jedynie zwiewną sukienką ciało, błądząc po plecach, śledząc linie jednocześnie znajome i obce, wcześniej dalekie, teraz – niemożliwie wręcz bliskie.
Nie mówił nic, bo słowa wydawały się nieodpowiednie, zresztą – nawet gdyby chciał, nie potrafiłby zebrać w całość myśli; te rozpraszały się bezpowrotnie pod ulotnym oddechem każdego kolejnego pocałunku, chaotyczne i pozbawione sensu nawet na chwilę po tym, jak Forsythia odsunęła się od niego na moment, szepcząc słowa, których początkowo nie zrozumiał. – Nie jestem – odpowiedział ledwie słyszalnie, wciąż nie do końca pewny, czy nie wyobraził sobie dźwięków zatrzymujących się gorącem na jego uchu, słów, które bardziej wyczuwał niż odbierał zmysłami. Ledwie zapewnienie opuściło jego usta, zawahał się jednak; niepewny już, czy Forsythia przypadkiem nie miała racji. Czy śnił, czy śnili oboje? Przesunął dłoń wzdłuż jej barków, muskając kciukiem łopatki, powoli, niespiesznie; szukając potwierdzenia albo obalenia wysuniętej tezy – i nie odnajdując ani jednego, ani drugiego. – Ale jeśli tak, t-t-to zostańmy tu jeszcze chwilę – dodał szeptem, odwracając się powoli, tak, żeby móc usiąść przodem do trzaskającego w kominku ognia, przyciągnąć ją do siebie, pozwolić oprzeć się o ramię; mogli zostać tak do rana, pogrążając się we śnie lub nie – choć jeśli chodziło o niego, to nie chciał stracić ani minuty spośród tych dzielących ich od rozwiania się chmur i ucichnięcia szalejącego sztormu. – Opowiedz mi o czymś d-d-dobrym, co spotkało cię ostatnio – poprosił; żyła w świecie zasnutym cieniami, ale nie wierzył, by od czasu do czasu nie przebijały się przez nie jaśniejsze promienie. A nawet jeśli nie – mogła kłamać, tkać ze słów dowolne historie, mniej lub bardziej prawdziwe; w tamtym momencie, zawieszonym gdzieś pomiędzy snem a przebudzeniem, uwierzyłby jej we wszystko.
| zt x2 <3
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nad Yorkshire zapadła noc głucha i zimna, wietrzna i ponura, gdy Rookwood prowadziła Tatianę leśnymi ścieżkami nieopodal miasteczka Flamborough w sobie tylko znanym kierunku. Obiecała, ze ma dla niej niespodziankę. Niespodziankę połączoną z nauką, którą jej obiecała. Tej nocy, wyjątkowo, zamiast papierosem poczęstowała Rosjankę bułeczką maślaną posmarowaną owocową konfiturą - tak dla pobudzenie apetytu na więcej.
- Wiesz, że nieopodal stąd doszło do jednej z brutalniejszych walk podczas buntu goblinów? - zagadnęła pogodnie Sigrun, jakby mówiła o tym jaki smak konfitury lubi do kanapek, a nie eskalacji przemocy, oglądając się przy tym przez ramię na Rosjankę, kiedy prowadziła ją leśną ścieżką ku polanie, gdzie przyszykowała dla swej słodkiej przyjaciółki niespodziankę. Tatiana miała prawo tego nie wiedzieć, nie pochodziła z Anglii, a nawet nie z pobliskiego kraju, tylko odległej Syberii. Ich historia mogła być jej obca. Była to jednak interesująca ciekawostka z pewnego powodu. - Ponoć nocami wciąż słychać tutaj krzyki poległych goblinów. Może będziemy mieć szczęście? - zaśmiała się, poprawiając szal wokół szyi, gdy podmuch mroźnego wiatru smagnął ją w twarz. Zazwyczaj blade jak biała ściana policzki Sigrun teraz były od tej pogody lekko zaczerwienione. Uszy schowała pod futrzaną czapą; w tym roku nosiła ją chyba po raz pierwszy, nigdy bowiem nie nadeszła tak surowa zima jak teraz. Wielka Brytania została wręcz zakopana pod grubą pierzyną śniegu, który nie przestawał sypać. - Czy taka zima sprawia, że czujesz się bardziej jak w domu, Tati? - spytała rozbawiona, bo tak właściwie to nie raz już słyszała od Dolohov, że tutejsze zimy to nie są prawdziwe zimy - w porównaniu z tymi jakie mieli na Syberii. Tę jednak nazywali zimą stulecia.
Jakby na zawołanie zerwał się jeszcze silniejszy wiatr i znów sypnęło śniegiem, Sigrun uniosła więc różdżkę i wyszeptała Caelum, aby magiczna bariera osłoniła je obie przed niepogodą. Zaraz potem koniec cisowego drewienka rozjarzył się światłem Lumos, które rozproszyło ciemność na ścieżce. - Już niedaleko - zapewniła Sigrun swą towarzyszkę. Jej także nie uśmiechało się przeć przez śnieżne zaspy, musiały tam jednak dotrzeć pieszo, nie wytłumaczyłaby Dolohov, której obce było Yorkshire, jak dotrzeć w to konkretne miejsce - polanę nieopodal miasteczka Flamborough, zamieszkiwanego przez mugoli. Dziś domy należące wcześniej do niemagicznych stały puste. Sigrun osobiście się o to postarała.
- Może pochwalisz mi się jakie postępy zrobiłaś ostatnio? - spytała znów, tym razem nie oglądając się za siebie, w jej glosie zabrzmiała jednak szczera ciekawość. Czy Dolohov nie marnotrawiła czasu i danej jej szansy?
rzut na opętanie - 63
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Słodkość rozpływająca się na języku była niemal nierealna; kłócąca się z porą dnia, krajobrazem, finalnie samą Rookwood, która zdecydowała się uraczyć młodszą koleżankę tymże smakołykiem – nieco rozbawiona Tatiana przyjęła jednak gest dobrej woli, traktując go za niemal uroczy, kiedy wspólnie pokonywały zaspy i nagie konary drzew, w drodze na polanę.
Mimo zmroku, który zaścielił okolicę, wciąż było dość jasno – być może biała, połyskująca mrozem pierzyna stanowiła idealny punkt światła, jednocześnie spowijając całą okolicę w wyciszającej aurze.
Słyszała i widziała własny oddech, słyszała głuchy chrzęst skrzypiącego pod ciężkimi butami śniegu, w końcu ciche słowa Sigrun, która rozpoczęła krótką opowieść o goblinach. Tatiana nie wiedziała o stworach wiele, jedynie tyle ile miała z nimi do czynienia w banku Gringotta. Ich bunty były jednak wydarzeniem na taką skalę, by maglowali ich historię nawet w murach skandynawskiej szkoły. Oczywiście pamiętała z tego niewiele.
– Lubisz taką nutę grozy? – mruknęła w odpowiedzi na śmiech kobiety, unosząc przy tym brew ku górze. Sceneria iście z horroru, późną nocą spacerować wśród jęków poległych stworzeń. Sama Dolohov wydawała się jednak niezbyt przejęta taką możliwością, w końcu przyszły tutaj w konkretnym celu, choć sama jeszcze nie do końca wiedziała jakim – słodziutka Sigrun Rookwood lubiła robić jej niespodzianki.
Otuliła się szczelniej ciemnym futrem, zarzucając kaptur na głowę, kiedy szorstki podmuch wiatru rozwiał ciemne pasma włosów; porcelanowe poliki pokrył drobny róż, choć nie było jej zimno pod ciepłym ubraniem i przyzwyczajeniem do takich temperatur.
– To najładniejszy czas odkąd jestem w waszej Anglii, poważnie – odpowiedziała niemal od razu, przy okazji rozglądając się krótko po okolicy. Wieczna szaruga i wilgoć odeszła w tymczasową niepamięć, robiąc miejsce zimie – może nie tak prawdziwej, jaka panowała w Rosji, ale stanowiącej chociażby namiastkę – Można w końcu odetchnąć świeżym powietrzem, gdy cały ten szlam skuł lód – bo choć stolicę wyczyszczono, Anglia przesiąkła specyficznym zapachem już na dobre.
Dreptała zaraz obok Sigrun przy barierze i obok subtelnego światła, powtarzając kroki kobiety uważnie.
– Pytasz o? – o zaklęcia, którymi kiedyś wspólnie przepytywały urokliwe małżeństwo w Londynie, o protekcję, którą osłaniała je w Niebieskim Lesie, czy inne talenty, które z kolei zaprezentowała lordowi Bulstrode? – Swoją drogą, nie opowiadałam ci o tym, że w iście arystokratyczny sposób wsypaliśmy do Tower Daya? Nooo, tego... – zatrzymała się na moment, szukając angielskiego odpowiednika tego słowa – Biżutera? Jubilera! – powiedziała w końcu z nutą uśmiechu, wspominając dzień, w którym uznany specjalista od błyskotek trafił do twierdzy – Okropny idiota, ale było całkiem przyjemnie.
Mimo zmroku, który zaścielił okolicę, wciąż było dość jasno – być może biała, połyskująca mrozem pierzyna stanowiła idealny punkt światła, jednocześnie spowijając całą okolicę w wyciszającej aurze.
Słyszała i widziała własny oddech, słyszała głuchy chrzęst skrzypiącego pod ciężkimi butami śniegu, w końcu ciche słowa Sigrun, która rozpoczęła krótką opowieść o goblinach. Tatiana nie wiedziała o stworach wiele, jedynie tyle ile miała z nimi do czynienia w banku Gringotta. Ich bunty były jednak wydarzeniem na taką skalę, by maglowali ich historię nawet w murach skandynawskiej szkoły. Oczywiście pamiętała z tego niewiele.
– Lubisz taką nutę grozy? – mruknęła w odpowiedzi na śmiech kobiety, unosząc przy tym brew ku górze. Sceneria iście z horroru, późną nocą spacerować wśród jęków poległych stworzeń. Sama Dolohov wydawała się jednak niezbyt przejęta taką możliwością, w końcu przyszły tutaj w konkretnym celu, choć sama jeszcze nie do końca wiedziała jakim – słodziutka Sigrun Rookwood lubiła robić jej niespodzianki.
Otuliła się szczelniej ciemnym futrem, zarzucając kaptur na głowę, kiedy szorstki podmuch wiatru rozwiał ciemne pasma włosów; porcelanowe poliki pokrył drobny róż, choć nie było jej zimno pod ciepłym ubraniem i przyzwyczajeniem do takich temperatur.
– To najładniejszy czas odkąd jestem w waszej Anglii, poważnie – odpowiedziała niemal od razu, przy okazji rozglądając się krótko po okolicy. Wieczna szaruga i wilgoć odeszła w tymczasową niepamięć, robiąc miejsce zimie – może nie tak prawdziwej, jaka panowała w Rosji, ale stanowiącej chociażby namiastkę – Można w końcu odetchnąć świeżym powietrzem, gdy cały ten szlam skuł lód – bo choć stolicę wyczyszczono, Anglia przesiąkła specyficznym zapachem już na dobre.
Dreptała zaraz obok Sigrun przy barierze i obok subtelnego światła, powtarzając kroki kobiety uważnie.
– Pytasz o? – o zaklęcia, którymi kiedyś wspólnie przepytywały urokliwe małżeństwo w Londynie, o protekcję, którą osłaniała je w Niebieskim Lesie, czy inne talenty, które z kolei zaprezentowała lordowi Bulstrode? – Swoją drogą, nie opowiadałam ci o tym, że w iście arystokratyczny sposób wsypaliśmy do Tower Daya? Nooo, tego... – zatrzymała się na moment, szukając angielskiego odpowiednika tego słowa – Biżutera? Jubilera! – powiedziała w końcu z nutą uśmiechu, wspominając dzień, w którym uznany specjalista od błyskotek trafił do twierdzy – Okropny idiota, ale było całkiem przyjemnie.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dzieląc się z Dolohov słodką, maślaną bułeczką z owocowymi powidłami nie miała na myśli nic konkretnego, nie miał być to gest przyjaźni, nie miał znaczyć właściwie nic. Ot, po prostu, zwinęła dwie do kieszeni przed wyjściem z domu. W zimową porę, zwłaszcza tak surową i chłodną, człowiek o wiele szybciej robił się głodny.
- Uwielbiam - przyznała szczerze Sigrun, niezmiennie wciąż pogodnym tonem, jakby nie rozmawiały o jednym z bardziej krwawych rozdziałów w historii konfliktu czarodziejów i goblinów. Taka była jednak prawda. Pociągały ją takie miejsca i podobne opowieści. Miały coś w sobie, co wiedźmę fascynowało. Lubiła je odwiedzać, wyobrażać sobie, że mają miejsce właśnie w tej chwili. Widziała to oczyma własnej, chorej wyobraźni. Do tego - z biegiem czasu dowiedziała się, że takie właśnie miejsca mają w sobie pewną moc. Przemoc, nienawiść i czarna magia zawsze pozostawiały po sobie ślad. Znając choćby podstawy numerologii czarodziej mógł to wyczuć.
- Pozostaje mi zatem cieszyć się, że wreszcie poczułaś się bardziej jak w domu - zaśmiała się Rookwood. Usłyszała właściwie to, czego się spodziewała. Surowa zima zaskoczyła Anglików, Irlandczyków, Walijczyjów i Szkotów, lecz na Rosjance najwyraźniej nie wywierała za dużego wrażenia. Jasnowłosa wiedźma nie narzekała szczególnie, zawsze preferowała chłodniejszą pogodę, ten rok uznawała zaś za ciekawe doświadczenie, choć nie wszystkie jej szaty były na to przygotowane i niejednokrotnie zmarzły jej cztery litery. - Gdyby tak zamarzł albo zdechł z głodu cały Zakon Feniksa, byłabym bardziej rada. Może wyślemy ich na Syberię, co? Tam jest chyba jeszcze zimniej[/] - zaproponowała pogodnie. Dotarły do niej opowieści o tej krainie zimy, gdzie ponoć mogła zamarznąć nawet wódka. Tego sobie właściwie nie wyobrażała.
- [b]Pytam o czarną magię, której tak chciałaś się uczyć - odpowiedziała, lekko unosząc brew, bo przecież między innymi dlatego się spotkały. Gdyby chciała spędzić z Dolohov czas towarzysko, na pewno nie wybrałaby zaśnieżonej ścieżki w lesie, gdzie piździło złem. Obejrzała się na Rosjankę przez ramię na wspomnienie nazwiska. - Daya? Jubilera Daya?/b] - zastanowiła się. Kojarzyła to nazwisko ze sklepem jubilerskim, lecz nigdy nie miała okazji, aby coś u niego kupić. Sigrun pokręciła głową przecząco. - [b]Nie słyszałam jeszcze. Dlaczego trafił do Tower? - spytała. Nie wykluczała, że ktoś wspomniał o tym w jej towarzystwie, jeśli miało to związek z Rycerzami Walpurgii, najwyraźniej jednak czarownicy jednym uchem to wpadło, drugim wypadło.
Sigrun znów machnęła różdżką, rozpędzając z ich drogi śnieg; dotarły na skraj niewielkiej polany, nad którą czarownica rozpaliła okrągłą kulę Lumos maxima, a wówczas Tatiana mogła przyjrzeć uważniej się temu, co przygotowała - nad polaną rozpościerało się zaklęcie Caelum od jakiegoś czasu, warstwa śniegu nie była więc gruba. Na środku polany leżał spetryfikowany, młody mężczyzna, w kręgu ułożonym z dwunastu czarnych świec. Obok niego księga, oprawiona w czarną skórę, na której wygrawerowano na czerwono tytuł i kilka symboli.
- Jesteś gotowa? - zwróciła się do Tatiany takim tonem, jakby proponowała jej coś niemalże erotycznego.
- Uwielbiam - przyznała szczerze Sigrun, niezmiennie wciąż pogodnym tonem, jakby nie rozmawiały o jednym z bardziej krwawych rozdziałów w historii konfliktu czarodziejów i goblinów. Taka była jednak prawda. Pociągały ją takie miejsca i podobne opowieści. Miały coś w sobie, co wiedźmę fascynowało. Lubiła je odwiedzać, wyobrażać sobie, że mają miejsce właśnie w tej chwili. Widziała to oczyma własnej, chorej wyobraźni. Do tego - z biegiem czasu dowiedziała się, że takie właśnie miejsca mają w sobie pewną moc. Przemoc, nienawiść i czarna magia zawsze pozostawiały po sobie ślad. Znając choćby podstawy numerologii czarodziej mógł to wyczuć.
- Pozostaje mi zatem cieszyć się, że wreszcie poczułaś się bardziej jak w domu - zaśmiała się Rookwood. Usłyszała właściwie to, czego się spodziewała. Surowa zima zaskoczyła Anglików, Irlandczyków, Walijczyjów i Szkotów, lecz na Rosjance najwyraźniej nie wywierała za dużego wrażenia. Jasnowłosa wiedźma nie narzekała szczególnie, zawsze preferowała chłodniejszą pogodę, ten rok uznawała zaś za ciekawe doświadczenie, choć nie wszystkie jej szaty były na to przygotowane i niejednokrotnie zmarzły jej cztery litery. - Gdyby tak zamarzł albo zdechł z głodu cały Zakon Feniksa, byłabym bardziej rada. Może wyślemy ich na Syberię, co? Tam jest chyba jeszcze zimniej[/] - zaproponowała pogodnie. Dotarły do niej opowieści o tej krainie zimy, gdzie ponoć mogła zamarznąć nawet wódka. Tego sobie właściwie nie wyobrażała.
- [b]Pytam o czarną magię, której tak chciałaś się uczyć - odpowiedziała, lekko unosząc brew, bo przecież między innymi dlatego się spotkały. Gdyby chciała spędzić z Dolohov czas towarzysko, na pewno nie wybrałaby zaśnieżonej ścieżki w lesie, gdzie piździło złem. Obejrzała się na Rosjankę przez ramię na wspomnienie nazwiska. - Daya? Jubilera Daya?/b] - zastanowiła się. Kojarzyła to nazwisko ze sklepem jubilerskim, lecz nigdy nie miała okazji, aby coś u niego kupić. Sigrun pokręciła głową przecząco. - [b]Nie słyszałam jeszcze. Dlaczego trafił do Tower? - spytała. Nie wykluczała, że ktoś wspomniał o tym w jej towarzystwie, jeśli miało to związek z Rycerzami Walpurgii, najwyraźniej jednak czarownicy jednym uchem to wpadło, drugim wypadło.
Sigrun znów machnęła różdżką, rozpędzając z ich drogi śnieg; dotarły na skraj niewielkiej polany, nad którą czarownica rozpaliła okrągłą kulę Lumos maxima, a wówczas Tatiana mogła przyjrzeć uważniej się temu, co przygotowała - nad polaną rozpościerało się zaklęcie Caelum od jakiegoś czasu, warstwa śniegu nie była więc gruba. Na środku polany leżał spetryfikowany, młody mężczyzna, w kręgu ułożonym z dwunastu czarnych świec. Obok niego księga, oprawiona w czarną skórę, na której wygrawerowano na czerwono tytuł i kilka symboli.
- Jesteś gotowa? - zwróciła się do Tatiany takim tonem, jakby proponowała jej coś niemalże erotycznego.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Miejsce miało w sobie specyficzną aurę; unosiła się w powietrzu, osiadała na skrzącym się od mrozu śniegu, wyczuwalna niemal w nosie i pod dotykiem palców – ciemna magia w istocie zostawiała ślady. Teraz spotęgowana przez świst wiatru i mróz zaglądający pod ciężkie ubranie, skrzypiący śnieg i bezdenną ciszę, przerywaną jedynie ich oddechami i kolejnymi słowami.
Dolohov uśmiechnęła się pod nosem na komentarz Sigrun; tak jak sądziła. Wiedziała też, że nie mogła wybrać tego miejsca całkowicie przypadkiem – poza odosobnieniem, a tym samym wygodą, naprawdę mogło sprzyjać temu, co zamierzały robić. I choć w pewnym sensie Tatiana wiedziała, czego się spodziewać, dużą część niespodzianki zostawiła starszej koleżance, nie chcąc psuć samej sobie elementu zaskoczenia.
– Sybir? Daj spokój, myślę, z całym szacunkiem, skarbie, że nawet ty nie dałabyś rady – wypowiedziała z nutą przekorności, wciąż jednak uśmiechając się pod nosem. Tereny skute wiecznym lodem i przykryte nieustającym śniegiem; mogła sobie tylko wyobrażać, jak łatwo i przyjemnie pochłonęłyby cały przeklęty Zakon, raz na zawsze neutralizując smród szlamu i idiotyczną liberalność.
– Mhmmmm. Szmuglowanie szlam, w dużej mierze. Jeszcze jakieś pierdolety – rzuciła krótko, bowiem faktyczny zarzut interesował ją tyle, co wcale. Liczyło się wykonane zadanie, do którego, prawdę mówiąc, nie musiała nawet nadto się przykładać, choć pojmanie Daya w Piórku Feniksa wyglądało całkiem efektownie.
Podniosła spojrzenie, kiedy znalazły się na polanie; pierw rozglądała się wokół, z faktycznym zaciekawieniem, a kiedy kula światła rozjaśniła okolicę, a wzrok napotkał spetryfikowane ciało, brwi Tatiany drgnęły w górę. Krąg świec, bezwładna sylwetka; przez moment miała wrażenie, że spogląda na rycinę z własnej księgi prawiącej o tajnikach nekromancji; rozchylone usta i nieco odległe spojrzenie zdradziło jej ekscytację. Miała wrażenie, jak gdyby zaśnieżona ziemia żyła własnym życiem, pulsowała magią i krwią, która wsiąknęła weń lata temu.
– Jestem – wypowiedziała niemal od razu, odchylając kaptur futra w tył, jak gdyby chciała bardziej przyjrzeć się scenerii, którą przygotowała Rookwood – Kto to?
Dolohov uśmiechnęła się pod nosem na komentarz Sigrun; tak jak sądziła. Wiedziała też, że nie mogła wybrać tego miejsca całkowicie przypadkiem – poza odosobnieniem, a tym samym wygodą, naprawdę mogło sprzyjać temu, co zamierzały robić. I choć w pewnym sensie Tatiana wiedziała, czego się spodziewać, dużą część niespodzianki zostawiła starszej koleżance, nie chcąc psuć samej sobie elementu zaskoczenia.
– Sybir? Daj spokój, myślę, z całym szacunkiem, skarbie, że nawet ty nie dałabyś rady – wypowiedziała z nutą przekorności, wciąż jednak uśmiechając się pod nosem. Tereny skute wiecznym lodem i przykryte nieustającym śniegiem; mogła sobie tylko wyobrażać, jak łatwo i przyjemnie pochłonęłyby cały przeklęty Zakon, raz na zawsze neutralizując smród szlamu i idiotyczną liberalność.
– Mhmmmm. Szmuglowanie szlam, w dużej mierze. Jeszcze jakieś pierdolety – rzuciła krótko, bowiem faktyczny zarzut interesował ją tyle, co wcale. Liczyło się wykonane zadanie, do którego, prawdę mówiąc, nie musiała nawet nadto się przykładać, choć pojmanie Daya w Piórku Feniksa wyglądało całkiem efektownie.
Podniosła spojrzenie, kiedy znalazły się na polanie; pierw rozglądała się wokół, z faktycznym zaciekawieniem, a kiedy kula światła rozjaśniła okolicę, a wzrok napotkał spetryfikowane ciało, brwi Tatiany drgnęły w górę. Krąg świec, bezwładna sylwetka; przez moment miała wrażenie, że spogląda na rycinę z własnej księgi prawiącej o tajnikach nekromancji; rozchylone usta i nieco odległe spojrzenie zdradziło jej ekscytację. Miała wrażenie, jak gdyby zaśnieżona ziemia żyła własnym życiem, pulsowała magią i krwią, która wsiąknęła weń lata temu.
– Jestem – wypowiedziała niemal od razu, odchylając kaptur futra w tył, jak gdyby chciała bardziej przyjrzeć się scenerii, którą przygotowała Rookwood – Kto to?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Skarbie, jeszcze nie wiesz do czego jestem zdolna i co mogę znieść. Nawet ten wasz cały Sybir by mnie nie powstrzymał - oświadczyła butnie Sigrun, spoglądając na przekorną Tatianę znad ramienia, oburzona tymi słowami. Naprawdę Dolohov jeszcze w nią wątpiła? Kraina surowej zimy nie mogła być groźniejsza od potężnej anomalii, która zakłócała działanie magii na całych Wyspach Brytyjskich, armii dementorów w Azkabanie i pradawnych bożków, starożytnej magii Locus Nihil, którym sprostała. - Cóż tam takiego jest poza niedźwiedziami i niską temperaturą? Odpowiednio zaczarowana szata i dałabym sobie radę - zakpiła Rookwood, pewnym siebie tonem, bo choć z opowieści Tatiany, jakimi raczyła ją wcześniej, wyłaniał się obraz surowy, to wciąż była tylko kraina geograficzna - o kryjącej się tam potężnej magii, czy potworach nie wspominała. Może to skłoniłoby Sigrun do podróży, do których nigdy nie czuła szczególnych ciągąt.
- Ach, czyli kolejny idiota - westchnęła z żalem. - Szkoda. Miał chyba szansę na karierę i pieniądze, skoro tyle innych sklepów się zamknęło. Niektórzy nie potrafią wykorzystać swojej szansy. Oby zgnił w Tower, psidwakosyn - podsumowała wiedźma, kręcąc przy tym głową, bo nie potrafiła wciąż zrozumieć dlaczego czarodzieje czystej krwi ją zdradzali dla szlam. W imię czego? Czy nie chcieliby żyć w świecie, gdzie nie musieli się ukrywać, który byłby dla nich?
W miejscu, gdzie zabrakłoby obrzydliwych robaków takich jak ten leżący właśnie na ziemi, o którego pytała Rosjanka, kiedy tylko światło Lumos Maxima rozproszyło ciemności na niewielkiej polanie.
- Nikt szczególny. Jego imię nie jest nic warte - odpowiedziała Sigrun, zsuwając z czoła lekko futrzaną czapę, gdy nasunęła się jej na oczy. Było tak zimno, że uszy miała czerwone, co mogło nieco kłócić się z wcześniejszymi śmiałymi słowami, że nawet Sybir nie byłby dla niej wyzwaniem.
- Przyda nam się tylko jego krew. Brudna, lecz w tym przypadku to może nawet lepiej. Poświęcimy go, by przywołać ciemną moc - głodną jego bólu, spragnioną tej krwi, lecz jakże potężną i interesującą - wytłumaczyła dziewczynie, podchodząc bliżej księgi; przykucnęła przy niej i pogładziła skórzaną okładkę palcami. Poczuła pulsowanie pomimo grubych rękawiczek. - Chodź i dotknij. Ty to zrobisz. Musisz się jednak skupić. To może spróbować odwrócić się przeciwko tobie, rozumiesz? Czarna magia spragniona jest krwi i dusz - ostrzegła ją. Mówiła całkiem poważnie. To nie były żarty. Biorąc się za takie czary czarodziej sporo ryzykował. - Czytaj powoli, powiem ci, kiedy trzeba będzie go zranić. Przebudzę go wtedy, będzie ciekawiej. Nie chcemy się przecież nudzić, prawda?
Sigrun poczuła wręcz ekscytację na myśl o krzykach jakie miały usłyszeć już za chwilę. Dźwignęła się do pozycji stojącej, z uniesioną różdżką, gestem zapraszając Tatianę do księgi - a wtedy płomienie świec poruszyły się lekko, jakby poruszone wiatrem, choć odpowiednie zaklęcie chroniło ich od niepogody.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Cały Wschód był innym światem.
Krainą geograficzną, która odróżniała się od innych, jakby była należnością innej planety; ale magia, która otaczała nieugięte śniegi również różniła się od tej, którą praktykowano na wyspach. Bywała brutalniejsza, ostra jak krawędź brzytwy, w tym wszystkim po prostu naturalniejsza; dzika, nieokiełznana, splatająca swe losy zarówno z ziemią jak i rasą czarodziejską.
Mogłaby ją tam kiedyś zabrać, ujrzeć Sigrun Rookwood przechadzającą się uliczkami Petersburga, wieczorami pokonującą śnieżne zaspy bezludnych polan, prawie takich jak ta, na której się znalazły.
– Niewątpliwie, Sig – odpowiedziała ze spokojem, kiedy wiedźma z przekonaniem mówiła o swoim przygotowaniu na to wszystko – Może sama kiedyś zobaczysz, jakie dziwy można tam spotkać.. – w ładnej Moskwie czy brzydkich wioskach, które odcięto od świata lata temu. Uśmiechając się pod nosem zerknęła na nią raz jeszcze, niedługo później przytakując głową na słowa o jubilerze.
Bo był idiotą; nic ponad to, skoro wystarczyło kilka kieliszków wysokiego alkoholu, płynne ruchy tancerek i jej szczebiotliwe słowa; niska cena jak za własny kark.
Rozważenia o tym co było, o przygłupim jubilerze, który gnił w celi więziennej, uleciały gdzieś w powietrze z kolejnym podmuchem wiatru; stały się nieważne obok tego, czym miały się zająć.
Wzrok Tatiany lustrował sztywne ciało, błyski w jasnych tęczówkach zdradzały nieme podekscytowanie, nieważna tożsamość dawała pole do popisu – a więc Sigrun dała im obydwu możliwość treningu.
Spoglądała na całą scenerię z przejęciem, nie myśląc nawet o obstrojonych zabawością komentarzach; wzrok wędrował po kręgu świec, niedługo później osiadając na księdze, której wierzch gładziła Rookwood.
Chodź i dotknij; słowa kobiety rozbrzmiały w jej uszach niemal jak symfonia, przyjemne odrętwienie sięgnęło palców, skubnięcie zębami dolnej wargi poprzedziło ciche westchnięcie. Choć na usta cisnęło się pytanie jesteś pewna? zdusiła je w zarodku; musiała być pewna. Była.
Przeszła w kierunku wskazanego miejsca, by zaraz potem uklęknąć na zaśnieżonej ziemi przy księdze. Krótkie spojrzenie posłane w stronę blondynki było ostatnim, nim nie skupiła się na ciężkiej okładce i zakurzonym pergaminie; księga pulsowała magią, żyła nią, skupiała w sobie ciemne moce wyczuwalne pod opuszkami palców. Nim Tatiana zagłębiła się w odpowiednią stronę, odpowiedni tekst, wypuściła raz jeszcze bezgłośny oddech.
A później zaczęła recytować, w języku którym nie posługiwano się na co dzień, z uwagą i skupieniem, niemal świętością w płynnie wysyłanych w eter zgłoskach.
Krainą geograficzną, która odróżniała się od innych, jakby była należnością innej planety; ale magia, która otaczała nieugięte śniegi również różniła się od tej, którą praktykowano na wyspach. Bywała brutalniejsza, ostra jak krawędź brzytwy, w tym wszystkim po prostu naturalniejsza; dzika, nieokiełznana, splatająca swe losy zarówno z ziemią jak i rasą czarodziejską.
Mogłaby ją tam kiedyś zabrać, ujrzeć Sigrun Rookwood przechadzającą się uliczkami Petersburga, wieczorami pokonującą śnieżne zaspy bezludnych polan, prawie takich jak ta, na której się znalazły.
– Niewątpliwie, Sig – odpowiedziała ze spokojem, kiedy wiedźma z przekonaniem mówiła o swoim przygotowaniu na to wszystko – Może sama kiedyś zobaczysz, jakie dziwy można tam spotkać.. – w ładnej Moskwie czy brzydkich wioskach, które odcięto od świata lata temu. Uśmiechając się pod nosem zerknęła na nią raz jeszcze, niedługo później przytakując głową na słowa o jubilerze.
Bo był idiotą; nic ponad to, skoro wystarczyło kilka kieliszków wysokiego alkoholu, płynne ruchy tancerek i jej szczebiotliwe słowa; niska cena jak za własny kark.
Rozważenia o tym co było, o przygłupim jubilerze, który gnił w celi więziennej, uleciały gdzieś w powietrze z kolejnym podmuchem wiatru; stały się nieważne obok tego, czym miały się zająć.
Wzrok Tatiany lustrował sztywne ciało, błyski w jasnych tęczówkach zdradzały nieme podekscytowanie, nieważna tożsamość dawała pole do popisu – a więc Sigrun dała im obydwu możliwość treningu.
Spoglądała na całą scenerię z przejęciem, nie myśląc nawet o obstrojonych zabawością komentarzach; wzrok wędrował po kręgu świec, niedługo później osiadając na księdze, której wierzch gładziła Rookwood.
Chodź i dotknij; słowa kobiety rozbrzmiały w jej uszach niemal jak symfonia, przyjemne odrętwienie sięgnęło palców, skubnięcie zębami dolnej wargi poprzedziło ciche westchnięcie. Choć na usta cisnęło się pytanie jesteś pewna? zdusiła je w zarodku; musiała być pewna. Była.
Przeszła w kierunku wskazanego miejsca, by zaraz potem uklęknąć na zaśnieżonej ziemi przy księdze. Krótkie spojrzenie posłane w stronę blondynki było ostatnim, nim nie skupiła się na ciężkiej okładce i zakurzonym pergaminie; księga pulsowała magią, żyła nią, skupiała w sobie ciemne moce wyczuwalne pod opuszkami palców. Nim Tatiana zagłębiła się w odpowiednią stronę, odpowiedni tekst, wypuściła raz jeszcze bezgłośny oddech.
A później zaczęła recytować, w języku którym nie posługiwano się na co dzień, z uwagą i skupieniem, niemal świętością w płynnie wysyłanych w eter zgłoskach.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uśmiechnęła się pod nosem. Nigdy nie marzyła o dalekich podróżach. Sigrun czuła się przywiązana do swoich rodzinnych ziem, w szczególności Yorku i niewielkiej jego części - Harrogate u podnóża gór Pennińskich. Nie miała natury powsinogi i wagabundy, wprost przeciwnie; czuła się raczej angielską lojalistka i nade wszystko ceniła historię oraz zwyczaje tutejszych czarodziejów. Słuchając jednak opowieści, czy to Tatiany, czy Valerija, Drew, bądź Cilliana to Rookwood musiała przyznać, że budziła się w niej ciekawość nowego i obcego. Powoli, niewielka, lecz jednak, dlatego spojrzała na Tatianę tak jakby zaakceptowała to wyzwanie poznania dziwów Syberii.
- Pewnego dnia się przekonam, wszystko mi pokażesz. Chwilowo mamy jednak wojnę do wygrania - odpowiedziała tylko, kończąc temat Syberii, posłała Rosjance znów znad ramienia szelmowski uśmiech. To nie był odpowiedni czas i pora na wycieczki krajoznawcze. Obie były potrzebne tutaj, na miejscu, dopóki Czarny Pan nie osiągnie pełni władzy w całej Wielkiej Brytanii. To tylko kwestia czasu, Sigrun była tego pewna, dlatego mówiła o podróżach w przyszłości - o tym jak odległa miała być, to dopiero się przekonają.
By zwyciężyć musiały sięgnąć po duża moc. Sigrun potrafiła to zrobić, Tatiana wciąż się uczyła. Była jednak do tego rodzaju nauki chętna i zdeterminowana, dlatego Śmierciożerczyni odnajdywała w udzielaniu jej nauk jakiś rodzaj satysfakcji i przyjemności - chciała, by więcej czarownic odważyło się walczyć, uczyć czarnej magii, zdobywać potęgę. Nie widziała w nich konkurencji, mało która mogłaby jej pozycji zagrozić, chciała jednak osłabić patriarchat - czarownice zasługiwały wszak na więcej.
Z uśmiechem obserwowała jak Dolohov podchodzi do księgi i zgodnie z poleceniem zaczyna czytać. Wtedy od razu obie poczuły, że coś zaczyna się dziać. Płomienie świec zadrżały, choć pod osłoną czaru Sigrun nie sięgał ich żaden podmuch wiatru. W pobliżu nie hukała żadna sowa, żaden zając nie przemykał przez pozbawione liści krzewy, a mimo to nie było cicho - zaczęły dobiegać ich szepty, na tyle niewyraźne, by nie móc rozróżnić poszczególnych słów, lecz słyszalne.
Po kilku chwilach, kiedy Tatiana, na pewno czującą wokół siebie jak powietrze zaczyna emanować czarna magia, Rookwood wyciągnęła różdżkę i skierowała ja w stronę spetryfikowanego mugola. Machnęła nią krótko, a jego kostki oraz nadgarstki skuły magiczne kajdany Esposas. Wtedy uwolniła go spod działania czaru petryfikujacego. Od razu ciszę wokół czarownic rozdarł jego krzyk i pełne wulgaryzmów słowa. Wiecznie te same pytania - kim jesteście? Dlaczego to robicie? Dlaczego tu jestem? Co wyrabiacie? Nawet na nie nie odpowiadała, bo nie było warto. Czuła chęć, by rzucić Larynx Depopulo, lecz to było wykluczone - jego krzyk miał nasycić moc jaka przyzywały.
- Wstań i przelej jego krew. Im bardziej zaboli, tym lepszy będzie efekt - zachęciła Tatianę. Sama jednak wciąż trzymała się z boku - to miał być wieczór jej towarzyszki.
- Pewnego dnia się przekonam, wszystko mi pokażesz. Chwilowo mamy jednak wojnę do wygrania - odpowiedziała tylko, kończąc temat Syberii, posłała Rosjance znów znad ramienia szelmowski uśmiech. To nie był odpowiedni czas i pora na wycieczki krajoznawcze. Obie były potrzebne tutaj, na miejscu, dopóki Czarny Pan nie osiągnie pełni władzy w całej Wielkiej Brytanii. To tylko kwestia czasu, Sigrun była tego pewna, dlatego mówiła o podróżach w przyszłości - o tym jak odległa miała być, to dopiero się przekonają.
By zwyciężyć musiały sięgnąć po duża moc. Sigrun potrafiła to zrobić, Tatiana wciąż się uczyła. Była jednak do tego rodzaju nauki chętna i zdeterminowana, dlatego Śmierciożerczyni odnajdywała w udzielaniu jej nauk jakiś rodzaj satysfakcji i przyjemności - chciała, by więcej czarownic odważyło się walczyć, uczyć czarnej magii, zdobywać potęgę. Nie widziała w nich konkurencji, mało która mogłaby jej pozycji zagrozić, chciała jednak osłabić patriarchat - czarownice zasługiwały wszak na więcej.
Z uśmiechem obserwowała jak Dolohov podchodzi do księgi i zgodnie z poleceniem zaczyna czytać. Wtedy od razu obie poczuły, że coś zaczyna się dziać. Płomienie świec zadrżały, choć pod osłoną czaru Sigrun nie sięgał ich żaden podmuch wiatru. W pobliżu nie hukała żadna sowa, żaden zając nie przemykał przez pozbawione liści krzewy, a mimo to nie było cicho - zaczęły dobiegać ich szepty, na tyle niewyraźne, by nie móc rozróżnić poszczególnych słów, lecz słyszalne.
Po kilku chwilach, kiedy Tatiana, na pewno czującą wokół siebie jak powietrze zaczyna emanować czarna magia, Rookwood wyciągnęła różdżkę i skierowała ja w stronę spetryfikowanego mugola. Machnęła nią krótko, a jego kostki oraz nadgarstki skuły magiczne kajdany Esposas. Wtedy uwolniła go spod działania czaru petryfikujacego. Od razu ciszę wokół czarownic rozdarł jego krzyk i pełne wulgaryzmów słowa. Wiecznie te same pytania - kim jesteście? Dlaczego to robicie? Dlaczego tu jestem? Co wyrabiacie? Nawet na nie nie odpowiadała, bo nie było warto. Czuła chęć, by rzucić Larynx Depopulo, lecz to było wykluczone - jego krzyk miał nasycić moc jaka przyzywały.
- Wstań i przelej jego krew. Im bardziej zaboli, tym lepszy będzie efekt - zachęciła Tatianę. Sama jednak wciąż trzymała się z boku - to miał być wieczór jej towarzyszki.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Srebrne szpilki na grafitowym nieboskłonie zdawały się niknąć z chwili na chwilę; ciemność pożerająca przestrzeń, łapczywie pochłaniająca wiatr, zagarniająca dźwięk – słowa padające z jej ust stanowiły preludium dla tego, co miało nadejść. Wyciszona rzeczywistość, które je otaczała zdawała się tętnić czymś nienaturalnym, jednocześnie splecionym z najczystszą formą bycia. Magia zdawała się pulsować, jej usta wciąż poruszały się w takt wypowiadanych w obcym języku zdań; niedługo później do nich dołączyły szepty.
Obce, niezrozumiałe, szumiące – całe ich setki, a może tysiące, rozpoczynały taniec w nakreślonym przez wiedźmę kręgu, obijały się o ściany magicznej bariery, wdzierały nie tylko w uszy, ale także świadomość; wciągając z sykiem powietrze we własne usta, zastopowała na moment, niedługo później ponownie wracając do lektury.
Drgające płomienie świec wydawały się być jedynym źródłem światła, ale doskonale widziała kolejne znaki wyryte w starym pergaminie; wydawało jej się także, że rozumie każdy kolejny szept, każde słowo, choć te splatały się ze sobą w bezustannym biegu.
Dolohov znajdowała się gdzieś poza; równocześnie wraz z tymi, do których należały skrzekliwe i nieprzyjemne głosy; tańczyła z nimi, równocześnie wciąż zostając na krawędzi. We władaniu, z księgą, która je tu przywołała i mogła w każdej chwili odwołać.
Trans trwał nawet w momencie, kiedy Rookwood odczyniła zaklęcie petryfikujące, a w ich odgrodzoną czarami przestrzeń wdarł się krzyk, przekleństwo i strach.
Mężczyzna wydzierał gardło, mieszał wrzask z jękiem, wulgaryzm z błaganiem; Tatiana pozostawała na to głucha, a z otumanienia wyrwał ją dopiero głos Sigrun.
Kiedy odwróciła głowę przez ramię, wydawać się mogło, że jaskrawe srebro w jej oczach znacznie pociemniało, zupełnie jak gdyby tęczówki przykryła ciężka, gęsta kotara czerni.
Skrzyżowała spojrzenie z Rookwood, niedługo później podnosząc się z miejsca w ślad za jej poleceniem; różdżka stanowiła niemalże przedłużenie jej ręki, kroki na skrzypiącym śniegu oddzielały ją od momentu, w którym stanęła nad mężczyzną pogrążonego w próbach oswobodzenia się.
- Prevaricator ossis - zaklęcia torturujące wydawały się kuszące; wijące się w bólu ciało mogło przynieść niebywałą satysfakcję, ale im potrzebna była krew - Gladium.
Obce, niezrozumiałe, szumiące – całe ich setki, a może tysiące, rozpoczynały taniec w nakreślonym przez wiedźmę kręgu, obijały się o ściany magicznej bariery, wdzierały nie tylko w uszy, ale także świadomość; wciągając z sykiem powietrze we własne usta, zastopowała na moment, niedługo później ponownie wracając do lektury.
Drgające płomienie świec wydawały się być jedynym źródłem światła, ale doskonale widziała kolejne znaki wyryte w starym pergaminie; wydawało jej się także, że rozumie każdy kolejny szept, każde słowo, choć te splatały się ze sobą w bezustannym biegu.
Dolohov znajdowała się gdzieś poza; równocześnie wraz z tymi, do których należały skrzekliwe i nieprzyjemne głosy; tańczyła z nimi, równocześnie wciąż zostając na krawędzi. We władaniu, z księgą, która je tu przywołała i mogła w każdej chwili odwołać.
Trans trwał nawet w momencie, kiedy Rookwood odczyniła zaklęcie petryfikujące, a w ich odgrodzoną czarami przestrzeń wdarł się krzyk, przekleństwo i strach.
Mężczyzna wydzierał gardło, mieszał wrzask z jękiem, wulgaryzm z błaganiem; Tatiana pozostawała na to głucha, a z otumanienia wyrwał ją dopiero głos Sigrun.
Kiedy odwróciła głowę przez ramię, wydawać się mogło, że jaskrawe srebro w jej oczach znacznie pociemniało, zupełnie jak gdyby tęczówki przykryła ciężka, gęsta kotara czerni.
Skrzyżowała spojrzenie z Rookwood, niedługo później podnosząc się z miejsca w ślad za jej poleceniem; różdżka stanowiła niemalże przedłużenie jej ręki, kroki na skrzypiącym śniegu oddzielały ją od momentu, w którym stanęła nad mężczyzną pogrążonego w próbach oswobodzenia się.
- Prevaricator ossis - zaklęcia torturujące wydawały się kuszące; wijące się w bólu ciało mogło przynieść niebywałą satysfakcję, ale im potrzebna była krew - Gladium.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Tatiana Dolohov' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 90
--------------------------------
#2 'k100' : 58
#1 'k100' : 90
--------------------------------
#2 'k100' : 58
Na pełnych ustach Sigrun tańczył uśmiech. W oczach odbijał się blask płonących, czarnych świec, w których kręgu znalazły się z Tatianą. Nie bez powodu ułożyła je właśnie w ten sposób. Były częścią rytuału. Nieszczególnie skomplikowanego, Rosjanka była wszak na początku swej drogi do zawładnięcia czarną magią, lecz wszystko co się z nią wiązało mogło być niebezpieczne - nie tylko dla ofiary. Kroczenie tą ścieżką miało swoją cenę, którą każdy musiał zapłacić. Sigrun przekonała się o tym już nie raz. Niekiedy doświadczała tego nadal. Czarna magia to bardzo kapryśna kochanka, ale nie potrafiłaby z niej zrezygnować. Wystarczyła wiedźmie teraz sama obserwacja, by poczuła mrowienie w piersi, brzuchu, ekscytację i podniecenie zarazem. Wsłuchiwała się w słowa odczytywane przez Dolohov, szepty jakie rozbrzmiały wokół nich, wrzaski mugola, gdy wreszcie go odczarowała. Zimowe powietrze zaczynała przesycać ciemna moc i Sigrun brała głębokie oddechy, rozkoszując się tym, pozwalając, by wniknęła w jej płuca, przeniknęła do krwioobiegu.
Odnalazła spojrzenie Tatiany i uśmiechnęła się szeroko, zachęcająco, by przystąpiła do kolejnej części - złożenia ofiary. Rytuał wymagał krwi. Sigrun była ciekawa jakie zaklęcie wybierze Tatiana i nie zawiodła się. Prevaricator ossis (choć przywołało jej wspomnienia ze Straffordshire, gdzie tym zaklęciem wyłamała sobie własną kość, zamiast trafić nim mugola z pukawką) rzuciła bezbłędnie. Było silne, mocne, Rookwood to czuła, choć trzymała się na dystans. Dorzucenie do tego Gladium było sprytnym posunięciem. Mugol krzyknął jeszcze głośniej, krzyk ten poniósł się echem po lesie. Może dotrze aż do Flamborough, któż to wie? Trzask wyłamywanej kości był jak symfonia dla uszu Sigrun, splatająca się z wrzaskiem w cudowną całość. Szepty wokół stały się wówczas jeszcze głośniejsze, a ziemia pod ich stopami zadrżała lekko.
- Na kolejnej stronie jest symbol, który masz napisać jego krwią - wyjaśniła Sigrun, kiedy jucha spłynęła na ziemię - ale to wciąż nie był koniec.
Patrzyła na Tatianę z ekscytacją, podekscytowaniem. Rosjanka nie wiedziała jeszcze, co ją czeka. Rookwood obiecała jej doświadczenie silnych mocy i nie zamierzała zawieść. Nie zamierzała jednak prowadzić jej za rączkę jak dziecko. Nauka musiała być bolesna, by okazała się skuteczna.
- A potem... musisz poradzić sobie z tym. Zmusić go do posłuszeństwa, by pognał do Flamborough. Powodzenia - wyrzekła nagle, wskazując dłonią na kształtujący się w kręgu cień - zaczynał przypominać ludzką, pokrzywioną sylwetkę.
Sigrun dołączyła do niego. Rozmyła się w powietrzu, w strzępach czarnej mgły, uniosła wysoko w górę i zniknęła w ciemnościach. Pozostawiła z tym wszystkim Tatianę celowo. Narażoną na atak istoty zrodzonej z czarnej magii, z poleceniem, by nad nią zapanowała. To miał być sprawdzian, wyzwanie. Liczyła na to, że Dolohov sobie poradzi - musiała dowieść, że nauki Śmierciożerczyni nie szły w las.
| zt
Odnalazła spojrzenie Tatiany i uśmiechnęła się szeroko, zachęcająco, by przystąpiła do kolejnej części - złożenia ofiary. Rytuał wymagał krwi. Sigrun była ciekawa jakie zaklęcie wybierze Tatiana i nie zawiodła się. Prevaricator ossis (choć przywołało jej wspomnienia ze Straffordshire, gdzie tym zaklęciem wyłamała sobie własną kość, zamiast trafić nim mugola z pukawką) rzuciła bezbłędnie. Było silne, mocne, Rookwood to czuła, choć trzymała się na dystans. Dorzucenie do tego Gladium było sprytnym posunięciem. Mugol krzyknął jeszcze głośniej, krzyk ten poniósł się echem po lesie. Może dotrze aż do Flamborough, któż to wie? Trzask wyłamywanej kości był jak symfonia dla uszu Sigrun, splatająca się z wrzaskiem w cudowną całość. Szepty wokół stały się wówczas jeszcze głośniejsze, a ziemia pod ich stopami zadrżała lekko.
- Na kolejnej stronie jest symbol, który masz napisać jego krwią - wyjaśniła Sigrun, kiedy jucha spłynęła na ziemię - ale to wciąż nie był koniec.
Patrzyła na Tatianę z ekscytacją, podekscytowaniem. Rosjanka nie wiedziała jeszcze, co ją czeka. Rookwood obiecała jej doświadczenie silnych mocy i nie zamierzała zawieść. Nie zamierzała jednak prowadzić jej za rączkę jak dziecko. Nauka musiała być bolesna, by okazała się skuteczna.
- A potem... musisz poradzić sobie z tym. Zmusić go do posłuszeństwa, by pognał do Flamborough. Powodzenia - wyrzekła nagle, wskazując dłonią na kształtujący się w kręgu cień - zaczynał przypominać ludzką, pokrzywioną sylwetkę.
Sigrun dołączyła do niego. Rozmyła się w powietrzu, w strzępach czarnej mgły, uniosła wysoko w górę i zniknęła w ciemnościach. Pozostawiła z tym wszystkim Tatianę celowo. Narażoną na atak istoty zrodzonej z czarnej magii, z poleceniem, by nad nią zapanowała. To miał być sprawdzian, wyzwanie. Liczyła na to, że Dolohov sobie poradzi - musiała dowieść, że nauki Śmierciożerczyni nie szły w las.
| zt
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Flamborough
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire