Mildred 'Indygo' Rookwood
Nazwisko matki: Crabbe
Miejsce zamieszkania: Harrogate
Czystość krwi: Czysta ze skazą
Status majątkowy: Średniozamożna
Zawód: Łowca magicznych zwierząt
Wzrost: 174 centymetry
Waga: 68 kilogramów
Kolor włosów: Czarne
Kolor oczu: Szare
Znaki szczególne: Kilka podłużnych ran po bliższym spotkaniu z upolowaną mantykorą naznaczających jej plecy; blade piegi; często srogie spojrzenie
13 cali, jakaranda, jad bazyliszka, dość sztywna
Hogwart, Slytherin
Meduza
Gawrona o wyrwanych piórach, połamanych skrzydłach, bezsilnego
Stare książki; mokra sierść psidwaka; stara, wysłużona skóra; żonkile
Polowanie z Morpheusem
Polowania, czarna magia, magiczne stworzenia
-
Myślistwo, pływanie, jazda konna, szermierka, podróże
Nowoczesna, energiczna, klimatyczna
Zhenya Katava
falling into the deepest pits of oblivion.
Pierwsza była acedia.
Lenistwo narodzin, błogość zaczynającego się życia. Powolnie rozbrzmiewający echem krzyk wydobywającego się z łona matki dziecięcia, szóstego już, a drugiej z kolei córki; przodowali jej czterej dumni synowie i chuderlawa dziewczynka z niepokojem wyczekujący dobrego słowa pod drzwiami rodzinnej sypialni pani Rookwood, z domu Crabbe. Mildred nie spieszyło się na świat. Zakpiwszy z rokowań magomedyków, zakipwszy ze wszystkich optymistycznych prognóz, swój czas wybrała na kilka tygodni po planowanym przez nich terminie, skutecznie utrzymując wszystkich w stanie permanentnego wyczekiwania. Strachu o zdrowie pani domu. Cienia niepokoju pełzającego w kątach posiadłości, siedlącego się w ciemności ponurych wieczorów; ponoć wszystko to wynagradzały jednak jej wielkie, brązowe oczy, gdy w końcu zdecydowała się je otworzyć. Płakała długo, nieprzerwanie - dopóki do pokoju nie wszedł jej dziadek, dumny Rookwood, i nie wziął wnuczki na ręce, jako ostatni z krewnych próbując swych sił w ukojeniu żałosnego kwilenia dziecięcia rozczarowanego padołem, na jakim przyszło mu egzystować po dziewięciu miesiącach błogości w organizmie swej rodzicielki. Wtedy zamilkła. Otworzyła oczy po raz pierwszy, przyglądając się tej dziwnej, pomarszczonej twarzy, po omacku chwytając za elegancką, alabastorwą brodę; drobne paluszki niknęły w chropowatej bieli, ciągnąc, próbując. To on nadał jej imię, wbrew wcześniejszym planom swojego syna i jego żony. Twierdził, że odezwał się weń wówczas głos przeznaczenia, odgórne orzeczenie samego Merlina, które pokierowało jego decyzję na odpowiedni dla młodej czarownicy tor. Była bowiem, jak twierdził, urodzona była pod szczęśliwą, mocną gwiazdą; prorokował, że wyrośnie na silną damę, taką jak jej bracia - wbrew starszej siostrze, miała stać się prawdziwą Rookwoodównę, a skrzydła gawrona wraz z biegiem lat wyrwać się spod powierzchni bladej skóry, by wszystkim im przysporzyć dumy. By godnie reprezentować ich nazwisko. Niechętnie reagowała wówczas na niańki, czy nawet na dotyk swojej własnej matki; płacz przerywała obecność jedynie starszego Rookwooda, który brał wnuczkę na kolana, siedząc w czarnym fotelu, i opowiadał jej o historii rodziny. Począwszy od przygód myśliwego Rodericka, który stał się fundamentem ich historii, mówił o Gawronim Gnieździe, o wasalstwie względem szlachetnego rodu Carrow, o poszukiwaniu ich własnych ziem, o stopniowym zyskiwaniu bogactwa, a także o waśniach, jaki pogrążały Rookwoodów w konflikcie z innymi rodzinami. A ona słuchała tego chętnie, cichutko, raz po raz zasypiając w objęciach czarodzieja tylko po to, by przebudzić się po chwili, strząsnąć z krótkich rzęs pamięć poprzedniego snu. Czy pogrążenie w bezruchu na rzecz wsłuchiwania się w przeszłość było aż tak wielkim grzechem?
Po niej nadeszła gula.
Rosła szybko; jak na drożdżach, w słowach swego ojca, dorównując apetytem starszym braciom, gdy mleko zamieniło się w normalny pokarm. Kończyny wydłużały się z dnia na dzień, z nocy na noc, włosy gęstniały, słowa wylewały się z ust coraz rzewniejszym potokiem, budziła się magia. Pierwszy jej pokaz uwidoczniła w wieku trzech lat; w momencie, gdy kompletnie nie panowała nad sobą. Na przekór siostrze, by zrobić jej przykrość po kolejnej dziecięcej kłótni zainspirowanej przez dumną Eloise, sprawiła, że biały kot, który nigdy nie odstępował starszej Rookwoodówny na krok, uderzył o ścianę, gruchocząc kości. Eloise nie wybaczyła jej nigdy nieumyślnego zabicia zwierzęcia.
Niczym dziadek w latach własnej młodości, Mildred nigdy nie stała się zbyt gadatliwa. W kontaktach z krewnymi odzywała się wtedy, gdy było to odeń wymagane, choć chętnie rozpływała się w mowie na tematy, jakie dla niej samej były interesujące; z dziadkiem Rookwoodem rozprawiała zawsze. Każdego wieczora spotykali się przed kominkiem. On siadał w czarnym fotelu, ona na drogocennym dywanie przed tańczącymi na polanach drewna płomieniami, by zacząć rytualną dyskusję; zaczynali od opowiedzenia sobie wrażeń z danego dnia, o rozwoju magicznych doświadczeń Mildred, by potem czarodziej mógł po raz kolejny opowiadać jej następne rozdziały z ich przeszłości jako dobranocny obrzęd. Z okresu niemowlęcego nie pamiętała przecież zbyt wiele, a głód narastał w miarę jedzenia. Często śniła potem, że była gawronem - że wzbijała się w przestworza i leciała nad zepsutym światem, pozostawiając go daleko pod kurtyną chmur. To właśnie to uczucie niewypowiedzianej wyższości, polowania na drobne stworzonka pod postacią ptaka dryfującego na sennej jawie, sprawiło, że zainteresowała się także myślistwem. Pragnęła być jak ich pionier, Roderick, pragnęła eksplorować ścieżki, które wydeptał dlań pierwszy z Rookwoodów; ojciec, przyzwyczajony do wychowania synów, zgodził się zabierać ją na polowania tylko pod warunkiem, iż nie opuściłaby się w obowiązkach młodego dziewczęcia. Nadal miała naśladować swoją matkę i ciotki, uczyć się od nich, co oznaczało w ówczesnych czasach być kobietą, a przy tym przykładnie zachowywać się w domostwie. Dopiero po udowodnieniu dotrzymania przysięgi, Sigurd Rookwood zabrał ją na pierwsze polowanie.
Miała wtedy osiem lat. Na swym własnym kucyku towarzyszyła mężczyznom, trzymała się blisko ogiera, na którym jechał jej ojciec, a pełne ciekawości spojrzenie orzechowych oczu lustrowało pogrążony w ciszy las. Nie rozumiała jeszcze wszystkiego, ale wiedziała, że konie pozostawić mieli w wyznaczonym do tego miejscu, by następnie resztę letargicznego, skąpanego w ciemności terenu przemierzyć o własnych siłach. Tego dnia ich celem było zauważone w borze stadko płochliwych, sprytnych aetonanów; miało to być pierwszym samodzielnym aktem łowiectwa synów Sigurda, który towarzyszył im jako wprawiony już weteran. Najstarszy syn, Willard, oraz trzeci w kolejności, Rufus, przechodzili ów nocy pewnego rodzaju inicjację, której Mildred mogła przyglądać się dzięki wspaniałomyślności rodzica.
Wytropione zwierzęta padły kilka godzin później. Rookwoodowie byli łowcami cierpliwymi; nie podejmowali nieprzemyślanego działania, nie ryzykowali powodzeniem przedsięwzięcia, co udowodnili również synowie Sigurda - z czego czarodziej wydawał się być niezwykle dumnym. Mildred, natomiast, niczym w transie przyglądała się powalonym, skrzydlatym zwierzętom pozbawionym dechu. Martwe, były jeszcze piękniejsze. Mogła podejść do nich z bliska, przyglądać się piórom pokrywającym skrzydła, kopytom, rozchylonym w finalnym przerażeniu nozdrzom, jakie zastygły w śmiertelnej pozycji. Pożerała ten widok. Przykucnięta, z dłońmi przyciśniętymi do cielsk stworzeń, z oczyma szeroko otwartymi w wyrazie najgłębszej fascynacji.
Avaritia czekała na swoją kolej niecierpliwie.
Sigurd Rookwood wiedział już, że jego ojciec miał rację. Mildred była urodzona pod specjalną gwiazdą ich rodziny, a jej przeznaczenie błyszczało w oczach dziecka od momentu pamiętnego, pierwszego polowania. Gdy zasłona nocy opadła, dziewczynka nie mówiła o niczym innym; z fascynacją opowiadała dziadkowi, który uśmiechał się rozumnie, o emocjach jakie towarzyszyły jej w dziczy. O tym, jak umiejętnie bracia podchodzili aetonany, by wywabić je z kryjówki. O tym, jak przyglądała się, gdy celowali z czarodziejskich kusz, jak precyzyjnie wymierzali je w stworzenia tak skore do ucieczki w razie wyczucia niebezpieczeństwa. O tym, jak w drodze powrotnej natrafiła na ledwo dychającego jeszcze zająca, z ciała którego wydobywała się duża, pokryta łuskami, brązowa larwa. Podrygiwał beznadziejnie nóżkami, tonąc w agonii, gdy pasożyt opuszczał jego organizm przez wytorowany między wnętrznościami tunel; przystanęła wtedy na chwilę ze swoim kucykiem, by przyglądać się ostatniemu tchnieniu zwierzęcia, a później temu, jak larwa pełzła między źdźbłami trawy poszukując bezpiecznego miejsca. Zazdrościła swoim braciom. Zazdrościła, że to oni mieli prawo polować, że ona mogła jedynie przyglądać się wówczas ich poczynaniom; przysięgła też, że stanie się łowcą szybciej niż oni.
Dużo szybciej.
Najpierw nadszedł jednak list z Hogwartu. Widok sowy niosącej sygnowaną przez dyrektora koperty odbił się donośnym echem dudniącego w jej piersi serca, choć zewnętrzna fasada pozostawała niewzruszona; Mildred nie okazywała emocji, nie umiała, cierpiąc na klątwę chłodnej, wyrachowanej rezerwy charakterystycznej ich rodzinie, na spaczenie ludzkiej empatii. W środku jednak była wulkanem, była chaosem, lekko drżącymi dłońmi rozrywając pergamin i pochłaniając elegancko wykaligrafowaną treść listu. W końcu nie musiała zazdrościć braciom - i siostrze, która po śmierci kota przestała się do niej odzywać - przynajmniej tego. Rozpoczynała własną naukę w Szkole Magii i Czarodziejstwa, a Tiara Przydziału już niebawem wykrzyknęła donośnie to słodkie słowo, Slytherin.
Zapewne z racji dość zdystansowanego, zimnego temperamentu, Mildred nie miała w Hogwarcie zbyt wielu przyjaciół. Wiedziała jednak, że nie po to przyszło jej kształcić się w arkanach magicznych, by poszukiwać kompanów pośród innych uczniów; uczniów, którzy często nie dostrzegali problemu w fakcie posiadania mugolaków w swoich gronach. Ona natomiast nie mogła tego zdzierżyć. Uważała to za wielką niesprawiedliwość, fakt, iż zrodzony z mugolskich rodziców czarodziej śmiał się w ogóle takowym nazywać. W jej oczach byli błędem, chodzącą, zbiorową anomalią, kpiną z rodzin czystokrwistych, a tym bardziej już z rodzin szlachetnych - przed którymi od zawsze czuła niebywały respekt. Mildred wiedziała, jak szanować autorytet. Wiedziała, jak znajdować odpowiednich mentorów, by następnie spijać z ich warg tak wartościową wiedzę - ale tylko taką, jaka byłaby w stanie zaprocentować w jej przyszłości.
Najchętniej rozwijała się w opiece nad magicznymi stworzeniami, ukochując te zajęcia już od samego ich rozpoczęcia w toku nauczania. Wiedziała przecież, że - by stać się myśliwym -, musiała wiedzieć o faunie wszystko, więcej, niż same zwierzęta. Musiała myśleć jak one, poruszać się jak one, reagować na bodźce zupełnie tak jak one. Wchodziła zatem w ich umysły, uczyła się ich, z ciekawością absorbując informacje o coraz to nowszych gatunkach. Najbardziej intrygowały ją te niebezpieczne, często zamieszkujące Zakazany Las rozciągający się nieopodal zamku; i choć oddałaby duszę za możliwość jego eksploracji na własną rękę, wiedziała też, jak wielką, niepomierną wręcz głupotą byłoby odwiedzenie boru bez odpowiedniej eskorty. Rozwagę odziedziczyła po mężczyznach swej rodziny - a przynajmniej ich większości, bo drugi z najstarszych braci, Hugo, stał się raczej beztroskim twórcą kosztownych, eleganckich peleryn i nigdy nie pretendował do miana rozważnego.
Ira objawiała się w czarnej magii.
Magii, którą poznawała w trakcie wakacji. Najbieglej posługiwał się nią jej ukochany dziadek, Ignatus Rookwood, który chętnie otwierał przed wnuczką świat tajników dziedziny, którą rodzina pielęgnowała w sobie od pokoleń. Stał się wtedy surowy. Wymagał od niej zdecydowanie więcej niż od starszej Rookwoodówny, celowo doprowadzał do przebudzenia się frustracji, doprowadzał ją na sam kraniec młodzieńczej wytrzymałości i budził demony. Przekuwał naradzający się w niej gniew w czarnomagiczny potencjał, którym potem sterowal umiejętnie, naprowadzając ją na odpowiednie tory. Właśnie wtedy poczuła, w jak daleką niepamięć odeszła wcześniejsza pobłażliwość względem dorastającego dziecięcia, zastąpiona przez wychowanie prawdziwie żelazną ręką. Biała magia, jaką praktykowała w Hogwarcie, momentalnie odchodziła w niepamięć na te kilka miesięcy domowej obecności, zastępowana chaosem emocji tak negatywnych, że niemalże wypalających jej jestestwo. Mildred, jednakże, kochała pustkę, jaką pozostawiało to w jej wnętrznościach. Z każdą kolejną poznaną inkantacją czuła się silna, czuła się sprawniejsza, czuła się prawdziwym Rookwoodem. I nie rozpadała się na kawałki tak łatwo, jak Eloise. Zamiast kwilić ze strachu nad gorzkim smakiem takiego życia, nauczyła się gardzić słabością własnej siostry, często wypominając jej przy tym lakonicznie zbyt wrażliwe serce, zbyt dobre. Z biegiem czasu zaczęły się nienawidzić. Tępić wzajemnie.
Eloise była przykładną młodą damą. Mildred była kolejnym synem swego ojca. Sigurd dawno porzucił plany usidlenia jej w gorsetach, włożenia do jej rąk szydełka i nici, a zamiast tego pozwolił jej rozwijać się w dziedzinach czarnomagicznych. Przekazywał jej też własną wiedzę o magicznych stworzeniach. Pokazywał jak skutecznie skradać się po każdym z terenów, jak wybierać kryjówki. Uczył jak rozpoznawać przydatne rośliny pomiędzy leśną florą, jak skórować i oddzielać mięso od kości, skórę od mięsa. Instruował jak celować z kuszy, jak zawsze trafić do celu, jak władać szpadą. Były to nauki zgoła odmienne od tych, jakie miała okazję rozwijać w Hogwarcie; szkoła pozwalała jej na poznanie zaklęć, mechanizmów obrony przed niefortunnymi urokami, rozwijała w niej głębsze zrozumienie zielarstwa, ale nigdy nie pokazała skutecznie, jak współżyć z innymi ludźmi. Mając od dzieciństwa spaczony kodeks wartości, Mildred chętniej towarzyszyła niczym cień dzieciom pochodzącym z rodzin arystokratycznych, lub po prostu izolowała się kompletnie. Swoje własne towarzystwo było dla niej zbawienne, nie licząc kilku wybrańców, z którymi związała się na przestrzeni lat. Ukrywała także fakt zmagania się z dotykiem meduzy, jaki objawił się u niej dopiero na piątym roku edukacji w Szkole Magii i Czarodziejstwa. Choroba nie pokrzyżowała jednak jej planów. Zamiast paniki, przyjęła informację o jej egzystencji ze spokojem, pragnąc jak najszybciej rozpocząć odpowiednie leczenie. Uzyskała wtedy pomoc eliksirową, która łagodziła bóle kości i uporczywe zastyganie mięśni; choć z początku przeżywała objawy raczej ciężko, przyzwyczaiła się do nich z czasem, w ciszy, z zaciśniętymi zębami, zażywając medyczne specyfiki. Dzięki nim nieprzyjemności odchodziły w niepamięć w ciągu kilkunastu minut, a ona znów mogła zachowywać się normalnie.
Eloise powiedziała kiedyś, że choroba ta była karą za to, jak pieczołowicie Mildred przykładała się do rozwoju swoich czarnomagicznych zdolności, o jej skłonności do mordowania zwierząt nawet już nie wspominając. W jej oczach młodsza siostra była potworem; w oczach Mildred jej starsza siostra była przykrą pomyłką. Z ulgą przyjęła zatem fakt zamążpójścia drugiej Rookwoodówny i z lodowatą obojętnością żegnała ją, gdy ta opuszczała dom rodzinny, przeprowadzając się w końcu do posiadłości swojego męża. Dopiero wtedy dom stał się domem.
Jego imię, luxuria.
Nauka w Hogwarcie dobiegła końca, przypieczętowana pozytywnymi stopniami, a Mildred z dumą prezentowała swoje podbicie dziedziny opieki nad magicznymi stworzeniami. Przed finałem siódmego roku rozpierało ją już podekscytowanie; był to bowiem rok, w którym przejść miała własną inicjację myśliwską, oficjalnie uzyskawszy pełnoletniość jako czarownica. Do domostwa Rookwoodów wracała zatem z krwią wrzącą od entuzjazmu; nawet jej czarnym oczom trudno było ukryć wówczas tak charakterystyczny blask. Jeszcze tej samej nocy zażądała przyspieszenia łowieckiej przygody, która przypaść miała na noc następną, pozwalając absolwentce Szkoły Magii na zasłużony odpoczynek. Otrzymała wtedy jedną z rodzinnych kusz, przekazanych jej przez samego Ignatusa Rookwooda, i przywdziała skórzane, tradycyjne odzienie gawronowych myśliwych. Miodowe włosy splątane w warkocz, lekko podkrążone oczy w pełnej gotowości, dłonie zaciśnięte na drewnianym materiale broni. Wiedziała, co będzie jej celem. W porównaniu do nudnych aetonanów, jakie przypadły jej braciom, ona miała zająć się akromantulą, która w niewyjaśnionych jeszcze okolicznościach odłączyła się od swojej chmary i plądrowała tereny angielskich lasów. Była gotowa. Jej serce aż rwało się do polowania, jej koń przemierzał nierówności leśnych ścieżek w galopie, zanim musiała opuścić jego grzbiet i dalej udać się sama. Towarzyszył jej wówczas tylko Sigurd, który, wedle tradycji, obserwował inicjacje wszystkich swoich dzieci.
Polowanie było długie, choć najważniejszy jego moment nadszedł z prędkością uderzającego w taflę wody pioruna. Samo przygotowanie pochłonęło jej odpowiednią ilość czasu; Mildred zastawiała pułapki, jednocześnie świadomie zwabiając akromantuję z sąsiednich części lasu wprost do wybranej przez nią lokacji, jaka nadawała się do usidlenia i ostatecznego uśmiercenia zwierzęcia. Zadbała o najdrobniejszy szczegół, dopasowując zielone połacie do własnych wymagań; a gdy zwierzę podeszło już wystarczająco blisko, gdy wpadło w jej sidła i rozjuszyło się niesamowicie, gdy w uszach nie słyszała już nic poza pocieraniem o siebie kłów, świszczeniem wzburzonego stworzenia, oddała pierwszy strzał. Wydawać by się mogło, że nagłe ukłucie bólu jedynie wzmogło wściekłość akromantuli, która w popłochu wyswobodziła kilka długich kończyn z sideł i niemal dosięgła Mildred, jednak odległość je dzieląca była wystarczająca do uchronienia się przed zamaszystymi uderzeniami. Kolejne strzały dopełniły za to dzieła. Niedługo potem, czarownica mogła pochwalić się własnoręcznie upolowaną akromantulą.
Zdobycz przypieczętowała jej los. Zamiast próbować swych sił w zostaniu przykładną żoną, matką i panią domu, Sigurd pozwolił jej rozwijać się w myślistwie, w głębi własnego umysłu kalkulując, za którego z odpowiednich lordów mógłby ją wydać. Była partnerem, nie uległą dziewką. Była nieposkromioną mantykorą pragnącą rozdrapywać ciała swymi szponami, niż delikatnym motylem przywdziewającym jedwabne kreacje. Była intensywnością, jaką ujarzmić mógłby jedynie silny mężczyzna.
Sama Mildred miała jednak inne plany. Skończywszy lat dwadzieścia poznała myśliwego, który wkroczył na teren jej lasów bez pozwolenia, który planował przejąć jej myśliwski cel; przedstawił się jej jako Morpheus Neame, podobno pochodził z daleka, a z Anglią wspólnego miał niewiele. Eksplorował za to świat, polując tu i tam, gdzie akurat zapragnął osiedlić się na chwilę jego duch. Tej samej nocy pływali razem w gorących źródłach, nagie ciało przy nagim ciele, kochając się w blasku księżyca, na spowitej mgłą polanie.
Jej imię, invidia.
Chciał z nią być. Chciał należeć do niej, chciał, by ona należała do niego. Istniał jednak jeden szkopuł, który skutecznie uniemożliwiał jej podjęcie stosownej decyzji; Morpheus pojawił się w Anglii nie sam, a z ukochaną, która podążała za nim do każdego zakątka wybranego przez czarodzieja. Złowłosa, zielonooka Sophie, która od ciepła krwi upolowanej zwierzyny wolała zbierać kwiaty i zioła na pobliskich polach, następnie tworząc z nich skomplikowane eliksiry. Sam Morpheus zaopatrywał ją w odpowiednie składniki zwierzęce, jakich czarownica potrzebowała do swoich przepisów. Z początku Mildred była doń chłodna, nieprzystępna; oni jednak chcieli kochać ją oboje, gotowi wpuścić łowczynię do swojego małego, dotychczas dwuosobowego świata. Ugięła się dopiero po tym, gdy Morpheus zabrał ją na krwawe polowanie na mantykorę w dowodzie miłości.
O ile jej serce biło dla niego, o tyle czarownica nigdy nie przekonała się do słodkiej Sophie. Skrzywiona empatia wyczuwała od niej fałszywość, niewypowiedziane słowa, niewidoczne gesty, machinacje, jakich nie powstydziłby się najgorszy ze złych umysłów. Pewnego wieczora zatem, gdy Morpheus udał się na jednoosobową eskapadę myśliwską, ona zgodziła się zostać wraz z Sophie, z którą udały się na poszukiwania specyficznego składnika tworzonego przez kobietę eliksiru. Potrzebowała rośliny z głębi lasu, z miejsca, do którego słońce nie przedzierało się swoim blaskiem przez korony drzew - i choć z początku, Merlin świadkiem, Mildred nie miała złych zamiarów... O tyle bez wahania sięgnęła w końcu po kamień i uderzyła nim w głowę słodkiej, złotowłosej czarownicy, na własne serce w końcu sprowadzając ulgę. Teraz na drodze do szczęścia u boku ukochanego nie stał już nikt. Zaciągnąwszy ciało do pobliskich bagien, zatrzymała jedynie pukiel złotych loków jako trofeum, by potem patrzeć jak bezwładne, śliczne ciało wsiąka wprost na samo dno niezbadanej otchłani. Oprócz małej pamiątki zatrzymanej przez Mildred, oprócz krwi na jej rękach, na jej ubraniu, nie pozostał po niej żaden ślad.
Morpheus wrócił wcześniej. Wrócił przed nią, niespodziewanie, a czerwień na odzieniu partnerki powiedziała mu wszystko, czego wiedzieć potrzebował. Serce podeszło mu do gardła, oskórowywany jeleń spadł z hukiem z blatu stołu, a on doskoczył do niej we wściekłości, gotów ukarać mordercę jego słodkiej Sophie; czyżby nigdy jej nie kochał? Czyżby nigdy nie planował spędzić z nią reszty życia, wbrew wcześniejszym gorącym obietnicom? Czyżby nie doceniał tego, co dla niego zrobiła? Rozczarowana, obserwowała, jak zielone światło cisnęło się z krańca jej różdżki, a sam Morpheus, niczym upolowane przez niego niemagiczne stworzenie, upadł bezwładnie na ziemię. Zdradził ją. Nie doceniał. Musiał zatem umrzeć.
Zachowała tylko jego czaszkę i serce, pozbywając się reszty. Wypatroszyła swoją miłość niczym zwierzynę, finalnie oddzielając kręg od kręgu, obmywając jego pozbawioną skóry i mięsa głowę w wodzie, oczyszczając ją z wszelkich pozostałości. Tej samej nocy dołączył do Sophie. Jego ciało spoczęło na dnie bagna, gdzie nie znaleźć miał go już nikt; on natomiast dostał to, czego najwyraźniej pragnął. Od tamtej pory na zawsze miał leżeć u boku jego wyśnionej kobiety.
Na kilka miesięcy Mildred zaszyła się w pozostałościach Gawroniego Gniazda. Nago spoglądała ku księżycowi, rozpamiętując to, co wydarzyło się feralnego wieczora. Rozpamiętując jego dotyk, piękno jego słów. Miłość nie umierała bowiem z dnia na dzień w sercu, które ponownie musiało obrosnąć w lód; stopniowo wyzbywała się go z siebie, tańcząc przy drgających płomieniach, w oczach gwiazd. Serce zdążyło wówczas już zgnić, ale kości były wieczne - zatem pozostawał wciąż z nią, przynajmniej jako kawałek własnego jestestwa, obserwując, co stało się z istotą, którą zdecydował się wprowadzić do swojego życia. Nie zwariowała. Topiła się jedynie w obojętności, przywdziewała wcześniejszą indyferencję. Onirycznie pląsała po świecie, odziana w pelerynę stworzoną z czarnych piór, dzieło jej utalentowanego brata. Przez ten krótki okres czasu była duchem Gawroniego Gniazda, tak długo, aż ból przeminął, a cierpienie zamieniło się w odległe wspomnienie. Wówczas powróciła do Rookwoodów, znowu silniejsza.
Ostatnia była superbia.
Zatraciła się w słowach szeptanych w ciemności, w słowach jednego człowieka. Do zgłębienia jego tez zachęciła ją kuzynka, Sigrun, jedna z nielicznych bliższych towarzyszek zarówno z czasów szkolnych, jak i prywatnie, z koligacji rodzinnych; opowiadała jej o Czarnym Panie, o Tomie Marvolo Riddle'u, którego Mildred, wiecznie skupiona na własnych powinnościach, pamiętała jednak doskonale, tylko jako ucznia - a to, co ukazywała przed nią druga Rookwoodówna było zupełnie innym światem. Pięknym światem. Takim, jakiego oczekiwała, o jaki chciałaby walczyć. W jej sercu znów rozbłysł wtedy płomień pasji. Innej, niż myślistwo. Innej, niż jazda konna, szermierka - był to słodki smak czarnej magii, który doprowadzić ich miał na wyżyny, wprost do objęć przyszłości, w której czarodzieje mieli odzyskać to, co przysługiwało im prawem krwi. Wiecznie głodna autorytetów, Mildred zatraciła się w tak słodkiej perspektywie, niebawem dołączając do Rycerzy Walpurgii dzięki wprowadzeniu i rekomendacji samej Sigrun.
I wiedziała, że tak właśnie miało być.
W końcu odnalazła swoje miejsce.
Swoje jedno, jedyne miejsce.
Na czarnych, gawronich skrzydłach, wspólnie łącząca ich idea miała przenieść ich w przyszłość, którą sami utorują sobie krwią.
Od czasu morderstwa Morpheusa nie jest jednak w stanie wyczarować patronusa.
Statystyki i biegłości | |||
Statystyka | Wartość | Bonus | |
OPCM: | 8 | 0 | |
Zaklęcia i uroki: | 7 | 2 (rożdżka) | |
Czarna magia: | 20 | 3 (rożdżka) | |
Magia lecznicza: | 0 | 0 | |
Transmutacja: | 0 | 0 | |
Eliksiry: | 0 | 0 | |
Sprawność: | 6 | Brak | |
Zwinność: | 6 | Brak | |
Język | Wartość | Wydane punkty | |
Angielski | II | 0 | |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty | |
Anatomia | II | 10 | |
ONMS | III | 25 | |
Historia magii | I | 2 | |
Spostrzegawczość | II | 10 | |
Ukrywanie się | II | 10 | |
Zielarstwo | I | 2 | |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty | |
Wytrzymałość Fizyczna | I | 2 | |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty | |
Rycerze Walpurgii | 0 | 0 | |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty | |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty | |
Szermierka | I | 1 | |
Jazda konna | II | 7 | |
Pływanie | I | 1 | |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty | |
Brak | - | (+0) | |
Reszta: 0 |
Ostatnio zmieniony przez Mildred Rookwood dnia 16.12.18 19:03, w całości zmieniany 10 razy