Święta w Weymouth, 1955
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W Weymouth już od paru dni panował świąteczny nastrój. Skrzaty przyozdobiły posiadłość jodłowymi gałązkami, dzięki czemu wszędzie unosił się przyjemny zapach lasu. W korytarzach porozwijano czerwone dywany, a na każdym obrazie powieszono złote łańcuchy. Nie każdy z przodków był z tego powodu zadowolony - kilkoro z nich prychało ostentacyjnie kiedy tylko ktoś przechodził obok. Inni z kolei odwiedzali się w swoich ramach, by móc wspólnie śpiewać kolędy. Najważniejszym punktem posiadłości była jednak choinka. Jak zawsze gęsta i wysoka, ozdobiona bombkami w rodowych barwach i zwieńczona złotą błyszczącą gwiazdą. Tylko na co poniektórych gałązkach wisiały niepasujące do niczego zabawki wybrane przez dzieci. Niedaleko choinki rozstawiono długi stół, który w świąteczny poranek miał uginać się od talerzy pachnących potraw i kielichów pysznych napojów - każdy miał znaleźć tam swoje ulubione danie. To wszystko sprawiało, że posiadłość w Weymouth nabrała niepowtarzalnego świątecznego charakteru, a to dzięki niemałej pomocy starszej lady Prewett.
Mimo wszystko minęły czasy, kiedy Archibald zrywał się z łóżka bladym świtem, by zjechać po poręczy na sam dół i pobiec w stronę choinki z prędkością złotego znicza. Możliwe, że to zbliżające się trzydzieste urodziny sprawiały, że zdecydowanie bardziej wolał po prostu spać. Marzył mu się długi nieprzerwany niczym sen, wolny od zmartwień pracą czy Zakonem. Jego podświadomość wiedziała jednak, że dzisiejszy dzień jest szczególny, dlatego pomimo swoich ambitnych planów obudził się dużo wcześniej. Westchnął głęboko, ale nie otworzył oczu. Wręcz przeciwnie - zacisnął je jeszcze mocniej, naciągając na głowę poduszkę. - Nie idę, schodzę dopiero na obiad - mruknął niezadowolony, zmuszając swój organizm do ponownego snu. Sam nie potrafił stwierdzić czy minęła zaledwie minuta czy pół godziny, ale żaden sen nie przyszedł. Otworzył więc oczy, wsłuchując się w panującą wokół ciszę. Czyżby wszyscy jeszcze spali? Czy może siedzieli na dole i rozpakowywali prezenty? Lorraine jeszcze leżała w łóżku, więc istniało prawdopodobieństwo, że to jednak on pierwszy się przebudził. - Wesołych świąt - powiedział, ale niezbyt głośno, nie będąc pewnym czy przypadkiem jeszcze nie śpi. Zanim opuścił sypialnię, wsunął stopy w miękkie kapcie i narzucił na plecy elegancki szlafrok. - Wesołe niech będą święta, wesołe niech będą święta! - zaczął śpiewać, o dziwo z łatwością wykrzesując z siebie świąteczny entuzjazm, chociaż jeszcze pięć minut temu zdawał się być przytwierdzony do łóżka i ciepłej pościeli. Przywitał się uprzejmie z obrazami swoich przodków, zatrzymując się na dłużej przy lordzie Bernardzie. - Nie, ja jestem Archibald, Delbert to mój prapradziadek - przypomniał uprzejmie chociaż robił to prawdopodobnie setny raz w przeciągu tego roku. Chciał jak najszybciej uciąć tę rozmowę, z dołu dochodziły już do niego dźwięki zaczarowanego fortepianu i zapach korzennej herbaty.
| Serdecznie witam na Prewettowych świętach! Czas na odpis: 72h (proponuję tę lub ewentualnie tę playlistę). Enjoy!
W Weymouth już od paru dni panował świąteczny nastrój. Skrzaty przyozdobiły posiadłość jodłowymi gałązkami, dzięki czemu wszędzie unosił się przyjemny zapach lasu. W korytarzach porozwijano czerwone dywany, a na każdym obrazie powieszono złote łańcuchy. Nie każdy z przodków był z tego powodu zadowolony - kilkoro z nich prychało ostentacyjnie kiedy tylko ktoś przechodził obok. Inni z kolei odwiedzali się w swoich ramach, by móc wspólnie śpiewać kolędy. Najważniejszym punktem posiadłości była jednak choinka. Jak zawsze gęsta i wysoka, ozdobiona bombkami w rodowych barwach i zwieńczona złotą błyszczącą gwiazdą. Tylko na co poniektórych gałązkach wisiały niepasujące do niczego zabawki wybrane przez dzieci. Niedaleko choinki rozstawiono długi stół, który w świąteczny poranek miał uginać się od talerzy pachnących potraw i kielichów pysznych napojów - każdy miał znaleźć tam swoje ulubione danie. To wszystko sprawiało, że posiadłość w Weymouth nabrała niepowtarzalnego świątecznego charakteru, a to dzięki niemałej pomocy starszej lady Prewett.
Mimo wszystko minęły czasy, kiedy Archibald zrywał się z łóżka bladym świtem, by zjechać po poręczy na sam dół i pobiec w stronę choinki z prędkością złotego znicza. Możliwe, że to zbliżające się trzydzieste urodziny sprawiały, że zdecydowanie bardziej wolał po prostu spać. Marzył mu się długi nieprzerwany niczym sen, wolny od zmartwień pracą czy Zakonem. Jego podświadomość wiedziała jednak, że dzisiejszy dzień jest szczególny, dlatego pomimo swoich ambitnych planów obudził się dużo wcześniej. Westchnął głęboko, ale nie otworzył oczu. Wręcz przeciwnie - zacisnął je jeszcze mocniej, naciągając na głowę poduszkę. - Nie idę, schodzę dopiero na obiad - mruknął niezadowolony, zmuszając swój organizm do ponownego snu. Sam nie potrafił stwierdzić czy minęła zaledwie minuta czy pół godziny, ale żaden sen nie przyszedł. Otworzył więc oczy, wsłuchując się w panującą wokół ciszę. Czyżby wszyscy jeszcze spali? Czy może siedzieli na dole i rozpakowywali prezenty? Lorraine jeszcze leżała w łóżku, więc istniało prawdopodobieństwo, że to jednak on pierwszy się przebudził. - Wesołych świąt - powiedział, ale niezbyt głośno, nie będąc pewnym czy przypadkiem jeszcze nie śpi. Zanim opuścił sypialnię, wsunął stopy w miękkie kapcie i narzucił na plecy elegancki szlafrok. - Wesołe niech będą święta, wesołe niech będą święta! - zaczął śpiewać, o dziwo z łatwością wykrzesując z siebie świąteczny entuzjazm, chociaż jeszcze pięć minut temu zdawał się być przytwierdzony do łóżka i ciepłej pościeli. Przywitał się uprzejmie z obrazami swoich przodków, zatrzymując się na dłużej przy lordzie Bernardzie. - Nie, ja jestem Archibald, Delbert to mój prapradziadek - przypomniał uprzejmie chociaż robił to prawdopodobnie setny raz w przeciągu tego roku. Chciał jak najszybciej uciąć tę rozmowę, z dołu dochodziły już do niego dźwięki zaczarowanego fortepianu i zapach korzennej herbaty.
| Serdecznie witam na Prewettowych świętach! Czas na odpis: 72h (proponuję tę lub ewentualnie tę playlistę). Enjoy!
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
I niech ktoś mi powie, że dziadek nie jest mistrzem śnieżkowej strategii, tak skutecznie zdekoncentrował wszystkich! Czy spodziewał się takie efektu? Sam nie wiedział, w swojej skromnej osobie nie sądził, że uroczy bałwan Olaf zapisał się w pamięci jego już dorosłych wnucząt. I pewnie na tę chwilę znowu stał się Dziadkiem Płomykiem, bo zrobiło mu się ciepło na sercu, gdy widział z jakim entuzjazmem na Olafa zareagowała cała trójka. A jak wiadomo, starsi ludzie stają się bardziej sentymentalni i dużo szybciej się wzruszają. I jak się okazało nie wyszło im to na dobre. Ani jego śnieżkowym przeciwnikom, ani jemu, ponieważ w jego stronę poleciał strumień śnieżek, który wystrzelił niczym fontanna z różdżki Julii. - Tak się dziadkowi dziękuje za bałwanka? - rzucił przekornie, ale z szerokim uśmiechem na ustach. Wtedy też machnął różdżką, aby obronić się przed atakiem, który przepuściła na niego ukochana wnuczka.
Niezależnie od efektu tejże obrony musiał wziąć udział w tym wyścigu po prezenty, aby wygrać go dla małej Mirci! Niestety, dziadek, który mimo energicznego podejścia do życia, starzał się i pewnie nie był w stanie wygrać zabójczego wyścigu po prezenty. Przynajmniej tak pomyślałby każdy racjonalnie rozumujący czarodziej. Ale lord Bren zawsze lubił śmiać się losowi prosto w twarz i z każdym rokiem udowadniał na co go to jeszcze stać. Tylko znowu musiał wykazać się sprytem i życiową mądrością, aby zabrać ze sobą Mircię, jednocześnie nie mogąc ich spowalniać. A co będzie lepszego niż zaczarowane sanki? Chyba lord Bren był naprawdę Dziadkiem Mrozem! Kolejne machnięcie różdżką a sanki zjawiły się obok Miriam. - Siadaj Śnieżynko - zachęcił prawnuczkę, pewnie pomagając jej się usadowić. I za pomocą różdżki jak sznurka poprowadził ją prosto w stronę prezentów. Oczywiście w tym całym wyścigu nie można było zapomnieć o tym, że zabawa powinna przede wszystkim służyć dzieciom! A Roratio to miał szczęście, że dziadek zdążył odejść od fortepianu, kiedy to rozegrało się na dobre.
- Na brodę Merlina i całą wielką czwórkę, Roratio! - zagrzmiał dziadzio, ech chyba trzeba jeden z prezentów dla niego przetransmutować w węgiel!
/1-2 - odbite śnieżki trafiają z powrotem w Julkę
3-4 - niestety, dziadek się nie obronił i musi otrzeć śnieg z twarzy
5-6 - Lorraine ma wyjątkowego pecha bo to w nią trafia strumień śnieżek
I show not your face but your heart's desire
The member 'Ain Eingarp' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 73
--------------------------------
#2 'k6' : 1
#1 'k100' : 73
--------------------------------
#2 'k6' : 1
Lorraine nie spodziewała się tak twardego lądowania. Nic w tym dziwnego skoro święta pozabierały dorosłym umysły i na chwile każdy tu z obecnych był po prostu dzieckiem. Leżała tak przez chwile chcąc zebrać siły do ponownego ataku. Kiedy podeszła do niej Julia, kobieta tylko się uśmiechnęła machając przy tym dziarsko rękami. - Aniołka na śniegu już dawno nie robiłam – odpowiedziała. Cała ta sytuacja była tak komiczna i absurdalna, że jak jutro się obudzi to prawdopodobnie będzie myśleć, iż miała cudownie pokręcony sen. Dziadek jednak miał w swoich przemyśleniach rację. Chociaż każdy z nich bawił się najlepiej na świecie zapominając o tych wszystkich problemach i obowiązkach jakie na co dzień mieli, to jednak cała ta zabawa przede wszystkim była dla małych Prewettów i to one powinny dostać ten zaszczyt otwierania wszystkich prezentów i wygrania bitwy na śnieżki.
Szlachcianka podniosła się i z uśmiechem na ustach zaczęła obserwować całą świąteczną scenerię. Te wszystkie latające po salonie śnieżki, maszerujący bałwan, ganiający w dezorientowaniu Winnie. To był moment, który naprawdę chciała zapamiętać. Kto mógł wiedzieć jak będą wyglądać ich kolejne święta? To czego się w ostatnim czasie nauczyła to fakt, że wszystko zmienia się zbyt szybko.
Blondynka wyciągnęła różdżkę i kilkoma ruchami różdżki sprawiła, że do salonu wleciała wielka metalowa taca z kubkami z kakaem i świeżymi bułeczkami. Taca delikatnie opadła na stojący niedaleko choinki stół. Lorraine uśmiechnęła się szeroko i zaklaskała delikatnie w dłonie. - Szkoda, że o ciasta, które ja piekę tak nie wojujecie. - zaczęła i podeszła do stołu biorąc jeden kubek by podać go najstarszemu z ich zgrai. - Może przerwa od tej śnieżnej bitwy, co? Jutro zamiast bawić się na kuligu będą wszystkie Prewetty leżeć w łóżku z tak wysoką gorączką, że tylko jajecznice smażyć. Chodźcie. - powiedziała jeszcze strzepując resztki śniegu ze szlafroka. Nawet nie byłaby w stanie spojrzeć teraz na siebie w lustrze. Strąki mokrych włosów i podkrążone od zimna oczy były idealną reklamą tych świąt.
Szlachcianka podniosła się i z uśmiechem na ustach zaczęła obserwować całą świąteczną scenerię. Te wszystkie latające po salonie śnieżki, maszerujący bałwan, ganiający w dezorientowaniu Winnie. To był moment, który naprawdę chciała zapamiętać. Kto mógł wiedzieć jak będą wyglądać ich kolejne święta? To czego się w ostatnim czasie nauczyła to fakt, że wszystko zmienia się zbyt szybko.
Blondynka wyciągnęła różdżkę i kilkoma ruchami różdżki sprawiła, że do salonu wleciała wielka metalowa taca z kubkami z kakaem i świeżymi bułeczkami. Taca delikatnie opadła na stojący niedaleko choinki stół. Lorraine uśmiechnęła się szeroko i zaklaskała delikatnie w dłonie. - Szkoda, że o ciasta, które ja piekę tak nie wojujecie. - zaczęła i podeszła do stołu biorąc jeden kubek by podać go najstarszemu z ich zgrai. - Może przerwa od tej śnieżnej bitwy, co? Jutro zamiast bawić się na kuligu będą wszystkie Prewetty leżeć w łóżku z tak wysoką gorączką, że tylko jajecznice smażyć. Chodźcie. - powiedziała jeszcze strzepując resztki śniegu ze szlafroka. Nawet nie byłaby w stanie spojrzeć teraz na siebie w lustrze. Strąki mokrych włosów i podkrążone od zimna oczy były idealną reklamą tych świąt.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Próbowałem uciec gdy tatuś biegł w moją stronę, ale postarał się chyba bardziej, bo znalazłem się zaraz w jego ramionach. Machałem nóżkami i rączkami próbując się uwolnić, ale tata trzymał mnie pomoc. Z żalem patrzyłem na wujcia Rorcia.
- Taatooooo, ale ja chce z wujciem Rorciem! Z wujciem Rorciem! - zapiszczałem żałośnie.
Nie mogłem tak pozwolić by inna drużyna mnie odebrała wujciowi. I jeszcze co? Może miałem razem z nimi celować śnieżkami w wujcia? Co to, to nie! A mandragora z magiem, o! To że tata mnie zabrał nie znaczy, że przeszedłem na ich stronę. Udawałem więc przez chwilę, że się poddałem i pozwoliłem się przenieść na drugą stronę bitwy, cały czas jednak byłem w porozumieniu z Oscarem i jego śnieżki były już w przygotowane. Tylko poczekać na odpowiedni moment, dla mnie nawet lepiej, bo z tak bliska na pewno uda mi się trafić! Czułem się jak mały prezencik przekazywany z ręki do ręki, na szczęście tata chciał mnie przekazać mamusi, a ona leżała pod choinką. Zapiszczałem głośno.
- Mama przegrała! Mama przegrała! - przeskakiwałem to z jednej nogi na drugą.
I dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że stoję na ziemi i tatuś mnie nie trzyma więc byłem wolny. Aż wziąłem głęboki wdech, rozejrzałem się szukając wujcia Rorcia. Ciocia Julcia nie zwróciła na mnie uwagi więc ja szybciutko ruszyłem w stronę naszej bazy za choinką.
- Wujciu Rorciu! A oni chcieli mnie zabrać! - z żalem pokazałem łapką na tatę.
Wróciłem jednak na swoje miejsce i gdy już przygotowywałem się do zrobienia nowej kulki śniegowej, to dziadzio zrobił piękną magię i w naszym salonie pojawił się bałwan. Taki prawdziwy. Z nosem z marchewki i guzikami. Otworzyłem szeroko oczy i usta i aż kulka wypadła mi z ręki. Szybko schowałem się za wujciem. Ale wujcio ruszył do choinki a ja zostałem sam. Popatrzyłem za nim chwilkę, a potem sam ruszyłem do choinki. Też chciałem dostać prezenty. Miałem jednak za długie skarpetki, które zaczęły mi spadać i po chwili leżałem z twarzą w śniegu.
- Maaaaaamoooooo! - zapłakałem. - Też chcę prezentyyyyy!
Jednak gdy poczułem zapach kakao i maślanych bułeczek jakoś łzy same przestały mi lecieć. Siedziałem w śniegu z wygiętymi usteczkami obserwując jak mama rozdaje kubeczki. Sam jednak nie miałem zamiaru się ruszyć. Byłem tu najbardziej poszkodowany, bo dziadzio zaprowadził Miriam do choinki, a ja nawet do niej nie dotarłem.
- J-jak mmożna s-sma-ażyć jajecznicę w-w łóżku - zapytałem z ciekawością. - Ł-łóżko b-będzie p-p-pachnieć jajecznicą.
Pociągnąłem mocno nosem zgarniając niezdarnie włosy z klejącego się czoła. To bieganie i rzucanie śnieżkami było takie męczące!
- Taatooooo, ale ja chce z wujciem Rorciem! Z wujciem Rorciem! - zapiszczałem żałośnie.
Nie mogłem tak pozwolić by inna drużyna mnie odebrała wujciowi. I jeszcze co? Może miałem razem z nimi celować śnieżkami w wujcia? Co to, to nie! A mandragora z magiem, o! To że tata mnie zabrał nie znaczy, że przeszedłem na ich stronę. Udawałem więc przez chwilę, że się poddałem i pozwoliłem się przenieść na drugą stronę bitwy, cały czas jednak byłem w porozumieniu z Oscarem i jego śnieżki były już w przygotowane. Tylko poczekać na odpowiedni moment, dla mnie nawet lepiej, bo z tak bliska na pewno uda mi się trafić! Czułem się jak mały prezencik przekazywany z ręki do ręki, na szczęście tata chciał mnie przekazać mamusi, a ona leżała pod choinką. Zapiszczałem głośno.
- Mama przegrała! Mama przegrała! - przeskakiwałem to z jednej nogi na drugą.
I dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że stoję na ziemi i tatuś mnie nie trzyma więc byłem wolny. Aż wziąłem głęboki wdech, rozejrzałem się szukając wujcia Rorcia. Ciocia Julcia nie zwróciła na mnie uwagi więc ja szybciutko ruszyłem w stronę naszej bazy za choinką.
- Wujciu Rorciu! A oni chcieli mnie zabrać! - z żalem pokazałem łapką na tatę.
Wróciłem jednak na swoje miejsce i gdy już przygotowywałem się do zrobienia nowej kulki śniegowej, to dziadzio zrobił piękną magię i w naszym salonie pojawił się bałwan. Taki prawdziwy. Z nosem z marchewki i guzikami. Otworzyłem szeroko oczy i usta i aż kulka wypadła mi z ręki. Szybko schowałem się za wujciem. Ale wujcio ruszył do choinki a ja zostałem sam. Popatrzyłem za nim chwilkę, a potem sam ruszyłem do choinki. Też chciałem dostać prezenty. Miałem jednak za długie skarpetki, które zaczęły mi spadać i po chwili leżałem z twarzą w śniegu.
- Maaaaaamoooooo! - zapłakałem. - Też chcę prezentyyyyy!
Jednak gdy poczułem zapach kakao i maślanych bułeczek jakoś łzy same przestały mi lecieć. Siedziałem w śniegu z wygiętymi usteczkami obserwując jak mama rozdaje kubeczki. Sam jednak nie miałem zamiaru się ruszyć. Byłem tu najbardziej poszkodowany, bo dziadzio zaprowadził Miriam do choinki, a ja nawet do niej nie dotarłem.
- J-jak mmożna s-sma-ażyć jajecznicę w-w łóżku - zapytałem z ciekawością. - Ł-łóżko b-będzie p-p-pachnieć jajecznicą.
Pociągnąłem mocno nosem zgarniając niezdarnie włosy z klejącego się czoła. To bieganie i rzucanie śnieżkami było takie męczące!
Jest gdzieś lecz nie wiadomo gdzieŚwiat, w którym baśń ta dzieje się
Malutki Edwin mieszka w nim
I wiedzie wśród czarodziejów prym
Malutki Edwin mieszka w nim
I wiedzie wśród czarodziejów prym
|NOWA KOLEJKA
Kolejna seria kolorowych śnieżek sięgających Julii poszerzyła głupkowaty uśmiech na twarzy Rorka, w jego oczach, natomiast, zabłysła satysfakcja - sprawiedliwości stało się zadość, kto śnieżkami wojuje, ten od śnieżek ginie, powiedzcie, że nie.
Od czasu, kiedy oni byli mali, trochę już minęło, a dziadek chyba poszerzył repertuar swoich zimowych czarów - mina trochę mu zrzedła, kiedy obejrzał się przez ramię i zobaczył jak w stronę choinki suną sanki w tempie, z którym nie miał absolutnie żadnych szans. Najmniejszych nawet.
Opuścił różdżkę, w myślach deklamując inkantację wieńczącą zaklęcie; rozśpiewany fortepian zakończył dramatycznie wznosząc się na wyżyny swoich wokalnych możliwości, popiskując tak wdzięcznie jak Gruba Dama.
Kapitulacja? Cóż, chyba tak.
- Dajcie już spokój z tym wyścigiem - wtrącił, chcąc, by wyszło na to, że w sumie nagle przestało mu już zależeć na wygranej w dzikiej gonitwie. Zresztą, co tak...? Spojrzał w stronę drzwi i niemalże pałaszując wzrokiem zawartość tacy ustawił się tuż obok Lorrie, żeby móc sięgnąć po kubek z kakao, kiedy tylko znajdzie się w pobliżu Lorraine, przywołującej jedzenie zaklęciem. - Rezerwuję kubek w kształcie czekoladowej żaby - rzucił naprędce, gdyby komuś przyszło do głowy przechwycenie tego cuda, które dodawano kiedyś przy zakupie większej ilości słodyczy; uszka kubka wyglądały jak nogi żaby, a ona sama czasem wydawała z siebie jakiś bliżej niezidentyfikowany skrzekorechot. - Dzięki - chwycił kubek obiema rękami, chłonąc emanujące z niego ciepło i zanurzając nos w parze, żeby się odrobinę ogrzać. Dopiero potem upił łyka tak łapczywie, że nad jego górną wargą pozostał czekoladowy wąs niemalże tak dostojny jak ten Archie'ego. - Ktoś je ze mną bułeczkę na pół? - na razie się krygował, żeby zachować pozory, ale jak się rozkręci, to spałaszuje pół tacy. - Eddie? Co ty na to? - trzeba było jakoś małego pocieszyć, bo w tym całym zamieszaniu Rory nawet nie zauważył, kiedy Edwin zdążył się potknąć i, co gorsza, zasmucić.
ze względu na gorący okres czas na odpisy może do soboty włącznie?
Kolejna seria kolorowych śnieżek sięgających Julii poszerzyła głupkowaty uśmiech na twarzy Rorka, w jego oczach, natomiast, zabłysła satysfakcja - sprawiedliwości stało się zadość, kto śnieżkami wojuje, ten od śnieżek ginie, powiedzcie, że nie.
Od czasu, kiedy oni byli mali, trochę już minęło, a dziadek chyba poszerzył repertuar swoich zimowych czarów - mina trochę mu zrzedła, kiedy obejrzał się przez ramię i zobaczył jak w stronę choinki suną sanki w tempie, z którym nie miał absolutnie żadnych szans. Najmniejszych nawet.
Opuścił różdżkę, w myślach deklamując inkantację wieńczącą zaklęcie; rozśpiewany fortepian zakończył dramatycznie wznosząc się na wyżyny swoich wokalnych możliwości, popiskując tak wdzięcznie jak Gruba Dama.
Kapitulacja? Cóż, chyba tak.
- Dajcie już spokój z tym wyścigiem - wtrącił, chcąc, by wyszło na to, że w sumie nagle przestało mu już zależeć na wygranej w dzikiej gonitwie. Zresztą, co tak...? Spojrzał w stronę drzwi i niemalże pałaszując wzrokiem zawartość tacy ustawił się tuż obok Lorrie, żeby móc sięgnąć po kubek z kakao, kiedy tylko znajdzie się w pobliżu Lorraine, przywołującej jedzenie zaklęciem. - Rezerwuję kubek w kształcie czekoladowej żaby - rzucił naprędce, gdyby komuś przyszło do głowy przechwycenie tego cuda, które dodawano kiedyś przy zakupie większej ilości słodyczy; uszka kubka wyglądały jak nogi żaby, a ona sama czasem wydawała z siebie jakiś bliżej niezidentyfikowany skrzekorechot. - Dzięki - chwycił kubek obiema rękami, chłonąc emanujące z niego ciepło i zanurzając nos w parze, żeby się odrobinę ogrzać. Dopiero potem upił łyka tak łapczywie, że nad jego górną wargą pozostał czekoladowy wąs niemalże tak dostojny jak ten Archie'ego. - Ktoś je ze mną bułeczkę na pół? - na razie się krygował, żeby zachować pozory, ale jak się rozkręci, to spałaszuje pół tacy. - Eddie? Co ty na to? - trzeba było jakoś małego pocieszyć, bo w tym całym zamieszaniu Rory nawet nie zauważył, kiedy Edwin zdążył się potknąć i, co gorsza, zasmucić.
ze względu na gorący okres czas na odpisy może do soboty włącznie?
kołyszę się na nitce nieokreślonych pragnień, palce zaczepiam o rozszczepione na liściu słońce, chwytam umykający wszechświat
Rory Prewett
Zawód : botanik
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
and meet me there,
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Świąteczna walka była naprawdę ciekawa i Archibald z przyjemnością ciągnąłby ją dalej gdyby nie otaczający ich śnieg i oczekujące na rozpakowanie prezenty. W salonie zrobiło się zbyt chłodno żeby kontynuować zabawę, a przynajmniej takie odniósł wrażenie po sinych ustach swoich dzieci i gęsiej skórce pokrywającej jego ciało. Poza tym zapewne lada moment w pomieszczeniu zjawi się reszta rodziny z nestorem na czele (chociaż Archibald zawsze bardziej obawiał się opinii ojca niż wuja Eddarda - ten drugi zdawał się nadawać na podobnych falach) i będą chcieli zasiąść do uroczystego śniadania a nie rzucać się śnieżkami. - Tak, macie rację, skończmy na razie - zgodził się z żoną i bratem, kończąc przy tym głośnie oklaski dla zaczarowanego fortepianu. Nie ulega wątpliwości, że zagrał prze-pię-knie, a ostatnie dramatyczne nuty to po prostu majstersztyk. Archibald zawsze doceniał muzykę na poziomie, a ten obszerny instrument darzył miłością szczególną.
- Masz rację, Winnie, smażenie jajecznicy w łóżku jest bezsensu - zgodził się z synem, zdejmując z jego stóp te ogromne skarpety. Na początku były dobrym pomysłem, ale teraz przemokły i pewnie tylko mu ciążyły. Potem wziął go na ręce i wysuszył mu włosy ciepłym strumieniem powietrza wydobywającym się z różdżki. - Wiecie, że mugole podobno mają takie urządzenie, którym suszą sobie włosy? Nazywa się suszka - podzielił się rozległą (ekhm) wiedzą na temat osób niemagicznych, które już niejednokrotnie zachwyciły go swoją pomysłowością. Nie był pewny jak ta maszyna działa bez magii - czy ktoś tam najpierw dmucha i ten dmuch tam się magazynuje? Koniecznie musi się kogoś zapytać, może w szpitalu trafi mu się pacjent z odpowiednimi korzeniami, który o wszystkim mu opowie. - Rory, mógłbyś się pozbyć tego śniegu? - Poprosił po chwili, bo skoro brat go wyczarował to prawdopodobnie łatwiej będzie mu go odczarować. A potem Archibald postawił Edwina na ziemi i z przyjemnością podszedł do stołu, przyglądając się wszystkim smakołykom. Tak było ich dużo, że nie mógł się zdecydować co wybrać! Ostatecznie wziął więc kubek z kakao, zupełnie jak Rory, choć w mniej spektakularnym kubku. - Ależ Lorraine, twoje ciasta też są... jedyne w swoim rodzaju - uśmiechnął się, nie chcąc, żeby zrobiło się jej przykro (chociaż prawda była taka, że rzadko które ciasto jej autorstwa było jadalne i bardzo dobrze, że na co dzień gotowaniem zajmowały się skrzaty). - Dziadku, widzę twój ulubiony świąteczny napój karmelowy! - Skrzaty pamiętały o wszystkim. A może to mama każdej zimy dbała o to, żeby na stole pojawiły się odpowiednie potrawy? Archibald miał w lato skończyć trzydzieści lat, a jeszcze nigdy się tym nie interesował - chyba najwyższy czas dowiedzieć się czegoś więcej o organizacji świąt.
- Masz rację, Winnie, smażenie jajecznicy w łóżku jest bezsensu - zgodził się z synem, zdejmując z jego stóp te ogromne skarpety. Na początku były dobrym pomysłem, ale teraz przemokły i pewnie tylko mu ciążyły. Potem wziął go na ręce i wysuszył mu włosy ciepłym strumieniem powietrza wydobywającym się z różdżki. - Wiecie, że mugole podobno mają takie urządzenie, którym suszą sobie włosy? Nazywa się suszka - podzielił się rozległą (ekhm) wiedzą na temat osób niemagicznych, które już niejednokrotnie zachwyciły go swoją pomysłowością. Nie był pewny jak ta maszyna działa bez magii - czy ktoś tam najpierw dmucha i ten dmuch tam się magazynuje? Koniecznie musi się kogoś zapytać, może w szpitalu trafi mu się pacjent z odpowiednimi korzeniami, który o wszystkim mu opowie. - Rory, mógłbyś się pozbyć tego śniegu? - Poprosił po chwili, bo skoro brat go wyczarował to prawdopodobnie łatwiej będzie mu go odczarować. A potem Archibald postawił Edwina na ziemi i z przyjemnością podszedł do stołu, przyglądając się wszystkim smakołykom. Tak było ich dużo, że nie mógł się zdecydować co wybrać! Ostatecznie wziął więc kubek z kakao, zupełnie jak Rory, choć w mniej spektakularnym kubku. - Ależ Lorraine, twoje ciasta też są... jedyne w swoim rodzaju - uśmiechnął się, nie chcąc, żeby zrobiło się jej przykro (chociaż prawda była taka, że rzadko które ciasto jej autorstwa było jadalne i bardzo dobrze, że na co dzień gotowaniem zajmowały się skrzaty). - Dziadku, widzę twój ulubiony świąteczny napój karmelowy! - Skrzaty pamiętały o wszystkim. A może to mama każdej zimy dbała o to, żeby na stole pojawiły się odpowiednie potrawy? Archibald miał w lato skończyć trzydzieści lat, a jeszcze nigdy się tym nie interesował - chyba najwyższy czas dowiedzieć się czegoś więcej o organizacji świąt.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
To jak zachowywali się w święta nie odbiegało zbytnio od tego jak zachowywali się na co dzień. Może byli tylko bardziej beztroscy i pozwalali sobie na więcej wiedząc, że w święta wszystko się wybacza i nawet kolejny kawałek sernika nie jest grzechem, a słodką przyjemnością. Nie zachowywaliby się tak gdyby naprawdę nie mieli w tego w sobie, prawda? Brakowało im tej zabawy i tego, żeby chociaż na chwile zapomnieć o wszystkich złych rzeczach, które w ostatnim czasie miały miejsce. Nie bez powodu mówiło się, że święta to magiczny czas, a ich magię czuło się nawet w świecie gdzie jest ona przecież codziennością. Była przecież specyficzna, przyciągająca i radosna. Ta, z którą obcowali na co dzień nie zawsze taka właśnie była.
Lorraine przytuliła do piersi gorący kubek czekolady. Śnieg w salonie choć przyniósł im wiele frajdy to także sprawił, że zrobiło się po prostu zimno. Teraz była już pewna, że ten rozgrzewający dodatek był idealnym zwieńczeniem ich śnieżnej potyczki. Na pytanie Winniego uśmiechnęła się szeroko. - Tak się tylko mówi skarbie – powiedziała chociaż nie przewidziała tego, że prawdopodobnie za chwile będzie musiała tłumaczyć dlaczego tak się mówi. Przyzwyczaiła się już do ciekawości z jaką wchodziły w świat jej dzieci. Czasami była ona urocza i ważna tak jak dzisiaj, ale czasami Lorraine po prostu się bała, że dzieje się to dla nich trochę zbyt szybko. Bała się, że zbyt szybko zaczną rozumieć pewne rzeczy i za szybko stanął się dorośli. Dzieciństwo powinno trwać jak najdłużej. Sama tego nie doświadczyła to przynajmniej chciałaby dać to swoim dzieciom.
Słysząc jak Archie postanowił pouczyć ich o mugolskich przedmiotach uniosła brew zaciekawiona. - Jesteś pewny, że mówią na to suszka? - zapytała jakoś nie do końca przekonana. Mógł mieć rację w końcu blondynka na mugolach w ogóle się nie znała, ale jakoś nigdy nie słyszała by Justine cokolwiek wspominała o suszce. W ogóle co miało oznaczać to słowo? Kto mądry takie słowa wymyślał?
Na wzmiankę o przygotowywanych przez nią ciastach uśmiechnęła się z wdzięcznością. Doskonale wiedziała, że nie należała do najlepszych kucharek w końcu nigdy nie musiała tego robić i nie miała jak się tego nauczyć, ale chciała i naprawdę próbowała. Wychodziło jej gorzej niż średnio, ale Archie zawsze potrafił ją jakoś podnieść na duchu. Na przykład udając, że mu smakuje. - Grunt, że mam ciebie i gdybym jednak kogoś kiedyś otruła to przybędziesz z pomocą – gorzej jak to on skończy otruty.
Lorraine spojrzała na wielki wiszący na ścianie zegar. Ten dokładnie pokazywał, że wszyscy powinni wracać do łóżek by jeszcze chwile odpocząć przed świątecznym śniadaniem i tym całym rodzinnym spędem. W końcu ich wielka rodzina liczyła troszkę więcej niż ich siódemka. - Przeczytam wam Opowieść Wigilijną, którą dostaliśmy od cioci Justine. Zmykajcie do łóżek. - powiedziała podchodząc do Miriam i wyciągając do niej rękę. Już teraz mogła śmiało stwierdzić, że to były udane święta. Później miało być już tylko lepiej.
Lorraine przytuliła do piersi gorący kubek czekolady. Śnieg w salonie choć przyniósł im wiele frajdy to także sprawił, że zrobiło się po prostu zimno. Teraz była już pewna, że ten rozgrzewający dodatek był idealnym zwieńczeniem ich śnieżnej potyczki. Na pytanie Winniego uśmiechnęła się szeroko. - Tak się tylko mówi skarbie – powiedziała chociaż nie przewidziała tego, że prawdopodobnie za chwile będzie musiała tłumaczyć dlaczego tak się mówi. Przyzwyczaiła się już do ciekawości z jaką wchodziły w świat jej dzieci. Czasami była ona urocza i ważna tak jak dzisiaj, ale czasami Lorraine po prostu się bała, że dzieje się to dla nich trochę zbyt szybko. Bała się, że zbyt szybko zaczną rozumieć pewne rzeczy i za szybko stanął się dorośli. Dzieciństwo powinno trwać jak najdłużej. Sama tego nie doświadczyła to przynajmniej chciałaby dać to swoim dzieciom.
Słysząc jak Archie postanowił pouczyć ich o mugolskich przedmiotach uniosła brew zaciekawiona. - Jesteś pewny, że mówią na to suszka? - zapytała jakoś nie do końca przekonana. Mógł mieć rację w końcu blondynka na mugolach w ogóle się nie znała, ale jakoś nigdy nie słyszała by Justine cokolwiek wspominała o suszce. W ogóle co miało oznaczać to słowo? Kto mądry takie słowa wymyślał?
Na wzmiankę o przygotowywanych przez nią ciastach uśmiechnęła się z wdzięcznością. Doskonale wiedziała, że nie należała do najlepszych kucharek w końcu nigdy nie musiała tego robić i nie miała jak się tego nauczyć, ale chciała i naprawdę próbowała. Wychodziło jej gorzej niż średnio, ale Archie zawsze potrafił ją jakoś podnieść na duchu. Na przykład udając, że mu smakuje. - Grunt, że mam ciebie i gdybym jednak kogoś kiedyś otruła to przybędziesz z pomocą – gorzej jak to on skończy otruty.
Lorraine spojrzała na wielki wiszący na ścianie zegar. Ten dokładnie pokazywał, że wszyscy powinni wracać do łóżek by jeszcze chwile odpocząć przed świątecznym śniadaniem i tym całym rodzinnym spędem. W końcu ich wielka rodzina liczyła troszkę więcej niż ich siódemka. - Przeczytam wam Opowieść Wigilijną, którą dostaliśmy od cioci Justine. Zmykajcie do łóżek. - powiedziała podchodząc do Miriam i wyciągając do niej rękę. Już teraz mogła śmiało stwierdzić, że to były udane święta. Później miało być już tylko lepiej.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Cóż, bitwa dobiegła końca. I chociaż dziadek w życiu nie przyzna się do tego głośno to cieszyło go nierozstrzygnięcie bitwy. Głównie dlatego, że jako czarodziej już wiekowy miał swój limit energii, po którego przekroczeniu najzwyczajniej w świecie musiał odpocząć. I chyba jako jedyny z obecnych nie obawiał się przybycia reszty rodziny w tym nestora, a tym bardziej nie swojego syna! Swoją drogą Brennus cieszył się, że na jego barki nie spadł ten wątpliwy zaszczyt bycia nestorem rodu. Zawsze był czarodziejem o raczej beztroskim usposobieniu i chociaż nie brakowało mu odwagi i dzielnie szedł przed siebie z różdżką w ręku to taka odpowiedzialność na zawsze zabrałaby mu tę część siebie, którą najbardziej lubił i która pozwalała mu się cieszyć młodym duchem - beztroskę. Bo czymże starzec miał się teraz martwić? Eddard godnie zarządzał rodowymi interesami, sam Bren zgromadził majątek podczas swojego długiego życia, a teraz jedyne co mu pozostało to cieszenie się z obecności członków rodziny, tak jak dzisiaj. - Och, wybornie! - zakrzyknął zadowolony, klasnąwszy w dłonie, kiedy Archibald wśród kubków dostrzegł ten z ulubionym napojem dziadka. Złapał w dłonie kubek podobny do krasnoluda w świątecznej czapce i upił łyk ciepłego napoju. Śnieg zniknął, a spod jego warstwy wyłonił się salon. Kolejne zaklęcie i po wilgoci, jaką po sobie zostawił biały puch nie było już najmniejszego śladu. Ach, zaiste wyborne święta! Dziadek szybko różdżką wysuszył swoje jakże gustowne kapcie i poszurał w stronę swojego ulubionego fotela, w którym przesiadywał za każdym razem, gdy rodzina zbierała się w tym pomieszczeniu. Głównie dlatego, że z tego miejsca wzrokiem mógł ogarnąć całe pomieszczenie i z szerokim uśmiechem mógł podziwiać swoją rodzinę, obserwować radość ze świąt kolejnego już pokolenia. I gdy patrzył, jak Lorraine zabiera maluchy do góry, przypomniał sobie podobny obraz, gdy trójka rudowłosych muszkieterów maszerowała na górę. - Edwinku, słuchaj mamy... - powiedział głośno po czym pochylił się w stronę prawnuczka. - potem dziadek przyjdzie poopowiadać wam różne historyjki z zapasem czekoladowych żab - szepnął konspiracyjnie, zanim chłopiec zniknął. Uwielbiał ten okres w roku, kiedy jego talent gawędziarski ujawniał się jeszcze bardziej niż w żadną inną porę roku. Ostatecznie miał jeszcze sporo zawstydzających historii z życia swojego syna w zanadrzu, których teraz nie wstydził się opowiedzieć swoim dorosłym wnukom. Poza tym był jedną z nielicznych już żyjących osób w dworze, które pamiętały odległe w czasie wydarzenia z posiadłości Prewettów.
//gwiazdkę uważam za zakończoną, widzimy się za rok, kochani <3
I show not your face but your heart's desire
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Święta w Weymouth, 1955
Szybka odpowiedź