Wydarzenia


Ekipa forum
it's cold outside (hogwart, 1941)
AutorWiadomość
it's cold outside (hogwart, 1941) [odnośnik]22.12.18 12:10
it's cold outside
zamek Hogwartprzerwa świąteczna, grudzień 1941




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: it's cold outside (hogwart, 1941) [odnośnik]22.12.18 12:18
To zdecydowanie nie był najszczęśliwszy pomysł.
Westchnął przeciągle, wydmuchując z ust kłąb gęstej, białej pary, która na moment przysłoniła rozciągające się przed nim jezioro. Spokojne i ciemne, tylko częściowo skute lodem, odcinające się wyraźnie od wszechobecnego, białego krajobrazu, rozlewającego się swobodnie po zamkowych terenach. Wyjątkowo pustych; przerwa świąteczna rozpoczęła się kilka dni wcześniej, znacząc początek magicznego okresu pozbawionego lekcji, treningów Quidditcha oraz zdecydowanej większości uczniów, wolących spędzać ferie w otoczeniu bliższej i dalszej rodziny. Sam Percival również powinien był już od dawna oglądać zza zaparowanych okien szarobiałe lasy Nottinghamshire, przygotowując się do jednej z nadmuchanych, oficjalnych kolacji, na które jego rodzice mieli w zwyczaju spraszać wszystkich niewidzianych od dawna kuzynów i kuzynki – ale tego roku po raz pierwszy (i ostatni) postanowił nie wracać na święta do rodowej rezydencji, zamiast tego racząc się późnymi śniadaniami w Wielkiej Sali i popołudniami spędzonymi na morderczych bitwach na śnieżki. Przekonanie ojca do pójścia na takie ustępstwo nie należało do rzeczy prostych, młody Nott wyciągnął jednak ze swojego arsenału wymówek argument koronny: zbliżające się wielkimi krokami owutemy oraz idącą za egzaminami konieczność odpowiedniego do nich przygotowania, zawierającą w swoim repertuarze niezliczone godziny spędzone w szkolnej bibliotece. Co nie było znowu takie dalekie od prawdy; ostatni rok nauki w Hogwarcie trwał w najlepsze już od niemal czterech miesięcy, z każdym tygodniem coraz bardziej udowadniając mu, że ukończenie czarodziejskiej szkoły naprawdę miało nie należeć do przedsięwzięć prostych – Percival, jak zwykle wziąwszy na siebie znacznie więcej, niż był w stanie udźwignąć, uczył się intensywniej niż kiedykolwiek, z każdej strony dręczony dodatkowo przez nauczycieli, przekonujących go z entuzjazmem, że było go stać na więcej. Nie znosił tych wyświechtanych frazesów, a jeszcze bardziej nie znosił faktu, że jego wolny czas nieznośnie się kurczył, ograniczając spotkania z nim do krótkich, kradzionych w przerwach między lekcjami minut, mijających zdecydowanie zbyt szybko, by mógł uznać je za wystarczające. Owszem, wciąż widywali się w trakcie dzielonych z Gryfonami zajęć oraz na szkolnym boisku, ale tych odbywających się w otoczeniu innych spotkań nigdy nie liczył, tak właściwie nie lubiąc ich nawet bardziej niż chwil, w których znajdowali się po przeciwnych stronach zamku. Nie znosił udawanej niechęci i sztucznych docinków, irytowały go też te, które w kierunku Jaimiego rzucali pozostali Ślizgoni; chociaż wiedział doskonale, że Wright kompletnie nic nie robił sobie z tych niedojrzałych zaczepek, to czasami aż zgrzytał zębami, z trudem powstrzymując się przed stanięciem w jego obronie. Tego zrobić jednak nie mógł, śledzony przez czujne spojrzenia braci i kuzynów, gotowych w każdej chwili donieść jego ojcu, że bratał się ze szlamami o wątpliwej reputacji – pozostawało mu więc wypatrywanie rzadkich momentów spokoju oraz odliczanie dni, dzielących ich obu od niechybnego końca roku szkolnego.
Po (całkiem sporej) części właśnie dlatego zdecydował się na pozostanie w zamku, wiedząc doskonale, że wszyscy jego rzekomi przyjaciele będą znajdować się daleko stąd, pozostawiając po sobie jedynie niedrażniącą uszu ciszę. Właśnie przerwaną; uśmiechnął się do siebie odruchowo, słysząc za sobą chrzęst tratowanego śniegu i bez odwracania się przez ramię bezbłędnie identyfikując personalia zbliżającego się do niego osobnika. Nie tyle po odgłosie samym w sobie, co po dziwnej, wciąż kompletnie niezrozumiałej fali ciepła, rozlewającej się za jego mostkiem nawet pomimo panującego dookoła mrozu. – Wiesz, że tegoroczna zima ma być podobno najmroźniejszą od pięćdziesięciu lat? – rzucił konwersacyjnie, wpychając zmarznięte dłonie głębiej w kieszenie kurtki i udając, że jego uwaga wcale nie niosła za sobą ukrytej motywacji, mając docelowo skłonić Bena do ponownego rozważenia głupiego zakładu, na który przystał w przypływie jakiejś masochistycznej brawury. Pomysł kąpieli w jeziorze, którego temperatura – sądząc po unoszących się gdzieniegdzie krach popękanego lodu – musiała oscylować w okolicach (dosłownie) mrożącego krew w żyłach zera, może i wydawał się wspaniały, gdy rozprawiali o nim na nagrzanym kominkowym ogniem korytarzu, jednak teraz, rozciągając się tuż pod percivalowym, zaczerwienionym od zimna nosem, ocierał się o granice wyjątkowo nieprzyjemnego samobójstwa. Już sama perspektywa zdarcia z głowy wełnianej czapki wywoływała w nim fantomowe dreszcze, nie mówiąc już o całej reszcie ciepłych ubrań; niecałą godzinę wcześniej wrócił z Hogsmeade (po którym wciąż snuła się większość pozostałych w Hogwarcie uczniów) i wizja rozpakowania zakupów z Miodowego Królestwa przed kominkiem w Pokoju Życzeń, wydawała mu się znacznie bardziej obiecująca – ale nie miał zamiaru być tym, który jako pierwszy zaproponuje porzucenie raz podjętego wyzwania.
Coś mu mówiło, że Jaimie również tego nie zrobi.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: it's cold outside (hogwart, 1941) [odnośnik]23.12.18 10:39
To był jeden z najlepszych pomysłów, jaki kiedykolwiek wpadł mu do głowy.
Benjamin nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Idea honorowego wyzwania, rzuconego wydelikaconemu - przynajmniej pozornie, bowiem ostatnio miał wiele okazji, by na własnej skórze przekonać się, jak drapał zarost Notta - paniczykowi przebijała każdą prowokację z ubiegłego roku, zostawiając w tyle takie genialne idee jak zaczarowanie zastawy Ślizgonów w załogę kurnika (waza z zupą zamieniła się w dumnego koguta a szklanki pełne dyniowego soku w pomarańczowe kurczaczki), wyzwanie na pojedynek krytykującego jego miotlarskie wyczyny Krukona (oczywiście przegrał z utalentownaym prymusem, ale ostatkiem sił przytwierdził do głowy blondynka jelenie rogi, co nieco osładzało porażkę) i pomysł podebrania dziewczynom z drużyny ciuchów (po raz pierwszy widział wtedy odkryte, dziewczęce piersi, co nie napełniło go taką ekscytacją, jaką powinno, jeszcze mocniej udowadniając, że było z nim coś nie tak). Owszem, na myśl o każdym z tych wyczynów napełniała go duma, ale kiedy radośnie zbiegał po marmurowych schodach tuż za wejściowymi drzwiami do zamku, z trudem nie lądując na tyłku z powodu całkowitego oblodzenia stopni, czuł, że nic nie dorówna zaplanowanej na dziś rozrywce.
Co prawda odrobinę żałował, że nie będą mieć żadnej widowni, Hogwart opustoszał, ale ostatnio coraz bardziej doceniał kameralne spotkania we dwoje. Ten zakład, choć stanowiący idealny materiał do utrwalania wiecznej legendy Bena Wrighta, mającego w tym roku opuścić szkołę, by święcić triumfy na dorosłych boiskach do Quidditcha, miał rozegrać się wyłącznie między nimi. Nie przeszkadzało mu to aż tak, jak powinno; był w szampańskim nastroju, dlatego brnął przez śnieg w stronę jeziora z niepowstrzymaną zuchwałością, od razu zauważajac stojącą na brzegu wysoką, postawną sylwetkę. Uśmiechnął się szeroko a zęby momentalnie przemarzły od lodowatego wiatru, lecz nie zamknął ust, ziejąc i wypuszczając z siebie kłęby pary wodnej. - Jednak nie stchórzyłeś, jestem w szoku - powitał go w typowy dla siebie, nonszalancko kpiący sposób, klepiąc go w plecy na powitanie - i ruszył dalej, bliżej na wpół zamarzniętgo jeziora, szczerząc duże, białe zęby przez ramię. Ciepła kurtka Percivala w niczym nie przypominała mocno zdezelowanego i pozszywanego w kilku miejscach mugolskiego płaszcza, który Ben odziedziczył po ojcu a eleganckie buty brązowych traperów z odpadającą podeszwą, ale Wright zupełnie nie zwracał uwagi na takie szczegóły. - Oczywiście, że wiem. Dlatego to zaproponowałem, to wyzwanie dla prawdziwych bohaterów, odważnych herosów i utalentowanych czarodziejów - odparł, dalej we wspaniałym nastroju. Śnieg obdarzył jego pozbawioną czapki głowę siwizną, pozwalając mieć jako-takie pojęcie, jak Benjamin Wright będzie wyglądał jako staruszek - pomijając młodzieńczą, zapuszczoną dopiero niedawno bródkę i płytkie zmarszczki mimiczne, utrwalone od śmiechu i wykrzywiania twarzy na sto przeróżnych sposobów. Zaśmiał się z własnej wypowiedzi, świadomy faktu, że kąpiel w jeziorze w środku zimy nie ma nic wspólnego z przymiotami herosa - ale coś powiedzieć musiał. Zaczął rozpinać płaszcz i przewiesił go przez gałąź pobliskiego drzewa bardzo ostrożnie, nie chcąc, by coś stało się przedmiotowi ukrytemu w jednej z kieszeni. - Jeszcze możesz się wycofać - rzucił znów, odwracając się przez ramię do Percivala, dalej roześmiany, beztroski i niedorzecznie wręcz radosny. Obecność Notta sprawiała, że życie wydawało mu się piękne i łatwe, a perspektywa ukończenia szkoły równała się jeszcze większemu szczęściu. Wolności od głupich lekcji, zadań domowych, esejów i podziałów - i czujnych spojrzeń. Mieli wyjechać, przeżywać prawdziwe przygody, łapać i pomagać smokom, a to wszystko już niedługo. I co najważniejsze - razem.
Ben zaczął gwizdać mugolską kolędę, po czym przystąpił do aktywniejszego pozbywania się garderoby. W ślad za płaszczem na gałęzi zawisł intensywnie czerwony sweter, później podkoszulek i pasek spodni. Już pozbawienie się pierwszej warstwy ubrań wywołało dreszcze a Jaimie zaszczękał zębami, nie tracąc ani doskonałego humoru ani animuszu. Ciągle nie wierzył w to, że Percival zrezygnował z rodzinnych świąt, by zostać w zamku razem z nim i chociaż nigdy nie powiedział wprost, że zrobił to dla niego, to Ben nie mógł pozbyć się naiwnego, zadurzonego wrażenia, że to jego nieskromna osoba, rozbierająca się właśnie nad brzegiem pokrytego gdzieniegdzie krą jeziora, także miała wpływ na podjętą przez Notta decyzję.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
it's cold outside (hogwart, 1941) Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: it's cold outside (hogwart, 1941) [odnośnik]25.12.18 14:03
Być może to, jak niewiele potrzebował, by wyłączyć zupełnie walczący desperacko zdrowy rozsądek, powinno go zmartwić, ale beztroskie klepnięcie w ramię i rzucone mimochodem wyzwanie spowodowało jedynie, że uśmiechnął się szeroko, na moment odsuwając od siebie mało optymistyczne wizje dokończenia żywota w formie zatopionej w jeziorze bryły lodu. Bliska obecność Bena zawsze działała na niego właśnie tak – szczerze wątpił, by Wright zdawał sobie sprawę, jak często bezpardonowo wypychał go z bezpiecznej strefy psychicznego komfortu, skłaniając go nie tyle do robienia rzeczy, na które nie miał ochoty, co do coraz odważniejszego przesuwania nienaruszalnych wcześniej granic. Zmienianych z mniejszym lub większym trudem, chociaż najczęściej wystarczyła rzucona wesoło sugestia, że Percival na pewno czegoś nie zrobi, żeby jego urażona, arystokratyczna duma, natychmiast skłoniła go do udowodnienia, że było inaczej. Sobie czy jemu – tego jednego nie był pewien, rzadko jednak w takich momentach zastanawiał się nad własną motywacją, zazwyczaj po prostu zapominając o konieczności myślenia; takie chwile beztroski i bezmyślności zdarzały mu się jedynie w towarzystwie przyjaciela, nieodzownie kojarząc mu się z wdychaniem świeżego powietrza po zbyt długim czasie spędzonym w zamkniętym, zatęchłym pomieszczeniu.
Tak samo czuł się teraz, słuchając lekkiej odpowiedzi Bena, nie czekającego nawet na jego reakcję, a płynnie przechodzącego do realizacji własnego planu. Wciąż wywołującego na karku Percivala dreszcze, choć gdy na jednej z gałęzi zawisł doskonale znajomy płaszcz, nie był już pewien, czy dopadające go sensacje stanowiły efekt zimna, czy rosnącej ekscytacji. – Czy ja kiedykolwiek stchórzyłem? – zapytał lekko obrażonym tonem, mając jednak nadzieję, że Jaimie łaskawie nie podejmie tematu. Odepchnął się od drzewa, również robiąc kilka kroków w stronę jeziora, i po drodze zsuwając z ramion kurtkę. Wierzchnia warstwa ubrania dołączyła do tej odrzuconej już przez Bena, zawisając na poziomej gałęzi, a Percival miał wrażenie, że lodowaty wiatr przewiewa go do kości, wprawiając zęby w szczękanie. Sprawdził, czy jego różdżka znajdowała się bezpiecznie w wewnętrznej kieszeni – znajdowała – po czym uchwycił się brzegu ciemnozielonego swetra, jakby przez sekundę wahając się, czy ściągnąć go przez głowę, czy owinąć się nim ciaśniej. – Nie miałem pojęcia, że Gryfoni dowodzą talentu magicznego poprzez odmrożenie sobie tyłka, ale właściwie to wiele by to wyjaśniało – odpowiedział, nie zdając sobie sprawy, że jego głos zabrzmiał nieco burkliwie; trochę liczył na to, że stare dobre obrażenie wychowanków domu lwa podniesie jego morale, ale kiedy wstrzymując oddech, pozbył się wreszcie swetra i podkoszulka (jednocześnie, mając nadzieję, że odrobinę ułatwi to sprawę), zatrząsł się gwałtownie, jak szturchnięta widelcem galaretka. Rzucona przez ramię propozycja wycofania się, zabrzmiała zdecydowanie bardziej kusząco niż powinna, ale nie miał zamiaru zatrzymać się w połowie rozbiegu; i tak przemarzał już do kości, poza tym – Ben nigdy nie pozwoliłby zapomnieć, gdyby teraz zmienił zdanie; śmiertelne upokorzenie ciągnęłoby się za nim do końca jego dni, przyćmiewając te wszystkie wspaniałe przygody, które mieli wkrótce przeżyć, przemierzając ramię w ramię zamieszkałe przez smoki pustkowia.
Zdarł z włosów czapkę, myśląc przez chwilę nad jakąś błyskotliwą odpowiedzią, ale jego zmrożony mózg podsuwał mu jedynie żałosne chyba ty, dlatego zdecydował się na zachowanie milczenia, w odwecie pozbywając się kolejnych elementów topniejącej garderoby: pod drzewem wylądował więc skórzany pasek od spodni, a zaraz potem i same spodnie. Ściągnięcie skarpetek bolało szczególnie mocno – zaścielający ziemię śnieg zdawał się parzyć go w skórę, gdy stawał na nim niepewnie, przebierając nogami, jakby wszedł właśnie na rozgrzane węgle – i głównie dlatego ruszył dziarsko przed siebie, być może trochę licząc na to, że zniweluje w ten sposób do minimum kontakt z lodowatym podłożem. – Co tam, Wright, przymarzłeś? – rzucił wesoło, przechodząc do truchtu i starając się wyminąć Bena. Coraz intensywniejsze szczękanie zębów odebrało rzuconej zaczepce nieco animuszu, ale nie zwracał na to uwagi, zbiegając po kamienistym brzegu w stronę jeziora. Starał się nie odwracać przy tym za siebie, żeby nie dać się złapać na niemęskim gapieniu się na obnażoną klatkę piersiową swojego towarzysza zbrodni, chociaż może akurat tym razem mógłby wytłumaczyć wypływający na szyję i policzki rumieniec, zrzucając winę na karb mroźnego wiatru.
Świszczącego głośno w uszach, gdy przyspieszał na ostatniej prostej, by… w ostatniej chwili gwałtownie zahamować, zatrzymując się tuż przed powierzchnią ciemnej, osnutej oparami wody. Wyglądało na to, że instynkt samozachowawczy mimo wszystko zdołał na moment dorwać się do głosu, sprawiając, że przez przedłużającą się w nieskończoność chwilę balansował na palcach, oddalony o centymetry od zamarzającego jeziora, stuprocentowo pewien, że nigdy nie zdobędzie się na zrobienie ostatecznego kroku w przód.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: it's cold outside (hogwart, 1941) [odnośnik]25.12.18 17:38
Właściwie sam do końca nie wiedział, dlaczego został w zamku na święta. Nigdy wcześniej nie opuścił rodzinnego domu w tym wyjątkowym, zimowym okresie - Boże Narodzenie było szczególnie ważne dla mamy, która czasem opowiadała mu coś o jakimś magu, potrafiącym wskrzeszać innych. Koleś był naprawdę potężnym czarodziejem, uzdrowicielem, alchemikiem, trochę też mówcą, ale Benjamin nie przykładał większej wagi do historyjek opowiadanych przez rodzicielkę, znacznie bardziej skupiony na atmosferze panującej w Kornwalii w ostatnim tygodniu grudnia. Uwielbiał zapach świeżej choinki przywiezionej prosto z lasu, gwar rozmów, gary pełne przepysznych dań oraz bigosu ojca, a przede wszystkim rozkoszował się atmosferą wspólnoty. Wrightowie także na co dzień przebywali razem, ale w czasie świąt podział na domostwa niknął zupełnie. Większość rodziny przenosiła się na trzydniową celebrację do magicznie powiększonej stodoły na końcu wioski, gdzie spano, tańczono, pito i biesiadowano. Mugolskie zwyczaje łączyły się z tymi czarodziejskimi i Benjamin chłonął tą magiczną aurę całym sobą.
W tym roku postanowił jednak spędzić te święta inaczej. Doroślej, z dala od rodziny - początkowo, podczas pierwszej chłodnej nocy ferii żałował tej decyzji, tęskąc za obudzeniem się z ciepłym ciałem Hannah rzucającym mu się na plecy, by wysmarować go zebranym z parapetu śniegie, lecz następnego dnia, gdy razem z Percivalem wybrali się do Hogsmeade, jego serce znów wypełniło znajome i jednocześnie obce ciepło. W pewien sposób znajdował się przecież w domu. Ta świadomośc spłynęła na niego gdzieś w połowie drogi do magicznego miasteczka, gdy zerknął w bok, na zmarznięty profil Percivala, opowiadającego właśnie o jakiejś zagrywce z ostatniego meczu Jastrżębi - zielony szalik zsunął mu się z ramienia a kosmyk wilgotnych od śniegu włosów opadł na czoło. Ten obraz, pozornie zwyczajny i nudny, wywołał w Benjaminie taka falę gorąca, że aż przystanął z głupkowatym uśmiechem i rozczulonym, szczeniacko szczęśliwym spojrzeniem - co musiał kilkanaście sekund później nadrabiać, nacierając Percy'ego śniegiem i całując go w kameralnym zaciszu zaspy, w jaką go radośnie wywalił.
Ostatnie dni sprawiły, że nie żałował podjętej decyzji, ba, uważał ją za równie wspaniałą, co pomysł na lodowatą kąpiel. Opustoszały zamek gwarantował im większą swobodę - rozsądnie wybrali się do Hogsmeade na początku przerwy zimowej, dzięki czemu dziś, gdy wszyscy tłumnie ruszali na bożonarodzeniowy jarmark, otrzymali szansę na wykonanie zadania bez przeszkadzaczy w postaci nadopiekuńczych profesorów. W zamku pozostał podobno tylko Binns oraz Slughorn, który odpłynął zapewne w popołudniową drzemkę. Mieli więc doskonałą okazję podołać wyzwaniu i zapisać się w historii złotymi zgłoskami jako ci, którzy pierwsi przepłynęli zimą szkolne jezioro. Lub ci, którzy jako pierwsi zmarli na zapalenie płuc. Nieważne, ważne, że ich historia stanie się legendą.
Jaimie święcie w to wierzył i perspektywa zwycięstwa - oraz ponownego zobaczenia Percivala półnago - rozgrzewala go do tego stopnia, ze całkiem sprawnie pozbył się większej części odzieży. - Raz czy dwa, kiedy uderzyłem w ciebie tłuczkiem, a ty zamiast mi oddać zaatakowałeś naszą szukającą - wytknął mu, rzecz jasna wiedząc, że było to zagranie rozsądne taktycznie. Sam nigdy nie mógł się oprzeć przed zaatakowaniem Percivala, przez co - zanim został kapitanem - otrzymywał okrutne reprymendy od swego poprzednika. - Czy to prawda, że wasz pokój wspólny jest pod łazienką? W kanałach? - odgryzł się, podśmiechując się pyszałkowato - Fox wspominał coś o wodzie, jeziorze czy czymś takim, ale dla Jaimiego Ślizgoni mieszkali w oślizgłych rurach i żaden opis luksusowego Pokoju Wspólnego nie był w stanie zmienić jego zdania.
Zadygotał lekko, gdy na jego ciele zostały tylko buty i spodnie - zdejmowanie ostatnich części garderoby szło mu nieco wolniej, dekoncentrował go bowiem Percy, dzielnie dotrzymujący mu kroku w masochistycznym wystawianiu nagiego ciała na lodowaty wiatr. Prawie zaplątał się we własne nogawki, przez co trochę dłużej zeszło mu z rozsupływaniem sznurówek i Nott zwinnie wyprzedził go w przygotowaniu do spełnienia zadania. Wyminął go i ruszył do wody; Wright zaklął szpetnie pod nosem, po czym wierzgnięciem kończyn zrzucił ciężkie buty, zsunął do końca nogawki i ruszył biegiem za Percivalem, mając wrażenie, że własnie na dobre odmraża sobie stopy.
- Wcale nie jest aż tak zimno! - zakrzyknął dziarsko, ale siłę głosu znacznie osłabiło dzwonienie zębami, czyniące wypowiedź niemożliwą do zrozumienia. Odkryta skóra wręcz skwierczała na mrozie, ale Ben nie zatrzymywał się, pewien, że Percy wyprzedzi go w drodze na brzeg i zanurkuje pierwszy. Nie mógł do tego dopuścić, dlatego przyśpieszył kroku - i nie zdążył gwałtownie się zatrzymać tak, jak uczynił to Nott. Mógłby to zrobić, ale właściwie nie chciał: całym impetem tracącego ciepło ciała uderzył w Percivala i razem z nim wpadł do wody, mało elegancko, ale za to - na pewno widowiskowo.
Wskoczył w wrzątek. To stwierdzenie jako pierwsze pojawiło się w jego umyśle; woda parzyła, przeszywała go dziwnym prądem, odebrała na dobre dech. Spazmatycznie próbował nabrać powietrza, ale organizm buntował się przed gwałtowną zmianą temperatury. Przed oczami mu pociemniało, lecz na szczęście w miarę szybko - był przeciez rosłym Wrightem, zaprawionym w bojach - odzyskał władzę nad spetryfikowanym mrozem ciałem. - Hy hy hy - wydobyło się spomiędzy jego zimnych warg, gdy wynurzył się obok bladego jak śmierć Percivala. - Kto ostatni na drugim brzegu ten musi połknąć pięć żywych pijawek - podbił stawkę zakładu, po czym szybko odbił się od jeszcze płytkiego dna i ruszył przez lodowatą toń w drugą stronę jeziora, pewien, że gdy zacznie się szybko poruszać, zrobi mu się chociaż odrobinkę cieplej.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
it's cold outside (hogwart, 1941) Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: it's cold outside (hogwart, 1941) [odnośnik]25.12.18 21:44
Dynamika jego relacji z Benjaminem zmieniała się w sposób nieco przerażający, w trakcie ostatnich miesięcy ewoluując ze stanu początkowego skonfundowania i strachu przed nieznanym, poprzez powolną akceptację, fascynację przemieszaną z nieposkromioną radością, aż do… no właśnie. Nie miał pojęcia, jakimi słowami należałoby określić aktualny charakter ich przyjaźni, nie odnajdywał tych właściwych nawet w swoim – jego zdaniem dosyć pokaźnym – zasobie słownictwa, wiedząc jedynie, że czuł się w towarzystwie Wrighta dobrze. W pełnym spektrum tego stwierdzenia; przebywanie blisko niosło za sobą to komfortowe uczucie przynależności, którego nie odnajdywał do tej pory nigdzie indziej – i to bez względu na to, czy pozbawiali się właśnie kolejnych części garderoby w okolicznościach zgoła innych, niż zimowa kąpiel w jeziorze, czy zwyczajnie przebywali obok siebie, zaśmiewając się z ostatniego meczu Quidditcha przy kuflu podkradzionego z kuchni kremowego piwa. Percival nigdy nie przyznałby się do tego na głos, ale uwielbiał nawet zwyczajnie go słuchać – zwłaszcza, gdy opowiadał o tym innym, kompletnie dla niego obcym świecie, przemycając między wierszami również i informacje o sobie; lubił brzmienie jego głosu, lubił też, gdy Jaimie się śmiał (o ile powodem wybuchu radości nie było akurat coś żałosnego, co sam zrobił), do tego stopnia, że ostatnie dwa tygodnie spędził na zastanawianiu się, co Ben najbardziej chciałby dostać na Gwiazdkę, chyba po raz pierwszy w życiu mocniej skupiając się na sprawieniu radości komuś, niż sobie samemu.
Wszystko to wywoływało w nim skropioną niepokojem dezorientację, ale póki co jego strategia podejścia do tematu była identyczna do tej, którą stosował w odniesieniu do wszystkich spraw trudnych i niezrozumiałych: zwyczajnie je ignorując i licząc na to, że rozwiążą się same. Zresztą – nigdzie im się nie spieszyło; do końca szkoły pozostało im zaledwie kilka miesięcy, po których mieli wspólnie wyjechać, Percival był więc pewien, że będzie miał nieskończoną ilość czasu na rozpracowanie tego, co właściwie czuł – i dlaczego rzeczy tak zwyczajne, jak zabawnie potargane wiatrem włosy Jaimiego budziły w nim tyle ciepłych reakcji. – Bo atakowanie ciebie nie miało najmniejszego sensu – odpowiedział z niedowierzaniem, mówiąc z naciskiem i powoli, jakby tłumaczył pierwszoroczniakowi, że różdżkę trzyma się za ten grubszy koniec. – I nie powiem ci, gdzie jest nasz Pokój Wspólny – odparł z oburzeniem, a raczej – z czymś, co przypominałoby oburzenie, gdyby jego głos nie falował szalenie, jak podskakujące na kamieniach, ciągnięte przez testrale powozy.
Nie zrozumiał ani słowa z dziarskiego okrzyku Benjamina, który dobiegł zza jego pleców, zajęty prowadzeniem beznadziejnej walki z samym sobą, nie przewidział też gwałtownego uderzenia, które dosyć dosłownie zwaliło go z nóg – ale nawet gdyby to zrobił, i tak nie byłby w stanie zachować równowagi, już w tamtym momencie chwiejąc się niepewnie na palcach, skupiony na oderwaniu od lodowatego podłoża jak największej powierzchni stóp. Gdy zrozumiał, co właściwie się stało, było już za późno na reakcję; zdążył jedynie nabrać w płuca mroźnego powietrza, zanim jego ciało zetknęło się z powierzchnią jeziora, a następnie pod nią wpadło, wciągając go w sam środek czegoś, co absurdalnie skojarzyło mu się z płynnym lodem.
Wynurzył się ponad wodę w sekundzie, w której jego nogi odnalazły oparcie na – zaskakująco miękkim – dnie, ale chociaż otworzył szeroko usta jak wyciągnięta z akwarium ryba, nie był w stanie wziąć oddechu. W powietrzu nie było tlenu, czy może – jego płuca nie chciały go przyjąć, sparaliżowane i płonące spalającym wszystko ogniem; przed oczami zatańczyły mu gwiazdki, a przez kilka przerażających sekund był stuprocentowo pewien, że umiera – ale wtedy wreszcie udało mu się odetchnąć, a utracony tymczasowo słuch powrócił, atakując go rzuconym spontanicznie wyzwaniem.
Nie zdołał zareagować od razu, potrzebując pełnej sekundy na zmuszenie spiętych do bólu mięśni do ruchu, więc gdy rzucił się w wodę, za cel obierając sobie majaczący w oddali brzeg, Ben był już dobrych kilka metrów w przodzie. Potrafił i lubił pływać – woda zawsze w pewien pokrętny sposób kojarzyła mu się z wolnością – ale nigdy wcześniej nie zdarzyło mu się być zmuszonym do walki nie tylko z jednym, ale z dwoma żywiołami; płuca nadal odmawiały mu posłuszeństwa, gdy starał się doścignąć Wrighta, męczył się też znacznie szybciej – kiedy więc jego stopy wreszcie ponownie dosięgnęły dna, tym razem po drugiej stronie rozlanego szeroko jeziora, Jaimie wynurzał się już z wody. Mimo wszystko (i wbrew logice) wybiegł na kamienistą plażę za nim, dopadając do niego z impetem i odwdzięczając mu się za wcześniejszą niespodziankę mocnym uderzeniem ramienia. Było mu nieznacznie cieplej – mięśnie rozgrzały się od wysiłku fizycznego – ale wiatr, który owiał mokre ciało, znów wprawił jego zęby w niekontrolowane szczękanie. – Oszukiwałeś – rzucił oskarżycielsko, chociaż tak naprawdę nie określili przecież żadnych zasad; nie znosił i nie potrafił jednak przegrywać. – Nie ma mowy, żebym zjadł pijawkę – dodał informacyjnie, mając nadzieję, że Ben i tak tylko żartował, i spożycie żywych, wysysających krew kreatur, nie stanowiło elementu zakładu.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: it's cold outside (hogwart, 1941) [odnośnik]27.12.18 11:56
Benjamin prychnął ponownie, odmawiając przyjęcia do wiadomości rzeczowej odpowiedzi dotyczącej przemyślanej taktyki rozgrywek Quidditcha. Gdzieś w zakątkach zwichrowanej podświadomości rozumiał podjęte przez Percy'ego kroki, sam zapewne srodze opierniczyłby drugiego pałkarza w podobnej sytuacji, wykorzystując swe kapitańskie możliwości, lecz po prostu nie potrafił odpuścić Notta. W każdym tych słów znaczeniu, niezależnie, czy chodziło o zaserwowanie mu morderczego tłuczka, wysłanie setnego listu tego tygodnia, by poinformować go o tym, co wydarzyło się podczas wymuszonej nauką i domowymi podziałami rozłąki, czy też o ogólnie zdefiniowaną - i wyklętą przez społeczeństwo - bliskość. Nie, żeby chciał: ta myśl nigdy w nim nie zakiełkowała. Owszem, był zawstydzony i przerażony tym, co czuł, gdy po raz pierwszy odważył się przesunąć zawstydzająco drżącą dłonią po biodrze Percivala, ale te uczucia wbrew pozorom tylko upewniały go w tym, co w przebłysku geniuszu przewidział już podczas ich pierwszego spotkania w dudniącym wagonie Hogwart Expressu: że wchodzący do przedziału chłopak stanie się dla niego najważniejszą osobą na świecie. Wtedy sądził, że po prostu znalazł przyjaciela na całe życie, ale później...sprawy się nieco skomplikowały.
Doprowadzając ich na brzeg jeziora, w środku zimy, gdzie pozbawieni ciuchów dzielnie brali udział w mrożącym krew w żyłach (dosłownie) wyzwaniu. - Nawet nie chciałbym wiedzieć, pewnie macie tam pijawki - odszczękał niezbyt zgodnie z prawdą, bowiem wizja wtargnięcia do Ślizgonów, by zrobić im wyjątkowo wyrafinowany kawał, chodziła mu po głowie odkąd zorientował się we wzajemnej rywalizacji pomiędzy domami. Czas mijał a Ben ze smutkiem orientował się, że pozostało mu kilka miesięcy, by dokonać tego czynu i zapisać się na wieki w hogwarckich annałach łobuzów - lub porwać się na coś równie widowiskowego, co było kolejnym z wielu powodów, by ryzykować hipotermię w szklącym się od mrozu jeziorze.
Jednakże nie powodem najważniejszym, ten wpadł do wody wraz z nim, dzięki czemu wspólnie mogli doświadczyć wrażenia granicznego: pomiędzy przemarznięciem a poprzeniem, lodem a wodą, śmiercią a życiem, euforią i pewnością rychłego zgonu. Wright prychnął niczym rozjuszona kelpia, zachichotał nerwowo, co nie było takie łatwe przy całkowicie zdrętwiałych z mrozu ustach, po czym rozpoczął metodyczną walkę z żywiołem. Płynął coraz szybciej, mięśnie znów go słuchały, wprowadzając przemarznięte ciało w ruch; oddychał spazmatycznie i płytko, para buchająca z ust przesłaniała widok, ale adrenalina buzowała w żyłach z taką mocą, że dodawała mu sił. Pozwalając na zwycięstwo w pierwszym etapie wyścigu; Wright zarechotał głucho, co szybko zamieniło się w kasłanie wodą, po czym wyciągnął się nieco na brzeg, by triumfalnie unieść sinofioletowe z mrozu ręce w górę, w geście zwycięstwa. - Szykuj się na pijawki, mam nadzieję, że macie ich spory zapas w swojej ślizgońskiej łazience - powiedział, szczękając zębami, wesoły niczym nieśmiałek na święcie lasu. - Gryfon nigdy nie oszukuje. Szczerość, odwaga, lojalność i cnota, to dla Gryfonów cenniejsze od złota! - zadeklamował bez zająknięcia tegoroczną przyśpiewkę Tiary Przydziału, znów wybuchając śmiechem. Już czuł się pijany, a przecież nie rozpakowali jeszcze świątecznego prezentu. Zachwiał się nieco pod szturchnięciem Percivala, co skwitował jedynie zawadiackim spojrzeniem. - Dam ci fory w drugą stronę - zaoferował wspaniałomyślnie, po czym, wykorzystując całą siłę swych mięśni, wciągnął Notta z powrotem do lodowatej wody, nieco mniej porażającej niż przy pierwszym kontakcie sprzed kilku minut. Mieli przepłynąć jezioro w obydwie strony, ale zanim Wright ruszył w drogę powrotną, honorowo nacisnął na ramiona Percivala, chcąc zanurzyć go w wodzie wraz z głową. Ręce ześlizgnęły mu się jednak z wilgotnego ciała i zamiast uroczo podtopić przyjaciela, sam znalazł się pod taflą, spod której wynurzył się prychając i dość nieporadnie machając rękami. - Psidwakosyńska mać - wychrypiał pomiędzy kaszlnięciami, prawie pewny, że stracił wszystkie zęby: połknięta lodowata woda przemroziła mu nerwy, rozpoczął więc pościg w drugą stronę znacznie wolniej niż poprzednio, nie mogąc pozbyć się jednak doskonałego humoru. Mróz palił go w skórę i gardło, młócona rękami woda zalewała oczy i był prawie pewien, że czarne rzęsy zamieniły się w skąpaną w koronce szronu firankę, lecz czuł się po prostu wspaniale. Wolny, pełen perspektyw, mogący robić wszystko, co mu się żywnie podobało - niezależnie, czy było to mądre czy też nie - a co najważniejsze: mający przy sobie Percivala. Nieco go wyprzedzającego, podpłynął więc szybciej i mało sportowo złapał go za kostkę u nogi. Woda zakotłowała się wokół nich a Ben zaśmiał się Percivalowi do ucha, znów lądując pod lodowatą taflą. Brzeg był już blisko, ale nie zamierzał się poddawać, chociaż to nie wygrana napełniała jego serce niemożliwą do opisania radością.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
it's cold outside (hogwart, 1941) Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: it's cold outside (hogwart, 1941) [odnośnik]30.12.18 22:25
Wciąż nie był pewien, czy pomysł uczczenia wspólnie spędzonej świątecznej przerwy poprzez odmrożenie sobie wszystkich kończyn w zamarzającym jeziorze stanowił przejaw błyskotliwego geniuszu, czy może skrajnej głupoty, ale gdy – ślizgając się na jednocześnie oblodzonych i mokrych kamieniach – obserwował wybuch nieskrępowanej radości Bena, zorientował się, że dawno nie czuł już tak wiele na raz. Lodowate zimno i parzące gorąco, paląca złość porażki i przepełnione szczęściem rozbawienie; zaśmiał się w głos, słuchając gryfońskiej przyśpiewki, żeby zaraz potem prychnąć z oburzeniem, gdy Wright zasugerował, że były mu potrzebne jakiekolwiek fory. – Pokonam cię tak czy inaczej – krzyknął mu prosto do ucha, choć wcale nie był swojego zwycięstwa taki pewien; jego mięśnie znów sprawiały wrażenie sparaliżowanych, jednocześnie płonąc i tężejąc od mrozu, tak, że przez chwilę całkiem poważnie dopuścił do siebie myśl, czy przypadkiem nie były to jego ostatnie chwile, bo serce biło mu tak mocno, jakby miało za moment wyrwać się z bladej, pokrywającej się szronem piersi.
Pozwolił Jaimiemu wciągnąć się z powrotem do wody, z zaskoczeniem stwierdzając, że tym razem wydawała mu się cieplejsza niż powietrze – być może dlatego, że chroniła przed paskudnym, przenikającym do kości wiatrem. No, prawie, skóra na głowie ścierpła mu niemal do bólu, ale póki co nie skupiał się na tych nieistotnych szczegółach, bo oto nadchodziła jego szansa na wyrównanie rachunków i udowodnienie światu, że mimo wszystko był lepszy. Zrobił kolejny krok ku głębinie, tym razem już bez fizycznej zachęty ze strony przeciwnika, ale zanim zdążył rzucić się w wodę, poczuł nagły nacisk na ramionach; nie zanurzył się jednak w jeziorze, bo chwilowy ciężar zniknął tak szybko, jak się pojawił, a lodowate palce przejechały po jego plecach, wywołując falę sprzecznych ze sobą doznań. Coś głośno plusnęło, nowa porcja wody zalała mu głowę, spływając po włosach, karku i oczach, a on odwrócił się zaskoczony, żeby zobaczyć wynurzającego się spod powierzchni Bena, plującego i parskającego. Znów się zaśmiał, na ustach zatańczył mu już złośliwy żart – ale nie mógł nie wykorzystać takiej okazji. Przełknął więc słowa zanim zdążyły dotrzeć na wargi i prędko zanurkował, zmuszając drżące kończyny do ruchu i mknąc najprędzej jak mógł w stronę drugiego brzegu. Wiedział, że Jaimie wystartuje później, a więc tym samym będzie miał mniejsze szanse na zwycięstwo, ale ta dysproporcja sił nie przygasiła jego woli walki ani odrobinę; wprost przeciwnie, im bliżej celu się znajdował, tym walczył zacieklej – na tyle, że nie przewidział niesportowego zagrania w postaci zaciśniętych na jego kostce palców. Zahamował gwałtownie, jego głowa zanurzyła się pod wodę, a on sam nabrał wody w usta; szarpnął się, zamachał nogami i rękami, z trudem wydostając się z powrotem ponad powierzchnię. Płuca zapiekły, zapłonęły i znów zlodowaciały, gdy rozkaszlał się, plując mieszaniną wody i śliny. – Ty śmierdzący ghulu – wymamrotał elokwentnie, co zabrzmiało raczej mało groźnie, biorąc pod uwagę, że wciąż się krztusił i łzawiły mu oczy – ale nie czekał na odpowiedź, rzucając się ku brzegowi w chwili, w której tylko znów był w stanie określić właściwy kierunek.
Sprytny fortel poczyniony przez Bena nieco wyrównał ich pozycje w wyścigu, przez jakiś czas płynęli więc ramię w ramię – ale to tylko zdawało się dodać Percivalowi zapału do walki, bo jakimś cudem udało mu się zwiększyć dystans między nimi. Nieznacznie, ale wystarczająco – wypadł na brzeg jako pierwszy, prawie niesiony zadowoleniem z tego nieoczekiwanego zwycięstwa, przez kilka cudownych sekund nie czując nawet mrozu; wybiegł z wody, wyrzucając ramiona w górę i kręcąc na śniegu coś w rodzaju niezdarnego piruetu. – Juhuuuuu! – krzyknął ile sił w płucach, kompletnie nie przejmując się tym, że ktoś może go usłyszeć, a następnie podziwiać jego odzianą jedynie w przemokniętą bieliznę sylwetkę. – Nałowiłeś tam po drodze pijawek? Bo będą ci potrzebne! – zawołał do Wrighta, posyłając mu przepełnione wyższością spojrzenie, czując się tak lekko i radośnie, że gdyby tylko był w tamtej chwili zdolny do przejmowania się czymkolwiek, to ten dziwny stan ducha dogłębnie by go przeraził. Niezwykle rzadko zdarzało mu się wyrażać emocje w sposób tak nieskrępowany i nieułożony szlacheckim wychowaniem; gdyby w tej chwili zobaczył go jego ojciec, dostałby karę obejmującą swoim działaniem wszystkie dni już do końca jego żałosnego żywota.
Wyjątkowo nie myślał jednak o konsekwencjach, gdy wreszcie otrzeźwił go gwałtowny podmuch wiatru, wysyłając wiązkę bolesnego commotio wzdłuż jego kręgosłupa. – Kto ostatni w zamku, ten… – zaczął, mając zamiar zakończyć to zdanie jakimś wyszukanym i obraźliwym stwierdzeniem, ale w tym samym momencie ruszył prędko w stronę zawieszonej na gałęzi kurtki, nie przewidując, że poruszanie się mokrymi, bosymi stopami po śniegu, mogłoby nastręczyć mu jakichś trudności. W efekcie połknął gwałtownie niewypowiedziane sylaby, ślizgając się widowiskowo i lądując na plecach w śniegu, przygryzając sobie do krwi koniec języka. Nie poczuł bólu, na jego szczęście mróz działał póki co jak wspaniały środek przeciwbólowy, ale jego usta wypełniły się gorącym, metalicznym posmakiem. – Psidwacza mać – zaklął, zbierając się z ziemi i już ostrożniej dopadając do kurtki, którą zarzucił sobie na ramiona, żeby choć odrobinę zrobiło mu się cieplej – jednocześnie rozważając, czy warto było podejmować się beznadziejnej próby wciągnięcia spodni na mokre ciało, czy może powinni pobiec do Hogwartu tak, jak stali, ryzykując zasianiem zgorszenia wśród przypadkowych pierwszoklasistek, zbyt jeszcze młodych, by pozwolono im na spędzenie popołudnia w Hogsmeade.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: it's cold outside (hogwart, 1941) [odnośnik]03.01.19 16:41
Wyrafinowana obelga, trafiająca na podatny grunt, rozbawiła Benjamina nieziemsko, wyjątkowo nie wpływając w żaden sposób na jego pewność siebie i morale. Gdyby chodziło o kogokolwiek innego, obrażającego go w ten śmierdzący sposób, zapewne nie powstrzymałby się od wymierzenia swą pięścią sprawiedliwości, aż do krwawego skutku, ale Percy posiadał pewien immunitet. Zwłaszcza, gdy znajdowali się w lodowatej wodzie, a ruchy Wrighta stawały się nieco wolniejsze, zwłaszcza po spektakularnej porażce i nałykaniu się wody. Chciał wykazać się niemalże ślizgońskim sprytem, chwytając wyprzedzającego go chłopaka za łydkę, ale widocznie gryfońskie zasady fair play zadziałały niczym siła wyższa, przeszkadzając mu w haniebnym spowolnieniu rywala. Może to i dobrze, zwycięstwo uzyskane w wyniku machlojki nie dałoby mu tak dużej satysfacji. Dość szybko otrząsnął się z nadmiaru jeziora w płucach i zebrał wszystkie siły, by dogonić Percivaia. Bezskutecznie, przez moment owszem, zrównali się, ale kilkanaście metrów przed brzegiem Nott odkrył w sobie geny ramory i popłynął żwawo niczym druzgotek, jako pierwszy wytaczając się na brzeg. Wright - zamiast przyśpieszyć - zdumiony takim obrotem wyścigowych spraw jeszcze mocniej zahamował ruchy dłoni przecinających taflę jeziora, wpatrując się w triumf Percy'ego z czystym, przemarzniętym szokiem. Przegrał - i o dziwo nie zalała go gorycz a niepokojąco intensywna radość, gorąc typowy dla obserwowania Percivala w przeróżnych stadiach ubraniowego rozkładu. Uwielbiał widzieć go takiego: beztroskiego, szczęśliwego, zwycięskiego, pokazującego swoją prawdziwą, nie ociosaną do szlacheckich wzorców twarz. Zagapił się zbyt długo, woda zalała mu oczy; podpłynął więc do kamienistego brzegu i wynurzył się z lodowatego jeziorka, prychając i otrząsając się jak wyjątkowo kudłaty zwierz, nieprzepadający za kontaktem z cieczą. - Och, zamknij się, Nott - warknął, chociaż w jego tonie nie było słychać nawet grama złośliwości czy szczerego gniewu, raczej wymykające się spod kontroli sarkastyczne rozbawienie. Śnieg parzył go w stopy, ale szedł ku Percivalowi powoli, nie spuszczając go z oka - a krople wody ściekały z przemoczonych, czarnych loków, hodowanej z nadzieją bródki i oblepiających jego ciało bokserek w Komety 140. - Jedyne, co będę dziś miał w ustach to... - wycedził dość złowrogowo, spoglądając na kierującego się w stronę drzewa chłopaka, ale nie skończył wychrypianej groźby, bowiem Percival zachwycająco wyrżnął o ziemię. Śliskie podłoże pokonało równowagę i w powietrzu mignęły mu blade nogi, a cała sylwetka Notta zanurzyła się w zaspie. Jaimie parsknął śmiechem, nie mógł i nie zamierzał się powstrzymać; zimne powietrze wpadło do płuc, zapewniając Gryfonowi zapalenie oskrzeli, ale nie przejmował się tym, szybko zmniejszając dystans z zaskakująco zgrabnie powstającym ze śniegu Nottem, chwytającym kurtkę. Zanim brunet zdołałby sięgnąć po spodnie lub resztę garderoby, Ben - ciągle śmiejąc się do rozpuku - podstawił mu nogę: lecz Percy nie runął na ziemię sam, być może złapał Wrighta za ramiona, być może on sam podłożył się w ten sposób, w każdym razie w krótkiej śnieżnej zawierusze wylądowali razem na ziemi, tuż pod drzewem, w zaciszu wielkich zasp, które nawiewał północny wiatr, zatrzymujący biały puch wokół wzniesień okalających jezioro. Prawie przytulnie - i kurewsko zimno. Zęby Jaimiego zaszczękały tak mocno, że aż rozbolała go głowa i spięły się szczęki; przestał rechotać, spoglądał tylko z bardzo winnego bliska w zielone oczy Percivala, obserwując także strużkę krwi, ściekającą z kącika jego ust. - Bardzo się cieszę, że zostałeś - wychrypiał nagle, nie planując tych słów ani nie próbując ich w głowie zanim opuściły jego zsiniałe z mrozu usta; to zadziało się mimowolnie, podświadomie i Benjamin był szczerze zdziwiony tym wyzwaniem - a gdy się dziwił i kłopotał, od razu szukał rozwiązania dla tego niewygodnego stanu rzeczy. Równie odruchowo. Nie inaczej było tym razem, uśmiechnął się, trochę odurzony, trochę rozdygotany i pocałował leżącego pod nim Percivala. Mocno, gwałtownie, z pewnością, jakiej nabrał w ciągu ostatnich miesięcy, wdzięczny Merlinowi i wszystkim magom, że pozwoliły mu zdobyć niezbędne doświadczenie. Bez podgryzania, braku oddechu, mroczków przed zamkniętymi oczami, nerwowego śmiechu i paraliżu - od kilku tygodni ich bliskość pozbawiona była nastoletniego stresu, przerażenia i paniki, zastąpiona wyłącznie ognistą przyjemnością, płomieniami liżącymi całe jego ciało, donośnie bijącym sercem i gęsią skórką. W tym wypadku wywołaną zarówno koszmarnymi podmuchami zimna - choć i tak znajdował się w lepszej sytuacji, półleżąc na stosunkowo ciepłym ciele Percivala, a nie, tak jak Ślizgon, prosto na śniegu - jak i bezpośrednią bliskością chłopaka. Smakującego inaczej, żelazem, gorzko; krew w ogóle nie wpisywała się w gusta Benjamina, lecz nie oderwał od niego ust od razu, dopiero po dłuższej chwili, zatrzymując się tuż nad jego twarzą; oddech Percivala był wrzący, rozkosznie ciepły, najchętniej skryłby się w nim cały, ale byłoby to zbyt romantyczne do wypowiedzenia i zbyt niemożliwe do technicznego zorganizowania. - Kto ostatni w zamku ten będzie musiał szczerze odpowiedzieć na jedno, bardzo trudne pytanie - wyszeptał, kończąc wypowiadziane przez Ślizgona wyzwanie sprzed chwili - a jego jasnobrązowe oczy lśniły; wpatrywał się w ciemnozielone tęczówki jeszcze chwilę, szczęślwy, drąży z zimna tak, że dłonie, wspierające się o śnieg po obydwu stronach głowy Notta, trzęsły się jak w febrze. Nagle napinając się; poderwał się z ziemi, z Percy'ego, po czym złapał przewieszone przez gałąż ubrania, narzucając na siebie wyłącznie długi płaszcz, i pognał w kierunku głównego wejścia do zamku, nie przejmując się tym, że obnaża swoje gołe stopy, łydki, kolana i połowę ud - oraz gubi w szaleńczym galopie dwie niedopasowane, szmaragdowe skarpetki we wzorek z gałązek jemioły, wyraźnie odróżniające się na śnieżnobiałym tle błoni. Zamierzał pognać prosto na siódme piętro, licząc na to, że po drodze nie napotka ani Binnsa ani innego zaspanego profesora - miał inne plany na to świąteczne popołudnie, nie chcąc spędzić go na polerowaniu pucharów w ramach bolesnego szlabanu.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
it's cold outside (hogwart, 1941) Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: it's cold outside (hogwart, 1941) [odnośnik]11.01.19 14:57
Krótkie warknięcie, wydobywające się z ust Benjamina, nie powstrzymało w żaden sposób percivalowej chwili triumfu, nie tylko nie przedzierając się przez rzadko spotykaną w jego przypadku, przejrzystą bańkę czystego szczęścia, ale nawet jej nie zarysowując. Nie tylko dlatego, że w gruncie rzeczy – i wbrew pozorom – naprawdę rzadko cokolwiek wygrywał; chodziło też raczej o same okoliczności wspięcia się na wyżyny upajającego zwycięstwa: buzującą w żyłach adrenalinę, wyzwalające poczucie odosobnienia, świadomość wspaniałej wolności od czujnych oczu rodziny, i wreszcie – towarzystwo zbliżającego się w jego stronę Bena, która to mieszanka z jednej strony wprawiła go w tak szampański nastrój, a z drugiej stała się również powodem pijanej wywrotki, kończącej się mało przyjemnym przygryzieniem własnego języka i zatopieniem w parzącym skórę śniegu. – Och, zamknij się, Wright – powtórzył warknięcie sprzed minuty, gdy do jego uszu dotarł beztroski rechot, wywołany zapewne jego widowiskowym wyrżnięciem w zaspę. Zebrał się na własne nogi wyjątkowo szybko (pomijając niezdarne ślizganie się na lodowatym podłożu), równie prędko nałożył na ramiona kurtkę – i dokładnie tyle zdążył zrobić, zanim czyjaś zimna łydka nie podcięła mu nóg, sprawiając, że grunt znów umknął mu spod stóp.
Nie zdołał w porę odzyskać równowagi, ale zdołał uchwycić się winowajcy, nie czując nawet śladowych wyrzutów sumienia, gdy i nogi Jaimiego oderwały się od stabilnego podłoża, po czym obaj zatonęli w górze śniegu, prawie szczelnie odcinającej ich od reszty szkolnej rzeczywistości. Pozornie; Percival doskonale zdawał sobie sprawę, że gdyby ktoś w tamtej chwili znalazł się przypadkiem nad jeziorem, zastałby widok co najmniej zastanawiający – ale aktualnie nie był w stanie o tym myśleć, całkowicie świadomy nagłej bliskości drugiego ciała tuż obok siebie, i każdego centymetra kwadratowego stykającej się ze sobą skóry. Zrobiło mu się znacznie cieplej, na szyję i twarz wypłynął rumieniec – i nie miało to nic wspólnego z faktem, że śnieżne ściany i postawna sylwetka Bena osłaniały go teraz przed zimnym, wiejącym od jeziora wiatrem; bardziej ze słowami, które wypłynęły spomiędzy zawieszonych tuż nad jego ustami warg, sprawiając, ze jego własne rozciągnęły się z niepohamowanym, szerokim uśmiechu. Do tej pory, mimo oczywistych i raczej jednoznacznych znaków, obawiał się (bezpodstawnie i trochę paranoicznie), że łamiąc odwieczne zwyczaje i decydując się na pozostanie w zamku, trochę zrobił z siebie idiotę, a sam Wright znacznie bardziej wolałby spędzić ten czas z rodziną – tak różną od jego własnej, przygotowującą święta, o których zdarzało mu się opowiadać, a których wspaniałości Percival nie potrafił sobie nawet wyobrazić. Wypowiedziane tuż obok zdanie starło jednak te obawy na proch, bezpowrotnie – Percy wiedział, że Ben nie rzucał słów na wiatr; wsparł się na łokciach, jeszcze bardziej zmniejszając nieistniejący dystans między nimi, i już otwierał usta, żeby powiedzieć, że on też, gdy Benjamin zrobił coś, co robił praktycznie zawsze, kiedy stwierdzał, że z jakiegoś powodu odsłonił za dużo – spróbował wymazać mu ostatnie sekundy z pamięci pocałunkiem.
Całkiem skutecznie; zdanie budujące się powoli na wysokości strun głosowych Percivala zatrzymało się nagle na spierzchniętych, chłodnych wargach, rozpierzchając się gdzieś razem ze wszystkimi myślami, jeszcze przed chwilą wypełniającymi jego umysł. Teraz cudownie czysty, skupiony jedynie na – paradoksalnie gorącym – tu i teraz, pozbawiony strachu i niepewności, które jeszcze kilka miesięcy temu nieodzownie towarzyszyły mu za każdym razem, gdy ośmielał się przekroczyć tę nieprzekraczalną barierę relacji zakazanej. Dzisiaj tamte negatywne emocje i wypełnione przerażeniem obawy zniknęły już z jego pamięci, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienie słodkiego odkrywania, nienaznaczone wyrzutami sumienia ani wizją czekającej na niego kary. Nie wierzył już, że coś, co smakowało tak dobrze mogło być do cna złe, zresztą – nie było to pierwsze z wpojonych w jego umysł kłamstw, które dzięki wpływowi Bena w ciągu ostatniego czasu obalił, niwecząc wiele lat starannego wychowania i skrupulatnego prania mózgu, serwowanego mu na arystokratycznych salonach.
Nieskończenie odległych; oderwał jedną rękę od śniegu, żeby oprzeć ją na karku Benjamina, nie przejmując się faktem, że dotyk pokrytych kryształowymi odłamkami palców, musi mieć temperaturę lodu. Na krótko, minęło może kilka sekund, zanim Wright odsunął się od niego, być może zniechęcony zimnem, lub tknięty pomysłem kolejnego wyzwania, którego treść zatrzymała się na skórze Percivala w postaci gorącego oddechu, zachęcającego raczej do pozostania w śnieżnej zaspie jeszcze kilka chwil, niż do ponownego rzucenia się do biegu. Nim jednak zdążył zaproponować tę opcję Benowi, chłopak zerwał się na równe nogi, zabierając razem ze sobą całe chroniące przed wiatrem ciepło.
Percy nie podążył za nim od razu, jeszcze przez sekundę po prostu przyglądając się, jak Jaimie zarzuca na ramiona płaszcz; dopiero gdy pod jego bosymi stopami zaskrzypiał śnieg, Nott wygrzebał się z zaspy, szybko zbierając resztę swoich rzeczy, ale porzucając pomysł wciągnięcia ich na siebie; zamiast tego przycisnął skromny tobołek do klatki piersiowej i pobiegł w stronę zamku – prędko, ale nie lecąc na złamanie karku, bo gdzieś między wsunięciem się w zamykające się za Benem wrota, a postawieniem pierwszych kroków na kamiennych schodach, zorientował się, że wcale nie zależało mu aż tak bardzo na wygranej. No, prawie – duch współzawodnictwa obudził się w nim mniej więcej na poziomie trzeciego piętra, sprawiając, że zamiast lecieć ślepo za znajdującym się znacznie w przodzie przeciwnikiem, skręcił nagle, planując wykorzystać jeden z ich niezawodnych skrótów, który stosunkowo niedawno odkryli. Ruch był ryzykowny, bo obrana przez niego ścieżka oznaczała konieczność pokonania klatki schodowej, która nie zawsze prowadziła w to samo miejsce, ale tym razem dopisało mu szczęście, i kiedy dotarł do szóstego piętra, był niemal pewien, że udało mu się wyprzedzić Wrighta – dopóki na jego drodze nie stanął szkolny woźny.
Schował się za załamaniem korytarza dosłownie w ostatniej chwili, unikając niezręcznej rozmowy na temat paradowania po zamku w negliżu (nie mówiąc już o pozostawionych na posadzce plamach topniejącego śniegu), ale konieczność zaczekania na ponowne oczyszczenie się terenu odebrała mu drogocenne minuty, więc gdy wreszcie dobiegł pod pokój życzeń, Jaimie był już w środku. – Nic nie mów – powiedział na wejściu, wsuwając się do doskonale znajomego pomieszczenia, po trzykrotnym przebiegnięciu wzdłuż ściany. Przeszedł przez pokój, po drodze odrzucając trzymane w ramionach ubrania na jeden z foteli i zsuwając z ramion wilgotną, przemarzniętą kurtkę; nie zastanawiając się wiele, ruszył prosto do płonącego kominka, wyciągając ręce i starając się chociaż trochę pozbyć się ze skóry sinego, niezdrowego koloru. – Spotkałem po drodze Przyczajacza. Musiałem czekać, aż sobie pójdzie – wytłumaczył się z lekkim niezadowoleniem, używając jednego z pseudonimów, którymi mieli w zwyczaju nazywać szkolnego woźnego. Odwrócił się przez ramię, odszukując spojrzeniem Bena i krzywiąc się nieznacznie. – To jakie było to twoje niesamowicie trudne pytanie? – rzucił; realna obawa walczyła w jego głosie z wrodzoną ciekawością.




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
Re: it's cold outside (hogwart, 1941) [odnośnik]13.01.19 19:50
Całowanie spierzchniętych od chłodu i wilgoci warg Percivala przychodziło mu już z taką nienaturalnością, że wywołujące ból brzucha zdenerwowanie, towarzyszące mu przy pierwszej, straceńczej próbie fizycznego oznajmienia swych skomplikowanych uczuć, wydawało mu się z tej perspektywy niedorzeczne. Pasowali do siebie. Tak, jak pasują do siebie puzzle całkowicie odmiennych kształtów, tak, jak pasują do siebie trybiki magizegarka, tak, jak pasowały do siebie chore drzewa i nieśmiałki. Zadziwiające, jak wiele ckliwych, banalnych porównań wpadało mu do głowy ostatnimi czasy; przyłapywał się na rozkojarzeniu, lecz nie chciał sprowadzać swych błąkających się radośnie myśli na grunt rozsądku. Nie było takiej potrzeby, miłosiernie nie dotarł jeszcze do etapu skrobania romantycznych listów oraz bełkotania debilnych wyznań: wszelkie niepokojące porywy serca oraz literackie próby ubrania w słowa tego, co ich łączyło, dyskretnie chowały się przed oceniającym okiem przyjaciela, momentami prześwitując w głupkowatym wyrazie twarzy. Lub gwałtownych pocałunkach, zazwyczaj faktycznie stanowiących niezmywalną kropkę po szaleńczym słowotoku, który wcale nie musiał trwać długo. Wystarczyło, że omsknęła mu się głoska i już padało z jego ust jakieś niewieście cieszę się, że cię widzę, wyglądałeś wspaniale na tej miotle lub tęskniłem. Jaimie miał jednak nadzieję graniczącą ze sztubacką pewnością, że jego zdolności językowe za każdym razem spełniały swą funkcję, przyjemnie wymazując wszystkie męskie potknięcia.
Tym razem jednak coś się zmieniło. Wcale nie czuł fali wstydu oraz paniki, chyba powoli godził się z tym, że czasem może mu się wymsknąć wyznanie mało dojrzałe - może uspokajało go podejście Percy'ego, który nigdy (przynajmniej do tej pory) go nie wyśmiał. A może jemu także pocałunek czyścił pamięć krótkotrwałą; tak, to było więcej niż prawdopodobne. Uczyli się siebie nawzajem, z zacięciem przewyższającym pilne notowanie na zajęciach z opieki nad magicznymi stworzeniami. Nott stał się jego pasją, najintensywniejszym zainteresowaniem, ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu. Żadnego stresu związanego z tym, czy pojawić się z kwiatkiem czy bez; żadnych plotek i dociekań kolegów, dopytujących o to, co będzie robił z dziewczyną. Czysta swoboda, lekkość, ciepło.
Nawet, gdy wokół trzaskał mróz a oni - w negliżu - przebiegali przez błonia. Jaimie prawie nie czuł zimna: odkąd niechętnie przerwał pocałunek, fala ciepła wywołana bliskością chłopaka zamieniła jego ciało w sporawych rozmiarów piecyk, gnał więc do zamku z nowymi siłami, pozwalając sobie na radosny śmiech. Oblizał usta, lecz były zbyt przemarznięte, by mógł poczuć smak Percivala, po czym skierował się na klatkę schodową, bez oglądania się za siebie. Nie bał się konkurencji, nie martwił się też tym, że Nott zamarznie na zewnątrz - słodka niefrasobliwość młodzieńczych lat upewniała go w ich nieśmiertelności. Przeżywanej wspólnie, już niedługo mieli przenieść wszystkie plany, snute w Pokoju Życzeń, do rzeczywistości. Na myśl o czekających na nich przygodach, coś przewróciło mu się w żołądku i musiał z całych sił powstrzymywać się przed triumfalnym okrzykiem, który zwykł z siebie wydawać po każdym celnym walnięciu tłuczkiem w przedstawiciela drużyny Ślizgonów - zwłaszcza, gdy ta sztuczka udawała mu się poza boiskiem. Resztki zdrowego rozsądku, które zdołały schować się przed euforią zakochania, zapanowały jednak nad mięśniami gardła, chroniąc Wrighta od szybkiego spadku nastroju - choć był więcej niż pewien, że nawet gdyby dostał szlaban, oddzielałby karaluchy od larw z uśmiechem na ustach.
Pokój Życzeń przywitał go ciepłem i znajomym zapachem. Ogień w kominku już płonął, wysłużone fotele stały tam, gdzie zawsze, tak samo jak meble, książki i kufry, lecz magiczne pomieszczenie miało dla nich bożonarodzeniową niespodziankę. W kącie rozłożyła się wielka choinka, pod nią zaś stały kartonowe pudła z dość błyszczącą, choć zakurzoną zawartością ozdób. Czarodziejskie okno przysłoniła czerwona kotara a pod sufitem rozbłysły podwieszane światełka. Wright ze zdziwieniem zauważył, że część z nich pochodziła z mugolskiego świata - w powietrzu wisiały także wtyczki, pełniące funkcję wyłącznie (wątpliwie?) estetyczną. Nigdy nie rozumiał prądu, to było zbyt skomplikowane, ale chyba o czymś takim opowiadała mu mama. Ben rozglądał się po wnętrzu, uśmiechnięty jeszcze szerzej; rzucił ciuchy w kąt i - ciągle jedynie w płaszczu, prezentując się dość niepokojąco, usiadł na dywanie przed kominkiem, licząc dłużące się sekundy oczekiwania. W normalnych okolicznościach (lub kilka miesięcy temu) zaniepokoiłby się przedłużającym spóźnieniem, pewien, że Percy go znienawidził za ten wybitnie słaby pocałunek; że wrócił do Ślizgonów, śmiejąc się z niego w niebogłosy albo po prostu wolał iść do biblioteki niż spędzać popołudnie z takim nudziarzem. Te wątpliwości zniknęły, ufał Nottowi całkowicie - i nie zawiódł się; ten wkrótce, zziajany, lecz dalej blady, wpadł do ich pokoju. - Mogłeś przed nim przebiec, nie zorientowałby się, wyglądasz jak przemarznięty duch. Zresztą, ten stary kapiszon już nie dowidzi, to nie tam sam sokoli wzrok co na drugim roku - odparł z rozrzewnieniem, wspominając stare lata, gdy ich psikusy dopiero kiełkowały. - Widziałeś? Wspaniałe, nie? W domu mam takie - wskazał na drewniany, różnobarwnie rozświetlony sufit, samemu jednak nie odrywając wzroku od stojącego nad nim Percy'ego. Po przyjacielsku kopnął go lodowatą stopą w kostkę. - Nieźle wyrżnąłeś w tą zaspę. Wiesz, to było z mojej strony wspaniałomyśłne - chciałem, żebyś przećwiczył spadanie w śnieg przed styczniowym meczem. Tylko wtedy zlecisz ze znacznie większej wysokości - rzucił swoim prawie gwiazdorskim, nonszalanckim tonem, który za trzy lata miał przyśpieszać bicie serca setek panienek, rozkochanych w niepokornym pałkarzu Jastrzębi. - A to pytanie to... - zaczął równie zawadiacko, ale trochę się stropił i odkaszlnął. - Daj mi moment. Najpierw zobaczmy, co tutaj mamy - przechylił się w bok, by przesunąć po podłodze jeden z ciężkich kartonów. Otworzył wieko, przechylił pudełko i ze środka wysypały się świąteczne ozdoby. - Czy to nie wygląda ci na szal naszej sorki od zaklęć? - spytał z cichym cichotem, machając przed sobą brokatowym, puchatym łańcuchem choinkowym.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
it's cold outside (hogwart, 1941) Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: it's cold outside (hogwart, 1941) [odnośnik]16.04.19 15:56
Uwielbiał te jego drobne potknięcia, rzadkie chwile, w których Jaimie zdawał się zapominać o konieczności zachowania pozorów, zamiast tego wypowiadając swoje myśli w formie zupełnie czystej i nieprzefiltrowanej. Nie to, żeby zazwyczaj uciekał się do okrągłych słówek i tajemniczych niedopowiedzeń, rozmowy z nim zawsze kojarzyły mu się z braniem głębokiego oddechu świeżego, rześkiego powietrza – ale nie był też przyzwyczajony do spontanicznych wyznań, które od jakiegoś czasu wypadały czasami spomiędzy ust przyjaciela, wywołując przyjemne ciepło, rozlewające się z bliżej nieokreślonego miejsca tuż za mostkiem. I przyspieszając bicie serca, choć to ostatnie akurat mogło być spowodowane gwałtownymi, następującymi zaraz po tych słownych omsknięciach pocałunkami, całkowicie odbierającymi mu możliwość zwerbalizowania własnych reakcji, nawet jeżeli miałaby się ograniczać do niezręcznego ja też. Nie przeszkadzało mu to specjalnie, a prawdę mówiąc – był nawet wdzięczny za te stanowczo i zamaszyście stawiane kropki, bo chociaż przez ostatnie miesiące starał się nadrobić braki we własnej dojrzałości emocjonalnej, to wciąż nie potrafił tak do końca pozbyć się wpajanego mu przez lata przekonania, że wyciąganie na wierzch własnych uczuć stanowiło niewybaczalny przejaw słabości, który na pewno prędzej czy później miał zostać wykorzystany przeciwko niemu. Podobno; coraz mniej w to wierzył, z każdym dniem uświadamiając sobie mocniej i dosadniej, że Benjamin wcale nie czekał na właściwy moment, żeby wbić mu nóż w plecy, hołdując tym samym odwiecznej niechęci między ich Ślizgonami i Gryfonami. Jego gesty były szczere, a słowa – prawdziwe, sprawiając, że Percival czasami spoglądał na niego z niedowierzaniem, tknięty paskudną myślą, że to wszystko było zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe, a ktoś tak dobry jak Ben na pewno nie mógł chcieć się z nim zadawać.
Tak niewiele miał mu przecież do zaoferowania; wpadł do Pokoju Życzeń zziajany, w pierwszej chwili nie mając czasu ani siły, żeby uważnie się rozejrzeć, jednak wystarczyło jedno proste zdanie, by spojrzał w górę – na sufit pokryty migającymi lampkami, na pewno wprawionymi w ten stan przez jakiś skomplikowany rodzaj magii, bo nigdzie nie widział knotów płonących świec. – Świetne. Co to za zaklęcie? – zapytał, zerkając na Bena, i dopiero teraz zauważając stojącą w rogu choinkę. Jeszcze kilka tygodni temu zdziwiłby się, że ktoś zapomniał ubrać ją w ozdoby, ale od przyjaciela wiedział już, że w niektórych domach samodzielne wieszanie świecidełek na świątecznym drzewku było czymś w rodzaju uroczystego zwyczaju. Pamiętał jego zdziwienie, gdy Percy przyznał – a ostatnio przyznawał się do takich braków w podstawowej wiedzy dosyć często, choć niechętnie, targany jakąś irracjonalną zazdrością i zażenowaniem – że nigdy nie ubierał choinki, bo w Ashfield Manor po prostu zajmowały się tym skrzaty. Wyglądało zresztą na to, że nie była to jedyna rzecz, która go ominęła, a im częściej słuchał opowieści Bena o domu (zabawne, że nawet samo to słowo brzmiało w ustach Wrighta zupełnie inaczej niż w jego), tym więcej własnych ułomności odkrywał – nie rozumiał, na przykład, że swetry dało się samodzielnie zrobić (ten proces nadal wydawał mu się dziwny i znajdujący się w spektrum jakiejś magii tajemnej), nie praktykował śpiewania kolęd (nie brał przecież nigdy lekcji śpiewu, dlaczego miałby to robić?), a w jego mniemaniu do kuchni wchodziło się jedynie po to, żeby pogonić pracującą zbyt opieszale służbę.
Sam w nią nie wyrżnąłem – zaoponował natychmiast, spoglądając na Bena spod byka, choć bez złości czy gniewu – bardziej z wesołymi ognikami tlącymi się w spojrzeniu. – Ale dobrze, że też przećwiczyłeś to upadanie, bo przyda ci się bardziej niż mnie – odpowiedział butnie, doskonale zdając sobie jednak sprawę, że było to mało prawdopodobne; chociaż to on jako pierwszy dołączył do szkolnej drużyny Quidditcha (Jaimie podążył tam zaraz po nim), to miesiące treningów i kolejne mecze bardzo szybko odkryły, który z nich miał prawdziwy talent do latania – i tytuł mistrza przestworzy z całą pewnością nie miał przypaść Percivalowi. O dziwo nie przeszkadzało mu to mimo wszystko aż tak, choć odkrycie, że był w stanie cieszyć się z cudzych sukcesów (nawet jeżeli były równoznaczne z jego własnymi porażkami) wprawiało go wciąż w niebotyczne zdumienie.
Obejrzał się na niego przez ramię, unosząc wyżej brwi, gdy Ben zrezygnował z zadania wygranego w wyścigu pytania, ale tylko wzruszył ramionami; nie ciągnął go na język, jeżeli będzie chciał, to zapewne w odpowiednim momencie sobie o tym przypomni. – Jak chcesz – mruknął tylko, wciąż w negliżu odwracając się od trzaskającego kominka. Złapał jeden z odrzuconych przez nich swetrów, dopiero w trakcie naciągania go na głowę orientując się, że zamiast głębokiej zieleni, miał przed oczami ognistą czerwień – ale i tak dokończył dzieła, tylko przez moment szukając w rysach Bena niemego protestu. – No, podobny – przytaknął, niwelując dzielący ich dystans i siadając po turecku na dywanie, po drugiej stronie rozsypanej zawartości wywróconego przez przyjaciela pudełka z ozdobami. Wyciągnął się wygodnie, lekko szturchając go wciąż zimną kostką w odsłonięte udo. – Też pełno w nim chochlików kornwalijskich? – zażartował, z dumnego szala profesor uczącej ich zaklęć i uroków rzeczywiście czasami rozlegało się dziwne popiskiwanie – ale natychmiast po tym, jak o tym powiedział, poczuł lekkie ukłucie wyrzutów sumienia. Zaklęcia były jednym z jego ulubionych przedmiotów, i to właśnie poczciwej pani profesor zawdzięczał sukcesy święcone w szkolnym klubie pojedynków.
Odchrząknął głośno, ścierając nieprzyjemny posmak z własnych słów, po czym sięgnął do pokaźnej kupki, wyciągając z niej pudełko z kompletem bożonarodzeniowych bombek w kształcie leśnych elfów. – Ubierzemy ją? – rzucił, wskazując głowę na zieleniące się w kącie drzewko, tylko udając, że nie wyczekiwał na odpowiedź przyjaciela z niecierpliwością.

| zt i przepraszam shame




do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep

Percival Blake
Percival Blake
Zawód : duch Stonehenge
Wiek : 34
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Kawaler

kissing
d e a t h
and losing my breath

OPCM : 26 +5
UROKI : 40 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +1
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 18
Genetyka : Duch

Duchy
Duchy
https://www.morsmordre.net/t1517-percival-nott https://www.morsmordre.net/t1542-tatsu https://www.morsmordre.net/t12179-percival-blake#375108 https://www.morsmordre.net/f449-menazeria-woolmanow https://www.morsmordre.net/t3560-skrytka-bankowa-nr-416#62942 https://www.morsmordre.net/t1602-percival-nott
it's cold outside (hogwart, 1941)
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach