Pokój dzienny z jadalnią
AutorWiadomość
Pokój dzienny z jadalnią
Do pokoju dziennego wejść można prosto z przedpokoju lub okrążając dom i przechodząc przez kuchnię. Idąc pierwszym sposobem na wprost znajdują się dwie kanapy i ściana okien. Dalej, na prawo stoi stół jadalniany, a jeszcze dalej biały fortepian, wykonany przed wieloma laty na zamówienie matki Alexandra, podarowany mu na piąte urodziny. Za fortepianem znajduje się wyjście na werandę, a obok, na tej samej ścianie co przejście do przedpokoju - tyle, że na drugim końcu salonu naturalnie - wejście do kuchni.
Mapa parteru
Zaklęcia ochronne: Cave Inimicum, Mała twierdza (okna), Tenuistis
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 02.03.21 22:13, w całości zmieniany 3 razy
Spotkanie z Rorym napełniło mnie absurdalną mieszanką spokoju i strachu. Nie wiedziałem, co najmłodszy z rodzeństwa Prewett zamierzał, ale znając jego nie zwiastowało to dla mnie nic dobrego. Kiedy tylko dopadnie Archibalda i zacznie zadawać mu pytania... cóż, mogłem mieć pewność, że będę miał do czynienia z Fluviusem w jednej z najbardziej rozeźlonych i zdeterminowanych postaci, jakie mógł przybrać mój drogi rudy uzdrowiciel.
Poczułem się odrobinę lepiej, jednak powrót do domu był bolesnym zderzeniem z rzeczywistością. Było tu okropnie czysto - chociaż harmonię zaburzała moja niedopita poranna herbata i porzucony kałamarz z piórem. Podszedłem do blatu i upiłem łyk zimnej i okropnie gorzkiej herbaty - liczyłem na to, że zadziała jak uszczypnięcie w bok, jednak oczekiwałem zbyt wiele. Pochmurna pogoda sprawiała, że wnętrze kurnika z lekka szarzało, wytracając intensywność kolorów, które starałem się włączyć do wnętrza domu odkąd tylko go zakupiłem nieco ponad miesiąc temu. Z irytacją i dość głośnym brzękiem odstawiłem filiżankę i wyszedłem z kuchni prosto do salonu. Tam na żółtej kanapie leżał ciepły, miękki koc. Bez większego zastanowienia wszedłem pod niego, kładąc się i skupiając na tym, żeby tak po prostu oddychać. Byłem zmęczony. Nie robiłem tak naprawdę nic od trzech dni, a miałem wrażenie jakbym miał za sobą kolejną wycieczkę do Azkabanu. Zacisnąłem szczękę wciągając głośno powietrze przez nos, pusty wzrok wbijając w okno, na którym zaczynały tańczyć pierwsze krople deszczu. Jak łatwiej byłoby, gdyby nic nie istniało, gdybym mógł zapomnieć o świecie, a świat zapomniał o mnie. Jak bardzo chciałbym, żeby...
Moje rozmyślanie przerwało dziwne uczucie w klatce piersiowej. Rozlało się ono po moim ciele, wprawiając mnie całego w niekomfortowy stan wewnętrznego drżenia. Poderwałem się z sofy i złapałem za różdżkę, jednocześnie krzywiąc się z bólu i sycząc przeraźliwie - obite na Stonehenge żebra przypomniały znów o tym, że nie byłem niezniszczalny. Ale to było teraz nieistotne, ponieważ ktoś aktywował zaklęcia ochronne. Ktoś przeszedł przez labirynt i aktywował zaklęcia ochronne. Myśl ta przebiegła przeze mnie jak zbłąkany ładunek elektryczny. Zaraz usłyszałem też walenie do drzwi i jakiś stłumiony głos. Nie wiem, czy Śmierciożercy by pukali - mimo wszystko zachowałem jednak szczególną ostrożność i oddychając płytko zacząłem iść w kierunku drzwi wejściowych. Wychynąłem jak najbardziej dyskretnie z korytarzyka, wyglądając przez okno na ganek. A to, co zobaczyłem sprawiło, że nie wiedziałem czy zacząć się śmiać czy próbować uciekać przez werandę jak najdalej stąd. Opuściłem różdżkę i zawahałem się przez chwilę - lecz tylko przez chwilę. Prędzej czy później musiałem się z nim w końcu zmierzyć, jednak naiwnie myślałem, że nastąpi to raczej później. Podszedłem do drzwi i otworzyłem je jednym pewnym ruchem, z góry patrząc na zapadającego się w ganek kuzyna.
- Wiedziałem, że nakładając zaklęcia o kimś zapomniałem - westchnąłem, witając Archibalda spojrzeniem podkrążonych oczu wyzierających z bladej twarzy. Po czym kichnąłem, wyglądając przy tym już całkowicie żałośnie.
Od pamiętliwych wydarzeń w Stonehenge minęły zaledwie trzy dni, a Archibald miał wrażenie jakby minęło już co najmniej parę miesięcy. Wszystko wywróciło się do góry nogami, a on nie potrafił się w tym odnaleźć. Nawet nie pojawił się w pracy, co było najgłośniejszym sygnałem, że coś jest nie tak - chyba nigdy nie wziął urlopu, a pracował w szpitalu ponad dziesięć lat. Był jednak za bardzo zmęczony, zarówno fizycznie jak i psychicznie, żeby być w stanie skupić się na pacjentach. Jego głowę zaprzątały całkiem inne sprawy, w zdecydowanej większości związane z rodziną, wszak teraz naprawdę był za nią odpowiedzialny. Nie tylko za Edwina i Miriam, ale również za każdego kuzyna i małego bratanka, babkę, ciotkę i wuja. Wszystko spoczywało na jego barkach, a jednocześnie cały czas trzymała go myśl, że nawalił już na szczycie. Jak zwykle dał się ponieść emocjom, żonglując rodzinnymi koligacjami jak szalony, przysparzając sobie więcej wrogów niż to było konieczne. Od powrotu ze Stonehenge nie przespał porządnie żadnej nocy, wciąż będąc zbyt poddenerwowanym i zestresowanym, żeby móc po prostu odpocząć. Nie miał czasu na bezczynne leżenie na kanapie, każde popołudnie spędzając w towarzystwie wuja Eddarda, który cierpliwie opowiadał mu o nowych obowiązkach. Archibald niejednokrotnie miał ochotę wykrzyczeć mu w twarz, że popełnił olbrzymi błąd, ale z szacunku do starszego członka rodziny udało mu się pohamować emocje. Nie zmieniało to jednak faktu, że był po prostu przerażony.
Jakby tego było mało, zamartwiał się o zdrowie najbliższych mu osób. Większość odpowiedziała na jego listy, a Artur z Mare nawet mieli ich odwiedzić następnego dnia, ale jedna osoba jak zwykle musiała się wyłamać. Pierwszego dnia Archibald dał Alexandrowi czas - jeżeli życie Archibalda się skomplikowało, to życie Alexa naprawdę wywróciło się do góry nogami. Wielokrotnie łapał się na chęci odwiedzin, ale szybko wyrzucał ją z głowy - podejrzewał, że kuzyn sam musi sobie wszystko ułożyć, nie chciał się narzucać. Drugiego dnia ręce świerzbiły go, żeby wysłać dziesięć kolejnych listów, chociaż nie dostał odpowiedzi na pierwszy z nich. Trzeciego powiedział sobie dość i postanowił wyruszyć do Doliny Godryka. Jeszcze nie odwiedził Alexa w Kurniku, co uważał ze swojej strony za ogromne niedopatrzenie. Z tego też powodu nie od razu znalazł jego nowy dom, lecz kiedy już mu się to udało, nie miał żadnych wątpliwości kto mieszka w środku. Westchnął głęboko, spoglądając na okazały labirynt. Sam miał przed domem podobny, tylko jeszcze większy. Szczerze mówiąc, nie do końca wiedział na jakiej zasadzie działa, więc po prostu wszedł do środka, myśląc, że po chwili ściany rozstąpią się i przepuszczą go do drzwi. Ale nic takiego się nie stało, wręcz przeciwnie, im dłużej szedł tym częściej natrafiał na ślepe zaułki. W którymś momencie zaczął po prostu kopać liściastą ścianę, korzystając z okazji, że nikt go nie widzi. Potrzebował tego prymitywnego wyładowania energii. Zmęczony usiadł na ziemi, wlepiając spojrzenie w lekko zachmurzone niebo. Jak to wszystko miało teraz wyglądać? Zadał sobie to pytanie chyba setny raz w przeciągu ostatnich dni, ale znowu nie udało mu się na nie odpowiedzieć. Labirynt przepuścił go do drzwi, więc bez myślenia wszedł na ganek, ale nawet nie zdążył zapukać, kiedy jego stopy zaczęły się zapadać. - Cholera jasna, Alex! - Krzyknął ze złością, próbując się wyrwać z potrzasku, jednak ruchome piaski zdawały się wówczas jeszcze szybciej go wciągać. Przez jego obolałe ciało przeszła nieprzyjemna fala bólu, ale była niczym w porównaniu z rosnącą frustracją. Na szczęście udało mu się sięgnąć dłonią do drzwi, więc zaczął walić w nie najmocniej jak mógł aż w końcu w progu pojawił się Alex - powód całej wyprawy. Wyglądał fatalnie, co tu kryć, i nie umknęło to uwadze Archibalda, ale wyjątkowo się tym nie przejął. Chyba każdy uczestnik szczytu prezentował się podobnie. - Naprawdę? - Zapytał z przekąsem, wznawiając próby wydostania się z pułapki, ale piasek sięgał mu już do ramion. - Może łaskawie byś mi pomógł zamiast tak bezczynnie stać? - Wlepił w niego wzrok, oczekując natychmiastowej pomocy, bo już czuł na swoim karku dreszcz paniki. Nigdy nie posądzał się o klaustrofobię, chociaż może nie powinno go to dziwić, skoro wychowywał się na wybrzeżu. - I dlaczego nie odpowiedziałeś na mój list? Naprawdę tak ciężko napisać te pare słów? Narysować pieprzoną kreskę, cokolwiek! - Wykrzyczał, naprawdę nie mogąc się już ruszyć, ale może to i lepiej, bo w tej chwili za siebie nie ręczył. Jego na co dzień blada twarz nabrała czerwonego odcienia, a oddech znacznie przyspieszył, chociaż poczuł ulgę na widok prawie całego i zdrowego Alexa.
Jakby tego było mało, zamartwiał się o zdrowie najbliższych mu osób. Większość odpowiedziała na jego listy, a Artur z Mare nawet mieli ich odwiedzić następnego dnia, ale jedna osoba jak zwykle musiała się wyłamać. Pierwszego dnia Archibald dał Alexandrowi czas - jeżeli życie Archibalda się skomplikowało, to życie Alexa naprawdę wywróciło się do góry nogami. Wielokrotnie łapał się na chęci odwiedzin, ale szybko wyrzucał ją z głowy - podejrzewał, że kuzyn sam musi sobie wszystko ułożyć, nie chciał się narzucać. Drugiego dnia ręce świerzbiły go, żeby wysłać dziesięć kolejnych listów, chociaż nie dostał odpowiedzi na pierwszy z nich. Trzeciego powiedział sobie dość i postanowił wyruszyć do Doliny Godryka. Jeszcze nie odwiedził Alexa w Kurniku, co uważał ze swojej strony za ogromne niedopatrzenie. Z tego też powodu nie od razu znalazł jego nowy dom, lecz kiedy już mu się to udało, nie miał żadnych wątpliwości kto mieszka w środku. Westchnął głęboko, spoglądając na okazały labirynt. Sam miał przed domem podobny, tylko jeszcze większy. Szczerze mówiąc, nie do końca wiedział na jakiej zasadzie działa, więc po prostu wszedł do środka, myśląc, że po chwili ściany rozstąpią się i przepuszczą go do drzwi. Ale nic takiego się nie stało, wręcz przeciwnie, im dłużej szedł tym częściej natrafiał na ślepe zaułki. W którymś momencie zaczął po prostu kopać liściastą ścianę, korzystając z okazji, że nikt go nie widzi. Potrzebował tego prymitywnego wyładowania energii. Zmęczony usiadł na ziemi, wlepiając spojrzenie w lekko zachmurzone niebo. Jak to wszystko miało teraz wyglądać? Zadał sobie to pytanie chyba setny raz w przeciągu ostatnich dni, ale znowu nie udało mu się na nie odpowiedzieć. Labirynt przepuścił go do drzwi, więc bez myślenia wszedł na ganek, ale nawet nie zdążył zapukać, kiedy jego stopy zaczęły się zapadać. - Cholera jasna, Alex! - Krzyknął ze złością, próbując się wyrwać z potrzasku, jednak ruchome piaski zdawały się wówczas jeszcze szybciej go wciągać. Przez jego obolałe ciało przeszła nieprzyjemna fala bólu, ale była niczym w porównaniu z rosnącą frustracją. Na szczęście udało mu się sięgnąć dłonią do drzwi, więc zaczął walić w nie najmocniej jak mógł aż w końcu w progu pojawił się Alex - powód całej wyprawy. Wyglądał fatalnie, co tu kryć, i nie umknęło to uwadze Archibalda, ale wyjątkowo się tym nie przejął. Chyba każdy uczestnik szczytu prezentował się podobnie. - Naprawdę? - Zapytał z przekąsem, wznawiając próby wydostania się z pułapki, ale piasek sięgał mu już do ramion. - Może łaskawie byś mi pomógł zamiast tak bezczynnie stać? - Wlepił w niego wzrok, oczekując natychmiastowej pomocy, bo już czuł na swoim karku dreszcz paniki. Nigdy nie posądzał się o klaustrofobię, chociaż może nie powinno go to dziwić, skoro wychowywał się na wybrzeżu. - I dlaczego nie odpowiedziałeś na mój list? Naprawdę tak ciężko napisać te pare słów? Narysować pieprzoną kreskę, cokolwiek! - Wykrzyczał, naprawdę nie mogąc się już ruszyć, ale może to i lepiej, bo w tej chwili za siebie nie ręczył. Jego na co dzień blada twarz nabrała czerwonego odcienia, a oddech znacznie przyspieszył, chociaż poczuł ulgę na widok prawie całego i zdrowego Alexa.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Powoli, bardzo powoli nabrałem powietrza w płuca, po czym równie ostrożnie je wypuściłem, wzdychając. Niepełny, niezwykle nieśmiały oddech ze wstrzymaniem klatki piersiowej jasno wskazywał na to, że moje żebra jeszcze nie miały się dobrze. Patrzyłem na czerwieniejącą ze łości twarz Archibalda, który z każdą chwilą zapadał się coraz głębiej w ganek. Poniekąd cieszyłem się z takiego obrotu sytuacji, bo miałem mętne wrażenie, że mógłbym oberwać w twarz. Należało mi się, ale jeżeli w jakiś sposób byłem w stanie tego uniknąć to bardzo głęboko w duchu cieszyłem się, że zapomniałem dodać kuzyna w wyjątki zaklęć ochronnych.
- Już - mruknąłem markotnie, a ramiona wyraźnie mi opadły. Gdyby Archie bardziej lubił zwierzęta to zauważyłby zapewne podobieństwo pomiędzy moją miną, a wyrazem pyska psidwaka, który zrobił totalną demolkę w domu wiedząc, że to ostatnia rzecz, którą należało zrobić. Przykucnąłem i trzy razy zastukałem jej końcem w próg. - Fluvius Archibald Prewett - wymamrotałem pod nosem, po czym dodałem jeszcze jedno puknięcie w drewno. Wyprostowałem się z ciężkim stęknięciem i obserwowałem, jak ruchome piaski zaczynają kotłować się wokół uwięzionego już po samą brodę kuzyna, kawałek po kawałku wypychając go ku górze. Oparłem się o framugę z założonymi rękoma czekając, aż ganek wypluje uzdrowiciela. Normalnie stałbym tak z szelmowskim uśmieszkiem, na podorędziu mając przynajmniej kilkanaście przytyków dotyczących jego osoby, ale teraz sobie darowałem, przybierając minę klasyfikującą się gdzieś pomiędzy "pomocy" a "mam dosyć życia". Przełknąłem ślinę i odepchnąłem się lekko od framugi. Odchrząknąłem i spojrzałem Archibaldowi w oczy szybko orientując się, że ze względu na różnicę wzrostu wyprostowanie się nie było najlepszym pomysłem.
- Herbaty? - zapytałem i nie czekając na odpowiedź zniknąłem we wnętrzu domu, tak aby jak najprędzej przestać patrzeć na starszego kuzyna z góry. Poszedłem prosto do kuchni, od razu odkładając na bok różdżkę i nastawiając wodę. Omiotłem spojrzeniem stertę listów piętrzącą się na kuchennym stole, jednak wiadomości od Archibalda nie było nigdzie na widoku - zapewne napisał jako pierwszy i koperta leżała gdzieś smutno na dole stosiku. Poczułem jeszcze mocniejsze wyrzuty sumienia na myśl o tym, że w czasie kiedy ja spałem zalany eliksirem nasennym, Archibald czekał prawie trzy dni na wiadomość ode mnie, po drodze pewnie dorabiając się przynajmniej trzech siwych włosów.
- Czuj się jak u siebie, tylko zdejmij proszę buty w przedpokoju - zawołałem przez ramię, przypominając sobie że w Weymouth po marmurach nie chadza się raczej w samych skarpetkach, bo byłoby to w przeciwieństwie do obyczajów w Kurniku bezsensowne - lecz Arch mógłby nawet się nad tym nie zastanowić i wtarabanić się wprost na umytą przez Sue podłogę, dlatego zdecydowałem się zainterweniować, nim będzie za późno.
Otworzyłem szafkę chcąc wyjąć z niej kubki, jednak zamarłem w pół ruchu, zauważając na półce obok nich poduszkę z jednej z salonowych kanap. Ściągnąłem brwi, nie do końca pewien, jak ona mogła się tam znaleźć. Ostatecznie jednak wzruszyłem ramionami i wyciągnąłem ją, wraz z kubkami umieszczając na blacie. Usłyszałem, jak zbliża się Archibald i ledwo powstrzymując się od westchnienia zdecydowałem się zacząć ostrzał pytaniami, nim on się tego podejmie.
- Jak Miriam i Edwin? - wypaliłem od razu, kiedy tylko myśl o prewettowych latoroślach powróciła do mej głowy. Bałem się momentu, w którym przyjdzie mi wyjaśnić im to wszystko, co stało się na Stonehenge. - Wiedzą już? - dorzuciłem, praktycznie wstrzymując oddech w oczekiwaniu na odpowiedź. To było dla mnie ważne, tak ważne pomimo wielu innych spraw, które wymagały mojej uwagi. Nerwowo ściskałem w dłoniach kubek, taki duży, pomarańczowy - jeden z moich ulubionych, teraz jednak budzący we mnie nieuchronną nutę rozgoryczenia.
- Już - mruknąłem markotnie, a ramiona wyraźnie mi opadły. Gdyby Archie bardziej lubił zwierzęta to zauważyłby zapewne podobieństwo pomiędzy moją miną, a wyrazem pyska psidwaka, który zrobił totalną demolkę w domu wiedząc, że to ostatnia rzecz, którą należało zrobić. Przykucnąłem i trzy razy zastukałem jej końcem w próg. - Fluvius Archibald Prewett - wymamrotałem pod nosem, po czym dodałem jeszcze jedno puknięcie w drewno. Wyprostowałem się z ciężkim stęknięciem i obserwowałem, jak ruchome piaski zaczynają kotłować się wokół uwięzionego już po samą brodę kuzyna, kawałek po kawałku wypychając go ku górze. Oparłem się o framugę z założonymi rękoma czekając, aż ganek wypluje uzdrowiciela. Normalnie stałbym tak z szelmowskim uśmieszkiem, na podorędziu mając przynajmniej kilkanaście przytyków dotyczących jego osoby, ale teraz sobie darowałem, przybierając minę klasyfikującą się gdzieś pomiędzy "pomocy" a "mam dosyć życia". Przełknąłem ślinę i odepchnąłem się lekko od framugi. Odchrząknąłem i spojrzałem Archibaldowi w oczy szybko orientując się, że ze względu na różnicę wzrostu wyprostowanie się nie było najlepszym pomysłem.
- Herbaty? - zapytałem i nie czekając na odpowiedź zniknąłem we wnętrzu domu, tak aby jak najprędzej przestać patrzeć na starszego kuzyna z góry. Poszedłem prosto do kuchni, od razu odkładając na bok różdżkę i nastawiając wodę. Omiotłem spojrzeniem stertę listów piętrzącą się na kuchennym stole, jednak wiadomości od Archibalda nie było nigdzie na widoku - zapewne napisał jako pierwszy i koperta leżała gdzieś smutno na dole stosiku. Poczułem jeszcze mocniejsze wyrzuty sumienia na myśl o tym, że w czasie kiedy ja spałem zalany eliksirem nasennym, Archibald czekał prawie trzy dni na wiadomość ode mnie, po drodze pewnie dorabiając się przynajmniej trzech siwych włosów.
- Czuj się jak u siebie, tylko zdejmij proszę buty w przedpokoju - zawołałem przez ramię, przypominając sobie że w Weymouth po marmurach nie chadza się raczej w samych skarpetkach, bo byłoby to w przeciwieństwie do obyczajów w Kurniku bezsensowne - lecz Arch mógłby nawet się nad tym nie zastanowić i wtarabanić się wprost na umytą przez Sue podłogę, dlatego zdecydowałem się zainterweniować, nim będzie za późno.
Otworzyłem szafkę chcąc wyjąć z niej kubki, jednak zamarłem w pół ruchu, zauważając na półce obok nich poduszkę z jednej z salonowych kanap. Ściągnąłem brwi, nie do końca pewien, jak ona mogła się tam znaleźć. Ostatecznie jednak wzruszyłem ramionami i wyciągnąłem ją, wraz z kubkami umieszczając na blacie. Usłyszałem, jak zbliża się Archibald i ledwo powstrzymując się od westchnienia zdecydowałem się zacząć ostrzał pytaniami, nim on się tego podejmie.
- Jak Miriam i Edwin? - wypaliłem od razu, kiedy tylko myśl o prewettowych latoroślach powróciła do mej głowy. Bałem się momentu, w którym przyjdzie mi wyjaśnić im to wszystko, co stało się na Stonehenge. - Wiedzą już? - dorzuciłem, praktycznie wstrzymując oddech w oczekiwaniu na odpowiedź. To było dla mnie ważne, tak ważne pomimo wielu innych spraw, które wymagały mojej uwagi. Nerwowo ściskałem w dłoniach kubek, taki duży, pomarańczowy - jeden z moich ulubionych, teraz jednak budzący we mnie nieuchronną nutę rozgoryczenia.
Odetchnął z ulgą gdy ruchome piaski zaczęły pomału wypluwać go na ganek. Stanie na stabilnym podłożu było niezwykle przyjemne; szkoda, że człowiek zaczynał to doceniać dopiero po takich przygodach. Otrzepał z piasku pobrudzone ubranie, chociaż i tak nie udało mu się go doprowadzić do początkowego stanu. Nie przejął się tym jakoś szczególnie - przecież nie przyszedł na elegancki bal, a na rozmowę do kuzyna. Mógł ubrać się w zwykłe spodnie i koszulę, pozostawiając wszelkie sygnety (przede wszystkim ten najważniejszy, wciąż niezwykle ciążący na palcu) w szufladzie pod kluczem.
Wreszcie mógł przyjrzeć się Aleksandrowi, więc bezceremonialnie zeskanował go spojrzeniem od stóp do głowy, jakby chciał się upewnić czy na pewno ma wszystkie kończyny i żadnych oparzeń trzeciego stopnia. Dzięki wieloletniej pracy uzdrowiciela potrafił szybko oceniać stan zdrowotny ludzi, i choć wydawało mu się, że wyhaczył kilka z męczących go dolegliwości, nie zamierzał interweniować. To nie było nic poważniejszego od tego co dokuczało im wszystkim, przynajmniej takie odniósł wrażenie.
- Chętnie - odpowiedział, wchodząc za Aleksandrem do środka. Pierwsze co rzuciło mu się w oczy to ilość światła. Ten domek przypominał akwarium, ale Archibald nie potrafił powiedzieć, że mu się to nie podoba. Wręcz przeciwnie, podobało mu się to bardzo, i to była jedna z rzeczy które zmieniłby w pałacu w Weymouth. Ciężkie zasłony zdecydowanie ograniczały przepuszczanie promieni słonecznych, a szkoda, szczególnie w pomieszczeniach, których okna wychodziły na plażę. W zasadzie mógł to zmienić, przeprowadzić wielki remont, ale nie miał teraz głowy do takich, mimo wszystko błahych, rzeczy.
- Och, no tak - mruknął, kiedy omal nie wparował mu w pobrudzonych butach do domu. Już się kiedyś spotkał z tym przedziwnym zwyczajem, nie sądził jednak, że Alex tak szybko go przejmie. Dalsza część domu spodobała mu się tak samo jak początek; musiał przyznać, że było tutaj dość przytulnie. Chociaż zdziwił go widok szczotki do włosów wsadzonej w wazon z kwiatami. Postanowił jednak nie zawracać sobie tym głowy i dołączył do Alexa w kuchni. - Ładnie tutaj - skwitował, pozwalając złości na razie ulecieć. Najważniejsze, że kuzyn stał przed nim cały i zdrowy - to, że nie napisał do niego nawet jednego uspokajającego słowa miało go jeszcze trochę pomęczyć, ale zrzucił to na barki wydziedziczenia. Nawet nie próbował zrozumieć jak wielka to musi być zmiana. Sam nigdy nie zostanie postawiony w podobnej sytuacji, nie pojmie z czym tak naprawdę się wiąże. Zmarszczył jednak czoło, kiedy zobaczył poduszkę na półce z kubkami. Czy powinien jednak zacząć się martwić jego stanem zdrowia? - Przeprowadzasz jakiś eksperyment? - To jedyne co przeszło mu przez myśl. Oparł się o ścianę, wyglądając na zewnątrz przez jedno z wielu okien. Było tu tak dziwnie spokojnie, o wiele bardziej niż w Weymouth. Chociaż z drugiej strony czasem miał wrażenie, że to on jest nośnikiem tej stresowej atmosfery i zabiera ją ze sobą gdziekolwiek nie pójdzie.
Taktyka Aleksandra okazała się słuszna, bo Archibald już układał w głowie tuzin pytań, którymi miał go zamęczyć, jednak wspomnienie dzieci skutecznie odwróciło jego uwagę. Spuścił wzrok na podłogę, wzruszając ramionami. - Jak to dzieci. Czują, że coś się dzieje, ale większość dnia spędzają na zabawie - odparł, szczerze zazdroszcząc im tej beztroski. - Jeszcze nie wiedzą - dodał, podnosząc wzrok. Nie potrafił znaleźć odpowiedniego momentu na takie rewelacje, chociaż znając naturę dzieci, pewnie nie odbiorą tego w ten sam sposób co reszta rodziny. - Nie wiem jak im to wytłumaczyć. Nie zrozumieją, że można kogoś wyrzucić z rodziny, mimo że nie zrobił nic złego - wychowując się w niemal idyllicznym Dorset jeszcze nie miały okazji zetknąć się z drugą twarzą arystokratycznego świata, a Archibald nie chciał ich uświadamiać, chociaż wiedział, że powinien. Nawet Weymouth nie było takie święte jak mogłoby się wydawać.
Wreszcie mógł przyjrzeć się Aleksandrowi, więc bezceremonialnie zeskanował go spojrzeniem od stóp do głowy, jakby chciał się upewnić czy na pewno ma wszystkie kończyny i żadnych oparzeń trzeciego stopnia. Dzięki wieloletniej pracy uzdrowiciela potrafił szybko oceniać stan zdrowotny ludzi, i choć wydawało mu się, że wyhaczył kilka z męczących go dolegliwości, nie zamierzał interweniować. To nie było nic poważniejszego od tego co dokuczało im wszystkim, przynajmniej takie odniósł wrażenie.
- Chętnie - odpowiedział, wchodząc za Aleksandrem do środka. Pierwsze co rzuciło mu się w oczy to ilość światła. Ten domek przypominał akwarium, ale Archibald nie potrafił powiedzieć, że mu się to nie podoba. Wręcz przeciwnie, podobało mu się to bardzo, i to była jedna z rzeczy które zmieniłby w pałacu w Weymouth. Ciężkie zasłony zdecydowanie ograniczały przepuszczanie promieni słonecznych, a szkoda, szczególnie w pomieszczeniach, których okna wychodziły na plażę. W zasadzie mógł to zmienić, przeprowadzić wielki remont, ale nie miał teraz głowy do takich, mimo wszystko błahych, rzeczy.
- Och, no tak - mruknął, kiedy omal nie wparował mu w pobrudzonych butach do domu. Już się kiedyś spotkał z tym przedziwnym zwyczajem, nie sądził jednak, że Alex tak szybko go przejmie. Dalsza część domu spodobała mu się tak samo jak początek; musiał przyznać, że było tutaj dość przytulnie. Chociaż zdziwił go widok szczotki do włosów wsadzonej w wazon z kwiatami. Postanowił jednak nie zawracać sobie tym głowy i dołączył do Alexa w kuchni. - Ładnie tutaj - skwitował, pozwalając złości na razie ulecieć. Najważniejsze, że kuzyn stał przed nim cały i zdrowy - to, że nie napisał do niego nawet jednego uspokajającego słowa miało go jeszcze trochę pomęczyć, ale zrzucił to na barki wydziedziczenia. Nawet nie próbował zrozumieć jak wielka to musi być zmiana. Sam nigdy nie zostanie postawiony w podobnej sytuacji, nie pojmie z czym tak naprawdę się wiąże. Zmarszczył jednak czoło, kiedy zobaczył poduszkę na półce z kubkami. Czy powinien jednak zacząć się martwić jego stanem zdrowia? - Przeprowadzasz jakiś eksperyment? - To jedyne co przeszło mu przez myśl. Oparł się o ścianę, wyglądając na zewnątrz przez jedno z wielu okien. Było tu tak dziwnie spokojnie, o wiele bardziej niż w Weymouth. Chociaż z drugiej strony czasem miał wrażenie, że to on jest nośnikiem tej stresowej atmosfery i zabiera ją ze sobą gdziekolwiek nie pójdzie.
Taktyka Aleksandra okazała się słuszna, bo Archibald już układał w głowie tuzin pytań, którymi miał go zamęczyć, jednak wspomnienie dzieci skutecznie odwróciło jego uwagę. Spuścił wzrok na podłogę, wzruszając ramionami. - Jak to dzieci. Czują, że coś się dzieje, ale większość dnia spędzają na zabawie - odparł, szczerze zazdroszcząc im tej beztroski. - Jeszcze nie wiedzą - dodał, podnosząc wzrok. Nie potrafił znaleźć odpowiedniego momentu na takie rewelacje, chociaż znając naturę dzieci, pewnie nie odbiorą tego w ten sam sposób co reszta rodziny. - Nie wiem jak im to wytłumaczyć. Nie zrozumieją, że można kogoś wyrzucić z rodziny, mimo że nie zrobił nic złego - wychowując się w niemal idyllicznym Dorset jeszcze nie miały okazji zetknąć się z drugą twarzą arystokratycznego świata, a Archibald nie chciał ich uświadamiać, chociaż wiedział, że powinien. Nawet Weymouth nie było takie święte jak mogłoby się wydawać.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Herbata była dobra na wszystko, a już zwłaszcza na zmartwionego kuzyna u progu.
Patrzyłem na schowane w szafce pudełeczka i torebeczki jednocześnie myśląc intensywnie o wszystkim i o niczym - nie byłem w stanie skupić się na jednej konkretnej rzeczy, dlatego wlepiałem oczy w napisy na każdym pojemniku. Herbata. Podobno musiała być dopasowana do okazji, jednak ja nie byłem szlachcianką żeby kiedykolwiek przykładać wagę do takich rzeczy. Piłem to, na co miałem akurat ochotę, dlatego bez zastanowienia wyciągnąłem najzwyklejszą zieloną herbatę dla siebie i białą dla Archibalda.
- Dziękuję. Starałem się żeby było po prostu dobrze - odparłem i uśmiechnąłem się ciepło. Kurnik był po prostu spokojnym miejscem, w którym mogłem się schować - teraz było to potrzebne jeszcze bardziej niż kiedy kupowałem dom przed miesiącem. - Nie dostaniesz tu niestety sprowadzanych prosto z Chin herbacianych białych kruków, ale mam nadzieję, że wybaczysz mi to niedociągnięcie - rzuciłem z lekkim posmakiem sarkazmu na języku, boleśnie świadom tego, że zakup jakichś wymyślnych napitków mógłby nadszarpnąć mój budżet na tyle, że nie byłoby mnie stać nawet na chleb. Okazuje się bowiem, że ceny jedzenia pomimo wciąż takich samych wartości liczbowych na etykietach potrafią solidnie skoczyć w górę jeżeli zmienia się stan skrytki bankowej ich nabywcy. Zerknąłem wyczekująco na imbryk, lecz ten w dalszym ciągu nie gwizdał - westchnąłem, obracając się do Archibalda z lekkim wzruszeniem ramionami. Na jego pytanie opuściłem je jednak, ściągając brwi w objawie niezrozumienia. Eksperyment? Podążyłem wzrokiem za spojrzeniem kuzyna i nagle wszystko stało się jasne. - Ach - westchnąłem, uśmiechając się na myśl o jasnowłosym indywiduum, które było autorem tego skonfundowania. - Niedaleko mieszka Sue Lovegood, czasem tu zagląda - dodałem, resztę pozostawiając za kurtyną milczenia. Kto chociaż odrobinę poznał jakiegoś Lovegooda ten wiedział, że nie do końca dało się ich opisać słowami.
Odmierzyłem do kubków przy pomocy łyżeczki odpowiednią ilość liści, po czym schowałem saszetki i wróciłem do nerwowego zerkania w stronę gotującej się wody. Wiedziałem, że ta rozmowa będzie odrobinę jak pojedynek, ponieważ chyba każdy z nas miał do drugiego wiele pytań i potrzebował jeszcze większej ilości odpowiedzi - i chociaż odrobinę pokierowany taktyką, tak mimo wszystko w ostatnich dniach nagminnie nawiedzały mnie myśli o małych Prewettach. Zaciskałem palce na kubku, choćby w jakichś sposób chcąc zminimalizować napięcie drapiące od środka w ściany mojego ciała.
- Chciałbym z nimi porozmawiać jak już zdecydujesz się im powiedzieć - powiedziałem, patrząc na Archa z powagą, ale przede wszystkim prośbą. - Zmieniło się wszystko, wiem, ale tak długo jak mogę być częścią waszego życia, tak nie wyobrażam sobie by miało się zmienić to jak są dla mnie ważni - powiedziałem, a ledwo zamknąłem usta czajnik zaczął cicho pogwizdywać. Zatrzymałem na Archibaldzie swoje spojrzenie na krótką chwilę nim odwróciłem się, by zdjąć imbryk z ognia. Woda nie zdążyła się całkiem zagotować - aż takim ignorantem w dziedzinie parzenia herbaty w końcu nie byłem, by zieloną i białą zalewać wrzątkiem, przecież w moich żyłach płynęła angielska krew - więc czym prędzej napełniłem kubki i wręczając kuzynowi jasnozielony sam złapałem za pomarańczowy.
- Usiądziemy w salonie - wyjaśniłem tylko, ruszając korytarzem do pokoju dziennego. Minąłem fortepian i jadalniany stół, ostatecznie opadając na granatową kanapę. Westchnąłem cicho i zacząłem intensywnie wpatrywać się w chyboczący się w kubku napar, w głowie wyobrażając sobie rozmowę jaką miałbym przeprowadzić z Miriam i Edwinem.
Sam fakt, że zaistniała sytuacja w której trzeba było im wytłumaczyć coś takiego był zwyczajnie okrutny.
Patrzyłem na schowane w szafce pudełeczka i torebeczki jednocześnie myśląc intensywnie o wszystkim i o niczym - nie byłem w stanie skupić się na jednej konkretnej rzeczy, dlatego wlepiałem oczy w napisy na każdym pojemniku. Herbata. Podobno musiała być dopasowana do okazji, jednak ja nie byłem szlachcianką żeby kiedykolwiek przykładać wagę do takich rzeczy. Piłem to, na co miałem akurat ochotę, dlatego bez zastanowienia wyciągnąłem najzwyklejszą zieloną herbatę dla siebie i białą dla Archibalda.
- Dziękuję. Starałem się żeby było po prostu dobrze - odparłem i uśmiechnąłem się ciepło. Kurnik był po prostu spokojnym miejscem, w którym mogłem się schować - teraz było to potrzebne jeszcze bardziej niż kiedy kupowałem dom przed miesiącem. - Nie dostaniesz tu niestety sprowadzanych prosto z Chin herbacianych białych kruków, ale mam nadzieję, że wybaczysz mi to niedociągnięcie - rzuciłem z lekkim posmakiem sarkazmu na języku, boleśnie świadom tego, że zakup jakichś wymyślnych napitków mógłby nadszarpnąć mój budżet na tyle, że nie byłoby mnie stać nawet na chleb. Okazuje się bowiem, że ceny jedzenia pomimo wciąż takich samych wartości liczbowych na etykietach potrafią solidnie skoczyć w górę jeżeli zmienia się stan skrytki bankowej ich nabywcy. Zerknąłem wyczekująco na imbryk, lecz ten w dalszym ciągu nie gwizdał - westchnąłem, obracając się do Archibalda z lekkim wzruszeniem ramionami. Na jego pytanie opuściłem je jednak, ściągając brwi w objawie niezrozumienia. Eksperyment? Podążyłem wzrokiem za spojrzeniem kuzyna i nagle wszystko stało się jasne. - Ach - westchnąłem, uśmiechając się na myśl o jasnowłosym indywiduum, które było autorem tego skonfundowania. - Niedaleko mieszka Sue Lovegood, czasem tu zagląda - dodałem, resztę pozostawiając za kurtyną milczenia. Kto chociaż odrobinę poznał jakiegoś Lovegooda ten wiedział, że nie do końca dało się ich opisać słowami.
Odmierzyłem do kubków przy pomocy łyżeczki odpowiednią ilość liści, po czym schowałem saszetki i wróciłem do nerwowego zerkania w stronę gotującej się wody. Wiedziałem, że ta rozmowa będzie odrobinę jak pojedynek, ponieważ chyba każdy z nas miał do drugiego wiele pytań i potrzebował jeszcze większej ilości odpowiedzi - i chociaż odrobinę pokierowany taktyką, tak mimo wszystko w ostatnich dniach nagminnie nawiedzały mnie myśli o małych Prewettach. Zaciskałem palce na kubku, choćby w jakichś sposób chcąc zminimalizować napięcie drapiące od środka w ściany mojego ciała.
- Chciałbym z nimi porozmawiać jak już zdecydujesz się im powiedzieć - powiedziałem, patrząc na Archa z powagą, ale przede wszystkim prośbą. - Zmieniło się wszystko, wiem, ale tak długo jak mogę być częścią waszego życia, tak nie wyobrażam sobie by miało się zmienić to jak są dla mnie ważni - powiedziałem, a ledwo zamknąłem usta czajnik zaczął cicho pogwizdywać. Zatrzymałem na Archibaldzie swoje spojrzenie na krótką chwilę nim odwróciłem się, by zdjąć imbryk z ognia. Woda nie zdążyła się całkiem zagotować - aż takim ignorantem w dziedzinie parzenia herbaty w końcu nie byłem, by zieloną i białą zalewać wrzątkiem, przecież w moich żyłach płynęła angielska krew - więc czym prędzej napełniłem kubki i wręczając kuzynowi jasnozielony sam złapałem za pomarańczowy.
- Usiądziemy w salonie - wyjaśniłem tylko, ruszając korytarzem do pokoju dziennego. Minąłem fortepian i jadalniany stół, ostatecznie opadając na granatową kanapę. Westchnąłem cicho i zacząłem intensywnie wpatrywać się w chyboczący się w kubku napar, w głowie wyobrażając sobie rozmowę jaką miałbym przeprowadzić z Miriam i Edwinem.
Sam fakt, że zaistniała sytuacja w której trzeba było im wytłumaczyć coś takiego był zwyczajnie okrutny.
- Dzisiaj przymknę na to oko - pozwolił sobie na drobny żart, chociaż ostatnio zupełnie stracił nastrój do przekomarzania. Od kilku dni wędrował korytarzami posiadłości nieco śnięty, czasem zastanawiając się czy cała ta sytuacja po prostu mu się nie śni. Uszczypnął się kilkukrotnie w blade ramię, ale za każdym razem otoczenie pozostawało takie samo - i w zasadzie przed szczytem też niczym się nie różniło, a i tak zaraz po powrocie ze Stonehenge zaczął zauważać istotne zmiany. Przynajmniej biała herbata z Chin pozostawała niezmienna. W każdej chwili mógł usiąść w fotelu i chwilę odpocząć przy kubku gorącego napoju, ale przecież nie miał zamiaru teraz narzekać na brak tej odmiany w Kurniku. Aż tak nie oszalał, przynajmniej nie w tej chwili, bo może to nestorowanie w końcu uderzy mu do głowy? Kto wie, teraz nic go nie zdziwi, nawet on sam.
- Ach, Sue... - westchnął, kiwając głową, jakby wszystkie puzzle ułożyły się w jedną całość. Nie znał jej najlepiej - tylko tyle co zamienili parę słów na spotkaniach Zakonu, ale cieszył się, że Alexander ma w Dolinie Godryka jakieś zaprzyjaźnione osoby. Magiczny transport miał obecnie poważne problemy, więc nic nie było w stanie zastąpić bliskiego sąsiada.
- Nie będę z tym dłużej zwlekał, zrobię to w tym tygodniu - westchnął, a ta rozmowa w ogóle mu się nie widziała. Cały czas nie wiedział z której strony ją ugryźć, chociaż coraz częściej zdawał sobie sprawę, że musi ją przeprowadzić. Nawet nie chodziło o samą sytuacje Aleksandra, ale również o całą resztę - od razu pomyślał o tych nieszczęsnych pastereczkach, o których nie tak dawno opowiadał Miriam Brendan. Wtedy nie spodobało mu się, że jego kuzyn postanowił bez jego zgody poruszać z nią takie tematy. Teraz już wiedział, że powinien był zrobić to jeszcze wcześniej niż on. - Może wpadniesz do nas jutro? Pojutrze? Kiedy będziesz miał ochotę - zaproponował, chcąc mieć Aleksandra na oku. Serce mu się łamało, kiedy patrzył na niego w nowym domu - pięknym, owszem, ale pustym. A w Weymouth miejsca było pod dostatkiem, na upartego cały Zakon znalazł by tam kąt dla siebie, natomiast Alex znalazłby tam wszelkie wygody i bliskość rodziny. Bo chyba właśnie tego człowiek potrzebuje, kiedy ktoś inny postanowi go wydziedziczyć?
Poszedł za kuzynem do salonu, pozwalając sobie leniwie dotknąć jeden ze śnieżnobiałych klawiszy fortepianu. Nie pamiętał kiedy ostatnio coś grał, a przecież kiedyś tak to uwielbiał. Zdecydowanie musi znaleźć na to czas, przyda mu się dodatkowe hobby na rozluźnienie. Postawił gorący napar na stoliku, czekając aż trochę ostygnie, nie lubił tak ciepłych herbat. Przez chwilę się nie odzywał, pozwalając swoim myślom i uczuciom na chaos. - Alex - zaczął w końcu, unosząc na niego wzrok. Wiele słów tłoczyło mu się na języku, ale wyjątkowo nie wiedział, które z nich wybrać. - Jeszcze raz przypomnę, że nie wysłałeś do mnie listu. Jak się trzymasz? Tylko proszę, bądź ze mną szczery - Archibald musiał wreszcie poruszyć ten temat bez zbędnego owijania w bawełnę. Nie na co dzień człowieka się wydziedzicza, nie mogli udawać, że to się nie stało i wszystko jest w porządku. Tak naprawdę nic nie było w porządku.
- Ach, Sue... - westchnął, kiwając głową, jakby wszystkie puzzle ułożyły się w jedną całość. Nie znał jej najlepiej - tylko tyle co zamienili parę słów na spotkaniach Zakonu, ale cieszył się, że Alexander ma w Dolinie Godryka jakieś zaprzyjaźnione osoby. Magiczny transport miał obecnie poważne problemy, więc nic nie było w stanie zastąpić bliskiego sąsiada.
- Nie będę z tym dłużej zwlekał, zrobię to w tym tygodniu - westchnął, a ta rozmowa w ogóle mu się nie widziała. Cały czas nie wiedział z której strony ją ugryźć, chociaż coraz częściej zdawał sobie sprawę, że musi ją przeprowadzić. Nawet nie chodziło o samą sytuacje Aleksandra, ale również o całą resztę - od razu pomyślał o tych nieszczęsnych pastereczkach, o których nie tak dawno opowiadał Miriam Brendan. Wtedy nie spodobało mu się, że jego kuzyn postanowił bez jego zgody poruszać z nią takie tematy. Teraz już wiedział, że powinien był zrobić to jeszcze wcześniej niż on. - Może wpadniesz do nas jutro? Pojutrze? Kiedy będziesz miał ochotę - zaproponował, chcąc mieć Aleksandra na oku. Serce mu się łamało, kiedy patrzył na niego w nowym domu - pięknym, owszem, ale pustym. A w Weymouth miejsca było pod dostatkiem, na upartego cały Zakon znalazł by tam kąt dla siebie, natomiast Alex znalazłby tam wszelkie wygody i bliskość rodziny. Bo chyba właśnie tego człowiek potrzebuje, kiedy ktoś inny postanowi go wydziedziczyć?
Poszedł za kuzynem do salonu, pozwalając sobie leniwie dotknąć jeden ze śnieżnobiałych klawiszy fortepianu. Nie pamiętał kiedy ostatnio coś grał, a przecież kiedyś tak to uwielbiał. Zdecydowanie musi znaleźć na to czas, przyda mu się dodatkowe hobby na rozluźnienie. Postawił gorący napar na stoliku, czekając aż trochę ostygnie, nie lubił tak ciepłych herbat. Przez chwilę się nie odzywał, pozwalając swoim myślom i uczuciom na chaos. - Alex - zaczął w końcu, unosząc na niego wzrok. Wiele słów tłoczyło mu się na języku, ale wyjątkowo nie wiedział, które z nich wybrać. - Jeszcze raz przypomnę, że nie wysłałeś do mnie listu. Jak się trzymasz? Tylko proszę, bądź ze mną szczery - Archibald musiał wreszcie poruszyć ten temat bez zbędnego owijania w bawełnę. Nie na co dzień człowieka się wydziedzicza, nie mogli udawać, że to się nie stało i wszystko jest w porządku. Tak naprawdę nic nie było w porządku.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Bałem się myśli o tym co zrobiłbym będąc na miejscu Archibalda. Najprawdopodobniej w ogóle nie miałem pojęcia o ilości stresu, jaka spadła na barki kuzyna wraz z tytułem nestora. Mogłem tylko wnioskować z wnikliwych obserwacji jego ruchów, naciągniętej skóry na twarzy, odrobinę jaśniejszej niż zwykle skórze. I niechlubnie mogłem stwierdzić, że jednym z problemów zżerających mojego kuzyna żywcem byłem ja. Jakby trzecie dziecko, które zaprzątało mu myśli, całkowicie egocentrycznymi działaniami szargając mu nerwy. Pokiwałem więc głową, nie odrywając nadal wzroku od kubka z herbatą.
- Przyjdę jutro. Mam ostatni dzień urlopu więc wykorzystam go jakoś mądrze. Nie powinienem jeszcze wracać ale boję się, że jak spróbuję go przedłużyć to Lowe wyśle mi wypowiedzenie w trybie natychmiastowym - skrzywiłem się lekko i pociągnąłem nosem, wciąż przeziębiony i obolały po trzęsieniu ziemi w Salisbury. Obaj z Archem wiedzieliśmy, że dyrektor szpitala świętego Munga nie był fanem ani mugolaków, ani zdrajców krwi. Dobrze, może rzucanie tekstami o zwolnieniach były trochę wyolbrzymione w dobie kryzysu pod kątem potrzebnych ilości personelu uzdrowicielskiego, ale nawet z moim tupetem wiedziałem, że niektórych strun nie należy przeciągać ponad miarę.
Uniosłem spojrzenie, kiedy z ust Archibalda padło Alex. Wyprostowałem się w całej swojej zmizerniałej posturze, gotów przyjąć wszelkie reprymendy, na które całkowicie zasłużyłem swoimi lekkomyślnymi czynami. Otworzyłem usta, jednak zaraz zamknąłem je prędko, nie chcąc zapędzić się i z przyzwyczajenia powiedzieć, że wszystko w porządku, radzę sobie, dziękuję za troskę. To był w końcu Archibald - jedna z tych osób, które okłamywałem najrzadziej. Dlatego westchnąłem i zgarbiłem się nieznacznie, opadając z powrotem w miękkie oparcie sofy. Patrzyłem na niego przez moment ważąc słowa, które chciałem powiedzieć. Powinienem był zapytać o niego, o to jak on sobie radzi, w przeciwieństwie do mnie nie wylądował w końcu w zarośniętej dziurze, z której nikt go nie mógł wyciągnąć. Prewett trafił wprost na świecznik, skupiając na sobie uwagę ogółu. Ale... może właśnie dlatego zasługiwał na to, by w pierwszej kolejności otrzymać prawdziwe odpowiedzi na swoje pytania.
- Trzymam się ledwo - wyrzuciłem z siebie w końcu, znów milknąc. Poczułem się nagle jakiś taki zbyt duży, za bardzo widoczny. Podciągnąłem kolana pod brodę i objąłem je ramionami starając się jakoś utrzymać w jednym kawałku. Było to coś, co podpowiedziała mi Susanne - w ten sposób można było być mniejszym. Mówiłem sobie, że problemy maleją wtedy razem ze mną i łatwiej jest nad nimi zapanować.
Ach, autosugestia.
- Ostatnie trzy dni przeleżałem. Przynajmniej dwukrotnie przekroczyłem dozwoloną dobową dawkę eliksiru nasennego. Mam koszmary, paraliże senne, paranoiczne przeświadczenie, że ktoś mnie obserwuje - zacząłem wymieniać, w pewnej chwili zamykając oczy. Nie byłem w stanie patrzeć na twarz Archibalda, nie chciałem widzieć tego, jak dokładam mu kolejnych zmartwień. - Wciąż próbuję dojść do tego kim tak naprawdę jestem, skoro ani pamięć, ani nazwisko nie jest czymś, do czego mogę się odwołać - powiedziałem, przerywając na chwilę. Otworzyłem znów oczy, spojrzenie srebrzystobłękitnych oczu kładąc na kuzynie.
Była jedna rzecz, o której nie wiedział. Coś, o czym nie wiedział właściwie nikt.
- Arch - zacząłem, jednak zabrakło mi słów. Wziąłem jeden spokojny oddech i dopiero wtedy wyrzuciłem z siebie coś, co ciążyło mi od dłuższego czasu. - Mam siostrę. Ona żyje. Wiem co zaraz powiesz, ktoś próbuje mnie nabrać wykorzystując utratę pamięci. Ale to jest prawda. Charlotte pozbyli się tak jak mnie, tyle że szesnaście lat wcześniej z powodu jakiejś przepowiedni - powiedziałem, czując jak serce szarpie mi się w piersi. Nie byłem w stanie dłużej patrzeć na Archibalda, uciekłem spojrzeniem w bok, wbijając je w miarowo uderzaną deszczem szybę. - Odnalazłem ją na krótko przed tym, jak straciłem pamięć. Jest charłakiem, pracuje w małym sklepie ze zwierzętami tuż przy przejściu na Śmiertelny Nokturn. Jest ruda jak ty, a uparta jeszcze bardziej niż ja - powiedziałem, na końcu uśmiechając się nieświadomie, znów wracając spojrzeniem do kuzyna.
To wszystko było tak skomplikowane - zdecydowanie bardziej niż tego teraz potrzebowałem.
- Przyjdę jutro. Mam ostatni dzień urlopu więc wykorzystam go jakoś mądrze. Nie powinienem jeszcze wracać ale boję się, że jak spróbuję go przedłużyć to Lowe wyśle mi wypowiedzenie w trybie natychmiastowym - skrzywiłem się lekko i pociągnąłem nosem, wciąż przeziębiony i obolały po trzęsieniu ziemi w Salisbury. Obaj z Archem wiedzieliśmy, że dyrektor szpitala świętego Munga nie był fanem ani mugolaków, ani zdrajców krwi. Dobrze, może rzucanie tekstami o zwolnieniach były trochę wyolbrzymione w dobie kryzysu pod kątem potrzebnych ilości personelu uzdrowicielskiego, ale nawet z moim tupetem wiedziałem, że niektórych strun nie należy przeciągać ponad miarę.
Uniosłem spojrzenie, kiedy z ust Archibalda padło Alex. Wyprostowałem się w całej swojej zmizerniałej posturze, gotów przyjąć wszelkie reprymendy, na które całkowicie zasłużyłem swoimi lekkomyślnymi czynami. Otworzyłem usta, jednak zaraz zamknąłem je prędko, nie chcąc zapędzić się i z przyzwyczajenia powiedzieć, że wszystko w porządku, radzę sobie, dziękuję za troskę. To był w końcu Archibald - jedna z tych osób, które okłamywałem najrzadziej. Dlatego westchnąłem i zgarbiłem się nieznacznie, opadając z powrotem w miękkie oparcie sofy. Patrzyłem na niego przez moment ważąc słowa, które chciałem powiedzieć. Powinienem był zapytać o niego, o to jak on sobie radzi, w przeciwieństwie do mnie nie wylądował w końcu w zarośniętej dziurze, z której nikt go nie mógł wyciągnąć. Prewett trafił wprost na świecznik, skupiając na sobie uwagę ogółu. Ale... może właśnie dlatego zasługiwał na to, by w pierwszej kolejności otrzymać prawdziwe odpowiedzi na swoje pytania.
- Trzymam się ledwo - wyrzuciłem z siebie w końcu, znów milknąc. Poczułem się nagle jakiś taki zbyt duży, za bardzo widoczny. Podciągnąłem kolana pod brodę i objąłem je ramionami starając się jakoś utrzymać w jednym kawałku. Było to coś, co podpowiedziała mi Susanne - w ten sposób można było być mniejszym. Mówiłem sobie, że problemy maleją wtedy razem ze mną i łatwiej jest nad nimi zapanować.
Ach, autosugestia.
- Ostatnie trzy dni przeleżałem. Przynajmniej dwukrotnie przekroczyłem dozwoloną dobową dawkę eliksiru nasennego. Mam koszmary, paraliże senne, paranoiczne przeświadczenie, że ktoś mnie obserwuje - zacząłem wymieniać, w pewnej chwili zamykając oczy. Nie byłem w stanie patrzeć na twarz Archibalda, nie chciałem widzieć tego, jak dokładam mu kolejnych zmartwień. - Wciąż próbuję dojść do tego kim tak naprawdę jestem, skoro ani pamięć, ani nazwisko nie jest czymś, do czego mogę się odwołać - powiedziałem, przerywając na chwilę. Otworzyłem znów oczy, spojrzenie srebrzystobłękitnych oczu kładąc na kuzynie.
Była jedna rzecz, o której nie wiedział. Coś, o czym nie wiedział właściwie nikt.
- Arch - zacząłem, jednak zabrakło mi słów. Wziąłem jeden spokojny oddech i dopiero wtedy wyrzuciłem z siebie coś, co ciążyło mi od dłuższego czasu. - Mam siostrę. Ona żyje. Wiem co zaraz powiesz, ktoś próbuje mnie nabrać wykorzystując utratę pamięci. Ale to jest prawda. Charlotte pozbyli się tak jak mnie, tyle że szesnaście lat wcześniej z powodu jakiejś przepowiedni - powiedziałem, czując jak serce szarpie mi się w piersi. Nie byłem w stanie dłużej patrzeć na Archibalda, uciekłem spojrzeniem w bok, wbijając je w miarowo uderzaną deszczem szybę. - Odnalazłem ją na krótko przed tym, jak straciłem pamięć. Jest charłakiem, pracuje w małym sklepie ze zwierzętami tuż przy przejściu na Śmiertelny Nokturn. Jest ruda jak ty, a uparta jeszcze bardziej niż ja - powiedziałem, na końcu uśmiechając się nieświadomie, znów wracając spojrzeniem do kuzyna.
To wszystko było tak skomplikowane - zdecydowanie bardziej niż tego teraz potrzebowałem.
Ucieszył się, kiedy Alexander zapewnił go o swojej jutrzejszej wizycie. Najchętniej od razu zabrałby go ze sobą do Weymouth, bo jego nowy dom może i był przytulny, ale był również pusty. Archibald nie rozumiał jak jego kuzyn mógł tutaj siedzieć przez parę długich dni; sam zdecydowanie wolał w takich sytuacjach otaczać się bliskimi i odkąd wrócił ze Stonehenge w miarę możliwości właśnie to robił. Kiedy zostawał sam, zaczynał za dużo myśleć, a to nigdy nie kończyło się dobrze. Bał się, że Alexander wpadł w podobną dziurę, szczególnie, że jego życie wywróciło się do góry nogami. Bycie nestorem też nie było proste, ale wciąż mieszkał w swoim ukochanym hrabstwie wraz z rodziną, po prostu na jego barkach znalazło się teraz więcej obowiązków. - Świetnie, ja też mam jutro wolne - chyba wszyscy uczestnicy szczytu zażyczyli sobie paru dni odpoczynku, ale Archibald naprawdę potrzebował tej chwili na ułożenie spraw nie tylko w Weymouth, ale i w swojej głowie. Chociaż i tak trzymał się nieźle, wręcz wyśmienicie w porównaniu do Alexa. Mina mu stężała, kiedy kuzyn zaczął opowiadać o swoim samopoczuciu; przynajmniej raz zrobił to szczerze, bo przecież zdarzało mu się wciskać mu kity, i to nie raz. Doceniał tę szczerość, to nie był odpowiedni moment ma mydlenie oczu, wszyscy powinni mówić sobie prawdę. Kiwnął głową, obserwując jak Alexander nagle się zmienił, zmalał, posmutniał. Wtedy Archibald uświadomił sobie, że to wciąż bardzo młody człowiek. Dwadzieścia jeden lat — on w tym wieku robił naprawdę wiele głupich rzeczy, z bojkotowaniem własnego małżeństwa na czele. Alexander nie powinien ciągnąć ze sobą tak ciężkiego bagażu doświadczeń.
Postawił filiżankę z herbatą z powrotem na stolik, pochylając się bliżej kuzyna. Spodziewał się tego, przecież właśnie dlatego przybył do niego z niezapowiedzianą wizytą; nie dostał od niego żadnego listu, który choćby w najmniejszym stopniu próbował go uspokoić. Zresztą miał ochotę wykrzyczeć mu to prosto w twarz, po raz kolejny zresztą, że nie może tak się zamykać w domu i nie dawać znaku życia. Powstrzymał się jednak, mocno splatając palce. - Alex - zaczął po raz kolejny, zawsze ciężko wypowiadając zdrobnienie jego imienia. - Dobrze wiesz, że zawsze możesz do nas wpaść. Napisać do mnie albo do Lorraine - powtórzył jak mantrę, bo przecież w żadnej inny sposób nie mógł mu pomóc jak po prostu przypomnieć o wsparciu jakie wciąż miał w reszcie rodziny. - Lorraine naprawdę dobrze sprawdza się w roli pocieszacza - dodał, uśmiechając się nieznacznie; może to ta wrodzona zdolność Abbottów do dyplomacji, ale zawsze wiedziała co powiedzieć. - Pamiętaj o tym i nie zamykaj się tak więcej przed światem, bo wpuszczę tu swoje dzieci - pozwolił sobie na żart, choć poczuł się z nim niezręcznie, dawno nie żartował. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że Alex nie pamięta ich ostatniego turnieju gargulkowego, który został spektakularnie przez nie przerwany. Westchnął cicho, ściskając dłoń na jego kolanie. - Dam ci jutro jakieś eliksiry - trzymał w swoim gabinecie wiele roślinnych wywarów, które na pewno mu ulżą, chociaż trochę. Klepnął go jeszcze raz i chwycił za filiżankę, upijając łyk jeszcze ciepłej herbaty, na szczęście odstawiając naczynie zanim dowiedział się kolejnej rewelacji. Spojrzał na Alexandra ze zdziwieniem, kręcąc przy tym głową. - To niemożliwe - wyrwało mu się. Doskonale pamiętał ciążę ciotki Isabelii i zamieszanie jakie wybuchło po jej porodzie. Rodzice przez parę tygodni chodzili jacyś śnięci, Archibald dopiero po latach uświadomił sobie, że mogło im to przypomnieć o śmierci Lacusa. Ich smutek był tak szczery, że Archibald nigdy by nie pomyślał, że ta historia mogła skończyć się inaczej. A jednak słuchał Lexa i coraz bardziej nie dowierzał — nie chciał wiedzieć, że jego rodzina jest zdolna do takich czynów jak wyrzucenie noworodka gdzieś na pastwę losu. - Powiedziałeś jej o tym? Jak na to zareagowała? Wiedziała o tym? - Zaczął wyrzucać z siebie wszystkie pytania jak karabin maszynowy (o którego istnieniu nie miał pojęcia). - Ruda i uparta, to faktycznie charakterystyczne dla kobiet w naszej rodzinie.
Postawił filiżankę z herbatą z powrotem na stolik, pochylając się bliżej kuzyna. Spodziewał się tego, przecież właśnie dlatego przybył do niego z niezapowiedzianą wizytą; nie dostał od niego żadnego listu, który choćby w najmniejszym stopniu próbował go uspokoić. Zresztą miał ochotę wykrzyczeć mu to prosto w twarz, po raz kolejny zresztą, że nie może tak się zamykać w domu i nie dawać znaku życia. Powstrzymał się jednak, mocno splatając palce. - Alex - zaczął po raz kolejny, zawsze ciężko wypowiadając zdrobnienie jego imienia. - Dobrze wiesz, że zawsze możesz do nas wpaść. Napisać do mnie albo do Lorraine - powtórzył jak mantrę, bo przecież w żadnej inny sposób nie mógł mu pomóc jak po prostu przypomnieć o wsparciu jakie wciąż miał w reszcie rodziny. - Lorraine naprawdę dobrze sprawdza się w roli pocieszacza - dodał, uśmiechając się nieznacznie; może to ta wrodzona zdolność Abbottów do dyplomacji, ale zawsze wiedziała co powiedzieć. - Pamiętaj o tym i nie zamykaj się tak więcej przed światem, bo wpuszczę tu swoje dzieci - pozwolił sobie na żart, choć poczuł się z nim niezręcznie, dawno nie żartował. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że Alex nie pamięta ich ostatniego turnieju gargulkowego, który został spektakularnie przez nie przerwany. Westchnął cicho, ściskając dłoń na jego kolanie. - Dam ci jutro jakieś eliksiry - trzymał w swoim gabinecie wiele roślinnych wywarów, które na pewno mu ulżą, chociaż trochę. Klepnął go jeszcze raz i chwycił za filiżankę, upijając łyk jeszcze ciepłej herbaty, na szczęście odstawiając naczynie zanim dowiedział się kolejnej rewelacji. Spojrzał na Alexandra ze zdziwieniem, kręcąc przy tym głową. - To niemożliwe - wyrwało mu się. Doskonale pamiętał ciążę ciotki Isabelii i zamieszanie jakie wybuchło po jej porodzie. Rodzice przez parę tygodni chodzili jacyś śnięci, Archibald dopiero po latach uświadomił sobie, że mogło im to przypomnieć o śmierci Lacusa. Ich smutek był tak szczery, że Archibald nigdy by nie pomyślał, że ta historia mogła skończyć się inaczej. A jednak słuchał Lexa i coraz bardziej nie dowierzał — nie chciał wiedzieć, że jego rodzina jest zdolna do takich czynów jak wyrzucenie noworodka gdzieś na pastwę losu. - Powiedziałeś jej o tym? Jak na to zareagowała? Wiedziała o tym? - Zaczął wyrzucać z siebie wszystkie pytania jak karabin maszynowy (o którego istnieniu nie miał pojęcia). - Ruda i uparta, to faktycznie charakterystyczne dla kobiet w naszej rodzinie.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Otworzenie się nie było czymś, co przychodziło mi łatwo. Przez ostatnie miesiące wzbraniałem się przed mówieniem prawdy i wywlekaniem swoich myśli na światło dzienne, używając do tego wszelkich obronnych mechanizmów. Widziałem w tym słabość. Czułem się słaby, jednak nie pozwalałem na to, aby zewnętrzny świat to widział. Kruszyłem się powoli, od środka, pozwalając siatce pęknięć rozpościerać się dalej i dalej każdego dnia. Wyszarpana osobowość nie była tylko dolegliwością. Nie była chorobą, którą dało wyleczyć się kilkoma machnięciami różdżką i w asyście paru fiolek eliksirów. To była wielka, ziejąca pustką dziura, która była wewnątrz mnie, która wyglądała w każdego, kto patrzył w moje oczy. Byłem zagubiony i zupełnie rozchwiany, ale nie pozwalałem sobie tego okazywać. Uczyłem się z tym żyć, tworząc z samego siebie łódkę targaną wielkimi falami oceanu. Prawdopodobnie byłoby mi łatwiej, gdybym dopuszczał do siebie kogoś więcej niż tylko Josephine. Archibald chociażby, siedząc teraz przede mną i starając się ze wszystkich sił pomóc był niezbitym dowodem na to, że ludziom na mnie zależało. Jak jednak miałem zachować w tym wszystkim balans, kiedy z tyłu głowy donośnym echem odbijały mi się słowa, które sam wypowiedziałem? Oddam wszystko, co mi drogie, wyrzeknę się sławy, bogactwa i marzeń. Przeszłość mnie nie uwiąże, teraźniejszość mną nie zachwieje, a przyszłość mnie nie skusi.
Czy ja mogłem mieć życie poza Gwardią? Czy ja miałem życie poza Gwardią? Jak to balansowałem?
Te wszystkie pytania nie dawały mi spokoju. Nie wiedziałem kim jestem i co powinienem teraz ze sobą zrobić - jak w takim stanie mogłem myśleć o tym, by związać swój los z jeszcze jednym istnieniem? Ale... przecież właśnie dlatego mówiłem o niej Archibaldowi. Nie chciałem żeby została sama wtedy, gdy w końcu napotkam falę tak wielką, że nie będę potrafił utrzymać się na jej powierzchni.
- Ona nie wiedziała. Nie mogła wiedzieć, kiedy skonfrontowała mnie na festiwalu dała mi bardzo jasno do zrozumienia, że zrzuciłem na nią tę wiedzę bez ostrzeżenia - powiedziałem, w palcach miętosząc prawą nogawkę spodni. To nie było łatwe, mówić o czymś, czego sam się tylko domyślałem. - Nie wiem co z tym zrobić - westchnąłem, jednak zaraz ściągnąłem brwi, niezadowolony z własnego przeinaczania faktów. - To znaczy, wiem, co z tym zrobić. Nie wiem tylko, czy to rozsądne. Skoro sam nie wiem, co może zdarzyć się jutro - słowa wychodząc z moich ust wydawały się być odłamkami szkła raniącymi gardło, które ścisnęło się jeszcze mocniej, kiedy zalała mnie fala gniewu. - Chcę żeby zapłacili, Archibaldzie - uniosłem na kuzyna spojrzenie. W moich oczach rozgorzała furia. - Chcę, żeby ci, którzy zabrali mi moje życie zapłacili za wszystkie krzywdy, które wyrządzili. Wszystkim - mój głos stał się nagle stanowczy, a rysy twarzy stężały w złości.
Zagubienie było niezwykle niebezpiecznym stanem. Prowadziło ludzi w miejsca, w których nigdy nie chcieli się znaleźć. Albo nigdy nie wiedzieli, że znaleźć się w nich potrzebowali.
| zt
Czy ja mogłem mieć życie poza Gwardią? Czy ja miałem życie poza Gwardią? Jak to balansowałem?
Te wszystkie pytania nie dawały mi spokoju. Nie wiedziałem kim jestem i co powinienem teraz ze sobą zrobić - jak w takim stanie mogłem myśleć o tym, by związać swój los z jeszcze jednym istnieniem? Ale... przecież właśnie dlatego mówiłem o niej Archibaldowi. Nie chciałem żeby została sama wtedy, gdy w końcu napotkam falę tak wielką, że nie będę potrafił utrzymać się na jej powierzchni.
- Ona nie wiedziała. Nie mogła wiedzieć, kiedy skonfrontowała mnie na festiwalu dała mi bardzo jasno do zrozumienia, że zrzuciłem na nią tę wiedzę bez ostrzeżenia - powiedziałem, w palcach miętosząc prawą nogawkę spodni. To nie było łatwe, mówić o czymś, czego sam się tylko domyślałem. - Nie wiem co z tym zrobić - westchnąłem, jednak zaraz ściągnąłem brwi, niezadowolony z własnego przeinaczania faktów. - To znaczy, wiem, co z tym zrobić. Nie wiem tylko, czy to rozsądne. Skoro sam nie wiem, co może zdarzyć się jutro - słowa wychodząc z moich ust wydawały się być odłamkami szkła raniącymi gardło, które ścisnęło się jeszcze mocniej, kiedy zalała mnie fala gniewu. - Chcę żeby zapłacili, Archibaldzie - uniosłem na kuzyna spojrzenie. W moich oczach rozgorzała furia. - Chcę, żeby ci, którzy zabrali mi moje życie zapłacili za wszystkie krzywdy, które wyrządzili. Wszystkim - mój głos stał się nagle stanowczy, a rysy twarzy stężały w złości.
Zagubienie było niezwykle niebezpiecznym stanem. Prowadziło ludzi w miejsca, w których nigdy nie chcieli się znaleźć. Albo nigdy nie wiedzieli, że znaleźć się w nich potrzebowali.
| zt
Nigdy nie pomyślałby, że ktoś zrzuci na niego taką wiadomość. Doskonale wiedział jak arystokratyczne rody zaopatrują się na niemagicznych członków rodziny, ale zawsze łączył z takim zachowaniem tę konserwatywną część Skorowidzu, a nie swoich najbliższych. Próbował sobie wmawiać, że oni są inni, lepsi, i nigdy nie zdobędą się na tak drastyczny krok jak wyrzucenie niewinnego dziecka gdzieś w nieznane. A nawet jeśli - czy nie powinni się nią zainteresować? Od czasu do czasu sprawdzić czy wszystko u niej w porządku? Zabezpieczyć ją finansowo? Cokolwiek! Czy gdyby któreś z jego rodzeństwa (albo on sam) okazał się charłakiem, jego rodzice zareagowaliby w ten sam sposób? Chciał wierzyć, że nie, chociaż w głębi duszy dobrze wiedział, że to wielce prawdopodobne. Czy on wyrzuciłby własne dziecko za próg? Był święcie przekonany, że nie, chociażby oznaczało to wydziedziczenie, ale wygodnie było o tym mówić, siedząc z boku. Tak czy inaczej Archibald poczuł jak wzbiera w nim gniew, i to nie dlatego, że denerwował się wyjątkowo szybko - ta sytuacja była poza granicami jakichkolwiek zasad. - Tylko czy zamierzasz jej posłuchać i dać jej spokój? - Zapytał po chwili, chociaż sam był pewny swojej własnej odpowiedzi - nie, on by nie dał jej spokoju. Są rodziną, i to najbliższą jaką można być, tego nie można po prostu zignorować. - Bo ja... Chyba bym nie dał - wzruszył ramionami, mówiąc jasno o czym przed chwilą myślał. Chciałby ją poznać, dowiedzieć się czegoś o jej życiu, może naprawić parę błędów, o ile jest to jeszcze możliwe. Wypuścił powietrze z cichym świstem, nawet nie będąc świadomym, że tak długo je w sobie trzymał.
Nie spodobała mu się złość, bijąca od Alexandra. Wyprostował się, tym sposobem nieco odsuwając od kuzyna, kiedy słuchał jego słów. Miał powody do tych silnych emocji, ale Archibald nie był pewny, czy nie zawiodą go one w ślepy zaułek. - Mam nadzieję, że tak się stanie - odparł, chociaż w jego głosie nie było słychać tej pewności co u Aleksandra. - Tylko nie rób nic głupiego - dodał, musiał, czasem czuł się jak nadopiekuńczy ojciec w stosunku do kuzyna, ale ktoś przecież musiał. Wyszedł niepewnym krokiem, nie chcąc wylądować w ruchomych piaskach.
| zt
Nie spodobała mu się złość, bijąca od Alexandra. Wyprostował się, tym sposobem nieco odsuwając od kuzyna, kiedy słuchał jego słów. Miał powody do tych silnych emocji, ale Archibald nie był pewny, czy nie zawiodą go one w ślepy zaułek. - Mam nadzieję, że tak się stanie - odparł, chociaż w jego głosie nie było słychać tej pewności co u Aleksandra. - Tylko nie rób nic głupiego - dodał, musiał, czasem czuł się jak nadopiekuńczy ojciec w stosunku do kuzyna, ale ktoś przecież musiał. Wyszedł niepewnym krokiem, nie chcąc wylądować w ruchomych piaskach.
| zt
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
| stąd
Alexander milczał nie wiedząc, co odpowiedzieć. Na czyich zasadach Percival grał teraz - swoich? A może Zakonu? Milczenie było wystarczającą odpowiedzią: jakakolwiek by ona nie była, Alexander nie chciał bądź nie umiał jej udzielić w inny sposób. Również i Blake musiał to pojąć kiedy zbył temat, jednocześnie skazując go na pozostanie w sferze tych nigdy niedopowiedzianych zdań.
- Nie ma sprawy - odparł Alexander, jednak nie było to zwykłe, grzecznościowe stwierdzenie. Chłopak miał coś w ten sposób na myśli - nie zdecydował się jednak na jej rozwinięcie w obawie, że to co by powiedział nosiłoby znamiona banału. Wierzył bowiem głęboko, ze gdyby ludzie tak po prostu sobie pomagali świat byłby lepszym miejscem. Ale ile razy wcześniej ludzie dochodzili już do tego samego wniosku i nic a nic to nie zmieniało? Czy gdyby teraz wypowiedział swoje myśli na głos to czy coś by się w tej kwestii zmieniło? Raczej nie. Ale głęboko wierzył w to, ze Blake po prostu zrozumie, w jakiś sposób wyczuje, co kryło się za tym całkowicie niepowierzchownym "nie ma sprawy". A może i nie, a może pozostanie to kolejną ze spraw niedopowiedzianych.
Farley na drzewie zaniemówił nie z własnej woli jednak raz jeszcze, słuchając informacji o Voldemorcie z nieprzyjemnym uczuciem gdzieś w żołądku. Skinął niemo głową na znak, że przyjął do wiadomości to, co było do niego mówione, jednak wiedza jaką w ten sposób zdobył wymagała podzielenia się z innymi i wspólnego zastanowienia się, czy coś to w ich sprawie zmieniało. Po tych rewelacjach i nieprzyjemnym, mdlącym uczuciu, które ogarnęło młodego uzdrowiciela oczyszczenie umysłu było potrzebne także i jemu. Później nie był jednak tak do końca pewien, co działało na niego bardziej oczyszczająco: spokojne oddechy na drzewie czy też porządne spranie magią.
Alex zaśmiał się cicho, kiedy Percival podciągnął go znów do pozycji stojącej. - Odmrożony tyłek czy nie, i tak sobie z tym poradzę - odparł, bagatelizując manto, jakie otrzymał. Fakt był jednak taki, że Alexander już wiele, wiele razy kończył potyczkę w stanie o wiele gorszym niż obecny. Parę obić i zadrapań nie mogło w ogóle równać się z tym, jaki poturbowany kawałek mięcha został z niego po wyprawie do Azkabanu, która wciąż odzywała się czasem tępym, nagłym bólem w łokciu czy sztywnością uda. W przeciągu tygodnia nie będzie już po tym śladu, jednak dolegliwości wciąż przypominały mu, że nie był niezniszczalny. A na pewno nie całkowicie niezniszczalny. - Tak, tak, to nic z czym bym sobie nie poradził - Alex machnął ręką, powoli łapiąc powietrze po tym, jak nieostrożnie obchodził się z własnym biodrem. Uniósł spojrzenie, kiedy Percival prawie bez zastanowienia przystał na wysuniętą w jego stronę propozycję. - Jakby byl to dla mnie problem to bym raczej tego nie zaproponował. Kurnik w takim razie - przytaknął z uśmiechem, zastanawiając się, jednocześnie kiedy tak właściwie zdobył zaufane Percivala. Jeżeli o samego Farleya chodziło to... nie wiedział czemu, ale intuicja podpowiadała mu, że warto temu człowiekowi dać szansę większą, niż mógłby na to zasługiwać.
- Tak, tak, teleportowałem się już w o wiele gorszym stanie. Dasz radę wycelować w miejsce jak najbliżej mojego domu? Tam przy leszczynowym zagajniku - upewnił się, nim nie sięgnął po różdżkę, skupiając się na małej ścieżynce prowadzącej od leśnej drogi do swojego domu. Zniknął z charakterystycznym trzaskiem, a kiedy pojawił się w Dolinie z zadowoleniem stwierdził, że Percival wylądował tylko kilkanaście metrów dalej. Ruszyli w kierunku Kurnika, jednak chłopak zatrzymał się przed gankiem. - Nie pomyśl sobie nic dziwnego, ale mieszka ze mną szesnastolatka - obrzucił Percivala badawczym spojrzeniem. - Która aktualnie jest na mnie śmiertelnie obrażona, więc nie zdziw się, jak niechcący oberwiesz spojrzeniem zdolnym zabijać - wzruszył ramionami, nim nie wszedł do domu. Z piętra dochodziły przytłumione dźwięki czarodziejskiego radia, co znaczyło, że Lotta jest w domu. Alexander bez zbędnych ceregieli pozbył się wierzchniego ubrania i butów, zostawiając je w przedpokoju. - Coś do picia? - zapytał tylko, nim nie poszedł do kuchni. Postawił czajnik na ogień i pozwalając wodzie się gotować, sięgnął po różdżkę. - Pokaż ten łokieć - zażądał żartobliwie, już teraz widząc, że rzeczony staw napuchnął tak bardzo, że podwinięcie rękawa raczej nie wchodziło w grę. - Coś jeszcze poza nim? I możesz zastanowić się nad rzeczami, które wprawiają cię w stan spokoju, muzyka może? Coś w tym stylu - powiedział, w międzyczasie rzucając szybkie zaklęcie na samego siebie, tym sposobem pozbywając się większości siniaków, które znaczyły jego ciało.
Alexander milczał nie wiedząc, co odpowiedzieć. Na czyich zasadach Percival grał teraz - swoich? A może Zakonu? Milczenie było wystarczającą odpowiedzią: jakakolwiek by ona nie była, Alexander nie chciał bądź nie umiał jej udzielić w inny sposób. Również i Blake musiał to pojąć kiedy zbył temat, jednocześnie skazując go na pozostanie w sferze tych nigdy niedopowiedzianych zdań.
- Nie ma sprawy - odparł Alexander, jednak nie było to zwykłe, grzecznościowe stwierdzenie. Chłopak miał coś w ten sposób na myśli - nie zdecydował się jednak na jej rozwinięcie w obawie, że to co by powiedział nosiłoby znamiona banału. Wierzył bowiem głęboko, ze gdyby ludzie tak po prostu sobie pomagali świat byłby lepszym miejscem. Ale ile razy wcześniej ludzie dochodzili już do tego samego wniosku i nic a nic to nie zmieniało? Czy gdyby teraz wypowiedział swoje myśli na głos to czy coś by się w tej kwestii zmieniło? Raczej nie. Ale głęboko wierzył w to, ze Blake po prostu zrozumie, w jakiś sposób wyczuje, co kryło się za tym całkowicie niepowierzchownym "nie ma sprawy". A może i nie, a może pozostanie to kolejną ze spraw niedopowiedzianych.
Farley na drzewie zaniemówił nie z własnej woli jednak raz jeszcze, słuchając informacji o Voldemorcie z nieprzyjemnym uczuciem gdzieś w żołądku. Skinął niemo głową na znak, że przyjął do wiadomości to, co było do niego mówione, jednak wiedza jaką w ten sposób zdobył wymagała podzielenia się z innymi i wspólnego zastanowienia się, czy coś to w ich sprawie zmieniało. Po tych rewelacjach i nieprzyjemnym, mdlącym uczuciu, które ogarnęło młodego uzdrowiciela oczyszczenie umysłu było potrzebne także i jemu. Później nie był jednak tak do końca pewien, co działało na niego bardziej oczyszczająco: spokojne oddechy na drzewie czy też porządne spranie magią.
Alex zaśmiał się cicho, kiedy Percival podciągnął go znów do pozycji stojącej. - Odmrożony tyłek czy nie, i tak sobie z tym poradzę - odparł, bagatelizując manto, jakie otrzymał. Fakt był jednak taki, że Alexander już wiele, wiele razy kończył potyczkę w stanie o wiele gorszym niż obecny. Parę obić i zadrapań nie mogło w ogóle równać się z tym, jaki poturbowany kawałek mięcha został z niego po wyprawie do Azkabanu, która wciąż odzywała się czasem tępym, nagłym bólem w łokciu czy sztywnością uda. W przeciągu tygodnia nie będzie już po tym śladu, jednak dolegliwości wciąż przypominały mu, że nie był niezniszczalny. A na pewno nie całkowicie niezniszczalny. - Tak, tak, to nic z czym bym sobie nie poradził - Alex machnął ręką, powoli łapiąc powietrze po tym, jak nieostrożnie obchodził się z własnym biodrem. Uniósł spojrzenie, kiedy Percival prawie bez zastanowienia przystał na wysuniętą w jego stronę propozycję. - Jakby byl to dla mnie problem to bym raczej tego nie zaproponował. Kurnik w takim razie - przytaknął z uśmiechem, zastanawiając się, jednocześnie kiedy tak właściwie zdobył zaufane Percivala. Jeżeli o samego Farleya chodziło to... nie wiedział czemu, ale intuicja podpowiadała mu, że warto temu człowiekowi dać szansę większą, niż mógłby na to zasługiwać.
- Tak, tak, teleportowałem się już w o wiele gorszym stanie. Dasz radę wycelować w miejsce jak najbliżej mojego domu? Tam przy leszczynowym zagajniku - upewnił się, nim nie sięgnął po różdżkę, skupiając się na małej ścieżynce prowadzącej od leśnej drogi do swojego domu. Zniknął z charakterystycznym trzaskiem, a kiedy pojawił się w Dolinie z zadowoleniem stwierdził, że Percival wylądował tylko kilkanaście metrów dalej. Ruszyli w kierunku Kurnika, jednak chłopak zatrzymał się przed gankiem. - Nie pomyśl sobie nic dziwnego, ale mieszka ze mną szesnastolatka - obrzucił Percivala badawczym spojrzeniem. - Która aktualnie jest na mnie śmiertelnie obrażona, więc nie zdziw się, jak niechcący oberwiesz spojrzeniem zdolnym zabijać - wzruszył ramionami, nim nie wszedł do domu. Z piętra dochodziły przytłumione dźwięki czarodziejskiego radia, co znaczyło, że Lotta jest w domu. Alexander bez zbędnych ceregieli pozbył się wierzchniego ubrania i butów, zostawiając je w przedpokoju. - Coś do picia? - zapytał tylko, nim nie poszedł do kuchni. Postawił czajnik na ogień i pozwalając wodzie się gotować, sięgnął po różdżkę. - Pokaż ten łokieć - zażądał żartobliwie, już teraz widząc, że rzeczony staw napuchnął tak bardzo, że podwinięcie rękawa raczej nie wchodziło w grę. - Coś jeszcze poza nim? I możesz zastanowić się nad rzeczami, które wprawiają cię w stan spokoju, muzyka może? Coś w tym stylu - powiedział, w międzyczasie rzucając szybkie zaklęcie na samego siebie, tym sposobem pozbywając się większości siniaków, które znaczyły jego ciało.
Teleportacja nigdy nie należała do przyjemnych doznań – odkąd tylko pamiętał, kojarzyła mu się z przeciskaniem przez wąski, napierający z każdej strony tunel (a chociaż wiedział, że to niemożliwe, to pamiętał krótki, przerażający okres w swojej młodości, kiedy towarzyszyło mu stuprocentowe przekonanie, że kiedyś utknie pomiędzy) – jednak nabyte w trakcie pojedynku obrażenia sprawiały, że stawała się doświadczeniem nie tylko nieznośnym, ale i paskudnie bolesnym. I, na szczęście, trwającym zaledwie kilka sekund; wylądował na zmrożonej, przysypanej śniegiem trawie z wyraźnym uczuciem ulgi, zaraz po otworzeniu powiek instynktownie już sprawdzając, czy wszystkie jego kończyny były na swoim miejscu. Wyglądało na to, że tak – rozejrzał się więc dookoła, by kilkanaście metrów dalej dostrzec otrzepującego szaty Alexandra. Wciąż podziwiał fakt, że mężczyzna w ogóle zdecydował się na teleportację – był w zdecydowanie gorszym stanie – ale nie czuł potrzeby podważania słuszności jego oceny, z jakiegoś powodu ufając, że były Selwyn zwyczajnie wiedział, o czym mówił.
I wierzył nie tylko w to; samotna myśl, na razie jeszcze nieukształtowana, uderzyła go niemrawo w tył głowy, kiedy przekraczał dzielący ich dystans, żeby po raz trzeci w swoim życiu wspiąć się po paru prowadzących na ganek schodkach – z własnej woli wracając do miejsca tak ciężkiego od trudnych wspomnień, że aż trudno było mu zaakceptować, że w istocie był to po prostu dom. Pozornie zwyczajny, stanowiący schronienie dla towarzyszącego mu Gwardzisty… i obrażonej nastolatki? Uniósł wyżej brwi, spoglądając na Alexandra pytająco i zastanawiając się przez moment, czy wypadało mu pytać. Wbrew przypuszczeniom, jego myśli wcale nie pomknęły w stronę wyjaśnień dziwnych i naznaczonych wątpliwą moralnością, ale te najbardziej oczywiste zdawały się mieć jeszcze mniej sensu; w normalnych okolicznościach zakładałby koligacje rodzinne, ale jakoś nie potrafił wyobrazić sobie, by w niewielkim domu w Dolinie Godryka zamieszkała któraś z lady Selwyn (może za wyjątkiem Lucindy, ale to rozwiązanie odpadało w przedbiegach). Przeszedł przez próg, odruchowo spoglądając w górę, skąd docierały przytłumione dźwięki muzyki, której chyba nie rozpoznawał. – Zasugerowałeś jej, że jej sukienka jest za krótka, czy nie pozwoliłeś pójść na sylwestrową zabawę? – zapytał półżartem, ponownie przenosząc spojrzenie na gospodarza, przypominając sobie fochy, które w młodości stroiły jego kuzynki; wspomnienie, choć dosyć odległe, wywołało u niego nieprzyjemne, nostalgiczne uczucie tęsknoty; odegnał je od siebie szybko, zamiast na przeszłości, skupiając się na ściągnięciu z siebie ciemnego płaszcza.
Co okazało się trudniejsze, niż początkowo sądził.
Skrzywił się gwałtownie, gdy – zapominając na moment o obitym okrutnie łokciu – wygiął nieuważnie ramię, próbując wyciągnąć je z rękawa; na szczęście udało mu się w ostatniej chwili stłumić żałosne jęknięcie, ale i tak sapnął głośno, zanim dokończył dzieła, pomagając sobie drugą ręką. – To twoja przyjaciółka? – zapytał, starając się odwrócić uwagę (głównie własną) od paskudnego bólu, wreszcie odwieszając wierzchnie okrycie. Po chwili zawahania w ślad za gospodarzem zsunął też z nóg buty, nie chcąc wnosić za sobą topniejącej mieszaniny błota i śniegu; był to dla niego nowy zwyczaj, wyrobiony przez ostatnie tygodnie mieszkania w Sennen, podczas których nieustający nawet na moment deszcz zmusił go do uświadomienia sobie, że nieposiadanie domowego skrzata wiązało się z koniecznością wykonywania wszystkich jego obowiązków samodzielnie. – Herbata, jeśli to nie problem – odpowiedział, wchodząc za Alexandrem do kuchni i odruchowo rozglądając się dookoła. Pomieszczenie nie zmieniło się wiele od ostatniego razu, kiedy miał okazję w nim przebywać. Ktoś mógłby rzec, że nie zmieniły się też okoliczności – wtedy również Alexander pomagał mu pozbyć się zarobionych przez nieuwagę obrażeń – ale podobne stwierdzenie nie mogłoby znajdować się dalej od prawdy; dzisiaj, w przeciwieństwie do tamtego wieczoru, nie czuł strachu, stojąc stabilnie na obu nogach, pogodzony z przeszłością na tyle, że ośmielał się powoli spoglądać ponownie w przyszłość.
Nie odpowiedział na polecenie Farleya, ale zareagował od razu, sięgając prawą ręką do lewego rękawa koszuli i zaczynając mozolnie podwijać go do góry – po to tylko, by polec w tej nierównej walce mniej więcej w połowie wysokości. – Chyba jednak muszę spróbować w drugą stronę – mruknął, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego, po czym rozpiął guziki koszuli jedną ręką, żeby ostrożnie zsunąć jeden z rękawów, drugi pozostawiając założony. – Nie, to znaczy – nabiłem kilka siniaków na plecach, ale to nic takiego – odpowiedział, obserwując w międzyczasie, jak Alexander sprawnie pozbywa się własnych stłuczeń. Musiał przyznać, że zaczynał mu tego zazdrościć – tego, że nie musiał na nikim polegać w kwestii łatania zdobytych w walce ran. Zastanowił się przez moment nad słowami uzdrowiciela. – Muzyka – tak, choć głównie chodzi tu o jakiekolwiek dźwięki – przytaknął; jakiś czas temu uznałby pytanie za dziwne – obecnie niewiele było już w stanie wywołać u niego zmieszanie. – Otwarte przestrzenie. Papierosy. Obecność zwierząt też zawsze pomagała mi uspokoić myśli, ale nie podejrzewam cię o trzymanie na poddaszu smoka – dodał, spoglądając z ukosa na mężczyznę. Istniało jeszcze kilka innych rzeczy, które zazwyczaj skutecznie wyciszały nadmiar emocji, ale przezornie postanowił nie dzielić się nimi z byłym Selwynem; coś mu mówiło, że wolałby o tym nie wiedzieć.
I wierzył nie tylko w to; samotna myśl, na razie jeszcze nieukształtowana, uderzyła go niemrawo w tył głowy, kiedy przekraczał dzielący ich dystans, żeby po raz trzeci w swoim życiu wspiąć się po paru prowadzących na ganek schodkach – z własnej woli wracając do miejsca tak ciężkiego od trudnych wspomnień, że aż trudno było mu zaakceptować, że w istocie był to po prostu dom. Pozornie zwyczajny, stanowiący schronienie dla towarzyszącego mu Gwardzisty… i obrażonej nastolatki? Uniósł wyżej brwi, spoglądając na Alexandra pytająco i zastanawiając się przez moment, czy wypadało mu pytać. Wbrew przypuszczeniom, jego myśli wcale nie pomknęły w stronę wyjaśnień dziwnych i naznaczonych wątpliwą moralnością, ale te najbardziej oczywiste zdawały się mieć jeszcze mniej sensu; w normalnych okolicznościach zakładałby koligacje rodzinne, ale jakoś nie potrafił wyobrazić sobie, by w niewielkim domu w Dolinie Godryka zamieszkała któraś z lady Selwyn (może za wyjątkiem Lucindy, ale to rozwiązanie odpadało w przedbiegach). Przeszedł przez próg, odruchowo spoglądając w górę, skąd docierały przytłumione dźwięki muzyki, której chyba nie rozpoznawał. – Zasugerowałeś jej, że jej sukienka jest za krótka, czy nie pozwoliłeś pójść na sylwestrową zabawę? – zapytał półżartem, ponownie przenosząc spojrzenie na gospodarza, przypominając sobie fochy, które w młodości stroiły jego kuzynki; wspomnienie, choć dosyć odległe, wywołało u niego nieprzyjemne, nostalgiczne uczucie tęsknoty; odegnał je od siebie szybko, zamiast na przeszłości, skupiając się na ściągnięciu z siebie ciemnego płaszcza.
Co okazało się trudniejsze, niż początkowo sądził.
Skrzywił się gwałtownie, gdy – zapominając na moment o obitym okrutnie łokciu – wygiął nieuważnie ramię, próbując wyciągnąć je z rękawa; na szczęście udało mu się w ostatniej chwili stłumić żałosne jęknięcie, ale i tak sapnął głośno, zanim dokończył dzieła, pomagając sobie drugą ręką. – To twoja przyjaciółka? – zapytał, starając się odwrócić uwagę (głównie własną) od paskudnego bólu, wreszcie odwieszając wierzchnie okrycie. Po chwili zawahania w ślad za gospodarzem zsunął też z nóg buty, nie chcąc wnosić za sobą topniejącej mieszaniny błota i śniegu; był to dla niego nowy zwyczaj, wyrobiony przez ostatnie tygodnie mieszkania w Sennen, podczas których nieustający nawet na moment deszcz zmusił go do uświadomienia sobie, że nieposiadanie domowego skrzata wiązało się z koniecznością wykonywania wszystkich jego obowiązków samodzielnie. – Herbata, jeśli to nie problem – odpowiedział, wchodząc za Alexandrem do kuchni i odruchowo rozglądając się dookoła. Pomieszczenie nie zmieniło się wiele od ostatniego razu, kiedy miał okazję w nim przebywać. Ktoś mógłby rzec, że nie zmieniły się też okoliczności – wtedy również Alexander pomagał mu pozbyć się zarobionych przez nieuwagę obrażeń – ale podobne stwierdzenie nie mogłoby znajdować się dalej od prawdy; dzisiaj, w przeciwieństwie do tamtego wieczoru, nie czuł strachu, stojąc stabilnie na obu nogach, pogodzony z przeszłością na tyle, że ośmielał się powoli spoglądać ponownie w przyszłość.
Nie odpowiedział na polecenie Farleya, ale zareagował od razu, sięgając prawą ręką do lewego rękawa koszuli i zaczynając mozolnie podwijać go do góry – po to tylko, by polec w tej nierównej walce mniej więcej w połowie wysokości. – Chyba jednak muszę spróbować w drugą stronę – mruknął, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego, po czym rozpiął guziki koszuli jedną ręką, żeby ostrożnie zsunąć jeden z rękawów, drugi pozostawiając założony. – Nie, to znaczy – nabiłem kilka siniaków na plecach, ale to nic takiego – odpowiedział, obserwując w międzyczasie, jak Alexander sprawnie pozbywa się własnych stłuczeń. Musiał przyznać, że zaczynał mu tego zazdrościć – tego, że nie musiał na nikim polegać w kwestii łatania zdobytych w walce ran. Zastanowił się przez moment nad słowami uzdrowiciela. – Muzyka – tak, choć głównie chodzi tu o jakiekolwiek dźwięki – przytaknął; jakiś czas temu uznałby pytanie za dziwne – obecnie niewiele było już w stanie wywołać u niego zmieszanie. – Otwarte przestrzenie. Papierosy. Obecność zwierząt też zawsze pomagała mi uspokoić myśli, ale nie podejrzewam cię o trzymanie na poddaszu smoka – dodał, spoglądając z ukosa na mężczyznę. Istniało jeszcze kilka innych rzeczy, które zazwyczaj skutecznie wyciszały nadmiar emocji, ale przezornie postanowił nie dzielić się nimi z byłym Selwynem; coś mu mówiło, że wolałby o tym nie wiedzieć.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Zmrożony śnieg trzeszczał pod stopami czarodziejów kiedy zbliżali się do Kurnika. Ostatnio coraz więcej Zakonników odwiedzało Alexandra, jednak Percival wciąż pozostawał jedynym sojusznikiem, któremu Farley zaufał ze zdradzeniem miejsca swojego zamieszkania. Niewykluczone, że zbyt pochopnie: decyzja o zabraniu Percivala do Kurnika wtedy, po szczycie, było jedną z najbardziej lekkomyślnych, które podjął. Jednak szczęście - albo jego intuicja - nie zawiodły go w tej materii. Tajemnica położenia domu Alexandra pozostawała tajemnicą, której były Nott nie wydawał się skory do zdradzenia. Lecz tym razem obecność smokologa w Dolinie Godryka nie została w jakikolwiek sposób wymuszona, okoliczności nie wywierały na czarodzieju nacisku na to aby zajść w progi alexowego domu; w przeciwieństwie do tego, jak bywało już wcześniej, zarówno po Stonehenge, jak i na czas przesłuchania.
Kilka ciężkich sapnięć i stęknięć wydobyło się z ust Gwardzisty, kiedy pozbywał się wierzchniego odzienia - dopiero w ciepłym wnętrzu domu poczuł, że brakuje mu tchu, a żeby odetchnąć potrzebuje więcej skupienia, niż zwykle. Może i nie przepadał za chłodem, czując do niego jakąś wewnętrzną awersję, jednak musiał przyznać, że śnieg i mróz były bardzo dobrym medykamentem pierwszego użycia. Ciało w cieple się rozleniwiało: ściśnięte adrenaliną żyły i mięśnie rozluźniały się, dając miejsce nerwom i ranom i ich koncertowi bólu i krwi. Dopiero teraz siniaki i obicia zaczynały boleć naprawdę, pokazując w pełni swoje rozmiary i możliwości. Percival mógł Alexandra całkowicie znokautować, gdyby tylko chciał, dlatego pozostawało młodemu uzdrowicielowi zacisnąć zęby w chwilach większego bólu i docenić fakt, że nie było gorzej.
Zapytany Farley uniósł spojrzenie na swojego towarzysza, a na ustach tańczył mu niezwykle rozbawiony uśmiech. - Coś pomiędzy. Nie pozwoliłem jej przyprowadzić chłopaka do domu - wyznał, a jego mina przestała być tak entuzjastyczna. Spięcia o Titusa pojawiały się ostatnio za często: Alexander nie dość, że nie ufał chłopakowi, to jeszcze był bardzo sceptyczny co do tego, że Lotta chciała widywać się akurat ze szlachcicem.
Po ukojeniu bólu z własnych najgorszych obić chłopak pochylił się nad napuchniętym ramieniem swojego towarzysza. Zadane pytanie sprawiło jednak, że wzrok Farleya jeszcze bardziej się wyostrzył zdradzając, że chłopak wyraźnie zastanawia się nad odpowiedzią. Nie był pewien, jak wiele chciał powiedzieć o Lotcie Percivalowi, nie wiedział też jak właściwie nazwać swoją relację z siostrą.
- To inna czarna owca z mojej rodziny. Pozbyli jej się bardzo wcześnie ze względu na charłactwo i przepowiednię - udało mi się ją odnaleźć i jakoś tak... ciężko powiedzieć - mruknął w końcu, prostując się. Nie chciał mówić, że Lotta była jego siostrą: dopiero niedawno przyznał się do tego Archibaldowi, nie był to rodzaj wiedzy, który w tej chwili chciał dzielić z Nottem, więc po prostu zachował to dla siebie. Może kiedyś mu powie. - Na pewno ciężej niż o twojej ręce. Dość niefortunne złamanie wyrostka łokciowego, lekkie skręcenie, stąd tyle opuchlizny - zawyrokował przystawiając koniec różdżki bliżej skóry Blake'a. Nie dotknął jednak jej powierzchni, intensywnie czerwonej. - Nie ruszaj się. Fractura Texta - wymówił pierwszą inkantację ze skupieniem. Coś chrupnęło nieprzyjemnie i boleśnie w łokciu Percivala. - Dajmy temu moment - zasugerował, odwracając się od Blake'a do gotującej się cicho - bo bez zapomnianego gwizdka - wody. Machnął jeszcze raz różdżką na samego siebie, mamrocząc kolejną wzmacniającą inkantację, a po niej jeszcze jedną. Dreszcz wstrząsnął ciałem chłopaka, kiedy mięśnie przyjęły rozluźniającą dawkę magii, która niosła ze sobą wyczekiwaną ulgę. Z westchnieniem sięgnął ku szafce i wyciągnął z niej dwa kubki, swój ulubiony pomarańczowy oraz taki w ciemnym, granatowym odcieniu. W osobnym, metalowym dzbanuszku czekała już wcześniej zaparzona esencja, wystarczyło rozlać po trochu do obu kubków i zalać je gorącą wodą. - Cukier? Sok? Mleko? A co do otwartych przestrzeni to mam dużo okien w salonie, a o muzykę mogę zadbać. Co do smoków to nie, niestety, akurat mi się skończyły, ale gdzieś na żerdzi siedzi tam sowa - wzruszył ramionami ze swoim firmowym uśmiechem na twarzy, stawiając granatowy kubek przy Percivalu. Na Merlina, jak dobrze było znów tak po prostu się uśmiechać, bez tego ciężaru przygniatającego klatkę piersiową.
Po tym ponownie uniósł różdżkę nad łokieć drugiego zdrajcy i wymówił inkantację nastawiającą staw - kolejne bolesne doznania - i zmniejszającą obrzęk oraz kolejne łagodzące siniaki na ręce, całej rozciągłości pleców i trochę niżej. - Nie powiem, że jesteś jak nowy, ale na pewno jest lepiej niż było - uśmiechnął się, po czym zabrał drugi kubek i ruszył dalej do pokoju dziennego, odstawiając naczynie przy nodze białego fortepianu, samemu siadając na przystawionej do niego ławie. Zaczynał bardzo mocno zastanawiać się nad tym, co zamierzali. - Jesteś pewien, że chcesz abym próbował używać na tobie legilimencji? Chyba nie muszę mówić, jak nieprzyjemne jest to doznanie - podniósł jeszcze raz temat, uważnie przypatrując się Percivalowi. Zachodził w głowę, dlaczego w ogóle znał się na legilimencji, co podkusiło jego stare ja do tego, aby się jej nauczyć. Rozważał to już wielokrotnie i raz za razem dochodził do podobnych wniosków: odrzucił moralność, aby móc przysługiwać się Zakonowi w inny sposób. Wydarzenia w Bułgarii wracały jednak do niego echem już nie raz i nie dwa, a palące uczucie głodu, które czuł tamten mężczyzna w twierdzy do dziś było niesamowicie żywe - w przeciwieństwie do człowieka, który je w sobie nosił. - Długo tego nie robiłem, świadomość tego, że będę cię torturować też nie jest czymś, czego wyczekuję. Będę wycofywał się od razu, jakbym dostał się do twoich wspomnień, tak żeby zobaczyć jak najmniej czegokolwiek. Zakładam, że wiesz co masz robić - powiedział, zakleszczając swoje palce w stalowym uścisku. W ten sposób utrzymywał własne nerwy na wodzy. - Mogę coś pograć, ty w tym czasie rozgościsz się na sofie czy jak będzie ci wygodnie i powiesz mi, jak będzeisz gotowy? - powiedział, bardziej niż narzucając plan działania po prostu go sugerując. Sięgnął po tym po kubek i po lekkim ostudzeniu płynu szybkim zaklęciem upił parę łyków herbaty.
Kilka ciężkich sapnięć i stęknięć wydobyło się z ust Gwardzisty, kiedy pozbywał się wierzchniego odzienia - dopiero w ciepłym wnętrzu domu poczuł, że brakuje mu tchu, a żeby odetchnąć potrzebuje więcej skupienia, niż zwykle. Może i nie przepadał za chłodem, czując do niego jakąś wewnętrzną awersję, jednak musiał przyznać, że śnieg i mróz były bardzo dobrym medykamentem pierwszego użycia. Ciało w cieple się rozleniwiało: ściśnięte adrenaliną żyły i mięśnie rozluźniały się, dając miejsce nerwom i ranom i ich koncertowi bólu i krwi. Dopiero teraz siniaki i obicia zaczynały boleć naprawdę, pokazując w pełni swoje rozmiary i możliwości. Percival mógł Alexandra całkowicie znokautować, gdyby tylko chciał, dlatego pozostawało młodemu uzdrowicielowi zacisnąć zęby w chwilach większego bólu i docenić fakt, że nie było gorzej.
Zapytany Farley uniósł spojrzenie na swojego towarzysza, a na ustach tańczył mu niezwykle rozbawiony uśmiech. - Coś pomiędzy. Nie pozwoliłem jej przyprowadzić chłopaka do domu - wyznał, a jego mina przestała być tak entuzjastyczna. Spięcia o Titusa pojawiały się ostatnio za często: Alexander nie dość, że nie ufał chłopakowi, to jeszcze był bardzo sceptyczny co do tego, że Lotta chciała widywać się akurat ze szlachcicem.
Po ukojeniu bólu z własnych najgorszych obić chłopak pochylił się nad napuchniętym ramieniem swojego towarzysza. Zadane pytanie sprawiło jednak, że wzrok Farleya jeszcze bardziej się wyostrzył zdradzając, że chłopak wyraźnie zastanawia się nad odpowiedzią. Nie był pewien, jak wiele chciał powiedzieć o Lotcie Percivalowi, nie wiedział też jak właściwie nazwać swoją relację z siostrą.
- To inna czarna owca z mojej rodziny. Pozbyli jej się bardzo wcześnie ze względu na charłactwo i przepowiednię - udało mi się ją odnaleźć i jakoś tak... ciężko powiedzieć - mruknął w końcu, prostując się. Nie chciał mówić, że Lotta była jego siostrą: dopiero niedawno przyznał się do tego Archibaldowi, nie był to rodzaj wiedzy, który w tej chwili chciał dzielić z Nottem, więc po prostu zachował to dla siebie. Może kiedyś mu powie. - Na pewno ciężej niż o twojej ręce. Dość niefortunne złamanie wyrostka łokciowego, lekkie skręcenie, stąd tyle opuchlizny - zawyrokował przystawiając koniec różdżki bliżej skóry Blake'a. Nie dotknął jednak jej powierzchni, intensywnie czerwonej. - Nie ruszaj się. Fractura Texta - wymówił pierwszą inkantację ze skupieniem. Coś chrupnęło nieprzyjemnie i boleśnie w łokciu Percivala. - Dajmy temu moment - zasugerował, odwracając się od Blake'a do gotującej się cicho - bo bez zapomnianego gwizdka - wody. Machnął jeszcze raz różdżką na samego siebie, mamrocząc kolejną wzmacniającą inkantację, a po niej jeszcze jedną. Dreszcz wstrząsnął ciałem chłopaka, kiedy mięśnie przyjęły rozluźniającą dawkę magii, która niosła ze sobą wyczekiwaną ulgę. Z westchnieniem sięgnął ku szafce i wyciągnął z niej dwa kubki, swój ulubiony pomarańczowy oraz taki w ciemnym, granatowym odcieniu. W osobnym, metalowym dzbanuszku czekała już wcześniej zaparzona esencja, wystarczyło rozlać po trochu do obu kubków i zalać je gorącą wodą. - Cukier? Sok? Mleko? A co do otwartych przestrzeni to mam dużo okien w salonie, a o muzykę mogę zadbać. Co do smoków to nie, niestety, akurat mi się skończyły, ale gdzieś na żerdzi siedzi tam sowa - wzruszył ramionami ze swoim firmowym uśmiechem na twarzy, stawiając granatowy kubek przy Percivalu. Na Merlina, jak dobrze było znów tak po prostu się uśmiechać, bez tego ciężaru przygniatającego klatkę piersiową.
Po tym ponownie uniósł różdżkę nad łokieć drugiego zdrajcy i wymówił inkantację nastawiającą staw - kolejne bolesne doznania - i zmniejszającą obrzęk oraz kolejne łagodzące siniaki na ręce, całej rozciągłości pleców i trochę niżej. - Nie powiem, że jesteś jak nowy, ale na pewno jest lepiej niż było - uśmiechnął się, po czym zabrał drugi kubek i ruszył dalej do pokoju dziennego, odstawiając naczynie przy nodze białego fortepianu, samemu siadając na przystawionej do niego ławie. Zaczynał bardzo mocno zastanawiać się nad tym, co zamierzali. - Jesteś pewien, że chcesz abym próbował używać na tobie legilimencji? Chyba nie muszę mówić, jak nieprzyjemne jest to doznanie - podniósł jeszcze raz temat, uważnie przypatrując się Percivalowi. Zachodził w głowę, dlaczego w ogóle znał się na legilimencji, co podkusiło jego stare ja do tego, aby się jej nauczyć. Rozważał to już wielokrotnie i raz za razem dochodził do podobnych wniosków: odrzucił moralność, aby móc przysługiwać się Zakonowi w inny sposób. Wydarzenia w Bułgarii wracały jednak do niego echem już nie raz i nie dwa, a palące uczucie głodu, które czuł tamten mężczyzna w twierdzy do dziś było niesamowicie żywe - w przeciwieństwie do człowieka, który je w sobie nosił. - Długo tego nie robiłem, świadomość tego, że będę cię torturować też nie jest czymś, czego wyczekuję. Będę wycofywał się od razu, jakbym dostał się do twoich wspomnień, tak żeby zobaczyć jak najmniej czegokolwiek. Zakładam, że wiesz co masz robić - powiedział, zakleszczając swoje palce w stalowym uścisku. W ten sposób utrzymywał własne nerwy na wodzy. - Mogę coś pograć, ty w tym czasie rozgościsz się na sofie czy jak będzie ci wygodnie i powiesz mi, jak będzeisz gotowy? - powiedział, bardziej niż narzucając plan działania po prostu go sugerując. Sięgnął po tym po kubek i po lekkim ostudzeniu płynu szybkim zaklęciem upił parę łyków herbaty.
Chociaż spontaniczną wizytę w domu Alexandra trudno byłoby nazwać zwyczajnym spotkaniem towarzyskim, to musiał przyznać, że jej nieplanowany charakter miał w sobie coś z normalności, której od dawna mu brakowało. Nie narzekał na ten fakt głośno, na co dzień zwyczajnie wdzięczny za to, że nadal żył, miał dach nad głową i pracę, w której czuł się względnie bezpiecznie, ale życie człowieka wyklętego przez rodzinę i zmuszonego do ukrywania się przed dawnymi sojusznikami było tak drastycznie różne od tego, które wiódł do tej pory, że wciąż jeszcze miewał problemy z przystosowaniem się do nowej sytuacji. Nie żałował, że do niej doprowadził, wierząc w słuszność podjętej przez siebie decyzji, ale nie był w stanie zaprzeczyć, że istniały rzeczy, za którymi po prostu tęsknił – a mimo że on i Farley nigdy nie poruszyli tego tematu w rozmowie, to był prawie pewien, że była to płaszczyzna, którą w pewnym stopniu dzielili – i już sama ta świadomość sprawiała, że czuł się w jego obecności swobodniej. A przynajmniej na tyle, na ile pozwalały mu na to okoliczności: nieodwracalnie zabarwione wojną, która już jakiś czas temu przekształciła się z majaczącej niewyraźnie na horyzoncie groźby w zupełnie realną i brutalną rzeczywistość. Sam Percival nie był pewien, co przerażało go bardziej: to, że miał poważne trudności z wyobrażeniem sobie jej końca, czy może ponura realizacja, że zaczynał się do tego stanu świata przyzwyczajać – a bardziej niż kolejne tragedie, dziwiło go ciągłe istnienie okruchów zwyczajności: ciepłego, trudnego do opisania uczucia ulgi związanego ze skuteczną ucieczką przed trzaskającym mrozem, butów ściąganych w przedpokoju z obawy przed ubłoconą posadzką, oraz problemów wagi śmiertelnej, wpadających w kategorię nastoletniej miłości.
Uśmiechnął się z rozbawieniem, słysząc odpowiedź Alexandra. – No, to rzeczywiście podpadłeś – skwitował lekko, raz jeszcze zerkając w stronę schodów. Nie naciskał swojego rozmówcy na udzielenie mu wyjaśnień, nie czułby się też urażony, gdyby jego pytanie zwyczajnie rozmyło się w jasnej przestrzeni kuchni – dlatego, kiedy dostrzegł wyraźne zawahanie na twarzy Gwardzisty, z miejsca zdecydował nie ciągnąć dalej drażliwego wątku, nawet jeśli jego słowa wyraźnie go zaintrygowały. Milczał przez dłuższą chwilę, udając, że skupia się na wyciągnięciu ręki z rękawa koszuli. – Dobrze, że ma kogoś takiego, jak ty – odezwał się w końcu, mówiąc zupełnie szczerze, choć nie rozwijając tej myśli szerzej: częściowo chcąc uszanować prywatność swojego gospodarza, częściowo dlatego, że to, co pozostawił niedopowiedziane, w jego ocenie mogłoby zabrzmieć dziwnie.
Bez sprzeciwu pozwolił Alexandrowi na gładką zmianę tematu, bardzo szybko jednak tego żałując. – Nie mam pojęcia, co właśnie do mnie powiiiii – psidwacza mać – zaklął siarczyście, gdzieś między urwanym w połowie zdaniem a wysyczanym przekleństwem wydając z siebie wiązankę mało zrozumiałych dźwięków, przez moment skłonny uwierzyć, że został potraktowany nie leczniczym zaklęciem, a paskudną klątwą. Przed oczami zamigotała mu mozaika gwiazdozbiorów, których za nic nie potrafił nazwać, a wzdłuż ramienia rozniósł się ból znacznie silniejszy od tego, który towarzyszył samemu złamaniu. – W porządku – odpowiedział na wydechu, dopiero teraz orientując się, że wstrzymywał powietrze; osobiście chętnie dałby temu znacznie więcej niż chwilę. – Dzięki – dodał, przypomniawszy sobie o dobrych manierach, ciesząc się w duchu, kiedy uzdrowiciel odwrócił się do niego plecami, bo grymas na jego twarzy musiał przedstawiać się wyjątkowo mało dostojnie.
Milczał przez kilka sekund, pozwalając własnemu sercu powrócić do normalnego rytmu. – Cukier wystarczy – odpowiedział na pytanie Alexandra, kiwając mu w podziękowaniu głową, gdy postawił obok niego kubek. Sięgnął po niego odruchowo, ale widząc, że mężczyzna znów zaciska palce na różdżce, przezornie odstawił naczynie z powrotem na blat. Słusznie; nastawianie zwichniętego stawu wcale nie bolało mniej, niż spajanie pękniętej kości. Tym razem był jednak przygotowany – z jego zaciśniętych warg wydobyło się jedynie ostre syknięcie. – Nie powiem, że czuję się jak nowy, ale przynajmniej mogę się ruszyć. Jeszcze raz – dzięki – odpowiedział w tym samym tonie, już zdecydowanie sprawniej – choć wciąż ostrożnie – nakładając z powrotem koszulę. Zapiął pośpiesznie guziki, żeby znów ruszyć za gospodarzem, tym razem trafiając do przestronnego – lub sprawiającego takie wrażenie ze względu na przeszkloną ścianę – pomieszczenia. – Nie kłamałeś z tymi oknami – zauważył, rozglądając się z zainteresowaniem również po reszcie salonu, na dłużej zatrzymując spojrzenie na imponującym instrumencie. Nie wiedział wcześniej o muzycznym talencie Farleya, ale właściwie – miało to sens.
Nie chcąc obracać się bokiem do gospodarza, przysiadł na oparciu kanapy, granatowy kubek opierając o własne kolano; gdy w powietrzu zawisło pytanie o legilimencję, zacisnął mocniej palce na gładkim uchwycie. – Szczerze mówiąc: nie jestem – odpowiedział, unosząc spojrzenie znad krawędzi kubka – i orientując się, że mężczyzna już się w niego wpatrywał. Nie uciekł jednak przed jego wzrokiem. – Sama myśl o tym wydaje mi się niewłaściwa, zwłaszcza, że to musi być nieprzyjemny proces również dla ciebie – i wiesz, doceniam twoją pomoc, ale nie chcę, żebyś czuł się do czegokolwiek zobowiązany – zaznaczył, spoglądając na Gwardzistę poważnie; lekki ton gdzieś się rozwiał. – Ale jednocześnie wiem, że muszę się tego nauczyć. Nie tylko ze względu na koszmary. – Nie był wcześniej do końca szczery; nie chodziło wyłącznie o paskudną lekcję, którą odebrał w Kumbrii. – Myślę o tym od jakiegoś czasu – że z jednej strony niewiele wiem o Zakonie Feniksa, co, biorąc pod uwagę okoliczności, jest słuszną decyzją, ale z drugiej – złożyłem przysięgę wieczystą. Przysięgę, która ma moc tak długo, jak długo działam zgodnie z własną wolą. – To była jedna z wizji przerażających go najbardziej: że pewnego dnia padnie ofiarą celnie rzuconego Imperio; że wróci do Sennen, do wierzącego w jego czyste intencje Bena – i że stanie się zgubą jego, Lucindy, Foxa, Charlene, Ulyssesa; lista, początkowo krótka, zdawała się rosnąć z dnia na dzień. – Mój osobisty dyskomfort wydaje się rozsądną ceną za zmniejszenie prawdopodobieństwa, że stanę się bronią w ich rękach – dodał z nieobecną wcześniej determinacją, goryczą i złością, nawzajem przelewającymi się między głoskami.
Upił łyk stygnącego powoli płynu, uspokajając nadszarpnięte chwilowo nerwy, i wysłuchując uważnie słów Alexandra. Gdy były Selwyn skończył mówić, kiwnął powoli głową na znak, że rozumiał. – Jeszcze przed chwilą nie przeszkadzały ci tortury – mruknął cicho, odnosząc się do mało przyjemnego (łagodnie mówiąc) procesu nastawiania łokcia, na jego wargach przez moment zatańczył uśmiech, poważniejący jednak bardzo szybko. – Wiem. I – w porządku – powiedział, przyjmując propozycję wysuniętą przez Gwardzistę. Osunął się niżej na kanapie, zanim jednak w powietrzu rozległy się pierwsze dźwięki fortepianu, zdecydował się powiedzieć coś jeszcze. – Jest jeszcze coś, co powinieneś wiedzieć – zaczął; w jego głosie zatańczyło zdenerwowanie, które nieudolnie starał się ukryć za nietrafnie umiejscowionym w czasie odchrząknięciem. – Zapewne zdajesz sobie już z tego sprawę, ale w przeszłości zrobiłem rzeczy, z których nie jestem dumny. Słuchanie o tym to jedno, ale doświadczanie… – Zawiesił na sekundę głos. – Chciałbym cię prosić jedynie o to, żebyś – w razie czego – pozwolił mi wyjaśnić, zanim wyciągniesz wnioski – dodał, tym razem już nie kryjąc niepewności.
Później zamilkł, nie chcąc przeszkadzać Alexandrowi w grze – a samemu instynktownie sięgając po ćwiczenie, którego nauczył go przy szarodrzewie; tak, jak wtedy, podobnie i teraz umknęło mu poczucie czasu – nie wiedział więc, ile dokładnie minut minęło, nim odstawił na niski stolik naczynie z resztkami przestygniętej herbaty, żeby ponownie się odezwać. – Chyba możemy zaczynać – powiedział, spojrzeniem szukając wzroku Farleya.
Uśmiechnął się z rozbawieniem, słysząc odpowiedź Alexandra. – No, to rzeczywiście podpadłeś – skwitował lekko, raz jeszcze zerkając w stronę schodów. Nie naciskał swojego rozmówcy na udzielenie mu wyjaśnień, nie czułby się też urażony, gdyby jego pytanie zwyczajnie rozmyło się w jasnej przestrzeni kuchni – dlatego, kiedy dostrzegł wyraźne zawahanie na twarzy Gwardzisty, z miejsca zdecydował nie ciągnąć dalej drażliwego wątku, nawet jeśli jego słowa wyraźnie go zaintrygowały. Milczał przez dłuższą chwilę, udając, że skupia się na wyciągnięciu ręki z rękawa koszuli. – Dobrze, że ma kogoś takiego, jak ty – odezwał się w końcu, mówiąc zupełnie szczerze, choć nie rozwijając tej myśli szerzej: częściowo chcąc uszanować prywatność swojego gospodarza, częściowo dlatego, że to, co pozostawił niedopowiedziane, w jego ocenie mogłoby zabrzmieć dziwnie.
Bez sprzeciwu pozwolił Alexandrowi na gładką zmianę tematu, bardzo szybko jednak tego żałując. – Nie mam pojęcia, co właśnie do mnie powiiiii – psidwacza mać – zaklął siarczyście, gdzieś między urwanym w połowie zdaniem a wysyczanym przekleństwem wydając z siebie wiązankę mało zrozumiałych dźwięków, przez moment skłonny uwierzyć, że został potraktowany nie leczniczym zaklęciem, a paskudną klątwą. Przed oczami zamigotała mu mozaika gwiazdozbiorów, których za nic nie potrafił nazwać, a wzdłuż ramienia rozniósł się ból znacznie silniejszy od tego, który towarzyszył samemu złamaniu. – W porządku – odpowiedział na wydechu, dopiero teraz orientując się, że wstrzymywał powietrze; osobiście chętnie dałby temu znacznie więcej niż chwilę. – Dzięki – dodał, przypomniawszy sobie o dobrych manierach, ciesząc się w duchu, kiedy uzdrowiciel odwrócił się do niego plecami, bo grymas na jego twarzy musiał przedstawiać się wyjątkowo mało dostojnie.
Milczał przez kilka sekund, pozwalając własnemu sercu powrócić do normalnego rytmu. – Cukier wystarczy – odpowiedział na pytanie Alexandra, kiwając mu w podziękowaniu głową, gdy postawił obok niego kubek. Sięgnął po niego odruchowo, ale widząc, że mężczyzna znów zaciska palce na różdżce, przezornie odstawił naczynie z powrotem na blat. Słusznie; nastawianie zwichniętego stawu wcale nie bolało mniej, niż spajanie pękniętej kości. Tym razem był jednak przygotowany – z jego zaciśniętych warg wydobyło się jedynie ostre syknięcie. – Nie powiem, że czuję się jak nowy, ale przynajmniej mogę się ruszyć. Jeszcze raz – dzięki – odpowiedział w tym samym tonie, już zdecydowanie sprawniej – choć wciąż ostrożnie – nakładając z powrotem koszulę. Zapiął pośpiesznie guziki, żeby znów ruszyć za gospodarzem, tym razem trafiając do przestronnego – lub sprawiającego takie wrażenie ze względu na przeszkloną ścianę – pomieszczenia. – Nie kłamałeś z tymi oknami – zauważył, rozglądając się z zainteresowaniem również po reszcie salonu, na dłużej zatrzymując spojrzenie na imponującym instrumencie. Nie wiedział wcześniej o muzycznym talencie Farleya, ale właściwie – miało to sens.
Nie chcąc obracać się bokiem do gospodarza, przysiadł na oparciu kanapy, granatowy kubek opierając o własne kolano; gdy w powietrzu zawisło pytanie o legilimencję, zacisnął mocniej palce na gładkim uchwycie. – Szczerze mówiąc: nie jestem – odpowiedział, unosząc spojrzenie znad krawędzi kubka – i orientując się, że mężczyzna już się w niego wpatrywał. Nie uciekł jednak przed jego wzrokiem. – Sama myśl o tym wydaje mi się niewłaściwa, zwłaszcza, że to musi być nieprzyjemny proces również dla ciebie – i wiesz, doceniam twoją pomoc, ale nie chcę, żebyś czuł się do czegokolwiek zobowiązany – zaznaczył, spoglądając na Gwardzistę poważnie; lekki ton gdzieś się rozwiał. – Ale jednocześnie wiem, że muszę się tego nauczyć. Nie tylko ze względu na koszmary. – Nie był wcześniej do końca szczery; nie chodziło wyłącznie o paskudną lekcję, którą odebrał w Kumbrii. – Myślę o tym od jakiegoś czasu – że z jednej strony niewiele wiem o Zakonie Feniksa, co, biorąc pod uwagę okoliczności, jest słuszną decyzją, ale z drugiej – złożyłem przysięgę wieczystą. Przysięgę, która ma moc tak długo, jak długo działam zgodnie z własną wolą. – To była jedna z wizji przerażających go najbardziej: że pewnego dnia padnie ofiarą celnie rzuconego Imperio; że wróci do Sennen, do wierzącego w jego czyste intencje Bena – i że stanie się zgubą jego, Lucindy, Foxa, Charlene, Ulyssesa; lista, początkowo krótka, zdawała się rosnąć z dnia na dzień. – Mój osobisty dyskomfort wydaje się rozsądną ceną za zmniejszenie prawdopodobieństwa, że stanę się bronią w ich rękach – dodał z nieobecną wcześniej determinacją, goryczą i złością, nawzajem przelewającymi się między głoskami.
Upił łyk stygnącego powoli płynu, uspokajając nadszarpnięte chwilowo nerwy, i wysłuchując uważnie słów Alexandra. Gdy były Selwyn skończył mówić, kiwnął powoli głową na znak, że rozumiał. – Jeszcze przed chwilą nie przeszkadzały ci tortury – mruknął cicho, odnosząc się do mało przyjemnego (łagodnie mówiąc) procesu nastawiania łokcia, na jego wargach przez moment zatańczył uśmiech, poważniejący jednak bardzo szybko. – Wiem. I – w porządku – powiedział, przyjmując propozycję wysuniętą przez Gwardzistę. Osunął się niżej na kanapie, zanim jednak w powietrzu rozległy się pierwsze dźwięki fortepianu, zdecydował się powiedzieć coś jeszcze. – Jest jeszcze coś, co powinieneś wiedzieć – zaczął; w jego głosie zatańczyło zdenerwowanie, które nieudolnie starał się ukryć za nietrafnie umiejscowionym w czasie odchrząknięciem. – Zapewne zdajesz sobie już z tego sprawę, ale w przeszłości zrobiłem rzeczy, z których nie jestem dumny. Słuchanie o tym to jedno, ale doświadczanie… – Zawiesił na sekundę głos. – Chciałbym cię prosić jedynie o to, żebyś – w razie czego – pozwolił mi wyjaśnić, zanim wyciągniesz wnioski – dodał, tym razem już nie kryjąc niepewności.
Później zamilkł, nie chcąc przeszkadzać Alexandrowi w grze – a samemu instynktownie sięgając po ćwiczenie, którego nauczył go przy szarodrzewie; tak, jak wtedy, podobnie i teraz umknęło mu poczucie czasu – nie wiedział więc, ile dokładnie minut minęło, nim odstawił na niski stolik naczynie z resztkami przestygniętej herbaty, żeby ponownie się odezwać. – Chyba możemy zaczynać – powiedział, spojrzeniem szukając wzroku Farleya.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Pokój dzienny z jadalnią
Szybka odpowiedź