Pokój dzienny z jadalnią
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Pokój dzienny z jadalnią
Do pokoju dziennego wejść można prosto z przedpokoju lub okrążając dom i przechodząc przez kuchnię. Idąc pierwszym sposobem na wprost znajdują się dwie kanapy i ściana okien. Dalej, na prawo stoi stół jadalniany, a jeszcze dalej biały fortepian, wykonany przed wieloma laty na zamówienie matki Alexandra, podarowany mu na piąte urodziny. Za fortepianem znajduje się wyjście na werandę, a obok, na tej samej ścianie co przejście do przedpokoju - tyle, że na drugim końcu salonu naturalnie - wejście do kuchni.
Mapa parteru
Zaklęcia ochronne: Cave Inimicum, Mała twierdza (okna), Tenuistis
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 02.03.21 22:13, w całości zmieniany 3 razy
| odpowiedź na post Sue i Alexa 08.11.57
On też nie pozwoli Alexowi zostać samemu, nie da namówić się ponownie na tak długą rozłąkę. Byli jak bracia, a on czuł się odpowiedzialny za każdą krzywdę jaka wydarzyła się Farleyowi, a przed, którą nie zdążył go uprzedzić.
- To prawda… moja droga – podkreślił i zaakcentował specyficznie końcowe słowa, uśmiechając się lekko, a z lekka nieobecne spojrzenie powędrowało od wrzosu za uchem, po całym owalu twarz, wieńcząc spojrzenie na malinowych wargach. Mieszkał niecałe pięć minut marszem, a to było bardzo blisko. – Très proche… - dodał ciszej, a właściwie jakby do samego siebie, zresztą po francusku, więc nawet nikt wokół, by go nie zrozumiał. Choć było to wybitnie wygodne, o ile nie było w pobliżu Alexa lub pięknej Isabelli, którzy mogli go zrozumieć z łatwością. Nad czym też właściwie nie ubolewał, a odnajdywał pozytywy, czyż nie cudne jest to aby porozmawiać w swoim ojczystym języku, który w dodatku tak pięknie brzmi? – Oh, bien sûr que non! – wzburzył się, jak mogłoby czegokolwiek zabraknąć, skoro wszyscy tak wybitnie się starali. Zaraz jednak zamrugał kilkakrotnie i zaśmiał się, zdając sobie sprawę, że wyrwany z myśli odpowiedział w zupełności po francusku. – Znaczy, oczywiście, że niczego nie zabraknie. Całe bogactwo jakim został obdarzony Alex wystarczyłoby jeszcze na dwa wystawne wesela. Szczerze wierzę, że nic nie zmarnotrawimy – końcowe zdanie wypowiedział z lekkim westchnieniem. W czasach wojny, pożywienie i zapasy stanowiły niezwykle ważny aspekt życia. Zresztą, sam odjął sobie wiele od ust, aby móc pomóc przyjacielowi w wystawnej uczcie z okazji jednego z najważniejszych dni w jego życiu. Kim byłby jeśli by tego nie zrobił? Poza tym karty już dawno wspominały o tym, że będzie musiał to zrobić i szczerze wolał, że tyczyło się to tak miłego wydarzenia, niżeli czegoś przykrego. Chociaż tym potrzebującym również oddawał nadmiar zapasów, a jeśli był wybitnie głodny, to przecież pan Beckett zawsze miał jakieś kanapki. Lustrował uważnie każdy produkt jaki wyjmowała Sue, aż wreszcie zdał sobie sprawę, że przecież powinien pomóc! – Je suis désolé – dodał pospiesznie, aby przeprosić za swoją opieszałość. Zaraz potem złapał jedną ręką dół torby, zaś drugą zaczął pomagać z ziemniakami. Mocowanie się z wrednie nieustępliwymi pyrami, było niczym próba przekonania upartej sowy do oddania listu. Niemniej jednak, wór odpuścił, a wtedy młodzieniec posłał pannie specyficzny rodzaj uśmiechu, choć ta wydawała się być zbyt roztargniona, aby go dostrzec, a może nie? Mimowolnie uśmiech pozostał na jego twarzy przez dłuższą chwilę, przyglądając się drobnemu paluszkowi, skierowanemu ku bulwom. Zaśmiał się cicho pod nosem i gestem dłoni zaprosił swoją towarzyszkę do salonu. – Zadem? – uniósł brwi do góry, jak gdyby nie do końca zrozumiał zdanie. Magiczne stworzenia były dla niego… odrobinę enigmą. Kiedyś na zajęciach w Akademii, ktoś coś wspominał o ognistych krabach, lecz jedyne co z tego zapamiętał to kosztowne kamienie, które gdzieś tam się znajdowały na zwierzęciu. – Chwileczkę… one naprawdę to robią? – zapytał zdziwiony. Och, jak wiele nie wiedział, a im częściej przebywał ze znajomymi Alexa, tym zdawał sobie z tego sprawę coraz bardziej.
Julien nigdy nie starał się przelewać bojowych tendencji na zdania tego typu, zresztą on w ogóle bojowy nie był. Przemoc nie leżała wysoko na jego liście pierwszy reakcji, był raczej pacyfistą, nawet pod tak błahymi względami. Owszem, pojmował, że gdy zbliżało się niebezpieczeństwo, to wówczas należało podejmować działania, lecz teraz raczej płynął, pozwalając sobie na dryfowanie po magicznej tafli i… tej tafli spojrzenia panny Lovegood.
Potem podążył wzrokiem za jej dłonią, zanurzającą się w jasnych pasmach, tak wyjątkowo odstających na tle innych. Prawie jak wila, a może nią była? Jeśli nawet, to dałby na siebie rzucić urok, pogodzony z faktem podporządkowania się nie tylko magicznemu urokowi wizualnemu, ale również temu w duszy. Przyjrzał się ich wspólnemu dziełu i pokiwał głową z uznaniem, a wtedy spostrzegł przyjaciela. – Alex! – zawołał wesoło i czym prędzej do niego podszedł, zarzucając ramię na jego barki z lekka się uwieszając, zaś drugą ręką zaprezentował dotychczasowy efekt pracy. – Alors, qu'en penses-tu? – zapytał, gdy Lex zadał już swe pytania do przeuroczej Sue.
On też nie pozwoli Alexowi zostać samemu, nie da namówić się ponownie na tak długą rozłąkę. Byli jak bracia, a on czuł się odpowiedzialny za każdą krzywdę jaka wydarzyła się Farleyowi, a przed, którą nie zdążył go uprzedzić.
- To prawda… moja droga – podkreślił i zaakcentował specyficznie końcowe słowa, uśmiechając się lekko, a z lekka nieobecne spojrzenie powędrowało od wrzosu za uchem, po całym owalu twarz, wieńcząc spojrzenie na malinowych wargach. Mieszkał niecałe pięć minut marszem, a to było bardzo blisko. – Très proche… - dodał ciszej, a właściwie jakby do samego siebie, zresztą po francusku, więc nawet nikt wokół, by go nie zrozumiał. Choć było to wybitnie wygodne, o ile nie było w pobliżu Alexa lub pięknej Isabelli, którzy mogli go zrozumieć z łatwością. Nad czym też właściwie nie ubolewał, a odnajdywał pozytywy, czyż nie cudne jest to aby porozmawiać w swoim ojczystym języku, który w dodatku tak pięknie brzmi? – Oh, bien sûr que non! – wzburzył się, jak mogłoby czegokolwiek zabraknąć, skoro wszyscy tak wybitnie się starali. Zaraz jednak zamrugał kilkakrotnie i zaśmiał się, zdając sobie sprawę, że wyrwany z myśli odpowiedział w zupełności po francusku. – Znaczy, oczywiście, że niczego nie zabraknie. Całe bogactwo jakim został obdarzony Alex wystarczyłoby jeszcze na dwa wystawne wesela. Szczerze wierzę, że nic nie zmarnotrawimy – końcowe zdanie wypowiedział z lekkim westchnieniem. W czasach wojny, pożywienie i zapasy stanowiły niezwykle ważny aspekt życia. Zresztą, sam odjął sobie wiele od ust, aby móc pomóc przyjacielowi w wystawnej uczcie z okazji jednego z najważniejszych dni w jego życiu. Kim byłby jeśli by tego nie zrobił? Poza tym karty już dawno wspominały o tym, że będzie musiał to zrobić i szczerze wolał, że tyczyło się to tak miłego wydarzenia, niżeli czegoś przykrego. Chociaż tym potrzebującym również oddawał nadmiar zapasów, a jeśli był wybitnie głodny, to przecież pan Beckett zawsze miał jakieś kanapki. Lustrował uważnie każdy produkt jaki wyjmowała Sue, aż wreszcie zdał sobie sprawę, że przecież powinien pomóc! – Je suis désolé – dodał pospiesznie, aby przeprosić za swoją opieszałość. Zaraz potem złapał jedną ręką dół torby, zaś drugą zaczął pomagać z ziemniakami. Mocowanie się z wrednie nieustępliwymi pyrami, było niczym próba przekonania upartej sowy do oddania listu. Niemniej jednak, wór odpuścił, a wtedy młodzieniec posłał pannie specyficzny rodzaj uśmiechu, choć ta wydawała się być zbyt roztargniona, aby go dostrzec, a może nie? Mimowolnie uśmiech pozostał na jego twarzy przez dłuższą chwilę, przyglądając się drobnemu paluszkowi, skierowanemu ku bulwom. Zaśmiał się cicho pod nosem i gestem dłoni zaprosił swoją towarzyszkę do salonu. – Zadem? – uniósł brwi do góry, jak gdyby nie do końca zrozumiał zdanie. Magiczne stworzenia były dla niego… odrobinę enigmą. Kiedyś na zajęciach w Akademii, ktoś coś wspominał o ognistych krabach, lecz jedyne co z tego zapamiętał to kosztowne kamienie, które gdzieś tam się znajdowały na zwierzęciu. – Chwileczkę… one naprawdę to robią? – zapytał zdziwiony. Och, jak wiele nie wiedział, a im częściej przebywał ze znajomymi Alexa, tym zdawał sobie z tego sprawę coraz bardziej.
Julien nigdy nie starał się przelewać bojowych tendencji na zdania tego typu, zresztą on w ogóle bojowy nie był. Przemoc nie leżała wysoko na jego liście pierwszy reakcji, był raczej pacyfistą, nawet pod tak błahymi względami. Owszem, pojmował, że gdy zbliżało się niebezpieczeństwo, to wówczas należało podejmować działania, lecz teraz raczej płynął, pozwalając sobie na dryfowanie po magicznej tafli i… tej tafli spojrzenia panny Lovegood.
Potem podążył wzrokiem za jej dłonią, zanurzającą się w jasnych pasmach, tak wyjątkowo odstających na tle innych. Prawie jak wila, a może nią była? Jeśli nawet, to dałby na siebie rzucić urok, pogodzony z faktem podporządkowania się nie tylko magicznemu urokowi wizualnemu, ale również temu w duszy. Przyjrzał się ich wspólnemu dziełu i pokiwał głową z uznaniem, a wtedy spostrzegł przyjaciela. – Alex! – zawołał wesoło i czym prędzej do niego podszedł, zarzucając ramię na jego barki z lekka się uwieszając, zaś drugą ręką zaprezentował dotychczasowy efekt pracy. – Alors, qu'en penses-tu? – zapytał, gdy Lex zadał już swe pytania do przeuroczej Sue.
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Intuicyjne podejście do życia miało dwie strony - czasami Susanne dostrzegała o wiele więcej szczegółów, na które nikt inny nie zwróciłby najmniejszej uwagi, lecz działo się to kosztem pomijania innych drobiazgów - tych najbardziej widocznych; w ten sposób wyłapywanie aluzji oraz bezpośrednich komplementów szło dziewczęciu o wiele gorzej niż przyjmowanie gestów. Słowa Juliena przyjmowała z ciepłymi emocjami, lecz wciąż bardzo niewinnie i nieświadomie, pogrążona we własnych sposobach odczuwania. Francuski z kolei był pannie Lovegood językiem kompletnie obcym, jak wszystkie poza angielskim, lecz nie widziała w tym żadnej przeszkody i z przyjemnością słuchała niezrozumiałych wtrąceń, swoją niewiedzę mając wręcz za wielki atut - mogła się domyślać, co znaczą te piękne słowa i odnajdywała w tych zgadywankach szczyptę zabawy. Póki co zostawiała ją jednak w zaciszu myśli.
- Na pewno. Jeśli coś zostanie, na pewno trafi tam, gdzie jest najbardziej potrzebne - nie miała żadnej wątpliwości, gdy rozmyślała o tym, wyjmując kolejne produkty z torby. Jakie piękne ziemniaki - zrozumiała ze słów Juliena, na co zaśmiała się pod nosem w rozbawieniu tuż przed tym, jak zaczęli siłować się z warzywami. A jakże, uśmiech dostrzegła we właściwym dla siebie czasie i odwzajemniła go z rasową pogodnością, utrzymywaną cały czas, nawet podczas przechodzenia w stan bojowy, gdy wyczuwała już atmosferę działania.
- Aha - odpowiedziała twierdząco, jakby nie było w tym nic dziwnego. - I dobrze, w ten sposób mogą się bronić, a bardzo często są obiektem okrutnych polowań przez cenne skorupy - wyjaśniła z wyczuwalnym smutkiem w głosie. Wciąż nie rozumiała, jak można było krzywdzić te wspaniałe stworzenia dla zwykłych pieniędzy. Paskudztwo! - W Danii udało mi się trafić na całą kolonię, chociaż to nie jest ich środowisko - wyznała, wspominając wyprawę - nota bene z ramienia Zakonu Feniksa. Na szczęście poparzenia ominęły ją i jej towarzyszkę, dzięki wiedzy Susanne wykonały zadanie bez uszczerbku na zdrowiu.
Z natury Lovegood też nie należała do typowo bojowych osobowości, jednak hogwarcka codzienność zmusiła ją do odnalezienia w sobie owego pierwiastka. Liczne docinki i uroki posyłane w plecy, w dodatku agresja wobec jej ukochanego brata bliźniaka... mieszanka niesprawiedliwości i braku serca postawiła na baczność upór oraz ducha walki, powoli wrastające w nią i nierozłączne. Objawiały się bez gwałtowności, nie wyglądała przecież na osobę groźną, wciąż była drobna i zwiewna, w obyciu raczej łagodna, lecz nie sposób było odmówić jej cech typowych dla podopiecznych Gryffindora. Niepozorność była jej mocną stroną, na pierwszy rzut oka ciężko było przypisać jej ponadprzeciętne zdolności magiczne. Wojna zresztą zrobiła swoje i choć Sue preferowała rozwiązania pokojowe i wciąż prędzej sięgała właśnie po takie, niektóre sytuacje nie zostawiały innego wyjścia. Nad tym jednak mieli okazję rozmyślać każdego innego dnia - nie przed ślubem najlepszego przyjaciela!
Straciła rachubę czasu, zatracając się w transmutacji, lecz wracali już powoli do żywych i najcięższą część zadania mieli za sobą. Już zaczynała myśleć o stołach, ale plany szybko rozbiegły się na widok samego pana młodego.
- Lex! - zawołała na powitanie, niby lekko krzycząc, ale jej krzyk wciąż był na tyle łagodny, że od rzeczywistego krzyku oddalał się o grube mile. Pokręciła głową z absolutną pewnością. - Nie, w ogóle się tym nie przejmuj, masz na głowie cały ślub. Jest coraz lepiej, już normalnie, to było wieki temu - stwierdziła, bo już dwa czy trzy tygodnie po smoczej ospie była prawie w pełni sił - głównie dzięki Farleyowi. Przekrzywiła głowę, patrząc na tę męską dwójkę, stojącą ramię w ramię. - Chcesz odkurzyć transmutację? Te stoły powinny być rozciągliwe jak guma żeby je powiększyć - stwierdziła. - Zakład, że nie rozciągniesz nawet jednego? Julien na pewno sobie poradzi, ale ciebie musimy chyba trochę podszkolić - wyszczerzyła się; nic nie mogła poradzić, uwielbiała zakłady. - Proponuję każdy stół z dwóch stron, byle ich nie połamać.
- Na pewno. Jeśli coś zostanie, na pewno trafi tam, gdzie jest najbardziej potrzebne - nie miała żadnej wątpliwości, gdy rozmyślała o tym, wyjmując kolejne produkty z torby. Jakie piękne ziemniaki - zrozumiała ze słów Juliena, na co zaśmiała się pod nosem w rozbawieniu tuż przed tym, jak zaczęli siłować się z warzywami. A jakże, uśmiech dostrzegła we właściwym dla siebie czasie i odwzajemniła go z rasową pogodnością, utrzymywaną cały czas, nawet podczas przechodzenia w stan bojowy, gdy wyczuwała już atmosferę działania.
- Aha - odpowiedziała twierdząco, jakby nie było w tym nic dziwnego. - I dobrze, w ten sposób mogą się bronić, a bardzo często są obiektem okrutnych polowań przez cenne skorupy - wyjaśniła z wyczuwalnym smutkiem w głosie. Wciąż nie rozumiała, jak można było krzywdzić te wspaniałe stworzenia dla zwykłych pieniędzy. Paskudztwo! - W Danii udało mi się trafić na całą kolonię, chociaż to nie jest ich środowisko - wyznała, wspominając wyprawę - nota bene z ramienia Zakonu Feniksa. Na szczęście poparzenia ominęły ją i jej towarzyszkę, dzięki wiedzy Susanne wykonały zadanie bez uszczerbku na zdrowiu.
Z natury Lovegood też nie należała do typowo bojowych osobowości, jednak hogwarcka codzienność zmusiła ją do odnalezienia w sobie owego pierwiastka. Liczne docinki i uroki posyłane w plecy, w dodatku agresja wobec jej ukochanego brata bliźniaka... mieszanka niesprawiedliwości i braku serca postawiła na baczność upór oraz ducha walki, powoli wrastające w nią i nierozłączne. Objawiały się bez gwałtowności, nie wyglądała przecież na osobę groźną, wciąż była drobna i zwiewna, w obyciu raczej łagodna, lecz nie sposób było odmówić jej cech typowych dla podopiecznych Gryffindora. Niepozorność była jej mocną stroną, na pierwszy rzut oka ciężko było przypisać jej ponadprzeciętne zdolności magiczne. Wojna zresztą zrobiła swoje i choć Sue preferowała rozwiązania pokojowe i wciąż prędzej sięgała właśnie po takie, niektóre sytuacje nie zostawiały innego wyjścia. Nad tym jednak mieli okazję rozmyślać każdego innego dnia - nie przed ślubem najlepszego przyjaciela!
Straciła rachubę czasu, zatracając się w transmutacji, lecz wracali już powoli do żywych i najcięższą część zadania mieli za sobą. Już zaczynała myśleć o stołach, ale plany szybko rozbiegły się na widok samego pana młodego.
- Lex! - zawołała na powitanie, niby lekko krzycząc, ale jej krzyk wciąż był na tyle łagodny, że od rzeczywistego krzyku oddalał się o grube mile. Pokręciła głową z absolutną pewnością. - Nie, w ogóle się tym nie przejmuj, masz na głowie cały ślub. Jest coraz lepiej, już normalnie, to było wieki temu - stwierdziła, bo już dwa czy trzy tygodnie po smoczej ospie była prawie w pełni sił - głównie dzięki Farleyowi. Przekrzywiła głowę, patrząc na tę męską dwójkę, stojącą ramię w ramię. - Chcesz odkurzyć transmutację? Te stoły powinny być rozciągliwe jak guma żeby je powiększyć - stwierdziła. - Zakład, że nie rozciągniesz nawet jednego? Julien na pewno sobie poradzi, ale ciebie musimy chyba trochę podszkolić - wyszczerzyła się; nic nie mogła poradzić, uwielbiała zakłady. - Proponuję każdy stół z dwóch stron, byle ich nie połamać.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
odpowiedź na post Vincenta
Przed opuszczeniem naszej chatki, razem z Debbie, przeglądałem się w lustrze, by mieć pewność, że wyjściowa szata prezentuje się porządnie - wydawało mi się wówczas, że była elegancka i odpowiednia, lecz stanąwszy przy lordzie Prewett uświadomiłem sobie jak bardzo wydawała się przy nim skromna. No cóż, trudno. Nawet moje najdroższe szaty nie mogły równać się z materiałami na jakie stać było lorda nestora.
- Doprawdy? Byłem pewien, że widziałem jak je przygotowywano - odparłem zdziwiony, marszcząc brwi w zastanowieniu nad słowami Archibalda o przyniesionych przez siebie obrusach. Miał je w końcu ze sobą? Może byłyby bardziej eleganckie niż te, które mieli w Kurniku.
Przyglądałem się zawartości jednego z pudeł, gdy uzdrowiciel podszedł do drzwi, aby zganić swoje dzieci, Molly i Winnie, a następnie podzielił się ze mną zabawnym spostrzeżeniem o wychowywaniu. Nie mógł wiedzieć, że te słowa przyprawią mnie o zimny dreszcz i ukłucie w piersi - bo oddałbym wszystko, by móc teraz tak jak on ganić swoją córkę za to, ze biega i bywa niesforna. Każdego dnia zastanawiałem się jaka byłaby dzisiaj. Miałaby właśnie niespełna osiem lat. Tyle, ile miała Debbie. Może nawet urodziły się w tym samym roku.
Żałuję, że nie miałem okazji się o tym przekonać, cisnęło mi się na usta, zachowałem to dla siebie. Na moich ustach pojawił się jedynie blady uśmiech.
- Małe dzieci, to mały kłopot. Duże dzieci, to duży kłopot. Poczekaj aż dorosną - powiedziałem zamiast tego, czując ból, że sam się o tym nie przekonam.
Pojawienie się Vincenta oderwało moje myśli od wspomnień i przywróciło do teraźniejszości - mieliśmy zająć się przygotowaniami do wesela Alexandra i Idy.
- Spokojnie, Vincent, jeszcze zostało trochę czasu. Ze wszystkim zdążymy. Jest dużo rąk do pomocy - uspokoiłem przyjaciela i sam zsunąłem z ramion marynarkę, aby nie ograniczała mi ruchów. - Zaczekaj na razie, pójdę po obrusy i postawisz kwiaty na stole. Pomożesz nam nakryć i przystroimy salę. Tak pójdzie nam wszystkim szybciej i nie będziemy sobie wzajemnie przeszkadzać - zaproponowałem, zwracając się zarówno do Rineharta, jak i Prewetta. Współpracując we trójkę mogliśmy wykorzystać pozostały czas o wiele produktywniej. Miałem nadzieję, że się ze mną zgodzą. - Pójdę poszukać obrusów i zapytam o wazony - powiedziałem i czekając na kolejne pytania na kilka minut opuściłem jadalnię, by znaleźć wspomniane obrusy. Wróciłem z naręczem wyprasowanego, śnieżnobiałego materiału, a razem ze mną starsza czarownica, która przedstawiła się jako ciotka panny młodej - pod pachą trzymała jeden ozdobny wazon, zaś czarem wprawiła kilka kolejnych w ruch. Wcześniej byłem świadkiem jak innym zaklęciem je rozmnożyła. Transmutacja była ciekawą dziedziną. Wyjątkowo przydatną w życiu codziennym.
Bez zbędnej zwłoki zabrałem się za nakrywanie powiększonych wcześniej stołów śnieżnobiałymi obrusami, pilnując, aby rozłożyć je równo z każdej strony.
Przed opuszczeniem naszej chatki, razem z Debbie, przeglądałem się w lustrze, by mieć pewność, że wyjściowa szata prezentuje się porządnie - wydawało mi się wówczas, że była elegancka i odpowiednia, lecz stanąwszy przy lordzie Prewett uświadomiłem sobie jak bardzo wydawała się przy nim skromna. No cóż, trudno. Nawet moje najdroższe szaty nie mogły równać się z materiałami na jakie stać było lorda nestora.
- Doprawdy? Byłem pewien, że widziałem jak je przygotowywano - odparłem zdziwiony, marszcząc brwi w zastanowieniu nad słowami Archibalda o przyniesionych przez siebie obrusach. Miał je w końcu ze sobą? Może byłyby bardziej eleganckie niż te, które mieli w Kurniku.
Przyglądałem się zawartości jednego z pudeł, gdy uzdrowiciel podszedł do drzwi, aby zganić swoje dzieci, Molly i Winnie, a następnie podzielił się ze mną zabawnym spostrzeżeniem o wychowywaniu. Nie mógł wiedzieć, że te słowa przyprawią mnie o zimny dreszcz i ukłucie w piersi - bo oddałbym wszystko, by móc teraz tak jak on ganić swoją córkę za to, ze biega i bywa niesforna. Każdego dnia zastanawiałem się jaka byłaby dzisiaj. Miałaby właśnie niespełna osiem lat. Tyle, ile miała Debbie. Może nawet urodziły się w tym samym roku.
Żałuję, że nie miałem okazji się o tym przekonać, cisnęło mi się na usta, zachowałem to dla siebie. Na moich ustach pojawił się jedynie blady uśmiech.
- Małe dzieci, to mały kłopot. Duże dzieci, to duży kłopot. Poczekaj aż dorosną - powiedziałem zamiast tego, czując ból, że sam się o tym nie przekonam.
Pojawienie się Vincenta oderwało moje myśli od wspomnień i przywróciło do teraźniejszości - mieliśmy zająć się przygotowaniami do wesela Alexandra i Idy.
- Spokojnie, Vincent, jeszcze zostało trochę czasu. Ze wszystkim zdążymy. Jest dużo rąk do pomocy - uspokoiłem przyjaciela i sam zsunąłem z ramion marynarkę, aby nie ograniczała mi ruchów. - Zaczekaj na razie, pójdę po obrusy i postawisz kwiaty na stole. Pomożesz nam nakryć i przystroimy salę. Tak pójdzie nam wszystkim szybciej i nie będziemy sobie wzajemnie przeszkadzać - zaproponowałem, zwracając się zarówno do Rineharta, jak i Prewetta. Współpracując we trójkę mogliśmy wykorzystać pozostały czas o wiele produktywniej. Miałem nadzieję, że się ze mną zgodzą. - Pójdę poszukać obrusów i zapytam o wazony - powiedziałem i czekając na kolejne pytania na kilka minut opuściłem jadalnię, by znaleźć wspomniane obrusy. Wróciłem z naręczem wyprasowanego, śnieżnobiałego materiału, a razem ze mną starsza czarownica, która przedstawiła się jako ciotka panny młodej - pod pachą trzymała jeden ozdobny wazon, zaś czarem wprawiła kilka kolejnych w ruch. Wcześniej byłem świadkiem jak innym zaklęciem je rozmnożyła. Transmutacja była ciekawą dziedziną. Wyjątkowo przydatną w życiu codziennym.
Bez zbędnej zwłoki zabrałem się za nakrywanie powiększonych wcześniej stołów śnieżnobiałymi obrusami, pilnując, aby rozłożyć je równo z każdej strony.
becomes law
resistance
becomes duty
Archibald nie wybrał takiego garnituru celowo. Nie zależało mu na pokazaniu swojej pozycji w magicznym społeczeństwie, która zresztą była dość chwiejna. Po prostu takie ubrania miał w swojej szafie, na takie materiały Prewettowie składali zamówienie odkąd tylko sięgał pamięcią – nawet nie był do końca świadomy jak drogie tak naprawdę były, chociaż (teoretycznie) sprawował pieczę nad rodzinnym majątkiem. Na razie musiał się w tej kwestii wysługiwać bardziej doświadczonymi czarodziejami, ale już pomału zaczynał rozumieć te wszystkie cyferki i tabelki.
– Najwidoczniej zaszła jakaś pomyłka. Nie szkodzi, te zabiorę z powrotem do Weymouth – machnął ręką, bo nie uważał tego nieporozumienia za coś na tyle ważnego, by poświęcić mu więcej czasu. Pracy i tak mieli wystarczająco dużo.
– Tak mówisz? Mam nadzieję, że nie masz racji – zaśmiał się, bo jego dzieci już teraz bywały niesforne, więc trochę się obawiał, co takiego mogła im przynieść przyszłość. – Masz dzieci? – Podpytał, bo słowa Cedrica brzmiały tak, jakby mówił z doświadczenia, chociaż wyglądał zbyt młodo, żeby mieć dzieci dużo starsze od jego własnych.
Wtedy dołączył do nich młody Rineheart – Archibald jeszcze nie miał okazji go bliżej poznać, ale listownie sprawiał wrażenie niezwykle sympatycznego człowieka. – Dzień dobry, Vincencie. Tak, tak, jeszcze jest trochę czasu – uspokoił go, wyciągając z pudeł kilka płaskich obiadowych talerzy. Białych, tradycyjnych, ale jednocześnie eleganckich. – No właśnie, darujmy sobie te tytuły, nie występuję tu jako oficjalny gość – posłał Vincentowi lekki uśmiech, podając mu dłoń. – Archibald – pasja do zielarstwa była wystarczającym powodem, żeby przejść z mężczyzną na ty, poza tym był synem Kierana i… – Vincent – powtórzył, robiąc większe oczy. – Vincent Rineheart? Czy to nie tobie zawsze wybuchał kociołek na eliksirach? Jak mogłem cię nie rozpoznać, Vinc! Kopę lat! Gdzie się podziewałeś? – Ożywił się nagle, klepiąc mężczyznę przyjacielsko po ramieniu. Ostatni raz go widział w siódmej klasie, a od tego czasu minęło przecież kilkanaście lat. Zmienił się, dojrzał, zresztą tak jak Archibald. – Uwielbiam wrzosy. O, a te astry jakie dorodne! A skąd wziąłeś takiego pięknego rozchodnika o tej porze roku? – Zachwycił się, na moment zapominając po co właściwie tutaj przyszedł, ale dość szybko się opamiętał. – Tak, przyniosłem kilka wazonów, powinny być tam obok pudła z widelcami do ryb – odparł, wskazując na duży stos kartonów dużych, mniejszych, średnich.
– O, idealne te obrusy – skwitował, obserwując jak Cedric kładzie je na długich stołach. – Zacznę kłaść talerze – wyjął resztę płaskich talerzy i dopiero kiedy stały w słupku na stole, odważył się rzucić odpowiednie zaklęcie, by powędrowały na swoje miejsca.
– Najwidoczniej zaszła jakaś pomyłka. Nie szkodzi, te zabiorę z powrotem do Weymouth – machnął ręką, bo nie uważał tego nieporozumienia za coś na tyle ważnego, by poświęcić mu więcej czasu. Pracy i tak mieli wystarczająco dużo.
– Tak mówisz? Mam nadzieję, że nie masz racji – zaśmiał się, bo jego dzieci już teraz bywały niesforne, więc trochę się obawiał, co takiego mogła im przynieść przyszłość. – Masz dzieci? – Podpytał, bo słowa Cedrica brzmiały tak, jakby mówił z doświadczenia, chociaż wyglądał zbyt młodo, żeby mieć dzieci dużo starsze od jego własnych.
Wtedy dołączył do nich młody Rineheart – Archibald jeszcze nie miał okazji go bliżej poznać, ale listownie sprawiał wrażenie niezwykle sympatycznego człowieka. – Dzień dobry, Vincencie. Tak, tak, jeszcze jest trochę czasu – uspokoił go, wyciągając z pudeł kilka płaskich obiadowych talerzy. Białych, tradycyjnych, ale jednocześnie eleganckich. – No właśnie, darujmy sobie te tytuły, nie występuję tu jako oficjalny gość – posłał Vincentowi lekki uśmiech, podając mu dłoń. – Archibald – pasja do zielarstwa była wystarczającym powodem, żeby przejść z mężczyzną na ty, poza tym był synem Kierana i… – Vincent – powtórzył, robiąc większe oczy. – Vincent Rineheart? Czy to nie tobie zawsze wybuchał kociołek na eliksirach? Jak mogłem cię nie rozpoznać, Vinc! Kopę lat! Gdzie się podziewałeś? – Ożywił się nagle, klepiąc mężczyznę przyjacielsko po ramieniu. Ostatni raz go widział w siódmej klasie, a od tego czasu minęło przecież kilkanaście lat. Zmienił się, dojrzał, zresztą tak jak Archibald. – Uwielbiam wrzosy. O, a te astry jakie dorodne! A skąd wziąłeś takiego pięknego rozchodnika o tej porze roku? – Zachwycił się, na moment zapominając po co właściwie tutaj przyszedł, ale dość szybko się opamiętał. – Tak, przyniosłem kilka wazonów, powinny być tam obok pudła z widelcami do ryb – odparł, wskazując na duży stos kartonów dużych, mniejszych, średnich.
– O, idealne te obrusy – skwitował, obserwując jak Cedric kładzie je na długich stołach. – Zacznę kłaść talerze – wyjął resztę płaskich talerzy i dopiero kiedy stały w słupku na stole, odważył się rzucić odpowiednie zaklęcie, by powędrowały na swoje miejsca.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
| 08.11.57, z Susanne i Julienem
Alex spojrzał się na Sue badawczo, lekko mrużąc powieki przy wysłuchiwaniu jej zapewnień. Zawsze to robił i nie zamierzał przestać.
– To, że jutro mam wziąć ślub wcale nie usprawiedliwiałoby jakiegokolwiek zaniedbania względem przyjaciół – oznajmił, jednak nie czynił tego z surową powagą, a raczej ze szczerością. Wydawało się jednak, że panna Lovegood nie była zdolna okłamać go w tym temacie, więc postanowił odpuścić zadręczanie jej medycznymi wywiadami. W istocie, wyglądała dobrze.
Był przyzwyczajony do tego, że Julien wybuchał emocjami, toteż był przygotowany na coś pokroju tego uwieszenia się na jego brakach przez Francuza. Alexander wygiął ku górze brew, zerkając z nieznacznym rozbawieniem na de Lapina, a później ponownie spoglądając na znacznie większy niż wcześniej pokój dzienny.
– Je l'aime bien. Je pense que c'est exactement ce dont nous avons besoin – odparł, także zarzucając ramię na Juliena i z uśmiechem na ustach wodząc znów spojrzeniem po powiększonym pomieszczeniu. Tak, zdecydowanie był zadowolony z efektu. Nie była to co prawda sala balowa, ale przecież jej nie potrzebowali: z odpowiednią pomysłowością i kilkoma wprawnymi różdżkami byli w stanie w pełni wykorzystać to, co mieli już dostępne, czyli na dobrą sprawę cały dom.
To, jak potrafili się z Julienem zapomnieć zrozumiał dopiero kiedy znów odezwała się Susanne. Zachowali się całkowicie nietaktownie tak po prostu przerzucając się na francuski, choć Farley musiał przyznać, że rozmawianie z Julienem w jego ojczystym języku było dla Alexandra niezwykle naturalnym. Już otwierał usta żeby przeprosić czarownicę, ale ta zamknęła mu je niezwykle skutecznie. Młody Gwardzista zamrugał dwukrotnie, prędko, przez krótką chwilę pozostając w stanie zabitego gwoździa. Refleks miał jednak niezgorszy.
– Pfff – prychnął, machając tą ręką, którą nie trzymał się Juliena. – Zapomniasz z kim rozmawiasz. Mam naturalny talent do transmutacji – powiedział, pewny siebie, a tedy jego twarz i włosy zaczęły się zmieniać. Po chwili zamiast Alexandra do Susanne szczerzyła się bliźniacza kopia Juliena, tylko trochę wyższa niż stojący tuż obok oryginał. – Uznaję ten zakład za obowiązujący – oznajmił, puszczając de Lapina i wyciągając ku Sue rękę. – Julien, przetnij – oznajmił, decydując się na przypieczętowanie umowy. – Jeżeli uda mi się wyciągnąć przynajmniej jeden stół tak, aby był dwa razy dłuższy to... hm... Sue, Sue, Sue, moja droga, jeśli przegrasz to przez resztę listopada pomożesz mi w odgnomianiu lecznicy – zawyrokował, uznając to za wystarczającą cenę za jej nadchodzącą sromotną porażkę. Był wręcz pewien, że mu się uda.
Alex spojrzał się na Sue badawczo, lekko mrużąc powieki przy wysłuchiwaniu jej zapewnień. Zawsze to robił i nie zamierzał przestać.
– To, że jutro mam wziąć ślub wcale nie usprawiedliwiałoby jakiegokolwiek zaniedbania względem przyjaciół – oznajmił, jednak nie czynił tego z surową powagą, a raczej ze szczerością. Wydawało się jednak, że panna Lovegood nie była zdolna okłamać go w tym temacie, więc postanowił odpuścić zadręczanie jej medycznymi wywiadami. W istocie, wyglądała dobrze.
Był przyzwyczajony do tego, że Julien wybuchał emocjami, toteż był przygotowany na coś pokroju tego uwieszenia się na jego brakach przez Francuza. Alexander wygiął ku górze brew, zerkając z nieznacznym rozbawieniem na de Lapina, a później ponownie spoglądając na znacznie większy niż wcześniej pokój dzienny.
– Je l'aime bien. Je pense que c'est exactement ce dont nous avons besoin – odparł, także zarzucając ramię na Juliena i z uśmiechem na ustach wodząc znów spojrzeniem po powiększonym pomieszczeniu. Tak, zdecydowanie był zadowolony z efektu. Nie była to co prawda sala balowa, ale przecież jej nie potrzebowali: z odpowiednią pomysłowością i kilkoma wprawnymi różdżkami byli w stanie w pełni wykorzystać to, co mieli już dostępne, czyli na dobrą sprawę cały dom.
To, jak potrafili się z Julienem zapomnieć zrozumiał dopiero kiedy znów odezwała się Susanne. Zachowali się całkowicie nietaktownie tak po prostu przerzucając się na francuski, choć Farley musiał przyznać, że rozmawianie z Julienem w jego ojczystym języku było dla Alexandra niezwykle naturalnym. Już otwierał usta żeby przeprosić czarownicę, ale ta zamknęła mu je niezwykle skutecznie. Młody Gwardzista zamrugał dwukrotnie, prędko, przez krótką chwilę pozostając w stanie zabitego gwoździa. Refleks miał jednak niezgorszy.
– Pfff – prychnął, machając tą ręką, którą nie trzymał się Juliena. – Zapomniasz z kim rozmawiasz. Mam naturalny talent do transmutacji – powiedział, pewny siebie, a tedy jego twarz i włosy zaczęły się zmieniać. Po chwili zamiast Alexandra do Susanne szczerzyła się bliźniacza kopia Juliena, tylko trochę wyższa niż stojący tuż obok oryginał. – Uznaję ten zakład za obowiązujący – oznajmił, puszczając de Lapina i wyciągając ku Sue rękę. – Julien, przetnij – oznajmił, decydując się na przypieczętowanie umowy. – Jeżeli uda mi się wyciągnąć przynajmniej jeden stół tak, aby był dwa razy dłuższy to... hm... Sue, Sue, Sue, moja droga, jeśli przegrasz to przez resztę listopada pomożesz mi w odgnomianiu lecznicy – zawyrokował, uznając to za wystarczającą cenę za jej nadchodzącą sromotną porażkę. Był wręcz pewien, że mu się uda.
Uniósł brwi zszokowany, sądził, że takie umiejętności stworzeń były raczej bajkami dla dzieci. Gdyby bardziej uważał na zajęciach, to może by teraz nie dziwił się prawie jak mugol. – One naprawdę mają te… szafiry, rubiny i diamenty na sobie? – zapytał zaciekawiony, zastanawiając się, jak ciekawie wyglądałby taki krab przed domem. Właściwie... to nawet nie wiedział, jak naprawdę wyglądały, jedynie z rycin coś kojarzył. – Ile liczy sobie taka… kolonia? – zadał kolejne pytanie, pogrążając się intensywnie w myślach o wyobrażeniu jakiejś jaskini lub basenu pełnego takich stworzeń, przecież to musiało wyglądać magicznie! A do tego cały teatr ognia… Choć teatr ognia dopiero miał się zacząć, szczególnie po propozycji, jaką postanowiła wysnuć panna Lovegood. Mały zakład nigdy nikomu nie zaszkodził, a i mógł przynieść całkiem sporo zabawy. De Lapin pokiwał głową na francuską sentencję, ciesząc się, że przyjacielowi ich praca przypadła do gustu, choć sam jakby całkowicie zapomniał, że przecież ich towarzyszka nie zrozumiała niczego. Przysłuchiwał się rozmowie i nawet miał się wtrącić kilka razy, lecz po prostu uśmiechał się, wisząc na Alexie, a po chwili na kopii samego siebie. – A jakie to było wygodne, żeby zaliczyć uroki – zauważył, puszczając oko do swojego wyższego odbicia. Chociaż Farleyowi brakowało teraz piątej klepki, o ile można tak w pewnym sensie nazwać utratę pamięci, tak dla de Lapina szkolne wspomnienia wciąż były żywe i klarowne. – I kradł mi przepiękne panie… - westchnął nieco rozżalony, pamiętając, co też Lex potrafił wyczyniać ze swoją wrodzoną umiejętnością. Dobry metamorfomag nie tylko zmienia swój wizerunek, musi być również wybitnym aktorem, a to również były Selwyn miał we krwi. Julien zmarszczył nieco nosek, udając zdenerwowanie, lecz w rzeczywistości absolutnie mu ta cała sytuacji nie przeszkadzała. Nawet ciekawie oglądało się siebie samego, czasami było to nawet lepsze od lustra. Puszczony, poprawił koszulę, nieco krzywiąc się na fakt braku swojego prywatnego wieszaka, ale przecież nie można było całe życie wykorzystywać kogoś jako wsparcia. - To może ja stanę się sędzią tego pojedynku i przy okazji powielę krzesła? – zaproponował, a zaraz potem przyjął wręcz bojową pozycję, którą podpatrzył podczas jednego z przedstawień teatralnych i niczym jakiś dalekowschodni mistrz walki skierował się do przecięcia dłoni. – A jeśli wygra Sue, to na poprawiny zakładasz przykrótkie pomarańczowe szorty! – dodał, ułamek przed tym gdy jego ręka rozdzieliła „zakład”. – Przypieczętowane! – obwieścił, nie przyjmując żadnego sprzeciwu. Już kilka razy ktoś mu opowiadał o tych sławetnych szortach, więc trzeba to było wreszcie wykorzystać. Cofnął się o kilka kroków z lekka chochlikowym uśmiechem, zaraz potem przyjmując teatralną mimikę, godną malutkiego i słodkiego aniołka. Wskoczył na jedno z krzeseł, podnosząc wymownie różdżkę na góry, chyba absolutnie wczuwając się w rolę sędziego. Szybkie, niewerbalne Sonorus i… – Zapraszam… Alexandra Farleya do lewej części stołu, zaś Susanne Lovegood do prawej – zakrzyknął donośnie, zupełnie jakby zaraz wokół nich miała znaleźć się liczna publika. – Znają państwo zasady, prawda? Proszę się ukłonić, następnie różdżki w górę i na mój znak, mogą państwo zaczynać – mówił całkiem poważnie, starając się zabrzmieć najbardziej dojrzale, jak tylko potrafił. Dał zawodnikom kilka chwil na dokonanie swych akcji, ewentualnie na krótkie hasła, które mogli rzucić. – Gotowi? ZACZYNAJCIE!
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Powoli pokiwała głową w odpowiedzi, połowicznie zatopiona w swoim świecie i wspomnieniu wyprawy do Danii. Zastanawiała się, czy ogniste kraby dalej tam są. - Tak - uzupełniła za chwilę, wracając do żywych. - I przez te klejnoty mało kto zwraca uwagę na ich urocze pyszczki - wyraziła swoje rozczarowanie tym faktem układając usta w podkówkę. Rzeczywiście, już jeden okaz robił wrażenie, cała grupa przedstawiała się jeszcze okazalej, kryształy lśniły na ich skorupach, przypominając kolorowe szkiełka, jakie wieszała pod sufitem. - Różnie, raczej nie są zbyt liczne, to bardzo rzadkie stworzenia - zwłaszcza poza Fidżi, a to aż przy Australii. Ta, którą widziałam to było może... piętnaście? - spróbowała oszacować. - Na pewno nie więcej niż dwadzieścia.
Po usłyszeniu obcojęzycznej wymiany zdań oczywiście przetłumaczyła je na własny język.
Bezwiednie pokiwała głową, z nieobecnym spojrzeniem pełnym zastanowienia - potwierdzała, że kalosze na pewno podziurawiły się przez te wszystkie emocje, po prostu nie mogły ustać w miejscu. Ona to dobrze znała, buty znikały jej często, zwłaszcza za czasów Hogwartu, a potem znajdowała je tu i tam, gdy już były tak zmęczone, że nie miały siły od niej uciekać. Dziwne zjawisko. Wróciła do swoich czarujących towarzyszy, poświęcając uwagę na powrót transmutacji oraz świeżo wymyślonemu wyzwaniu. Z zainteresowaniem obserwowała przemianę Alexandra, jak zawsze zafascynowana metamorfomagią, która pozostawała niemożliwym do spełnienia marzeniem. Aż wydała z siebie tęskne westchnienie, nie biorąc pod uwagę jednego szczegółu - Julien mógł przecież pomyśleć, że to do niego (zwielokrotnionego) tak wzdycha. Ups. Nie dotarła do tego wniosku wcale, ani prędzej, ani później, żyjąc w błogiej nieświadomości.
- Hmffff, myślisz, że zmieniając się w Julka przejmiesz jego transmutacyjne zdolności? - zapytała, udając, że wcale nie jest pod wrażeniem tego pokazu (wyraźnie było widać i słychać - po westchnieniu - że jest). - Zobaczymy, co z twoim naturalnym talentem - powiedziała niewinnie.
- Wspaniale! - stwierdziła entuzjastycznie na propozycję sędziowania i z zachwytem obserwowała te nietypowe ruchy. No, i to był odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu, wspaniały gwarant zakładu! Wysłuchała propozycji Alexandra, na którą krótko i stanowczo kiwnęła głową. Świetnie, poćwiczy trochę, na kondycje odgnomianie dobrze zrobi, chociaż gnomów jej było trochę szkoda - ale zakład to zakład, zawsze były ryzyko. Chwyciła dłoń przyjaciela. - I dziurawe kalosze - dodała do propozycji Juliena. No wspaniale to ugrali!
Zgodnie z poleceniem sędziego udała się do prawej części stołu, różdżkę wsadziła między zęby i potarła o siebie dłonie, przygotowując się do czarowania. Zwiewnym ukłonem, zakończonym eleganckim gestem wolnej dłoni, rozpoczęła ten występ, już kierując różdżkę na stół, by skupić się na jego strukturze, na twardym drewnie, ze sztywnego materiału chcąc wydobyć zupełnie inne właściwości. Zaklęcie bez gwałtowności objęło stół, powoli rozpościerając się po blacie i gdy byli już gotowi - ciągnęła różdżkę do siebie z całych sił, mocno, by tylko rozciągnąć ten stół! Wiedziała, że jej się uda, ale Alex? Zobaczymy!
| rzucam k3 na powodzenie ze strony Alexandra.
k1 - Farleylama, nic ci nie wyszło
k2 - trochę się udało, a trochę nie, musisz to chyba poprawić
k3 - Król Alexander I fenomenalnie rozciąga stół, tłum (krzeseł) szaleje! Jesteś prawdziwym władcą Kurnika.
Po usłyszeniu obcojęzycznej wymiany zdań oczywiście przetłumaczyła je na własny język.
- Alors, qu'en penses-tu? - Hej, co tak węszysz?
- Je l'aime bien. Je pense que c'est exactement ce dont nous avons besoin - Tak jakoś. Chciałem znaleźć kalosze na ślub, ale wszystkie są dziurawe, chyba z ekscytacji.
- Je l'aime bien. Je pense que c'est exactement ce dont nous avons besoin - Tak jakoś. Chciałem znaleźć kalosze na ślub, ale wszystkie są dziurawe, chyba z ekscytacji.
Bezwiednie pokiwała głową, z nieobecnym spojrzeniem pełnym zastanowienia - potwierdzała, że kalosze na pewno podziurawiły się przez te wszystkie emocje, po prostu nie mogły ustać w miejscu. Ona to dobrze znała, buty znikały jej często, zwłaszcza za czasów Hogwartu, a potem znajdowała je tu i tam, gdy już były tak zmęczone, że nie miały siły od niej uciekać. Dziwne zjawisko. Wróciła do swoich czarujących towarzyszy, poświęcając uwagę na powrót transmutacji oraz świeżo wymyślonemu wyzwaniu. Z zainteresowaniem obserwowała przemianę Alexandra, jak zawsze zafascynowana metamorfomagią, która pozostawała niemożliwym do spełnienia marzeniem. Aż wydała z siebie tęskne westchnienie, nie biorąc pod uwagę jednego szczegółu - Julien mógł przecież pomyśleć, że to do niego (zwielokrotnionego) tak wzdycha. Ups. Nie dotarła do tego wniosku wcale, ani prędzej, ani później, żyjąc w błogiej nieświadomości.
- Hmffff, myślisz, że zmieniając się w Julka przejmiesz jego transmutacyjne zdolności? - zapytała, udając, że wcale nie jest pod wrażeniem tego pokazu (wyraźnie było widać i słychać - po westchnieniu - że jest). - Zobaczymy, co z twoim naturalnym talentem - powiedziała niewinnie.
- Wspaniale! - stwierdziła entuzjastycznie na propozycję sędziowania i z zachwytem obserwowała te nietypowe ruchy. No, i to był odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu, wspaniały gwarant zakładu! Wysłuchała propozycji Alexandra, na którą krótko i stanowczo kiwnęła głową. Świetnie, poćwiczy trochę, na kondycje odgnomianie dobrze zrobi, chociaż gnomów jej było trochę szkoda - ale zakład to zakład, zawsze były ryzyko. Chwyciła dłoń przyjaciela. - I dziurawe kalosze - dodała do propozycji Juliena. No wspaniale to ugrali!
Zgodnie z poleceniem sędziego udała się do prawej części stołu, różdżkę wsadziła między zęby i potarła o siebie dłonie, przygotowując się do czarowania. Zwiewnym ukłonem, zakończonym eleganckim gestem wolnej dłoni, rozpoczęła ten występ, już kierując różdżkę na stół, by skupić się na jego strukturze, na twardym drewnie, ze sztywnego materiału chcąc wydobyć zupełnie inne właściwości. Zaklęcie bez gwałtowności objęło stół, powoli rozpościerając się po blacie i gdy byli już gotowi - ciągnęła różdżkę do siebie z całych sił, mocno, by tylko rozciągnąć ten stół! Wiedziała, że jej się uda, ale Alex? Zobaczymy!
| rzucam k3 na powodzenie ze strony Alexandra.
k1 - Farleylama, nic ci nie wyszło
k2 - trochę się udało, a trochę nie, musisz to chyba poprawić
k3 - Król Alexander I fenomenalnie rozciąga stół, tłum (krzeseł) szaleje! Jesteś prawdziwym władcą Kurnika.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
The member 'Susanne Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Alexander uniósł wyżej brew, zerkając na Juliena. I unosił ją tak wyżej i wyżej, ostatecznie parskając śmiechem.
– Nie wiem czy bardziej nie jestem zaskoczony faktem, że udało ci się namówić mnie do oszukiwania na egzaminach, czy też tym, że jak zwykle wracamy do tematu nadobnych czarownic – pokręcił lekko głową, a jego spojrzenie mimowolnie zahaczyło o dość niezorientowaną w tych zerknięciach Susanne. Doprawdy, ciekawiło go, co też ten Julien się tak kręcił koło Lovegood, bo znając Francuza to pewnie po to, by dołączyć kolejną duszę do adorowania w wierszach. Nie do końca rozumiał jak de Lapin był zdolny do posiadania tak wielu muz, ale osobiście nie pytał, nie oceniał. Grunt, że nikomu nie działa się przez to krzywda – do czasu oczywiście kiedy nie następowało coś brutalnego, co łamało przyjacielowi serce i wrzucało go w odmęty smutnej poezji... do czasu odnalezienia nowego obiektu do wzdychania doń.
Powinien był jednak wiedzieć, że nawet mimo łączącej ich przeszłości – choć Farleyowi znanej z opowieści – Julien nie zawaha się przed wpuszczeniem go w jakieś przysłowiowe maliny. I w ten sposób w moment wraz z Susanne zawiązali sojusz przeciw wydziedziczonemu szlachcicowi, sojusz na szorty i dziurawe kalosze: Gwardzista tylko zdążył otworzyć usta w celu zaprotestowania, lecz nim zdążył wydobyć z siebie choćby dźwięk to było po wszystkim. Zakład został przypieczętowany, Julien mianował się sędzią, a Alexandrowi pozostało jedynie zacisnąć usta, wywrócić oczami i i skupić się na tym, by poszło im w pięty.
Alex stanął przy stole, obracając w palcach hikorową różdżkę, która przy tym ruchu wydała z siebie cichy świst. Zaraz złapał ją porządnie i tak jak etykieta pojedynkowa nakazywała, skłonił się przeciwniczce, a następnie ustawił w doskonale wystudiowanej pojedynkowej pozie. Kąciki ust drgnęły mu nieco na bojowe przygotowania Susanne i całą atmosferę tego zakładu, jednak zaraz przestało mu być tak wesoło.
Zaklęcie Farleya okazało się dokumentną klapą. Zrozumiał to dość prędko, mina mu zrzedła, a że wyglądał wciąż jak Julien to wyglądało to dość dziwnie. Susanne przy tym poszło jak z płatka, nieożywiona materia bez problemu słuchała się jej, a Alexander wiedział już, że nie dość że przegrał to jeszcze zrobił (i zrobi) z siebie pośmiewisko. Schował prędko różdżkę i odmienił się do swojej postaci, z mieszanką zawstydzenia i złości na samego siebie wbijając wzrok w buty. Czuł, że powinien był podołać czemuś tak prostemu, a poczucie porażki chwilowo zmusiło go do umknięcia gdzieś i wytarzania się we własnym wstydzie.
– Wygrałaś, gratulacje. Tylko nie każcie mi się tak wystroić jutro, bo Ida będzie niepocieszona. I w sumie to pójdę gdzieś gdzie się bardziej przydam, nie będę przeszkadzał – rzucił krótko, uśmiechnął się nieco wymuszenie do towarzyszącej mu dwójki i odwrócił na pięcie, najzwyczajniej w świecie opuszczając pomieszczenie. Taki wstyd, dobrze, że przynajmniej nie wysadził stołu jak to było z szachową figurką przy nauce numerologii u Ollivandera.
| zt
– Nie wiem czy bardziej nie jestem zaskoczony faktem, że udało ci się namówić mnie do oszukiwania na egzaminach, czy też tym, że jak zwykle wracamy do tematu nadobnych czarownic – pokręcił lekko głową, a jego spojrzenie mimowolnie zahaczyło o dość niezorientowaną w tych zerknięciach Susanne. Doprawdy, ciekawiło go, co też ten Julien się tak kręcił koło Lovegood, bo znając Francuza to pewnie po to, by dołączyć kolejną duszę do adorowania w wierszach. Nie do końca rozumiał jak de Lapin był zdolny do posiadania tak wielu muz, ale osobiście nie pytał, nie oceniał. Grunt, że nikomu nie działa się przez to krzywda – do czasu oczywiście kiedy nie następowało coś brutalnego, co łamało przyjacielowi serce i wrzucało go w odmęty smutnej poezji... do czasu odnalezienia nowego obiektu do wzdychania doń.
Powinien był jednak wiedzieć, że nawet mimo łączącej ich przeszłości – choć Farleyowi znanej z opowieści – Julien nie zawaha się przed wpuszczeniem go w jakieś przysłowiowe maliny. I w ten sposób w moment wraz z Susanne zawiązali sojusz przeciw wydziedziczonemu szlachcicowi, sojusz na szorty i dziurawe kalosze: Gwardzista tylko zdążył otworzyć usta w celu zaprotestowania, lecz nim zdążył wydobyć z siebie choćby dźwięk to było po wszystkim. Zakład został przypieczętowany, Julien mianował się sędzią, a Alexandrowi pozostało jedynie zacisnąć usta, wywrócić oczami i i skupić się na tym, by poszło im w pięty.
Alex stanął przy stole, obracając w palcach hikorową różdżkę, która przy tym ruchu wydała z siebie cichy świst. Zaraz złapał ją porządnie i tak jak etykieta pojedynkowa nakazywała, skłonił się przeciwniczce, a następnie ustawił w doskonale wystudiowanej pojedynkowej pozie. Kąciki ust drgnęły mu nieco na bojowe przygotowania Susanne i całą atmosferę tego zakładu, jednak zaraz przestało mu być tak wesoło.
Zaklęcie Farleya okazało się dokumentną klapą. Zrozumiał to dość prędko, mina mu zrzedła, a że wyglądał wciąż jak Julien to wyglądało to dość dziwnie. Susanne przy tym poszło jak z płatka, nieożywiona materia bez problemu słuchała się jej, a Alexander wiedział już, że nie dość że przegrał to jeszcze zrobił (i zrobi) z siebie pośmiewisko. Schował prędko różdżkę i odmienił się do swojej postaci, z mieszanką zawstydzenia i złości na samego siebie wbijając wzrok w buty. Czuł, że powinien był podołać czemuś tak prostemu, a poczucie porażki chwilowo zmusiło go do umknięcia gdzieś i wytarzania się we własnym wstydzie.
– Wygrałaś, gratulacje. Tylko nie każcie mi się tak wystroić jutro, bo Ida będzie niepocieszona. I w sumie to pójdę gdzieś gdzie się bardziej przydam, nie będę przeszkadzał – rzucił krótko, uśmiechnął się nieco wymuszenie do towarzyszącej mu dwójki i odwrócił na pięcie, najzwyczajniej w świecie opuszczając pomieszczenie. Taki wstyd, dobrze, że przynajmniej nie wysadził stołu jak to było z szachową figurką przy nauce numerologii u Ollivandera.
| zt
Już po zakładzie zrobiło jej się trochę smutno - wcale nie chciała tak urządzić Alexandra, poza tym przecież wiedziała, że jest zdolniachą... choć chyba równie dobrze wiedziała, że w transmutacji nie przoduje. Może czuła się trochę wyjątkowo, posiadając tak rozległą wiedzę w tej dziedzinie, czasami i ona potrzebowała tej wyjątkowości - w końcu nie była ekspertką ani z obrony, ani uroków, ani leczenia, mimo wszystko nawet z opieki nad magicznymi stworzeniami. Nawet jeśli wcale nie chciała się chełpić i wywyższać - czy właśnie to zrobiła? Miała świadomość, że manipulacja strukturą jest nieco trudniejsza niż na ogół twierdzono, sama poświęciła wiele czasu na opanowanie jej, godzinami, miesiącami ćwiczyła na różnych materiałach, by poznać właściwości każdego z nich i uderzyć w odpowiednie struny. Przekrzywiła głowę, rozmyślając nad tym wszystkim chwilę, ale prędko musiała wracać do żywych, bo mieli tu pojedynek do rozegrania. Przygotowania sprawiały jej wielką przyjemność, starcia w takim tonie naprawdę były milą odmianą od walk z Rycerzami Walpurgii, ta lekkość i inny wymiar powagi dodawały wszystkiemu beztroski, ta z kolei bywała teraz cenniejsza niż jedzenie.
A jednak, po całym tym zajściu trudno było przyjąć wygraną z łatwością, nawet jeśli w oczach Sue kalosze i pomarańczowe szorty stanowiły całkiem eleganckie wdzianko. Wzrok wbity w buty był na tyle wymowny, że nawet Lovegood zdołała go zrozumieć, a wnioski wcale jej się nie podobały. No jak to tak, pana młodego smucić w przeddzień ślubu! Już chciała tłumaczyć, że to zawsze wydaje się prostsze niż jest, że przecież gdyby szło o zamalowanie siniaków, to by mu w życiu nie dorównała, ale ten już uciekał, już coś tam mamrotał i się dziwnie uśmiechał!
- A, a, ale Alex! - zdążyła tylko odpowiedzieć zanim czmychnął im sprzed nosa. - No bez dziur mogą być te kalosze - wymamrotała, chociaż już pewnie nie słyszał, więc skwitowała sprawę westchnieniem, a wzrok pełen zmartwienia przeniosła na pana de Lapin. Nie mogli tak tego zostawić.
- Cośmy narobili, Jul? Trzeba to wszystko załatać, zanim będzie jak dziura na całą stopę. Myślisz, że się obraził? - zapytała niepewnie, gotowa pognać za przyjacielem, żeby mu tylko humor poprawić - nawet mogła z nim odgnomiać lecznicę, ale niech będzie w dobrym nastroju, pecha na siebie przypadkiem nie ściąga!
A jednak, po całym tym zajściu trudno było przyjąć wygraną z łatwością, nawet jeśli w oczach Sue kalosze i pomarańczowe szorty stanowiły całkiem eleganckie wdzianko. Wzrok wbity w buty był na tyle wymowny, że nawet Lovegood zdołała go zrozumieć, a wnioski wcale jej się nie podobały. No jak to tak, pana młodego smucić w przeddzień ślubu! Już chciała tłumaczyć, że to zawsze wydaje się prostsze niż jest, że przecież gdyby szło o zamalowanie siniaków, to by mu w życiu nie dorównała, ale ten już uciekał, już coś tam mamrotał i się dziwnie uśmiechał!
- A, a, ale Alex! - zdążyła tylko odpowiedzieć zanim czmychnął im sprzed nosa. - No bez dziur mogą być te kalosze - wymamrotała, chociaż już pewnie nie słyszał, więc skwitowała sprawę westchnieniem, a wzrok pełen zmartwienia przeniosła na pana de Lapin. Nie mogli tak tego zostawić.
- Cośmy narobili, Jul? Trzeba to wszystko załatać, zanim będzie jak dziura na całą stopę. Myślisz, że się obraził? - zapytała niepewnie, gotowa pognać za przyjacielem, żeby mu tylko humor poprawić - nawet mogła z nim odgnomiać lecznicę, ale niech będzie w dobrym nastroju, pecha na siebie przypadkiem nie ściąga!
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Nie był gotowy na nadchodzącą ceremonię. Roboczy strój narzucony wczesnym rankiem odstawał od eleganckich i dostojnych gości. Krzywe spojrzenia prześlizgiwały się po zabieganej sylwetce, lecz on zdawał się nie zwracać na to uwagi. Chciał pospiesznie uwinąć się z wyznaczonym zadaniem, powrócić do Irlandii dbając o własne przygotowanie i odbiór zaproszonej partnerki. Ślub młodego Gwardzisty był ich pierwszą, poważną uroczystością. Stresował się. Sięgając pamięcią do ostatnich, niefortunnych wydarzeń musiał mieć się na baczności. Zamierzał poświęcić jej całą uwagę zabawiając swobodną rozmową i dość niezgrabnym tańcem. Zobowiązał się do ograniczenia wyskokowych trunków mieszających w słabej, nieprzyzwyczajonej głowie. Planował trzymać na wodzy swój niekiedy wybuchowy temperament reagujący na niepotrzebne prowokacje. Tym razem miało być spokojnie, wyjątkowo i niepowtarzalnie. Zatrzymał się na środku salonu rozglądając się wokoło. Prace przygotowawcze znajdowały się w zaawansowanym stadium. Pomocnicy uwijali się z konkretnymi sprawunkami wzburzając lekko niespokojną atmosferę. O mały włos, ponownie nie zderzył się z rozbieganym maluchem, gdy jasne tęczówki zatrzymały się na profilu przyjaciela o nieskazitelnej prezencji: – Tak, tak, wszystko rozumiem, tylko ja nadal jestem w stroju roboczym. – zauważył zmieszany uśmiechając się blado. Westchnął cicho przesuwając się na bok, znajdując odrobinę wolnej przestrzeni. Rozłożył swój prywatny zielnik oporządzając pojedyncze łodygi. Zrywał zeschnięte i połamane listki, wycierał od nadmiaru wilgoci, rozprostowywał zawinięte płatki, aby roślina prezentowała swe naturalne piękno. Pokiwał głową na słowa towarzysza, lecz w tym samym czasie głos znamienitego Lorda oderwał od pilnego zajęcia. Od pewnego czasu, jego sylwetka pojawiała się we wspólnej przestrzeni. Pamiętał go z czasów szkoły oraz ze wspólnych, najczęściej naukowych perypetii. Dzieliła ich tak wielka przepaść, minęło tyle lat; czy mógł zapamiętać jego skromną osobę? Uśmiechnął się momentalnie, gdy rudowłosy mężczyzna zaproponował zejście ze zbyt wyszukanych kurtuazji. Czyżby nie pamiętał, że moment oficjalnego poznania, mieli już za sobą? Odchrząknął nieznacznie podnosząc się do góry. Wyciągnął dłoń ściskając te przeciwną i odpowiedział: – Będzie mi niezmiernie miło… – aby za chwilę dodać: – Vincent. – i wtedy nastąpił przełom. Błysk zdziwienia rozświetlił zielone tęczówki. Ciemnowłosy nie mógł powstrzymać rozbawienia, które targnęło całym jego ciałem. A jednak! – Tak, tak to właśnie ja, to samo eliksirowe beztalencie, któremu musiałeś udzielać korepetycji. – wytłumaczył ochoczo kiwając głową z dezaprobatą. Czyż ten świat nie był jednak mały? – Nie byłem pewny, czy mnie jeszcze w ogóle pamiętasz. Gdzie się podziewałem? – machnął ręką sugerując, iż jest to naprawdę długa historia: – Mamy za mało czasu, aby o tym wszystkim rozprawiać. Jeżeli zechcesz odwiedzić mnie w Irlandii, na pewno wszystko ci opowiem. – zaproponował śmiało czując nieoczekiwaną ulgę. Poczuł się naprawdę swobodnie widząc ożywioną reakcję uzdrowiciela. Przykucnął przy kwiatach, wracając do układania najlepszej kompozycji. Przez chwilę zapomniał, że współdzielili tą samą, fantastyczną pasję. Nie dziwił go wybrzmiewający zachwyt, starał się, aby wybrane łodygi były tymi najlepszymi: – Cieszę się, starałem się znaleźć jak najdorodniejsze okazy. Rozchodnik? To bardzo ciekawa historia; okazało się, że moja niedaleka sąsiadka posiada go we własnym ogródku. Rośnie u niej już od lat. Pozwoliła mi zabrać kilka kwiatów, aby dziś mogły zdobić weselne stoły. – wyjaśnił z zadowoleniem, nie dowierzając we własne szczęście. Jeszcze kilka dni temu martwił się o zasoby oraz kapryśną pogodę. Zapowiadane przymrozki mogły pozbawić go ostatnich, kwiecistych wspaniałości. Dearborn powrócił ze stosem śnieżnobiałych obrusów i pękatych wazonów. Wyjął je z jego rąk, stawiając obok siebie. Przyniósł również te, wskazane przez Lorda Prewetta, zastanawiając się jak właściwie wyglądają widelce do ryb; czy musieli tak bardzo utrudniać sobie życie? – Zacznę powoli układać bukiety. – dodał informacyjnie wtykając pierwsze gałązki kolorowych i wonnych wrzosów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 15.02.21 22:23, w całości zmieniany 1 raz
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
| odpowiedź na post Sue i Alexa
Kiwał głową, słuchając i w jakiś sposób ucząc się dokładniej, czym były te całe ogniste kraby. Zrobiło mu się jednak nieco głupio, wszak sam pomyślał w pierwszej chwili zaledwie o klejnotach zdobiących skorupę, nawet nie zastanawiając się, jak wyglądały pyszczki tych stworzonek.
Westchnienie, które wyrwało się z ust panny Lovegood przykuło wyraźnie uwagę młodego Francuza. Czyżby jednak nie była do końca obojętna na jego spojrzenia i komplementy? Uśmiechnął się pod nosem, postanawiając pozostać w świecie rozważań i domysłów, tak było przecież ciekawiej! Słuchał jej dźwięcznego głosu, który usytuował zachwyt względem Alexa, jako do jego osoby, której wygląd podkradł metamorfomag, aniżeli do umiejętności przyjaciela.
- Poczekaj, aż ci opowiem o jednym wypadzie nad jezioro, przyjacielu. Dopiero wtedy będziesz miał się czemu dziwić – zaśmiał się nieśmiało i pokręcił głową na to wspomnienie. Nadal nie potrafił przyzwyczaić się do tego, że Alex był ubogi w te bajeczne chwile, które spędzili razem. Niejednokrotnie po wyjściu Farleya z Makówki, młody jasnowidz załamywał dłonie nad tym, że jego przyjaciel nie pamiętał tylu lat… Jakby nie istniały. Łzy cisnęły mu się w bardziej ckliwe wieczory do oczu, odszukując przepaść powstałą przez to, że nie zdążył go ostrzec, zapobiec temu wszystkiemu, z czym musiał się mierzyć. Na szczęście, mogli pisać teraz całe rozdziały od nowa, a wyrwane kartki tworzyły miejsce na nowe – zawsze należało odnajdować pozytywny, nieważne jak beznadziejna zdawała się sytuacja.
Osobiście nie był za dziurawymi kaloszami, wszak mogły absolutnie nie pasować do szortów, a w dodatku były niepraktyczne w taką pogodę, a przecież… Hm… Miał dziwne przeświadczenie, że obudzą się pośród traw, sam nie widział dlaczego. Wzruszył ramionami na własne myśli, wracając spojrzeniem do przyjaciół.
Gdy przeciwnicy się kłaniali, a potem przeciągali stół, Julien w międzyczasie zdążył parokrotnie zwielokrotnić ilość krzeseł, a także w pojedynkę powiększyć jeden ze stołów, po powiększaniu samochodu miał chyba w tym wprawę. Kątem oka zerkał na czarownicę i czarodzieja, zastanawiając się, dlaczego Lexowi idzie to wszystko tak mizernie. Julien słyszał o zdolnościach Sue i nie wątpił w nie ani trochę, więc wygrana po stronie uroczej blondynki była formalnością. W końcu pojedynek się zakończył, rzecz jasna fiaskiem ze strony Farleya. Chociaż dziwnie mu było ponosić klęskę, właściwie nie jemu, bo to przyszły pan młody nosił tylko jego twarz, niemniej jednak wciąż było to dziwnym uczuciem. Nie spodziewał się, że przegrana wywoła w przyjacielu tak burzliwe uczucia. Choć wcześniej uśmiechał się szeroko tak spojrzenie Farleya sprowadziło go całkowicie do poziomu gruntu i to tego pod podłogą. – Nie, Alex! Czekaj! – zawołał za nim, zeskakując energicznie z krzesła. Ledwo zerknął na Lovegood, złapał ją po prostu pod ramię i pociągnął w kierunku przyjaciela, mrucząc coś po francusku pod nosem.
| ztx2
Kiwał głową, słuchając i w jakiś sposób ucząc się dokładniej, czym były te całe ogniste kraby. Zrobiło mu się jednak nieco głupio, wszak sam pomyślał w pierwszej chwili zaledwie o klejnotach zdobiących skorupę, nawet nie zastanawiając się, jak wyglądały pyszczki tych stworzonek.
Westchnienie, które wyrwało się z ust panny Lovegood przykuło wyraźnie uwagę młodego Francuza. Czyżby jednak nie była do końca obojętna na jego spojrzenia i komplementy? Uśmiechnął się pod nosem, postanawiając pozostać w świecie rozważań i domysłów, tak było przecież ciekawiej! Słuchał jej dźwięcznego głosu, który usytuował zachwyt względem Alexa, jako do jego osoby, której wygląd podkradł metamorfomag, aniżeli do umiejętności przyjaciela.
- Poczekaj, aż ci opowiem o jednym wypadzie nad jezioro, przyjacielu. Dopiero wtedy będziesz miał się czemu dziwić – zaśmiał się nieśmiało i pokręcił głową na to wspomnienie. Nadal nie potrafił przyzwyczaić się do tego, że Alex był ubogi w te bajeczne chwile, które spędzili razem. Niejednokrotnie po wyjściu Farleya z Makówki, młody jasnowidz załamywał dłonie nad tym, że jego przyjaciel nie pamiętał tylu lat… Jakby nie istniały. Łzy cisnęły mu się w bardziej ckliwe wieczory do oczu, odszukując przepaść powstałą przez to, że nie zdążył go ostrzec, zapobiec temu wszystkiemu, z czym musiał się mierzyć. Na szczęście, mogli pisać teraz całe rozdziały od nowa, a wyrwane kartki tworzyły miejsce na nowe – zawsze należało odnajdować pozytywny, nieważne jak beznadziejna zdawała się sytuacja.
Osobiście nie był za dziurawymi kaloszami, wszak mogły absolutnie nie pasować do szortów, a w dodatku były niepraktyczne w taką pogodę, a przecież… Hm… Miał dziwne przeświadczenie, że obudzą się pośród traw, sam nie widział dlaczego. Wzruszył ramionami na własne myśli, wracając spojrzeniem do przyjaciół.
Gdy przeciwnicy się kłaniali, a potem przeciągali stół, Julien w międzyczasie zdążył parokrotnie zwielokrotnić ilość krzeseł, a także w pojedynkę powiększyć jeden ze stołów, po powiększaniu samochodu miał chyba w tym wprawę. Kątem oka zerkał na czarownicę i czarodzieja, zastanawiając się, dlaczego Lexowi idzie to wszystko tak mizernie. Julien słyszał o zdolnościach Sue i nie wątpił w nie ani trochę, więc wygrana po stronie uroczej blondynki była formalnością. W końcu pojedynek się zakończył, rzecz jasna fiaskiem ze strony Farleya. Chociaż dziwnie mu było ponosić klęskę, właściwie nie jemu, bo to przyszły pan młody nosił tylko jego twarz, niemniej jednak wciąż było to dziwnym uczuciem. Nie spodziewał się, że przegrana wywoła w przyjacielu tak burzliwe uczucia. Choć wcześniej uśmiechał się szeroko tak spojrzenie Farleya sprowadziło go całkowicie do poziomu gruntu i to tego pod podłogą. – Nie, Alex! Czekaj! – zawołał za nim, zeskakując energicznie z krzesła. Ledwo zerknął na Lovegood, złapał ją po prostu pod ramię i pociągnął w kierunku przyjaciela, mrucząc coś po francusku pod nosem.
| ztx2
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Nie miałem wysokiego mniemania o arystokracji. Uważałem, że w przeważającej większości są to ludzie płytce, zepsuci i skupieni na powierzchowności, rozmiłowani w luksusie aż do przesady i wyniośli, lecz były wśród ich wyjątki. Za taki miałem dzisiejszego pana młodego, lorda Macmillana oraz lorda Prewetta właśnie. Przez myśl mi nie przyszło, że ubrał się tak, by zaznaczyć swoją pozycję w naszym społeczeństwie. Raczej nie miał nic innego w swojej szafie i nie było w tym nic złego. Prewettowie nikomu pieniędzy nie ukradli. Pomagali potrzebującym na tyle, na ile mogli sobie pozwolić. Nikomu też nie zwykłem zaglądać do sakiewki. Po prostu tknęła mnie myśl, że nie prezentuję się wystarczająco elegancko - a lubiłem dbać o ubiór.
Kiwnąłem głową, tak jak i Archibald puszczając w niepamięć to nieporozumienie, to nie było przecież nic wielkiego i wartego naszej uwagi.
- Nie wiem, czy mam, tak mówią - odpowiedziałem z uśmiechem. Chciałbym przekonać się o prawdziwości tych słów. Słysząc pytanie Archibalda mój dobry nastrój prysł jak mydlana bańka. Uśmiech zastygł, a kąciki ust opadły. - Miałem córkę. Zmarła, gdy miała trzy lata - usłyszałem sam siebie, mój głos zabrzmiał obco i głucho, niemal beznamiętnie. Prewett nie mógł wiedzieć, ale nie zamierzałem kłamać. Pewnie i tak by się dowiedział.
Dziękowałem w duchu Rineheartowi za to, że się pojawił i uwolnił nas od ciężaru rozmowy, który zawisł w powietrzu. Naprawdę nie chciałem teraz wspominać Annie i słuchać kondolencji, wyrazów współczucia, słów wsparcia. Swój ból trzymałem głęboko w sobie. Oni zajęli się sobą, a ja w tym czasie znalazłem obrusy.
Gdy wróciłem rozmawiali o kwiatach, roślinach, rozsadnikach. Nie wtrącałem się w tę rozmowę, bo owe nazwy nic mi nie mówiły. Rozróżniałbym różę od tulipana oraz pokrzywę od bluszczu. Tyle mi wystarczyło. Zielarstwo nigdy mnie szczególnie nie pociągało. Tych dwóch za to gadało jak nakręconych - niczym dwie stare czarownice wymieniające się sztuczkami na dbanie o swój kwietnik. Zająłem się obrusami, a kiedy Archibald wyciągnął talerze i zaczął rozkładać je na stołach, ja podszedłem do pudła ze sztućcami.
- Ułożę je - zaproponowałem.
Sporo tego ze sobą przyniósł i nie byłem nawet pewien, czy w ogóle będzie tyle dań, biorąc pod uwagę jak trudna była sytuacja z dostawami żywności, ale mogło to tylko wyglądać chociaż... Wystawnie. Alexander pewnie do tego przywykł.
Z prawej strony talerza położyłem kolejno od samego brzegu: nóż do przystawki, łyżkę do zupy, nóż do ryb i nóż do dania głównego. Z lewej strony zaś najbardziej od brzegu widelec do przystawki, widelec do ryb i widelec do dania głównego. Nad talerzem łyżeczkę do deseru i widelczyk do ciasta.
- Archibaldzie, mógłbyś zerknąć? - poprosiłem go, aby sprawdził, czy ułożyłem sztućce zgodnie z zasadami.
Kiwnąłem głową, tak jak i Archibald puszczając w niepamięć to nieporozumienie, to nie było przecież nic wielkiego i wartego naszej uwagi.
- Nie wiem, czy mam, tak mówią - odpowiedziałem z uśmiechem. Chciałbym przekonać się o prawdziwości tych słów. Słysząc pytanie Archibalda mój dobry nastrój prysł jak mydlana bańka. Uśmiech zastygł, a kąciki ust opadły. - Miałem córkę. Zmarła, gdy miała trzy lata - usłyszałem sam siebie, mój głos zabrzmiał obco i głucho, niemal beznamiętnie. Prewett nie mógł wiedzieć, ale nie zamierzałem kłamać. Pewnie i tak by się dowiedział.
Dziękowałem w duchu Rineheartowi za to, że się pojawił i uwolnił nas od ciężaru rozmowy, który zawisł w powietrzu. Naprawdę nie chciałem teraz wspominać Annie i słuchać kondolencji, wyrazów współczucia, słów wsparcia. Swój ból trzymałem głęboko w sobie. Oni zajęli się sobą, a ja w tym czasie znalazłem obrusy.
Gdy wróciłem rozmawiali o kwiatach, roślinach, rozsadnikach. Nie wtrącałem się w tę rozmowę, bo owe nazwy nic mi nie mówiły. Rozróżniałbym różę od tulipana oraz pokrzywę od bluszczu. Tyle mi wystarczyło. Zielarstwo nigdy mnie szczególnie nie pociągało. Tych dwóch za to gadało jak nakręconych - niczym dwie stare czarownice wymieniające się sztuczkami na dbanie o swój kwietnik. Zająłem się obrusami, a kiedy Archibald wyciągnął talerze i zaczął rozkładać je na stołach, ja podszedłem do pudła ze sztućcami.
- Ułożę je - zaproponowałem.
Sporo tego ze sobą przyniósł i nie byłem nawet pewien, czy w ogóle będzie tyle dań, biorąc pod uwagę jak trudna była sytuacja z dostawami żywności, ale mogło to tylko wyglądać chociaż... Wystawnie. Alexander pewnie do tego przywykł.
Z prawej strony talerza położyłem kolejno od samego brzegu: nóż do przystawki, łyżkę do zupy, nóż do ryb i nóż do dania głównego. Z lewej strony zaś najbardziej od brzegu widelec do przystawki, widelec do ryb i widelec do dania głównego. Nad talerzem łyżeczkę do deseru i widelczyk do ciasta.
- Archibaldzie, mógłbyś zerknąć? - poprosiłem go, aby sprawdził, czy ułożyłem sztućce zgodnie z zasadami.
becomes law
resistance
becomes duty
Beztroska atmosfera ich spotkania zniszczyła się w ciągu jednej sekundy. Archibaldowi wyraźnie zrzedła mina, kiedy usłyszał odpowiedź Cedrica – takiej się nie spodziewał, tym bardziej pożałował swoich wcześniejszych słów i zachwytów nad własnymi dziećmi. Nie pozwolił sobie jednak na całkiem szczerą reakcję, która zapewne polegałaby na (mimo wszystko) zadawaniu kolejnych pytań. Lata szlacheckiego wychowania nauczyły go jak wybrnąć z takich sytuacji, jak pociągnąć dalej rozmowę – Prewettowie mogli wydawać się wyjątkiem wśród szlachty, miłymi i tolerancyjnymi ludźmi, ale też potrafili kłamać i nakładać dobrą minę do złej gry. – Przykro mi – powiedział od razu, zaplatając dłonie za plecami. Skłonił lekko głowę w geście przeprosin. – Strata dziecka to ogromny ból – mówił z doświadczenia, choć tylko po części własnego. Doskonale pamiętał zachowanie swoich rodziców po śmierci Lacusa; w zasadzie odnosił wrażenie, że wciąż każdego dnia to przeżywają, nawet jeżeli rzadko poruszają ten temat.
Pewnie powiedziałby coś więcej, gdyby nie przybycie Vincenta. Posłał Cedricowi jeszcze jedno znaczące spojrzenie, żeby chociaż w ten niemy sposób zakończyć ich wcześniejszą rozmowę.
– Nie było łatwo, przyznaję – zaśmiał się w odpowiedzi, eliksirowe beztalencie dobrze go podsumowywało. Archibald raczej nie był znany z anielskiej cierpliwości, więc poświęcenie ówczesnemu Kurkonowi tyle uwagi kosztowało go sporo wysiłku. – Nawet nie wiesz jak chętnie udałbym się do Irlandii – wyznał całkiem szczerze, marząc o takim beztroskim wyjeździe w nieznane strony – niestety wojna (oraz bycie wrogiem rządu poszukiwanym przez list gończy) nie pozwalała na takie ambitne plany, ale Archie chciał wierzyć, że już niedługo to wszystko się skończy, nawet jeżeli sytuacja stawała się z dnia na dzień coraz bardziej skomplikowana.
– Sąsiadka, no popatrz! Czasem najciemniej jest pod latarnią. Piękny okaz, doprawdy – zachwycał się dalej, dopóki do jadalni nie wrócił Cedric z obrusami. Kiedy tylko nakryły stół, można było się wziąć do pracy. Zaczął po kolei układać porcelanowe talerze: najpierw do dania głównego, potem mniejszy na przystawki. – Tak, wszystko dobrze – odparł, zerknąwszy przelotnie na sztućce – sukces Cedrica tylko utwierdził go w przekonaniu, że każdy czarodziej jest zaznajomiony z taką zastawą stołową, bez względu na pochodzenie. – Jeszcze tylko serwetki… – stwierdził, dostawiając na środek elegancki świecznik, gdzieś pomiędzy jednym bukietem Vincenta, a drugim. Podszedł do kufra, wyciągając z niego pomarańczowe i zielone serwetki, takie wiosnne, pasujące do porozstawianych kwiatów. Miały ożywić białą zastawę i monotonny obrus. Położył je na stole i machnął różdżką, żeby same się ułożyły – w Weymouth zajmowały się tym skrzaty i służące, ale może jemu też to wyjdzie, to nie mogło być przecież aż takie trudne. – Bywałeś może w Jugosławii? Mój przyjaciel tam kiedyś podróżował… – zagadał Vincenta, mając wrażenie, że każdy podróżnik zna się z innym podróżnikiem, a kraje wcale nie są takie wielkie jak mogłoby się wydawać.
Pewnie powiedziałby coś więcej, gdyby nie przybycie Vincenta. Posłał Cedricowi jeszcze jedno znaczące spojrzenie, żeby chociaż w ten niemy sposób zakończyć ich wcześniejszą rozmowę.
– Nie było łatwo, przyznaję – zaśmiał się w odpowiedzi, eliksirowe beztalencie dobrze go podsumowywało. Archibald raczej nie był znany z anielskiej cierpliwości, więc poświęcenie ówczesnemu Kurkonowi tyle uwagi kosztowało go sporo wysiłku. – Nawet nie wiesz jak chętnie udałbym się do Irlandii – wyznał całkiem szczerze, marząc o takim beztroskim wyjeździe w nieznane strony – niestety wojna (oraz bycie wrogiem rządu poszukiwanym przez list gończy) nie pozwalała na takie ambitne plany, ale Archie chciał wierzyć, że już niedługo to wszystko się skończy, nawet jeżeli sytuacja stawała się z dnia na dzień coraz bardziej skomplikowana.
– Sąsiadka, no popatrz! Czasem najciemniej jest pod latarnią. Piękny okaz, doprawdy – zachwycał się dalej, dopóki do jadalni nie wrócił Cedric z obrusami. Kiedy tylko nakryły stół, można było się wziąć do pracy. Zaczął po kolei układać porcelanowe talerze: najpierw do dania głównego, potem mniejszy na przystawki. – Tak, wszystko dobrze – odparł, zerknąwszy przelotnie na sztućce – sukces Cedrica tylko utwierdził go w przekonaniu, że każdy czarodziej jest zaznajomiony z taką zastawą stołową, bez względu na pochodzenie. – Jeszcze tylko serwetki… – stwierdził, dostawiając na środek elegancki świecznik, gdzieś pomiędzy jednym bukietem Vincenta, a drugim. Podszedł do kufra, wyciągając z niego pomarańczowe i zielone serwetki, takie wiosnne, pasujące do porozstawianych kwiatów. Miały ożywić białą zastawę i monotonny obrus. Położył je na stole i machnął różdżką, żeby same się ułożyły – w Weymouth zajmowały się tym skrzaty i służące, ale może jemu też to wyjdzie, to nie mogło być przecież aż takie trudne. – Bywałeś może w Jugosławii? Mój przyjaciel tam kiedyś podróżował… – zagadał Vincenta, mając wrażenie, że każdy podróżnik zna się z innym podróżnikiem, a kraje wcale nie są takie wielkie jak mogłoby się wydawać.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Nie wiedział dokładnie jaki temat rozmowy poruszano przed jego przyjściem. Zwrócił uwagę na nietypową, lekko zniesmaczoną minę towarzysza ze szkolnego dormitorium, lecz będąc w swym własnym pośpiechu, nie zamierzał dopytywać o niewygodną przyczynę. Westchnął jedynie nie mogąc nadziwić się, iż czas pędził tak nieubłaganie. Jeszcze niedawno, pełni obaw wkraczali w nowy miesiąc smagani konsekwencjami podziemnej batalii. Za kilka godzin, jeden z uczestników, miał już na zawsze związać swą duszę z drugą, umiłowaną osobą; wstąpić w związek małżeński, doznając pełni niesamowitego, nieopisanego szczęścia. Przewrotność niekontrolowanego losu zaskakiwała coraz bardziej, każdego dnia. Odchrząknął nieznacznie, czując nieprzyjemne drapanie w dole krtani. Oberwał zaschnięte listki i podciął kocówki długich łodyg delikatnie, pod skosem, aby te trzymały się jak dłużej. Uśmiechnął się słysząc odpowiedź arystokraty i pokiwał głową w wyrazie zrozumienia; eliksiry były dla niego bolączką. Nie rozumiał tej dziedziny magii, która za żadne skarby świata nie chciała z nim współpracować. Kociołek wybuchał na co drugiej lekcji, a zasady spisane w opasłych podręcznikach, zdawały się nie działać na konkretny eliksir. Składniki wyślizgiwały się z drżących rąk, upadały na ziemię, plamiły szaty biednego i zdezorientowanego czarodzieja. Dobrowolne korepetycje pozwoliły zaliczyć ten paskudny przedmiot. Uniósł głowę i zatrzymał wzrok na profilu rudowłosego: – Jeśli znajdziesz trochę czasu to śmiało, zapraszam. – potwierdził wcześniejszą wypowiedź, z ogromną chęcią przyjmując go w swych skromnych progach. Zapewne wolałby, aby odwiedzony odbyły się dopiero po remoncie, jak i gruntownej zmianie zapuszczonego otoczenia. Zdawał sobie sprawę, że śmiała zapowiedź, jak na razie, była jedynie fantazyjną mrzonką. Okrutne brzemię wojny, nie dawało o sobie zapomnieć, spoczywało na przeciążonych, męskich barkach. Widział go; na prawie każdym płocie, kamiennym budynku, sklepowej, zabitej deskami witrynie. Wyceniony, wystawiony n publiczny ogląd, zepchnięty do rangi zbrodniarza poprzez niewłaściwe poglądy, czy istniała jeszcze bardziej absurdalna niedorzeczność? Z siłowym jękiem, dźwignął się do góry biorąc do rąk kilka kwietnych okazów. Formował zalążki pierwszych bukietów, dobierając najtrafniejszą kolorystykę oraz wielkość: – Dziękuję w imieniu sąsiadki. – powiedział ciepło, unosząc spojrzenie na powracającego, eleganckiego gościa. Cedric doniósł brakujące, stołowe okrycia, z którymi pomógł mu w pierwszej kolejności. Gdy mężczyźni zajęli się rozkładaniem zastawy, on sam wkładał do wazonów wcześniej przygotowane kompozycje. Dołożył największych starań, aby prezentowały się elegancko i dostojnie. Ustawiał je na środku stołów, dbając o odpowiednią odległość. Przekręcał je kilkukrotnie, aby odkryć tę najznamienitszą stronę. Najpiękniejszy, a za razem największy bukiet, spoczął w okolicach miejsc zarezerwowanych dla młodej pary. Równając się z sylwetką arystokraty, zatrzymał się na moment kiwając głową miarowo i uśmiechając się lekko: – Tak, byłem tam przez jakiś czas. W szczególności na początku swych podróżniczych poczynań. – wyjaśnił spoglądając na niego przelotnie. Wciskając brzydko wyglądający wrzos, kontynuował: – Wydaje mi się, że wiem kogo masz na myśli. – dodał jeszcze dość tajemniczo, czekając aż towarzysz sam wypowie personalia omawianego delikwenta; to właśnie jemu zawdzięczał tak sprawną ucieczkę, do której przygotowywał się przez wiele długich tygodni. Pozwolił mu wypłynąć na rodzinnym statku Macmillanów, dołączając niespełna dwa lata później. Westchnął przeciągle odrywając palce od wonnych roślin i rozglądając się po pomieszczeniu. Skupił się na Dearbornie i to do niego skierował swoje pytanie: – Mamy coś jeszcze do zrobienia? Zostało mi trochę kwiatów, mogę zanieść je do holu, poszukać innych miejsc, które mogę ozdobić. – zaproponował śmiało podchodząc do roboczego stanowiska i porywając samotne gałęzie. Resztę oprzątnie troszeczkę później.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Pokój dzienny z jadalnią
Szybka odpowiedź