Pokój dzienny z jadalnią
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Pokój dzienny z jadalnią
Do pokoju dziennego wejść można prosto z przedpokoju lub okrążając dom i przechodząc przez kuchnię. Idąc pierwszym sposobem na wprost znajdują się dwie kanapy i ściana okien. Dalej, na prawo stoi stół jadalniany, a jeszcze dalej biały fortepian, wykonany przed wieloma laty na zamówienie matki Alexandra, podarowany mu na piąte urodziny. Za fortepianem znajduje się wyjście na werandę, a obok, na tej samej ścianie co przejście do przedpokoju - tyle, że na drugim końcu salonu naturalnie - wejście do kuchni.
Mapa parteru
Zaklęcia ochronne: Cave Inimicum, Mała twierdza (okna), Tenuistis
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 02.03.21 22:13, w całości zmieniany 3 razy
Daleko było mi do nienagannych manier prezentowanych przez lorda Archibalda Prewetta, lecz wydawało mi się, że moim niewiele można było zarzucić - biorąc pod uwagę, że wychowałem się w domu czarodziejów klasy średniej, w dodatku o zmieszanej krwi, nie posiadali statusu czystokrwistych. Ojciec był jednak mężczyzną starej daty, angielskim dżentelmenem, na takiego samego pragnął wychować mnie, co poniekąd mu się udało - chyba. Do pewnego momentu wydawało mi się, że zdecydowana większość naszego społeczeństwa prezentuje podobny poziom, może była to jednak wina środowiska, w jakim obracali się moi rodzice i ja sam; później niektórzy zarzucali mi bycie sztywniakiem, co budziło moje zaskoczenie, bo sam się za takiego wcale nie uważałem. Miałem szczęście uczestniczyć w przeszłości w kilku eleganckich, uroczystych kolacjach, niekiedy wiązały się one ze spotkaniami z ludźmi z Ministerstwa Magii, więc nie gubiłem się przy talerzu w zastanowieniu którego widelca należy użyć do ryby.
Skinąłem głową i uśmiechnąłem się z zadowoleniem, kiedy lord nestor rodu Prewett potwierdził, że się nie pomyliłem i właśnie tak to powinno wyglądać. Powtórzyłem to zatem przy wszystkich miejscach i talerzach, ułożonych i przygotowanych wcześniej przez Archibalda. Rzeczywiście brakowało serwetek, lecz dzięki uzdrowicielowi prędko dopełniły całości zastawy. Nawet wyszło mu to zaklęcie, musiałem przyznać. Nie ułożyły się co prawda w misterne origami, w łabędzie chociażby nawet, ale elegancko i schludnie spoczęły przy każdym nakryciu.
- Chyba wszystko... - zastanowiłem się, stając obok Archibalda i Vincenta, powiodłem spojrzeniem po stołach, lecz wciąż czegoś na nim brakowało. - A szklanki? Kieliszki? - przypomniałem sobie. Mój wzrok odnalazł jeszcze jedno pudło, które ktoś musiał przypadkiem wsunąć częściowo pod stół. Tam znalazłem brakujące elementy nakryć i znów zacząłem wędrować wzdłuż stołów, by postawić szklankę i lampkę do wina przy każdym nakryciu. - Teraz wszystko - oznajmiłem, wspierając dłonie o biodra, po czym skupiłem spojrzenie na Vincencie, który zastanawiał się nad tym, co zrobić z resztą kwiatów. Nie miałem pojęcia. Nie byłem za dobry w ozdabianiu, przystrajaniu i takich pierdołach. Zawsze uważałem to za babskie zajęcie, tak jak nakrywanie do stołu, ale mniejsza z tym. - Możemy poprosić o rozmnożenie wazonów i ustawić ich więcej w domu, jeśli to potrzebne. Mógłbyś też ułożyć bukiet i dać go Justine - rzuciłem zaczepnie do Rinehearta, podchodząc bliżej. - Oby następne wesele na którym będziemy nakrywać do stołu, to było twoje wesele, Rineheart. Kupiłeś już Justine pierścionek? - niby mówiłem zartobliwie, lecz to nie do końca był żart. Od chwili święta wianków w Oazie przeczuwałem, że coś się święci, a w Azkabanie jedynie utwierdziłem się w przekonaniu, że coś między nimi jest - a jeśli myślał o niej poważnie i ją szanował, to najwyższa pora, by podjął poważne kroki.
Skinąłem głową i uśmiechnąłem się z zadowoleniem, kiedy lord nestor rodu Prewett potwierdził, że się nie pomyliłem i właśnie tak to powinno wyglądać. Powtórzyłem to zatem przy wszystkich miejscach i talerzach, ułożonych i przygotowanych wcześniej przez Archibalda. Rzeczywiście brakowało serwetek, lecz dzięki uzdrowicielowi prędko dopełniły całości zastawy. Nawet wyszło mu to zaklęcie, musiałem przyznać. Nie ułożyły się co prawda w misterne origami, w łabędzie chociażby nawet, ale elegancko i schludnie spoczęły przy każdym nakryciu.
- Chyba wszystko... - zastanowiłem się, stając obok Archibalda i Vincenta, powiodłem spojrzeniem po stołach, lecz wciąż czegoś na nim brakowało. - A szklanki? Kieliszki? - przypomniałem sobie. Mój wzrok odnalazł jeszcze jedno pudło, które ktoś musiał przypadkiem wsunąć częściowo pod stół. Tam znalazłem brakujące elementy nakryć i znów zacząłem wędrować wzdłuż stołów, by postawić szklankę i lampkę do wina przy każdym nakryciu. - Teraz wszystko - oznajmiłem, wspierając dłonie o biodra, po czym skupiłem spojrzenie na Vincencie, który zastanawiał się nad tym, co zrobić z resztą kwiatów. Nie miałem pojęcia. Nie byłem za dobry w ozdabianiu, przystrajaniu i takich pierdołach. Zawsze uważałem to za babskie zajęcie, tak jak nakrywanie do stołu, ale mniejsza z tym. - Możemy poprosić o rozmnożenie wazonów i ustawić ich więcej w domu, jeśli to potrzebne. Mógłbyś też ułożyć bukiet i dać go Justine - rzuciłem zaczepnie do Rinehearta, podchodząc bliżej. - Oby następne wesele na którym będziemy nakrywać do stołu, to było twoje wesele, Rineheart. Kupiłeś już Justine pierścionek? - niby mówiłem zartobliwie, lecz to nie do końca był żart. Od chwili święta wianków w Oazie przeczuwałem, że coś się święci, a w Azkabanie jedynie utwierdziłem się w przekonaniu, że coś między nimi jest - a jeśli myślał o niej poważnie i ją szanował, to najwyższa pora, by podjął poważne kroki.
becomes law
resistance
becomes duty
– Szklanki i kieliszki powinny być gdzieś w tych pudłach – powiedział takim tonem, jakby to zdanie faktycznie miało pomóc Cedricowi w poszukiwaniach, choć tyle to pewnie sam wiedział jeszcze przed zadaniem pytania. Następnie stanął u szczytu stołu, obserwując ich dzieło – wszystko prezentowało się całkiem schludnie i elegancko. Brakowało przepychu, przynajmniej w oczach Archibalda, ale właśnie taki był cel. Miało być miło, swojsko, rodzinnie. Tym bardziej nie mógł się doczekać rozpoczęcia ceremonii. Potrzebował takiej przerwy w tym szaleństwie – chwili na zabawę, zapomnienie o obowiązkach i czyhającym niebezpieczeństwie. Wydawało mu się, że większość Zakonników potrzebuje tego samego. Wojna nikogo nie oszczędzała.
– Obawiam się, że w tej chwili może być ciężko – odparł w żartobliwym tonie, choć każdy doskonale wiedział dlaczego podróże są w tym momencie ograniczone, a te za granicę to już w ogóle. Poza tym głowa Archibalda była sporo warta – nawet nie był świadomy, że po jego ostatnich wybrykach, ta cena wzrosła dwukrotnie. Ostatnio nie czytał prorządowych gazet, choć prawdopodobnie powinien to robić i trzymać rękę na pulsie, chcąc nie chcąc był wciągnięty w wir polityki, choć bardzo mu się to nie podobało.
– Naprawdę? To Jugosławia jest aż tak mała?! Bo myślimy o tej samej osobie, tak? O Anthonym Macmillanie? – Cóż, najwidoczniej Tonika znał cały świat. Archibald pokręcił głową z niedowierzaniem, poprawiając widelczyk deserowy, który trochę krzywo leżał.
– Chyba już nie ma co ustawiać bukietów na stole, bo nie zmieści się nam jedzenie. Chyba faktycznie najlepiej będzie ozdobić resztę domu... – zawtórował Cedricowi, spoglądając na niego ze zdziwieniem, kiedy tak płynnie przeszedł do tematu Justine. Uśmiechnął się lekko, ale tak konspiracyjnie, przenosząc wzrok z powrotem na Vincenta. – O, to, to! Wypiłbym za to, gdyby tylko był tu jakiś alkohol – stwierdził, kiedy padły słowa o jego weselu. Przecież z Rinehearta był już stary kawaler! – Ile ty masz lat, co? Najwyższy czas się ustatkować. Spójrz na mnie, jestem już dziesięć lat po ślubie, a w zasadzie jesteśmy w tym samym wieku – fakt faktem, pewnie nie żeniłby się tak szybko, gdyby nestor nie zaczął tego tematu, ale o tym Vincent już nie musiał wiedzieć. Zacmokał niezadowolony, na moment zapominając o tym stole i reszcie zastawy w pudłach, lecz jedno spojrzenie za siebie wystarczyło, by sobie o tym przypomnieć. Zaczął wynosić te pudła za drzwi, żeby nie psuły efektu w jadalni – stamtąd zabierze je skrzat.
– Obawiam się, że w tej chwili może być ciężko – odparł w żartobliwym tonie, choć każdy doskonale wiedział dlaczego podróże są w tym momencie ograniczone, a te za granicę to już w ogóle. Poza tym głowa Archibalda była sporo warta – nawet nie był świadomy, że po jego ostatnich wybrykach, ta cena wzrosła dwukrotnie. Ostatnio nie czytał prorządowych gazet, choć prawdopodobnie powinien to robić i trzymać rękę na pulsie, chcąc nie chcąc był wciągnięty w wir polityki, choć bardzo mu się to nie podobało.
– Naprawdę? To Jugosławia jest aż tak mała?! Bo myślimy o tej samej osobie, tak? O Anthonym Macmillanie? – Cóż, najwidoczniej Tonika znał cały świat. Archibald pokręcił głową z niedowierzaniem, poprawiając widelczyk deserowy, który trochę krzywo leżał.
– Chyba już nie ma co ustawiać bukietów na stole, bo nie zmieści się nam jedzenie. Chyba faktycznie najlepiej będzie ozdobić resztę domu... – zawtórował Cedricowi, spoglądając na niego ze zdziwieniem, kiedy tak płynnie przeszedł do tematu Justine. Uśmiechnął się lekko, ale tak konspiracyjnie, przenosząc wzrok z powrotem na Vincenta. – O, to, to! Wypiłbym za to, gdyby tylko był tu jakiś alkohol – stwierdził, kiedy padły słowa o jego weselu. Przecież z Rinehearta był już stary kawaler! – Ile ty masz lat, co? Najwyższy czas się ustatkować. Spójrz na mnie, jestem już dziesięć lat po ślubie, a w zasadzie jesteśmy w tym samym wieku – fakt faktem, pewnie nie żeniłby się tak szybko, gdyby nestor nie zaczął tego tematu, ale o tym Vincent już nie musiał wiedzieć. Zacmokał niezadowolony, na moment zapominając o tym stole i reszcie zastawy w pudłach, lecz jedno spojrzenie za siebie wystarczyło, by sobie o tym przypomnieć. Zaczął wynosić te pudła za drzwi, żeby nie psuły efektu w jadalni – stamtąd zabierze je skrzat.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Poprawiając ostatnie, wrzosowe gałązki, które przez cały czas psuły wymyślną i nieidealną koncepcję, rzucił okiem na całość długiego stołu. Pojedyncze, brakujące elementy eleganckiej zastawy, szybko pojawiły się w odpowiednich miejscach; wszystko prezentowało się wystawnie i schludnie. Kolorowe serwetki oraz wonne bukiety ożywiały sterylny stół, dodając odpowiedniego, ceremonialnego charakteru. Uśmiechnął się delikatnie zadowolony z wykonanego zadania i owocnej współpracy. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy, uczestnictwa w tak wielu, wspaniałych uroczystościach. Nigdy dotąd nie miał okazji pomagać przy organizacji jakiegokolwiek wesela. W jego życiu nie było ich wiele; ot jedno odległe, zapomniane, należące do bardzo dalekiej kuzynki, od strony jego zmarłej matki. Wielu kwestii po prostu nie rozumiał, nie znał zwyczajów, konkretnych tradycji serwowanych w samym środku zabawy. Nie miał też dobrego porównania; ostatnie, arystokratyczne, tragiczne w skutkach zgromadzenie, zakończyło się prawdziwym wstydem i zrujnowaną reputacją. Doprowadził się do niemożliwego, niewybaczalnego stanu upojenia alkoholowego. Zachowywał się karygodnie, nieprzyzwoicie – nadal nie dowierzał, że żaden z pozostałych zgromadzonych nie zwrócił mu uwagi. Nie powstrzymał, gdy była do tego odpowiednia pora. Pokiwał głową twierdząco wsłuchując się w zadania wypowiadane przez szlachcica. Miał rację, to nie był czas na swobodne podróże. Był na celowniku, jego twarz wisiała na każdym budynku zachęcając niebagatelną kwotą. Nie mógł dopuścić do narażenia tak ważnej osobistości, lecz nie odpuszczał zwyczajnej uprzejmości:
– Będzie do tego inna, stosowna okazja. Drzwi stoją otworem. – podsumował krótko i rzucił w jego stronę, porozumiewawcze, ciepłe spojrzenie. Tęsknił za swobodą komunikacji, dalekimi podróżami do odległych, cieplejszych krajów. Brakowało mu morza, specyficznej adrenaliny osiadłej na rozchybotanym sercu. Marzył o malowniczych widokach widzianych o każdej porze dnia oraz nocy. Potrzebował innej atmosfery, regionalnego jedzenia, obcej, inspirującej kultury. Wszystko to było częścią jego rewolucyjnego życia. Przycichło, dla dobra i bezpieczeństwa ogółu. Zaśmiał się mrukliwie: – Oj nie jest aż taka mała… – powiedział, specjalnie przeciągając ostatnie sylaby. Słysząc dalszą wypowiedź, roześmiał się już w głos: – o Anthonym Macmillanie, dokładnie. Podróżowaliśmy wspólnie przez kilka lat. W sumie to… – zastanowił się przez moment, czy powinien zdradzać tak wiele, wrażliwych informacji? Był przecież wśród swoich, prawda? – To dzięki niemu, ponad jedenaście lat temu wypłynąłem z kraju. Jak ten czas leci. – dodał na koniec kręcąc głową i odwracając uwagę. Uciekł, odżył, chciał odszukać samego siebie. Bez słowa wyjaśnienia opuścił dom, rodzinę, oraz najbliższych przyjaciół. Nie rozumiał konsekwencji, nie czuł winy. Był młody, przestraszony i urażony. Nie miał nic do stracenia, zupełnie tak jak teraz. Westchnął cicho rozglądając się po raz ostatni. Jego jasne tęczówki zatrzymały się na aparycji Dearborna, który wystosował całkiem ciekawą propozycję. Szykował się do odpowiedzi, kiedy dźwięczne głoski ułożyły się w znajome imię; Justine. Pobladł momentalnie, odchrząknął krótko i wrócił do rozkładania skręconych listków fioletowych astrów. Dlaczego wyskoczył z takim tematem właśnie teraz? Nie patrząc na towarzyszy, odpowiedział: – Znajdę inne miejsca do ozdoby. Zaraz tam pójdę. – chciał odejść, wywinąć się od odpowiedzialności, lecz złapali go w swoje sidła; dlaczego? Cichy świst powietrza wydobył się na salonową powierzchnię. Podrapał się po karku trochę otępiały, może oniemiały? Naprawdę nie myślał o takich sprawach, była to ostatnia rzecz, którą zaprzątał sobie głowę. Dopiero co wróciła do zdrowia oraz pewnej sprawności. Ponownie przekonywała się do ludzi, doznawała utraconej normalności. Przetrwała tak okrutny miesiąc, w którym nie odstępował jej na krok. Było naprawdę trudno; w jaki sposób miał rozmawiać teraz o najgłębszych uczuciach? Nie wiedział nawet czy była go pewna, czy naprawdę go chciała, czy był prawdziwie odpowiedni.
– Ja, ten… – zaplątał się szukając odpowiedzi. – To chyba nie jest jeszcze właściwy moment na takie zapowiedzi. – wymamrotał cicho odchodząc od stołu i powracając do kupki z roślinami. Zaczął układać je na ramieniu, aby następnie przenieść w dalszą część domu. Zamyślił się, zmarkotniał. Nie był przygotowany na tak istotną okoliczność. Nie miał koncepcji, pierścionka, miejsca, ani pieniędzy... Nie teraz, nie tak szybko... A co jeśli naprawdę powinien się pospieszyć? – Nie kupiłem. – wyjąkał starając się, aby jego głos brzmiał normalnie. Westchnął prostując plecy i przesuwając wzrok po obu sylwetkach. Po dawnym uśmiechu nie było już śladu: – Pewnie macie rację. Gratuluję Archibaldzie. Może ja pójdę już zająć się kwiatami. – odparł pospiesznie i bez potwierdzenia. Wycofał się z salonu, unikając dalszego drążenia niewygodnego tematu. Wszystko to, co mówili jego partnerzy, dawało do myślenia. Nie wiedział na czym stoi. Nie chciał robić czegoś pochopnie, aby ponownie się nie sparzyć.
– Będzie do tego inna, stosowna okazja. Drzwi stoją otworem. – podsumował krótko i rzucił w jego stronę, porozumiewawcze, ciepłe spojrzenie. Tęsknił za swobodą komunikacji, dalekimi podróżami do odległych, cieplejszych krajów. Brakowało mu morza, specyficznej adrenaliny osiadłej na rozchybotanym sercu. Marzył o malowniczych widokach widzianych o każdej porze dnia oraz nocy. Potrzebował innej atmosfery, regionalnego jedzenia, obcej, inspirującej kultury. Wszystko to było częścią jego rewolucyjnego życia. Przycichło, dla dobra i bezpieczeństwa ogółu. Zaśmiał się mrukliwie: – Oj nie jest aż taka mała… – powiedział, specjalnie przeciągając ostatnie sylaby. Słysząc dalszą wypowiedź, roześmiał się już w głos: – o Anthonym Macmillanie, dokładnie. Podróżowaliśmy wspólnie przez kilka lat. W sumie to… – zastanowił się przez moment, czy powinien zdradzać tak wiele, wrażliwych informacji? Był przecież wśród swoich, prawda? – To dzięki niemu, ponad jedenaście lat temu wypłynąłem z kraju. Jak ten czas leci. – dodał na koniec kręcąc głową i odwracając uwagę. Uciekł, odżył, chciał odszukać samego siebie. Bez słowa wyjaśnienia opuścił dom, rodzinę, oraz najbliższych przyjaciół. Nie rozumiał konsekwencji, nie czuł winy. Był młody, przestraszony i urażony. Nie miał nic do stracenia, zupełnie tak jak teraz. Westchnął cicho rozglądając się po raz ostatni. Jego jasne tęczówki zatrzymały się na aparycji Dearborna, który wystosował całkiem ciekawą propozycję. Szykował się do odpowiedzi, kiedy dźwięczne głoski ułożyły się w znajome imię; Justine. Pobladł momentalnie, odchrząknął krótko i wrócił do rozkładania skręconych listków fioletowych astrów. Dlaczego wyskoczył z takim tematem właśnie teraz? Nie patrząc na towarzyszy, odpowiedział: – Znajdę inne miejsca do ozdoby. Zaraz tam pójdę. – chciał odejść, wywinąć się od odpowiedzialności, lecz złapali go w swoje sidła; dlaczego? Cichy świst powietrza wydobył się na salonową powierzchnię. Podrapał się po karku trochę otępiały, może oniemiały? Naprawdę nie myślał o takich sprawach, była to ostatnia rzecz, którą zaprzątał sobie głowę. Dopiero co wróciła do zdrowia oraz pewnej sprawności. Ponownie przekonywała się do ludzi, doznawała utraconej normalności. Przetrwała tak okrutny miesiąc, w którym nie odstępował jej na krok. Było naprawdę trudno; w jaki sposób miał rozmawiać teraz o najgłębszych uczuciach? Nie wiedział nawet czy była go pewna, czy naprawdę go chciała, czy był prawdziwie odpowiedni.
– Ja, ten… – zaplątał się szukając odpowiedzi. – To chyba nie jest jeszcze właściwy moment na takie zapowiedzi. – wymamrotał cicho odchodząc od stołu i powracając do kupki z roślinami. Zaczął układać je na ramieniu, aby następnie przenieść w dalszą część domu. Zamyślił się, zmarkotniał. Nie był przygotowany na tak istotną okoliczność. Nie miał koncepcji, pierścionka, miejsca, ani pieniędzy... Nie teraz, nie tak szybko... A co jeśli naprawdę powinien się pospieszyć? – Nie kupiłem. – wyjąkał starając się, aby jego głos brzmiał normalnie. Westchnął prostując plecy i przesuwając wzrok po obu sylwetkach. Po dawnym uśmiechu nie było już śladu: – Pewnie macie rację. Gratuluję Archibaldzie. Może ja pójdę już zająć się kwiatami. – odparł pospiesznie i bez potwierdzenia. Wycofał się z salonu, unikając dalszego drążenia niewygodnego tematu. Wszystko to, co mówili jego partnerzy, dawało do myślenia. Nie wiedział na czym stoi. Nie chciał robić czegoś pochopnie, aby ponownie się nie sparzyć.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
W obecnych czasach ciężko było cokolwiek planować. Nikt nie wiedział co przyniesie jutro. Pewnie bezpieczniej byłoby żyć dniem dzisiejszym i nie myśleć za dużo o przyszłości, ale Archibald myślał. Myślał dużo. Miło było na moment oderwać się od przykrej rzeczywistości i puścić wodze fantazji. Wyobrażał sobie co jego dzieci będą robić w przyszłości (Molly z pewnością będzie kogoś leczyć, ale jeszcze nie był pewny czy ludzi czy zwierzęta, natomiast Winnie wykazywał zainteresowanie botaniką – obie te dziedziny były mu bliskie, więc wypełniała go duma na myśl o tych scenariuszach), czym on sam będzie się zajmować (chętnie wróciłby do zawodu w szpitalu i wykurzył Shafiqa ze stołka), co wyremontuje w Weymouth, kiedy będzie na to czas (nie mógł patrzeć na ten dywan na schodach, a strych wymagał gruntownych porządków) – urlop w Irlandii dobrze wpisowywał się w te luźne przemyślenia o przyszłości. Z pewnością nie zapomni zaproszenia Vincenta, miło będzie mieć przewodnika w obcym kraju, kiedy już (o ile) takie wyjazdy będą możliwe.
– Niesamowite! Dalej utrzymujecie kontakt? – Być może nawet słyszał historie o Vincencie z jego ust, ale nie miał o tym pojęcia. Pokręcił głową z rozbawieniem, wciąż będąc pod wrażeniem tego zbiegu okoliczności. Chociaż prawdą było, że wówczas nie utrzymywali ze sobą zbyt bliskiego kontaktu, niszcząc swoją znajomość przez jakieś błahostki. Całe szczęscie, że w końcu się opamiętali.
Zauważył zmieszanie na twarzy Vincenta, kiedy temat rozmowy zszedł na ślub. Cierpliwie czekał aż Rineheart wyjąka jakąś odpowiedź – czuł się niekomfortowo przez ich nalot, co nie było znowu takie dziwne. Archibald westchnął przeciągle, zerkając na Cedrica. Może niepotrzebnie go męczyli tym ślubem. Zabrał ostatnie puste pudło z jadalni – Dziękuję za pomoc – pożegnał się z Cedem i wyszedł z na korytarz, gdzie zauważył jeszcze sylwetkę Vincenta. – Nie przejmuj się naszym gadaniem. Koniecznie musimy się spotkać jakoś po ślubie. Irlandia musi poczekać, ale Weymouth dalej aktualne – posłał mu lekki uśmiech, po czym rzucił zaklęcie lewitujące na pozostałe pudła i zniknął w ich towarzystwie za rogiem.
– Niesamowite! Dalej utrzymujecie kontakt? – Być może nawet słyszał historie o Vincencie z jego ust, ale nie miał o tym pojęcia. Pokręcił głową z rozbawieniem, wciąż będąc pod wrażeniem tego zbiegu okoliczności. Chociaż prawdą było, że wówczas nie utrzymywali ze sobą zbyt bliskiego kontaktu, niszcząc swoją znajomość przez jakieś błahostki. Całe szczęscie, że w końcu się opamiętali.
Zauważył zmieszanie na twarzy Vincenta, kiedy temat rozmowy zszedł na ślub. Cierpliwie czekał aż Rineheart wyjąka jakąś odpowiedź – czuł się niekomfortowo przez ich nalot, co nie było znowu takie dziwne. Archibald westchnął przeciągle, zerkając na Cedrica. Może niepotrzebnie go męczyli tym ślubem. Zabrał ostatnie puste pudło z jadalni – Dziękuję za pomoc – pożegnał się z Cedem i wyszedł z na korytarz, gdzie zauważył jeszcze sylwetkę Vincenta. – Nie przejmuj się naszym gadaniem. Koniecznie musimy się spotkać jakoś po ślubie. Irlandia musi poczekać, ale Weymouth dalej aktualne – posłał mu lekki uśmiech, po czym rzucił zaklęcie lewitujące na pozostałe pudła i zniknął w ich towarzystwie za rogiem.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Dalekosiężne planowanie nie wchodziło w grę. Cała masa znamienitych czarodziejów zatrzymała się w teraźniejszości, bardzo bliskiej przyszłości, chcąc uporządkować swe działania. On sam, od pewnego czasu, tonąc w nadmiarze różnorodnych obowiązków, o wiele skrupulatniej planował kolejne dni, kończąc na całości przemijającego tygodnia. Kalendarz zapełniał się drobnymi zapiskami, konkretnymi godzinami, w których stawiał się we wskazanym miejscach umówionych zleceń, rozsianych po całych, deszczowych Wyspach Brytyjskich. I choć lubił pogrążać się w rozanielonych marzeniach, puszczać wodzę fantazji podczas chwili wolnego, był zdecydowanym realistą. Zdawał sobie sprawę, że po nagłym powrocie zmagał się z potwornym ryzykiem. Jego działania, bliskie powiązania wrzuciły go w sam środek rebelianckiej zamieci, w której dość nieoczekiwanie określił swoją stronę. Chciał walczyć o lepszy, bezpieczny byt dla ukochanych jednostek, bliskiej rodziny, przyjaciół pozostawionych na pastwę losu, ryzykujących młode, cenne żywoty. Nie mógł być bierny, patrzeć i przytakiwać tak absurdalnemu i bezpodstawnemu rozlewowi krwi. Mnoga ilość ostatnich wydarzeń jedynie utwierdziła go w tym przekonaniu. Nie chciał przekraczać wyśnionych granic, aby nie doznać rozczarowania. Nie zważał też na swoje życie, które mogło skończyć się niespodziewanie, nawet dziś. Mimo wszystko starał się wyrozumiale podchodzić do sprawy, nie przerzucać wisielczego nastawiania na inne, napotkane postaci. Bez przeszkód wystosował śmiałe zaproszenie, które zapewne jeszcze kiedyś będzie miało okazję, aby się ziścić. Zatrzymał urwany śmiech nie mogąc uwierzyć, że świat był aż tak mały. Pokręcił głową nadal odrobinę nie dowierzając i uniósł brew: – Tak, tak, widzieliśmy się w kwietniu, potem na jego weselu. W sumie to, powinienem się do niego odezwać… – wyrzucił niepewnie, zdając sobie sprawę, że nie rozmawiali od kilku, dobrych miesięcy. Pochłonięci osobistymi niesnaskami utracili poczucie czasu. Arystokrata musiał nacieszyć się też tak niesamowitym, małżeńskim czasem, w którym był przecież tak krótko. Poczuł się dziwnie. Nie wiedział co ze sobą zrobić, dlaczego naskoczyli na niego właśnie teraz. Czy ta informacja, a raczej deklaracja była im tak bardzo potrzebna? Czy powinien się wytłumaczyć, przedstawić swoją perspektywę? Wyjawić osobiste informacje kształtujące taki stan rzeczy? Wyjąkał kilka, ogólnych sylab i wyszedł na korytarz, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Tak wiele rzeczy działo się w ostatnich dniach. Zmagał się z plątaniną skrajnych emocji, z którymi kompletnie sobie nie radził. Westchnął ciężko kiwając głową kolejnym, przybyłym gościom i zajął się układaniem ozdób z pozostałych kwiatów. Po krótkiej chwili zauważył nadchodzącą sylwetkę Lorda Prewetta, lecz nie podniósł na niego wzroku. W skupieniu, marszcząc brwi przekładał szczupłe gałązki. Gdy skończył uniósł głowę i wykrzywił wargi w bladym uśmiechu: – W porządku, nie szkodzi. – rzucił chowając nutę kłamstwa i kiwając głową. – Bardzo chętnie odwiedzę Weymouth, pozostaniemy w kontakcie. – zapewnił rudowłosego nie zatrzymując go już ani chwili dłużej.
– Do zobaczenia później. – sam zakończył swe sprawunki i jak najszybciej wybiegł z odświętnego domostwa wracając do siebie. Był niemalże pewny, że spóźni się na główną ceremonię.
| zt dla Vincenta i Archibalda
– Do zobaczenia później. – sam zakończył swe sprawunki i jak najszybciej wybiegł z odświętnego domostwa wracając do siebie. Był niemalże pewny, że spóźni się na główną ceremonię.
| zt dla Vincenta i Archibalda
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
W moim mniemaniu niczego nie brakowało zastawionym stołom. Zastawa, dzięki Archibaldowi, była elegancka i gustowna, obrusy wyprasowane i schludne, uroku zaś dodawały bukiety kwiatów, które przyniósł Vincent. Jak na mężczyzn poradziliśmy sobie chyba wcale nieźle. Zdecydowanie nie wyglądało to na niedzielny obiad, a prawdziwą uroczystość z wielkiego zdarzenia, ale lord Prewett pewnie był przyzwyczajony do większego przepychu. Może i Alexander pomyśli tak samo? W końcu sam wychował się na szlacheckim dworze, lecz po porzuceniu nazwiska w imię ideałów... Cóż, musiał zadowolić się tym, co miał. A wciąż miał o wiele więcej, niż niektórzy. Dzięki wspólnej pracy, wysiłkom jego rodziny i przyjaciół w tym dniu niczego nie miało zabraknąć. Ani jedzenia, ani alkoholu, ani serdeczności.
Ustawiając ostatni kieliszek wróciłem wspomnieniami prawie dziesięć lat wstecz, no dokładnie to dziewięć, kiedy to sam brałem ślub. To było lato. Nie tak daleko stąd, zaledwie kilka ulic, pobraliśmy się w Dolinie Godryka. Uroczystość, jak i wesele odbyły się w naszym ogrodzie, pod gołym niebem. Uśmiechnąłem się znów do własnych myśli. Do wspomnienia Allyi w białej sukni ślubnej, z wiankiem z polnym kwiatów na włosach i miłością w oczach. To był jeden z najpiękniejszych dni mojego życia. Miałem nadzieję, że pomimo okoliczności Alexander i Ida tak samo zapamiętają dziewiąty listopada tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego siódmego roku.
Nie przeszkadzałem w rozmowie Archibalda i Vincenta, pogrążony we własnych myślach i wspomnieniach, skupiony na skończeniu nakrywania do stołu. Może to właśnie ta melancholia popchnęła mnie do zadania pytania, które wprawiło wyraźnie Vincenta w zakłopotanie, zwłaszcza, że lord Prewett zaraz mi zawtórował, przypominając, że on sam ożenił się dekadę temu. Co prawda w jego przypadku w grę wchodziła jeszcze powinność wobec rodu, arystokraci, z tego co było mi wiadomo, z reguły pobierali się znacznie wcześniej, nie chodziło wszak o miłość, a intratny sojusz między rodzinami, lecz zwlekanie aż do trzydziestki to co innego...
- Naturalnie, że mamy - żachnąłem się. Obserwowałem uważnie zmiany zachodzące na twarzy Rinehearta, który przyznał się, że pierścionka jeszcze nie kupił. Może dopiero teraz w ogóle o tym pomyślał. Westchnąłem ciężko. To nie była chwila na takie rozmowy, lecz zamierzałem go zapytać - co planuje dalej?
- W porządku. Widzimy się później. Pójdę poszukać Debbie. Sprawdzę, czy nic nie zbroiła. Wybaczcie panowie - powiedziałem, kiedy Rineheart oznajmił, że idzie zrobić użytek z kwiatów, które pozostały i zgodnie z moją sugestią ozdobić nimi dom. Ja sam także opuściłem jadalnię, aby znaleźć Deborah.
| zt
Ustawiając ostatni kieliszek wróciłem wspomnieniami prawie dziesięć lat wstecz, no dokładnie to dziewięć, kiedy to sam brałem ślub. To było lato. Nie tak daleko stąd, zaledwie kilka ulic, pobraliśmy się w Dolinie Godryka. Uroczystość, jak i wesele odbyły się w naszym ogrodzie, pod gołym niebem. Uśmiechnąłem się znów do własnych myśli. Do wspomnienia Allyi w białej sukni ślubnej, z wiankiem z polnym kwiatów na włosach i miłością w oczach. To był jeden z najpiękniejszych dni mojego życia. Miałem nadzieję, że pomimo okoliczności Alexander i Ida tak samo zapamiętają dziewiąty listopada tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego siódmego roku.
Nie przeszkadzałem w rozmowie Archibalda i Vincenta, pogrążony we własnych myślach i wspomnieniach, skupiony na skończeniu nakrywania do stołu. Może to właśnie ta melancholia popchnęła mnie do zadania pytania, które wprawiło wyraźnie Vincenta w zakłopotanie, zwłaszcza, że lord Prewett zaraz mi zawtórował, przypominając, że on sam ożenił się dekadę temu. Co prawda w jego przypadku w grę wchodziła jeszcze powinność wobec rodu, arystokraci, z tego co było mi wiadomo, z reguły pobierali się znacznie wcześniej, nie chodziło wszak o miłość, a intratny sojusz między rodzinami, lecz zwlekanie aż do trzydziestki to co innego...
- Naturalnie, że mamy - żachnąłem się. Obserwowałem uważnie zmiany zachodzące na twarzy Rinehearta, który przyznał się, że pierścionka jeszcze nie kupił. Może dopiero teraz w ogóle o tym pomyślał. Westchnąłem ciężko. To nie była chwila na takie rozmowy, lecz zamierzałem go zapytać - co planuje dalej?
- W porządku. Widzimy się później. Pójdę poszukać Debbie. Sprawdzę, czy nic nie zbroiła. Wybaczcie panowie - powiedziałem, kiedy Rineheart oznajmił, że idzie zrobić użytek z kwiatów, które pozostały i zgodnie z moją sugestią ozdobić nimi dom. Ja sam także opuściłem jadalnię, aby znaleźć Deborah.
| zt
becomes law
resistance
becomes duty
25 grudnia, poranek
Drobna stopa, nawet bosa, wynurzająca się ledwo co z tych błyszczących fal jasnoróżowej sukienki nacisnęła na ten skrzypiący schodek, ostatni już na drodze do cieplutkiego parteru. Zwiewanym krokiem przedostała się do saloniku. Było cicho, pachniało słodyczą i zielonymi igiełkami, które dumnie prężyły się w rogu pomieszczenia. Przystrojone drzewko zamrugało do niej kolorowymi światełkami. Uśmiechnęła się szeroko, niezwykle podekscytowana. Ten kolejny raz, kiedy w dłoniach trzymała dość spore pudełko owinięte bujną kokardą wytarganą z którejś starej sukienki, obiecała już nigdy więcej jej nie zakładać, bo przez te ostatnie miesiące zdążyła wyjątkowo zmarnieć i już nie było dla niej żadnego ratunku. To nic, znalazła dla eleganckich skrawków materiału drugie życie. A może odda pozostałość Beatrix i ta będzie mogła uczynić z nich coś wyjątkowego? Nieco zamyślona pobłądziła kilka chwil w tak dobrze znanym dziennym pokoiku, zanim wreszcie dotarła do celu. Kciukiem czule pogłaskała marniejącą nieco gałązkę, dość troskliwie, by można było uznać ten gest za nieco dziwny. Może w nocy dostał się do niej ten kot? Och, musiała coś z nim zrobić jeszcze przed ślubem, bo nie mógł przecież zamieszkać w Sczurzej Jamie. Nieco zaintrygowana rozejrzała się za tym miauczącym gagatkiem, ale nigdzie nie było widać Corneliusa. Przecież widziała, że ozdoby nieco obsunęły się z zielonego piętra. A może to ten niuchacz?
Wreszcie ułożyła pudełko pod symbolicznym drzewkiem i jeszcze cztery razy przygładziła kolorową tasiemkę. Czy prezent skradnie jego serce? Czy rozpali jego ognistą naturę? Czy pomoże w tej okrutnej walce? Nieco poruszona wzięła głęboki wdech i powstrzymała ogromną falę niepokoju tak prędko zbliżającą się do klatki piersiowej. Magia ulokowana między miłą tkaniną powinna sprzyjać jego działaniom. Narysowane na pudełku stworzenie próbowało przypominać rozpaloną salamandrę, ale Bella nigdy nie skupiała się na lekcjach rysunku. O wiele bardziej wolała śpiew. W końcu przestała modlić się do podarunku i z energią wsunęła go bardziej pod choinkę. To dla ciebie, Alexie. Mój płomieniu. Już nigdy nie zmarzniesz.
A potem uciekła, nim zegar wybił piątą, nim zimowa dolina zaczęła wynurzać się z puchowych kołder. Drgnęła jeszcze tylko ta iglasta rączka, coś parsknęło w dogasającym w kominku ogniu, ale zaraz potem nastał spokój. Nigdy jej tutaj nie było.
Przekazuję Alexowi szatę z dwóch tkanin z włókien sierści przyczajacza.
zt?
Alexander długo przygotowywał plan, który dzisiaj zamierzał dopracować w gronie osób, których wiedzy i doświadczenia potrzebował aby zrealizować go do końca. Teraz, kiedy wszystko miało ruszyć, mieli żyć w całkowitym chaosie pomiędzy przygotowywaniem ślubu Isabelli i Steffena a realizowaniem śmiałego planu, który uknuł Farley.
Po powrocie z dzisiejszej wycieczki do Oazy Farley ruszył do lecznicy, na moment odsuwając od siebie myśli o tym, co miało nastąpić wieczorem. Skupił się na pracy, bo ta nie zwykła czekać aż będzie miał wolną chwilę: uzdrowicielstwo charakteryzowało się w końcu tym, tak jak działania na rzecz Zakonu zresztą, że nie pozostawiało zbyt wiele czasu na życie prywatne. Mieli niby z Idą zacząć zastanawiać się nad ponowną próbą wzięcia ślubu, ale jakoś nie było po temu okazji. Nie kiedy Alexander tak zapalczywie zatapiał się w pracy i planowaniu, dlatego też to wszystko musiało poczekać.
Dzień minął mu prędko, zbyt prędko: nim się obejrzał już nastała pora aby wrócić do Kurnika po zastąpieniu w lecznicy przez Idę i wraz z Isabellą zająć się przygotowaniami do spotkania. Zajął się wpierw sprawdzeniem zabezpieczeń na domu, odpowiednio je modyfikując aby nie przydarzyła się żadna przykra niespodzianka, jak to zdarzyło się już ongiś z Archibaldem i gankiem. Następnie zaciągnął szczelnie wszystkie zasłony w pokoju dziennym i zabrał się do przesunięcia kanap pod ściany oraz wydłużania jadalnianego stołu, który znajdował się w pokoju dziennym, a dalej powieleniem krzeseł tak, aby starczyło dla wszystkich. Po tym jak poległ w transmutacyjnym pojedynku z Susanne postanowił wziąć sobie co nieco do serca i wyciągnąć naukę z własnej porażki, tym razem wykonując swoje zadanie powoli i ze spokojem. Zajęło mu to trochę czasu, więcej niż by sobie tego życzył, ale ostatecznie mu się udało.
Kiedy rozległo się pierwsze pukanie do drzwi, na stole poza szklankami i dzbankami z wodą — lepszego poczęstunku niestety nie posiadali — znajdowały się także dla wszystkich kawałki pergaminu i przybory do pisania dla sporządzania notatek na bieżąco, oraz u szczytu stołu pokaźna sterta planów i zapisków, które poczynił już wcześniej Alexander, a które zawierały dokładne plany całego przedsięwzięcia oraz porządek dzisiejszego spotkania. Sam Alexander zaś, jak na gospodarza przystało, ruszył powitać szanownych gości już przy kurnikowym progu.
| Witam wszystkich serdecznie i zapraszam na spotkanie: załączam mapkę żeby oznaczyć kto gdzie siada, zaś na odpis jest termin wynoszący 72 h.
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 16.08.21 1:04, w całości zmieniany 1 raz
Zaproszenie do Kurnika przyjął z największą radością. Wczoraj już miał szansę spotkać się z wieloma wspaniałymi umysłami, a dzisiaj mógł kontynuować tę serię naukowych doświadczeń. Przez cały dzień dopracowywał jeszcze kwestie technologiczne, związane z wynalazkiem, jaki tworzył wraz z pomocą Asbjorna, ale na wieczór uczesał włosy, ubrał się elegancko i pognał wraz z córką do Kurnika, który przecież wcale nie był tak daleko. - Tyle się dzieje - mówił bardziej do siebie pod nosem, próbując analizować wszystko to, co miało miejsce przez ostatni miesiąc. Czuł się już zresztą o niebo lepiej niż tuż po spotkaniu z olbrzymem. Ciekaw był także, czego dokładnie miało dotyczyć to spotkanie, jedyne czego mógł oczekiwać, to, że będzie angażujące i wyjątkowo przyjemne. Oby. Zabrał notatnik, w którym miał prowadzić notatki wszystkiego tego co konieczne było do zapamiętania. W pewnym wieku zresztą było to potrzebne, aby wywiązać się z własnych zobowiązań i nie zostać gołosłownym. - Kogo tam spotkamy? - spytał córki, zadowolony, że i ona może udzielać się naukowo. O wiele bardziej wolałby, aby pracowała jako prawdziwy rzemieślnik, a nie angażowała się w czynną walkę. Śnieg skrzypiał pod butami, gdy przemierzali dolinę. Nie było wiadome do końca kiedy zakończy się to spotkanie, ale na pewno nie zamierzał zostawiać córki samej, skoro to z nim będzie wracać do domu, to będzie bezpieczna. Beckett przekonany był, że nawet jeśli spotkań będzie potrzebnych więcej, nawet takich, w których akurat on nie będzie brać udziału, to ktoś Trixie odprowadzi i zaopiekują się nią. Zapukał do drzwi, a gdy Alexander je otworzył, numerolog uśmiechnął się promiennie, zachwycony spotkaniem. - Alexandrze, dziękujemy za zaproszenie - podał mu dłoń, ale nie przez próg, bo podobno to przynosi pecha. Po wejściu do środka oczyścił buty ze śniegu, tak, aby nie nanieść go do środka. Sprzątanie, nawet z pomocą magii, trochę trwało. Puścił córkę przodem, tak, aby ta pierwsza podeszła do stołu, który okazał się być pustym. Tak więc byli pierwsi? Możliwe, może źle wyliczyli czas potrzebny na drogę? Założenie, że śnieg utrudnia poruszanie się, było słuszne, ale przecież pędzili tu z ekscytacją. Przynajmniej on.
Stevie siada na 3, a Trixie na 4
Stevie siada na 3, a Trixie na 4
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Justine go uprzedzała, że jak oficjalnie dołączył pracy będzie go czekało jeszcze więcej, a listy i propozycje współpracy od innych członków Zakonu będą do niego spływać.
Nie musiał czekać długo, ale też nie zawahał się w swojej decyzji. Chciał działać, walczyć o lepsze jutro, o lepszą przyszłość. Zresztą nie tylko dla siebie, ale też dla innych, dla rodziny i przyjaciół.
Przedzierając się przez zaspy śnieżne kierował się w stronę wskazanego adresu. Mógł tam spotkać danych znajomych, a nawet bliskich, którzy nie mówili otwarcie czym się zajmują. W końcu on sam ukrywał pewne rzeczy przed bratem, a ten przed nim, więc jak to mówią, pod latarnią najciemniej. Dostrzegł na śniegu ślady prowadzące do Kurnika i już wiedział, że nie jest pierwszy, ale też raczej się nie spóźnił. Pod pachą miał naręcze map i notatek jakie zrobił do tej pory. Plan Aleksandra idealnie się zbiegał z tym co sam chciał zrobić. Działanie samemu nie miało sensu kiedy wokół byli ludzie chcący tak samo jak on działać. Od jakiegoś czasu już zbierał informacje o szlakach aliantów, a mapy od Volansa bardzo mu pomogły i po paru wieczorach ślęczenia nad nimi znał praktycznie każdy szlak, wiedział, gdzie znajdują się stare bunkry, w których mogli by zrobić swoje własne schrony, gdzie mogły być ukryte świtokliki do kolejnego punktu.
Zapukał mocno do drzwi otrzepując w tym czasie buty ze śniegu, a kiedy przekroczył próg przywitał się z gospodarzem mocnym uściskiem dłoni.
-Dobry wieczór – Powiedział choć mówienie „dobry wieczór” w czasie wojny wydawało się nie na miejscu, a jednak starali się przecież zachować jakieś pozory normalności, parli uparcie na przód choć panująca władza chciała w nich zadusić jakiekolwiek chęci do życia, a co dopiero do walki. Wszedł do przygotowanego wcześniej pomieszczenia na ich spotkanie i zorientował się, że już na stołem siedziały pierwsze osoby.
-Panie Beckett – przywitał się od razu jakoś nie dziwiąc się, że ten numerolog też zaangażował się czynnie w działania.
|zajmuję miejsce 13
Nie musiał czekać długo, ale też nie zawahał się w swojej decyzji. Chciał działać, walczyć o lepsze jutro, o lepszą przyszłość. Zresztą nie tylko dla siebie, ale też dla innych, dla rodziny i przyjaciół.
Przedzierając się przez zaspy śnieżne kierował się w stronę wskazanego adresu. Mógł tam spotkać danych znajomych, a nawet bliskich, którzy nie mówili otwarcie czym się zajmują. W końcu on sam ukrywał pewne rzeczy przed bratem, a ten przed nim, więc jak to mówią, pod latarnią najciemniej. Dostrzegł na śniegu ślady prowadzące do Kurnika i już wiedział, że nie jest pierwszy, ale też raczej się nie spóźnił. Pod pachą miał naręcze map i notatek jakie zrobił do tej pory. Plan Aleksandra idealnie się zbiegał z tym co sam chciał zrobić. Działanie samemu nie miało sensu kiedy wokół byli ludzie chcący tak samo jak on działać. Od jakiegoś czasu już zbierał informacje o szlakach aliantów, a mapy od Volansa bardzo mu pomogły i po paru wieczorach ślęczenia nad nimi znał praktycznie każdy szlak, wiedział, gdzie znajdują się stare bunkry, w których mogli by zrobić swoje własne schrony, gdzie mogły być ukryte świtokliki do kolejnego punktu.
Zapukał mocno do drzwi otrzepując w tym czasie buty ze śniegu, a kiedy przekroczył próg przywitał się z gospodarzem mocnym uściskiem dłoni.
-Dobry wieczór – Powiedział choć mówienie „dobry wieczór” w czasie wojny wydawało się nie na miejscu, a jednak starali się przecież zachować jakieś pozory normalności, parli uparcie na przód choć panująca władza chciała w nich zadusić jakiekolwiek chęci do życia, a co dopiero do walki. Wszedł do przygotowanego wcześniej pomieszczenia na ich spotkanie i zorientował się, że już na stołem siedziały pierwsze osoby.
-Panie Beckett – przywitał się od razu jakoś nie dziwiąc się, że ten numerolog też zaangażował się czynnie w działania.
|zajmuję miejsce 13
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Styczeń był niesamowicie intensywny! Trixie z entuzjazmem kroczyła obok ojca przez Dolinę, z wręcz dziecięcym entuzjazmem stając na zbite połacie śniegu, żeby zobaczyć w nich odcisk swojej podeszwy, sprawdzić jak miękko mogła zapaść się we wszechobecnej bieli, zupełnie jak w pierzynie pozostawionej w sypialni. Rumianym policzkom towarzyszył uśmiech - pełen ekscytacji, ciekawości, bo co też miał im do przekazania Alexander? Świadomość bycia uwzględnioną poniekąd dodawała jej skrzydeł. Tego właśnie chciała całe życie. Bycia komuś potrzebną. Bycia elementem czegoś większego, czegoś lepszego i ważniejszego; z rękoma wsuniętymi do kieszeni spojrzała na numerologa i zamruczała w zamyśleniu, w pamięci przywołując przed sobą twarze zaufanych Zakonników. - Może wujka Kierana? - zasugerowała pogodnie. Chyba dobrze czuł się u nich na skromnej Wigilii, więc warto było kuć żelazo póki gorące i znów zaprosić go między ludzi, choć tym razem w mniej swawolnej atmosferze. Zamierzali przecież główkować - tak sądziła, nawet jeśli nie wiedziała jeszcze do końca nad czym. - I Reggiego? - dodała z nieco większą nadzieją. Nie zobaczyli się w grudniu, odwołał swoją obecność, a ona, cóż, tęskniła za tą rudą czupryną i brakiem jakiejkolwiek lordowskiej ogłady, był przecież nieformalną częścią ich rodziny, podobnie jak Neala była jej swego rodzaju młodszą siostrą.
Gospodarz Kurnika wpuścił ich do środka, a widok jego twarzy - spokojniejszej niż zazwyczaj? a może po prostu o wiele bardziej zdeterminowanej? - zachęcił uśmiech do jeszcze większego rozkwitnięcia. - Dobrze cię widzieć, Alex - odezwała się miękko i zdjęła z siebie zimowy płaszcz, do rękawa upychając szalik, buty także skrupulatnie oprószając ze śniegu. Nie chciała przecież nanieść do środka wody i zostawić za sobą pasma nieeleganckich kroków; potem ruszyła za ojcem do wybranych przez niego krzeseł i zajęła jedno z nich, z torby przewieszonej przez oparcie wydobywając notatnik o bladobrązowej okładce, a także małe pióro i kałamarz atramentu. Ostatnie spotkanie rzemieślników pokazało, że warto było zapisywać co ważniejsze informacje, szczególnie jeśli spodziewała się, że pokój zaraz wypełni się ich masową harmonią - tak było po prostu łatwiej. Chuda dłoń założyła kosmyk ciemnych włosów za ucho, a spojrzenie odnalazło kolejnego przybysza witającego się z numerologiem; Beckettówna skinęła mu głową i uśmiechnęła się lekko. - Trixie - przedstawiła się krótko, w ramach formalności.
Gospodarz Kurnika wpuścił ich do środka, a widok jego twarzy - spokojniejszej niż zazwyczaj? a może po prostu o wiele bardziej zdeterminowanej? - zachęcił uśmiech do jeszcze większego rozkwitnięcia. - Dobrze cię widzieć, Alex - odezwała się miękko i zdjęła z siebie zimowy płaszcz, do rękawa upychając szalik, buty także skrupulatnie oprószając ze śniegu. Nie chciała przecież nanieść do środka wody i zostawić za sobą pasma nieeleganckich kroków; potem ruszyła za ojcem do wybranych przez niego krzeseł i zajęła jedno z nich, z torby przewieszonej przez oparcie wydobywając notatnik o bladobrązowej okładce, a także małe pióro i kałamarz atramentu. Ostatnie spotkanie rzemieślników pokazało, że warto było zapisywać co ważniejsze informacje, szczególnie jeśli spodziewała się, że pokój zaraz wypełni się ich masową harmonią - tak było po prostu łatwiej. Chuda dłoń założyła kosmyk ciemnych włosów za ucho, a spojrzenie odnalazło kolejnego przybysza witającego się z numerologiem; Beckettówna skinęła mu głową i uśmiechnęła się lekko. - Trixie - przedstawiła się krótko, w ramach formalności.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Początek roku nie był łaskawy dla nikogo. Ani dla lady Mare, ani dla ludzi, za których bezpieczeństwo wzięła odpowiedzialność w momencie wstąpienia w związek małżeński z lordem Greengrass. Mimo to zaproszenie otrzymane od Alexandra napełniło jej serce nową nadzieją. Wiarą, że coś się zmieni oraz możliwością powrotu do normalności. Działalność naukowa, nawet jeżeli nie do końca sprecyzowana w zaproszeniu, stanowiła przecież jej najgorętszą pasję, której oddawać by się mogła bez przerwy. Podobną radością wypełniły ją myśli, że wreszcie dane będzie jej spotkać się z Isabellą, och, przecież tak mało czasu zostało przed jej ślubem! Musiały nadgonić zaległości, choć nastrój Mare nie należał do szczególnie dobrych. Każdy, kto zaznajomiony był z sytuacją Staffordshire, nie mógł dziwić się podobnemu obrotowi spraw. Dzisiejsze pojawienie się w Dolinie Godryka możliwe było tylko dzięki temu, że Elroyowi udało się przekonać żonę, iż ich ziemie pozostaną na ten czas w dobrych rękach. Ziemia się nie zawali, gdy na moment znajdziesz się poza granicami, mówił ciepłym, czułym głosem, którego echo wracało w myślach kobiety zaskakująco często. Ale czyż to nie jedna z oznak prawdziwej miłości?
Nie teleportowała się przed Kurnik z pustymi rękoma. Przygotowany przez kuchnię Derby posiłek nie był może szczególnie wykwintny, lecz na warunki wojenne wydawał się być dość syty. Nie chciała zjawiać się w gościach bez odpowiedniego prezentu, lecz wśród najpilniejszych potrzeb wśród każdej warstwy społecznej Anglii przewijało się wciąż jedno słowo. Jedzenie. Niedługo później, kilka kroków od niej zjawił się również Isaiah, którego obecność skomentowała przyjemnym dla oka, ciepłym uśmiechem.
Misterny pakunek lewitował przy jej prawym boku, gdy zastukała trzykrotnie w drzwi.
— Alexandrze, jak dobrze cię widzieć — jasnoróżowe wargi kobiety wygięły się w szczerym uśmiechu, gdy ta zdejmowała z głowy obszywany futrem kaptur. Kilka płatków śniegu zaplątało się między miedzianymi lokami, lecz wydawało się, że lady Greengrass nie zwróciła na nie uwagi. Zamiast tego pozwoliła sobie na delikatny brak ogłady i zaraz po obstukaniu butów ze śniegu i przestąpieniu progu, objęła kuzyna za szyję. Merlinowi niech będą dzięki, że nic mu się nie stało. — Ilu będzie gości? Mam nadzieję, że dla wszystkich starczy... — dodała po chwili, starając się zaglądnąć dyskretnie do pokoju, lecz niewiele widziała ze swego miejsca. Pozwoliwszy szwagrowi na asystę przy ściąganiu ozdobnego płaszcza oraz nie chcąc przeszkadzać gospodarzowi w przywitaniu przeszła więc do głównego miejsca spotkań, a pakunek wylądował na stole.
— Dobry wieczór państwu — głos damy wybrzmiał czysto i klarownie, zaś ona sama przesunęła spojrzeniem po wszystkich zebranych, każdemu z nich oferując przyjemny dla oka uśmiech oraz skinienie głowy. W międzyczasie zielona papeteria zdobna w czarne motyle rodu Greengrass uwolniła skrywane w pakunku pyszności, choć dokładniej były to dwa naczynia, których zadaniem było utrzymanie temperatury przygotowanych dań. Widząc wolne miejsce po prawicy Isabelli, bez wahania zasiadła właśnie przy niej, nie przejmując się, że było to miejsce przy krańcu stołu. — Bello, najdroższa. Jak się miewasz? Zakładam, że dobrze, bo promieniejesz jeszcze bardziej niż zwykle.
| zajmuję miejsce numer 7 i przynoszę lina w śmietanie z pieczonymi ziemniaczkami; lin oraz ziemniaczki z domyślnej kategorii I, śmietana z zaopatrzenia
Isaiah zajmuje miejsce numer 9[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie teleportowała się przed Kurnik z pustymi rękoma. Przygotowany przez kuchnię Derby posiłek nie był może szczególnie wykwintny, lecz na warunki wojenne wydawał się być dość syty. Nie chciała zjawiać się w gościach bez odpowiedniego prezentu, lecz wśród najpilniejszych potrzeb wśród każdej warstwy społecznej Anglii przewijało się wciąż jedno słowo. Jedzenie. Niedługo później, kilka kroków od niej zjawił się również Isaiah, którego obecność skomentowała przyjemnym dla oka, ciepłym uśmiechem.
Misterny pakunek lewitował przy jej prawym boku, gdy zastukała trzykrotnie w drzwi.
— Alexandrze, jak dobrze cię widzieć — jasnoróżowe wargi kobiety wygięły się w szczerym uśmiechu, gdy ta zdejmowała z głowy obszywany futrem kaptur. Kilka płatków śniegu zaplątało się między miedzianymi lokami, lecz wydawało się, że lady Greengrass nie zwróciła na nie uwagi. Zamiast tego pozwoliła sobie na delikatny brak ogłady i zaraz po obstukaniu butów ze śniegu i przestąpieniu progu, objęła kuzyna za szyję. Merlinowi niech będą dzięki, że nic mu się nie stało. — Ilu będzie gości? Mam nadzieję, że dla wszystkich starczy... — dodała po chwili, starając się zaglądnąć dyskretnie do pokoju, lecz niewiele widziała ze swego miejsca. Pozwoliwszy szwagrowi na asystę przy ściąganiu ozdobnego płaszcza oraz nie chcąc przeszkadzać gospodarzowi w przywitaniu przeszła więc do głównego miejsca spotkań, a pakunek wylądował na stole.
— Dobry wieczór państwu — głos damy wybrzmiał czysto i klarownie, zaś ona sama przesunęła spojrzeniem po wszystkich zebranych, każdemu z nich oferując przyjemny dla oka uśmiech oraz skinienie głowy. W międzyczasie zielona papeteria zdobna w czarne motyle rodu Greengrass uwolniła skrywane w pakunku pyszności, choć dokładniej były to dwa naczynia, których zadaniem było utrzymanie temperatury przygotowanych dań. Widząc wolne miejsce po prawicy Isabelli, bez wahania zasiadła właśnie przy niej, nie przejmując się, że było to miejsce przy krańcu stołu. — Bello, najdroższa. Jak się miewasz? Zakładam, że dobrze, bo promieniejesz jeszcze bardziej niż zwykle.
| zajmuję miejsce numer 7 i przynoszę lina w śmietanie z pieczonymi ziemniaczkami; lin oraz ziemniaczki z domyślnej kategorii I, śmietana z zaopatrzenia
Isaiah zajmuje miejsce numer 9[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mare Greengrass dnia 18.08.21 21:35, w całości zmieniany 1 raz
Chłód przeciskał się przez znoszony już płaszcz, gdy wiatr szarpał materiał. Zsunął kaptur, gdy tylko przekroczył próg bezpiecznej przestrzeni Kurnika. Śnieżne smugi zdążyły osiąść na czerni spiętych częściowo włosach, ale nie przykuwał do tego uwagi. Do Aleksandra sprowadziła go konieczność. I powinność, z której nigdy się nie miał zamiaru wypisać. Wiedział też, że niezależnie od ustaleń, czy dziedzin poruszonych wtedy, starał się trzymać bieżące informacje o działaniach na wielu frontach. Jeśli jego umiejętności i różdżka były w stanie przesunąć szalę walk choćby o krok, nie potrzebował się wahać. Działał. I to działanie dawało mu siłę do dalszej pracy. Nie czuł się dobrze siedząc w miejscu. Niemal jak wieczny wędrowiec.
- Jestem - tymi słowami, krótkim skinieniem głowy i silnym uściskiem dłoni powitał uzdrowiciela, nie oglądając się zbytnio na sylwetki, które mogły pojawić się za nim. Traktował spotkanie jak pracę i przykładał do niej właściwą profesji powagę. Potrzebował zaktualizowania informacji, a wiedział, że takowe otrzyma, zastanawiając się, kto jeszcze z ramienia aurorów pojawi się wśród obecnych.
Nie zatrzymywał się w progu, pozwalając się poprowadzić do wyznaczonego pomieszczenia. Krótko, acz intensywnie prześledził sylwetki, które już zajmowały miejsca wokół stołu, część rozpoznając, część tylko przelotnie znając, także z informacji, jakie posiadał jako zakonnik i poszukiwany listem gończym rebeliant w jednym. Ciężko było mu się rozluźnić, nawet w takim miejscu i niemal odruchowo starał się zlokalizować miejsca najbardziej zagrożone na ewentualny atak. Aurorska paranoja, miała jednak swoje plusy. I powody.
Nie skupiał się na nikim konkretnym, rezygnując z przydługich konwersacyjnych uprzejmości. Nie po to tu był. Dlatego skinął głową obecnym, w milczeniu zajmując jedno z wolnych miejsc. To jedno od strony pachnącego posiłkiem zawiniątka. Tak przypadkiem prawie. Odetchnął jednak, zsuwając z ramion ciężki płaszcz, jakby zakładał, że nie zabawi wiele czasu w pomieszczeniu. On za to prawdopodobnie pachniał wiatrem. I chłodem. I lasem.
Nieco dłużej przytrzymał wzrok na czarownicy, która siedziała obok, akurat zajęta rozmową. Szybko też skupił się po prostu na gospodarzach spotkania. To od nich oczekiwał otrzymać pomocne w dalszym działaniu informacje. Wyprostował się, opierając pobliźnione dłonie na blacie stołu.
| zajmuję miejsce nr 5
- Jestem - tymi słowami, krótkim skinieniem głowy i silnym uściskiem dłoni powitał uzdrowiciela, nie oglądając się zbytnio na sylwetki, które mogły pojawić się za nim. Traktował spotkanie jak pracę i przykładał do niej właściwą profesji powagę. Potrzebował zaktualizowania informacji, a wiedział, że takowe otrzyma, zastanawiając się, kto jeszcze z ramienia aurorów pojawi się wśród obecnych.
Nie zatrzymywał się w progu, pozwalając się poprowadzić do wyznaczonego pomieszczenia. Krótko, acz intensywnie prześledził sylwetki, które już zajmowały miejsca wokół stołu, część rozpoznając, część tylko przelotnie znając, także z informacji, jakie posiadał jako zakonnik i poszukiwany listem gończym rebeliant w jednym. Ciężko było mu się rozluźnić, nawet w takim miejscu i niemal odruchowo starał się zlokalizować miejsca najbardziej zagrożone na ewentualny atak. Aurorska paranoja, miała jednak swoje plusy. I powody.
Nie skupiał się na nikim konkretnym, rezygnując z przydługich konwersacyjnych uprzejmości. Nie po to tu był. Dlatego skinął głową obecnym, w milczeniu zajmując jedno z wolnych miejsc. To jedno od strony pachnącego posiłkiem zawiniątka. Tak przypadkiem prawie. Odetchnął jednak, zsuwając z ramion ciężki płaszcz, jakby zakładał, że nie zabawi wiele czasu w pomieszczeniu. On za to prawdopodobnie pachniał wiatrem. I chłodem. I lasem.
Nieco dłużej przytrzymał wzrok na czarownicy, która siedziała obok, akurat zajęta rozmową. Szybko też skupił się po prostu na gospodarzach spotkania. To od nich oczekiwał otrzymać pomocne w dalszym działaniu informacje. Wyprostował się, opierając pobliźnione dłonie na blacie stołu.
| zajmuję miejsce nr 5
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Pożegnawszy się z żoną i dziećmi teleportował się w okolicach rynku w Dolinie Godryka, pozwalając sobie na krótką przechadzkę. Wodził spojrzeniem po oknach, dachach i budynkach, myśląc, czy wszyscy posiadali odpowiednie zapasy, czy w domach ciepło rozgrzewało ściany, czy nikomu nie brakowało podstawowych produktów. Czuł się odpowiedzialny za nich wszystkich, dlatego też nie wahał się ni chwili, aby przyjąć zaproszenie na spotkanie z byłym gwardzistą. Śnieg skrzypiał pod butami, a ślady wskazywały, że nie był pierwszym z nadchodzących wędrowców. Zapukał raz, drugi i trzeci. Powoli oraz bez pośpiechu, wyważonym ciosem, nie chcąc nikogo przestraszyć.
– Dobry wieczór, Alexandrze. Jak zdrowie? – zapytał uprzejmie, podając młodzieńcowi dłoń, gdy tylko przekroczył próg. Dostrzeganie, jak wiele wymagało od Farleya działanie na rzecz Zakonu Feniksa było proste, wszystko malowało się w rozognionych błyskawicami oczach i naznaczonej skórze, tej drobnej bliźnie nad prawym okiem czy na całych dłoniach, rozlewających się niczym pajęczyny. Cieszyła go jego obecność na ziemiach Somerset, bo choć był młody, tak czynów dokonywał wielkich.
Szlachcic zdjął z ramion płaszcz, odwieszając go gdzieś z boku, upewniając się, że nie pozostawił niczego ważnego w jego kieszeniach. Być może w Kurniku było bezpiecznie, lecz nigdy nie wiadomo kto mógł się zjawić i kogo mogłyby zaświerzbić ręce. – Dobry wieczór – skinął głową, zjawiając się w wejściu do pokoju dziennego. W pierwszej chwili jego wzrok popędził do dobrze znanego mu numerologa. – Panie Beckett, panno Beckett – skinął głową w kierunku mieszkańców Doliny Godryka, poświęcając każdemu z nich stosowną ilość czasu, którą wymagało wypowiedzenie miana danej persony. Podążył w kierunku stołu, dostrzegając kolejne osobistości w tym swojego ogrodnika. – Panie Grey – uśmiechnął się rozbawiony widokiem pracownika, ostatecznie poważniejąc, gdy wędrował dalej. – Lady Greengrass, cóż za niespodzianka. Moje uszanowanie – powitał ją, kładąc dłoń na piersi otulonej jasną marynarką i skłonił się delikatnie, jak przystało na porządne przywitanie lorda ze szlachetną damą. Podobny gestu uczynił, wodząc wzrokiem ku Isabelli, jaka pomimo wydziedziczenia przez paskudną ciotkę Morganę, wciąż pozostawała duchem damą. – Panno Presley – wypowiedział miękko, chociaż w głowie wciąż pobrzmiewały mu dźwięki układające się w nazwisko iskrzące się fajerwerkami na nocnym niebie. Wreszcie spojrzenie osiadło na jednej z twarzy, którą kojarzył nie tylko z plakatów gończych, lecz przede wszystkim jako były zastępca szefa departamentu przestrzegania prawa czarodziejów, pamiętał każdego z aurorów, a w szczególności tych utalentowanych. – Panie Skamander – skinął głową w kierunku mężczyzny, kończąc tym samym powitania. Nie był pierwszy, lecz również nie był ostatni. Najpierw ułożył dłonie na oparciu krzesła i przemknął powoli błękitnymi oczami po każdym z miejsc, ostatecznie decydując się, aby zasiąść tuż obok pana Greya, pozostawiając miejsce najbliżej Alexandra dla kogoś, kto być może lepiej był zaznajomiony z całą sprawą. Poprawił poły marynarki, przejeżdżając dłońmi po wcześniej rozpiętej krawędzi, a następnie wyprostował się, splatając ze sobą dłonie i układając je na krawędzi stołu w oczekiwaniu na kolejnych, którzy mieli zawitać w progi domostwa byłego już Selwyna. Omiótł spojrzeniem potrawy na stole, lecz żadnej nie śmiał tknąć, jego żołądek był pełny po rodzinnej kolacji w Dunster Castle, żałował jedynie, że nie pomyślał o tym, aby część potraw zabrać ze sobą.
| buonasera signore e signori, zajmuję miejsce nr 14
– Dobry wieczór, Alexandrze. Jak zdrowie? – zapytał uprzejmie, podając młodzieńcowi dłoń, gdy tylko przekroczył próg. Dostrzeganie, jak wiele wymagało od Farleya działanie na rzecz Zakonu Feniksa było proste, wszystko malowało się w rozognionych błyskawicami oczach i naznaczonej skórze, tej drobnej bliźnie nad prawym okiem czy na całych dłoniach, rozlewających się niczym pajęczyny. Cieszyła go jego obecność na ziemiach Somerset, bo choć był młody, tak czynów dokonywał wielkich.
Szlachcic zdjął z ramion płaszcz, odwieszając go gdzieś z boku, upewniając się, że nie pozostawił niczego ważnego w jego kieszeniach. Być może w Kurniku było bezpiecznie, lecz nigdy nie wiadomo kto mógł się zjawić i kogo mogłyby zaświerzbić ręce. – Dobry wieczór – skinął głową, zjawiając się w wejściu do pokoju dziennego. W pierwszej chwili jego wzrok popędził do dobrze znanego mu numerologa. – Panie Beckett, panno Beckett – skinął głową w kierunku mieszkańców Doliny Godryka, poświęcając każdemu z nich stosowną ilość czasu, którą wymagało wypowiedzenie miana danej persony. Podążył w kierunku stołu, dostrzegając kolejne osobistości w tym swojego ogrodnika. – Panie Grey – uśmiechnął się rozbawiony widokiem pracownika, ostatecznie poważniejąc, gdy wędrował dalej. – Lady Greengrass, cóż za niespodzianka. Moje uszanowanie – powitał ją, kładąc dłoń na piersi otulonej jasną marynarką i skłonił się delikatnie, jak przystało na porządne przywitanie lorda ze szlachetną damą. Podobny gestu uczynił, wodząc wzrokiem ku Isabelli, jaka pomimo wydziedziczenia przez paskudną ciotkę Morganę, wciąż pozostawała duchem damą. – Panno Presley – wypowiedział miękko, chociaż w głowie wciąż pobrzmiewały mu dźwięki układające się w nazwisko iskrzące się fajerwerkami na nocnym niebie. Wreszcie spojrzenie osiadło na jednej z twarzy, którą kojarzył nie tylko z plakatów gończych, lecz przede wszystkim jako były zastępca szefa departamentu przestrzegania prawa czarodziejów, pamiętał każdego z aurorów, a w szczególności tych utalentowanych. – Panie Skamander – skinął głową w kierunku mężczyzny, kończąc tym samym powitania. Nie był pierwszy, lecz również nie był ostatni. Najpierw ułożył dłonie na oparciu krzesła i przemknął powoli błękitnymi oczami po każdym z miejsc, ostatecznie decydując się, aby zasiąść tuż obok pana Greya, pozostawiając miejsce najbliżej Alexandra dla kogoś, kto być może lepiej był zaznajomiony z całą sprawą. Poprawił poły marynarki, przejeżdżając dłońmi po wcześniej rozpiętej krawędzi, a następnie wyprostował się, splatając ze sobą dłonie i układając je na krawędzi stołu w oczekiwaniu na kolejnych, którzy mieli zawitać w progi domostwa byłego już Selwyna. Omiótł spojrzeniem potrawy na stole, lecz żadnej nie śmiał tknąć, jego żołądek był pełny po rodzinnej kolacji w Dunster Castle, żałował jedynie, że nie pomyślał o tym, aby część potraw zabrać ze sobą.
| buonasera signore e signori, zajmuję miejsce nr 14
Informacja o potrzebie uczestnictwa w wymagającym spotkaniu została przekazana z odpowiednim wyprzedzeniem. Udało mu się przełożyć kilka istotnych transakcji związanych z mobilnym zawodem dostawcy ingrediencji. Klienci zgodzili się poczekać na umówione składniki, otrzymując kilkuprocentową zniżkę. Jeszcze przed wyznaczoną godziną, bardzo wczesnym rankiem udał się do sąsiedniego, irlandzkiego miasteczka, aby odebrać jedną z zmówionych ingrediencji. Kilka woreczków szczelnie zapakowanej, aromatycznej szałwii, spoczywało na dnie skórzanej torby, gdy w pośpiechu wybiegał z przytulnego domostwa zaprzyjaźnionego zielarza, Pana Dolana. Porywiste smugi chłodnego powietrza, uderzały w ciało opatulone grafitowym płaszczem, gdy za pomocą miotły pokonywał odległość między miejscowościami. Szyja przytknięta do ramion zatrzymywała ulatujące ciepło, przymrużone powieki walczyły z opadającymi płatkami białego puchu, a skostniałe palce starały się utrzymać trzonek miotły w stabilnej i odpowiedniej pozycji. Odkładając niepotrzebne przedmioty, zdążył przywitać się z Justine, która przybyła do Irlandii podczas jego chwilowej nieobecności. Dzisiejsze spotkanie zakładało uczestnictwo obojga przedstawicieli rebelianckiej organizacji, dlatego też zdecydowali się na wspólną wyprawę. Korzystając z kilku ulotnych i wolnych chwil, przepakował torbę, zmienił wilgotne ubranie i w towarzystwie ulubionej osoby, wypił rozgrzewający napar na bazie imbiru, cynamonu i odrobiny akacjowego miodu, chroniąc się przed tak łatwym przeziębieniem. Dla niej przygotował kubek czarnej, pobudzającej kawy, którą przecież tak uwielbiała. Jego twarz nie ukrywała zaskoczenia, lekkiej ekscytacji związanej z nadchodzącym przedsięwzięciem. Zakonnik wystosował dość tajemnicze zaproszenie, lecz znając jego doświadczenie i ogromne ambicje, szykował coś zaskakującego, idealnego do czynnego angażu. Nowy rok przynosił tak wiele pasjonujących wyzwań, w których w końcu odnajdywał samego siebie. Zaplanowane akcje, pomoc w naukowym zgromadzeniu, osobiste pomysły na potrzebne inicjatywy, które od kilku tygodni błądziły wśród skołatanych myśli. Powoli czuł się potrzebny, mógł wykorzystywać i prezentować swój potencjał zbierany na obczyźnie, podczas ostatniej dekady. Nie mówił tego na głos, nie chciał przedwcześnie ekscytować się niepewnymi sprawami. Nie chciał też zapeszać. Pamiętał zdania wypowiadane przez towarzyszącą blondynkę, w które do niedawna szczerze powątpiewał, w które nie chciał uwierzyć w pełni, twierdząc, iż były aktem zwykłego pocieszenia. Miał w sobie nieposkromione pokłady motywacji oraz chęci do działania, których nie chciał tak po prostu zaprzepaścić. Nie tym razem. Starając się zachować odpowiednią punktualność, teleportował się w okolice dobrze znanej Doliny Godryka. Poczekał na partnerkę, której niemalże od razu zaoferował podporę w postaci zgiętego ramienia i wolnym krokiem ruszył w stronę Kurnika. Śnieg przyjemnie chrzęścił pod stopami, gdy przekraczali próg małego budynku. Mróz zdążył zaczerwienić wystające kończyny, przeniknąć przez ochronny materiał. Odchrząknął lekko i pociągając nosem, zapukał do drzwi, które po krótkiej chwili otworzył nie kto inny jak sam gospodarz: – Dobrze cię widzieć Alex. – zaczął na wstępie wyciągając dłoń ku uprzejmemu przywitaniu. Nie mieli okazji zobaczyć się od ostatniego spotkania Zakonu, nie wiedział w jakiej kondycji znajdował się ciemnowłosy uzdrowiciel. Uśmiechnął się blado, po czym wszedł do środka pomagając Justine pozbyć się grubego okrycia wierzchniego. Jako pierwszy wślizgnął się do pokoju wspólnego, przeczesując włosy i prostując pomięte fałdy swetra. Widok znajomych twarzy dodał mu otuchy. Prześlizgnął się po zgromadzonych i powiedział głośno: – Dobry wieczór. – przywitał się dość ogólnie, lecz gdy podszedł do długiego stołu z zamiarem zajęcia wolnego miejsca, postanowił uzupełnić swoją wypowiedź: – Wiem, że nie miałem okazji poznać wszystkich tu zgromadzonych, dlatego dla formalności, nazywam się Vincent Rineheart. – powiedział spokojnie dosuwając się na drewnianym krześle. – Dziękuję również za zaproszenie. – odetchnął przeciągle i spojrzał na blondynkę w lekko asekuracyjnym tonie. Kiedy miał ją obok wszystko wydawało się zdecydowanie łatwiejsze.
| zajmuję miejsce numer 11
[bylobrzydkobedzieladnie]
| zajmuję miejsce numer 11
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 17.08.21 23:54, w całości zmieniany 2 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Pokój dzienny z jadalnią
Szybka odpowiedź