Cierniowy Zakątek
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Cierniowy Zakątek
Cierniowy Zakątek to jedno z tych miejsc, których nie odwiedza się zarówno samemu, jak i z towarzystwem. To obszar, który powinno się omijać w nocy, jak i za dnia. I to szerokim łukiem - zważywszy na jego specyfikę. Nikt już nie pamięta tych pięknych różanych rabatek oraz rzędów dyptamu, kwiecistych krzewów pnących się po białych płotkach. Nikt już niemal nie pamięta o tejże cudnej woni, kolorowych płatkach kwiatów mieniących się rosą każdego słonecznego poranka, gdy Dorian Morrigan przychodził tu ze swoim ojcem, z pasją próbując stworzyć najurokliwszy magiczny ogród na świecie. Ich marzenie ziszczało się każdego dnia, bujne krzewy rosły coraz piękniejsze, zieleń uderzała swym niespotykanym nigdzie dotąd kolorytem; nawet niebo wydawało się przybierać zupełnie inny odcień niż zazwyczaj - jakby specjalnie dla nich, w nagrodę. I żaden z nich chyba nigdy nie spodziewał się, że ich ukochany ogród przeistoczy się w tak przeraźliwe miejsce okryte złą sławą, przeklęte, diabelskie, niechciane. Gdy obaj odeszli z tego świata, miejsce popadło w zapomnienie, zarastając gęstymi zaroślami, cierniowymi krzakami i diabelskimi sidłami.
Podobno po dziś dzień oba duchy, syna i ojca, błąkają się po tym przeklętym zakątku, jęcząc i zawodząc przeraźliwie nad losem swego ogrodu, stając się zgubą dla wielu niepożądanych gości, którzy mieli czelność wstąpić na teren ich ukochanego małego raju. Mówi się też o różnorakich magicznych stworzeniach chroniących się w zaroślach przed światem, tak strasznych i koszmarnych, że można popaść w szaleństwo.
Podobno po dziś dzień oba duchy, syna i ojca, błąkają się po tym przeklętym zakątku, jęcząc i zawodząc przeraźliwie nad losem swego ogrodu, stając się zgubą dla wielu niepożądanych gości, którzy mieli czelność wstąpić na teren ich ukochanego małego raju. Mówi się też o różnorakich magicznych stworzeniach chroniących się w zaroślach przed światem, tak strasznych i koszmarnych, że można popaść w szaleństwo.
The member 'Marcella Figg' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
- Oh -mruknął będąc wyraźnie miło zaskoczony. Najwyraźniej komisarz nie tracił czasu i miał już spore doświadczenie w podobnych przypadkach. Sprawnie, z wyprzedzeniem pchał sprawę do przodu - Bardzo dobrze - kiwnął głową potakująco. Wychodziło na to, że dobrze by było by któryś z ich dwójki koordynował przebieg informacji właśnie z biura i Anthony bardzo dobrze wiedział, że będzie próbował tam też wylądować. Nie żeby wolał cieplejsze biurowe zacisze od cierniowego chaszczowiska z ostygniętym trupem w ziemi, lecz właśnie tak było. Scott chyba wyczuł to bo spojrzał nieustępliwie. Pewnie znów się będzie powoływał na swoje zesztywniałe kości, które jednak nie przeszkadzały mu kiedy to trzeba było ganiać czarnoksiężników po dachach. Uwijał się jak dwudziestolatek. Magia.
Anthony notował kolejne informacje w głowie starając się znaleźć powód, motyw. Jak na razie mogły to być dwa przestępstwa ze sobą niepowiązane. Zwykła kradzież i druga, sądząc po tym jak skończył złodziej, nieco bardziej zmyślna. Nie musiały być ze sobą powiązane. W obecnym przypadku czarodziej mógł być znany sprzedawcy, mógł obawiać się rozpoznania, lecz był przy tym na tyle zdeterminowany by sięgnąć po czarną magię byle tylko zyskać przedmiot na którym mu zależało. Nie był metamorfomagiem, prawdopodobnie nie radził sobie z transmutacja, być dobrze poruszał się na miotle. Czemu chciał dostać tajemniczą skrzyneczkę? Uważał że jest jego? Zemsta? Coś bardziej skomplikowanego?
- Może jej nie być. Jeżeli sprawca zadbał o to by zachować w okolicy porządek to raczej nie zostawiłby takiego tropu. Równie dobrze ofiara nie musiała być czarodziejem - zauważył wiedząc, że pod wpływem klątwy mogło znajdować się dowolne ciało. Nie musiało kipieć magią by się poruszać według woli czarnoksieżnika. O ile faktycznie mieli do czynienia z inferusem.
- Niech zaczną zbierać i szukać - mruknął podnosząc się na równe nogi mając na myśli wszystkich tych speców od zbierania zwłok. Samemu odsunął się nieco dochodząc ze Scottem do porozumienia, ze to on zostaje tutaj i nadzoruje odprawianie zwłok i czeka na efekty pracy pozostałych pracowników biura. On sam pójdzie do tego zobaczyć korespondencję i zabierze się za organizowanie przesłuchania.
- Posterunkowa Figg, dobrze się z panią pracowało - pożegnał się z kobietą, a samemu odszedł. Czekało go dziś trochę pracy.
|zt
Anthony notował kolejne informacje w głowie starając się znaleźć powód, motyw. Jak na razie mogły to być dwa przestępstwa ze sobą niepowiązane. Zwykła kradzież i druga, sądząc po tym jak skończył złodziej, nieco bardziej zmyślna. Nie musiały być ze sobą powiązane. W obecnym przypadku czarodziej mógł być znany sprzedawcy, mógł obawiać się rozpoznania, lecz był przy tym na tyle zdeterminowany by sięgnąć po czarną magię byle tylko zyskać przedmiot na którym mu zależało. Nie był metamorfomagiem, prawdopodobnie nie radził sobie z transmutacja, być dobrze poruszał się na miotle. Czemu chciał dostać tajemniczą skrzyneczkę? Uważał że jest jego? Zemsta? Coś bardziej skomplikowanego?
- Może jej nie być. Jeżeli sprawca zadbał o to by zachować w okolicy porządek to raczej nie zostawiłby takiego tropu. Równie dobrze ofiara nie musiała być czarodziejem - zauważył wiedząc, że pod wpływem klątwy mogło znajdować się dowolne ciało. Nie musiało kipieć magią by się poruszać według woli czarnoksieżnika. O ile faktycznie mieli do czynienia z inferusem.
- Niech zaczną zbierać i szukać - mruknął podnosząc się na równe nogi mając na myśli wszystkich tych speców od zbierania zwłok. Samemu odsunął się nieco dochodząc ze Scottem do porozumienia, ze to on zostaje tutaj i nadzoruje odprawianie zwłok i czeka na efekty pracy pozostałych pracowników biura. On sam pójdzie do tego zobaczyć korespondencję i zabierze się za organizowanie przesłuchania.
- Posterunkowa Figg, dobrze się z panią pracowało - pożegnał się z kobietą, a samemu odszedł. Czekało go dziś trochę pracy.
|zt
Find your wings
Takie mieli czasy, że wszystko musiało dziać się bardzo szybko. Niestety zbrodnie się przeplatały między sobą, a Minister Magii, który piastował urząd teraz był raczej bardzo nastawiony na współpracę ze stróżami prawa. Policjanci również wiedzieli, że sprawa im świeższa tym łatwiejsza do rozwiązania. Każda chwila się liczy, gdy mowa o osobie dosyć sprytnej, żeby bez problemu wymknąć się patrolowi policji.
Niestety na ziemi nie dostrzegła niczego co przypominałoby coś więcej niż zwykły porzucony patyk, daleki bardzo od różdżki i zdecydowanie niemagiczny. Westchnęła. Tyle mogła zrobić, resztę pracy powinni zostawić koronerowi. Dobrze i tak, że ciało było w dobrym stanie, czasami czarna magia potrafiła zrobić z ludźmi straszne rzeczy. Czasami nawet nie przypominali już nic co mogło być humanoidalne, a co dopiero człowieka...
Sama zastanawiała się co mogło być w tej skrzynce, choć wiedziała, że w tym momencie sprawa zostanie w całości przekazana komisarzowi Gallagherowi. Miała zbyt mały staż, żeby zajmować się w takich sprawach czymś więcej niż zabezpieczeniem miejsca zbrodni. To nie przeszkadzało jej układać w głowie własnych teorii. Czuła w żołądku, że mała skrzyneczka musiała wiązać się z jakąś czarnomagiczną praktyką. Zbyt dużo powiązań z tym paskudnym rodzajem magii. Niestety nie potrafiła najlepiej klasyfikować takich przedmiotów. Nie miała z nimi czynności częściej niż czasami w przypadku jakichś kradzieży. Wtedy też wzywali aurorów i oni zajmowali się rozpoznawaniem i ewentualnym rozprawianiem się ze skutkami klątw.
Wydostali się spomiędzy drzew. Na miejsce przyjechał już profiler, który miał uwiecznić aparycję ofiary oraz koroner. Stali w towarzystwie kilku innych policjantów, którzy pilnowali, żeby nikt nie kręcił się tutaj specjalnie. Miejsce zostało potraktowane przeciwmugolskimi zaklęciami.
- Dziękuję, powodzenia w dalszych działaniach. - powiedziała tylko. Musiała zostać na miejscu, żeby pomagać przy zabezpieczaniu oraz przekazać wszystkie ważne informacje koronerowi, na sowy nie było czasu. W takim razie Figg tutaj grała właśnie taką sowę... Przekazywała tylko informacje z rąk do rąk. W duchu miała nadzieję, że ta sprawa się rozwiąże i było jej dziwnie z tym, że goniła człowieka niewinnego... i nieżywego.
| zt.
Niestety na ziemi nie dostrzegła niczego co przypominałoby coś więcej niż zwykły porzucony patyk, daleki bardzo od różdżki i zdecydowanie niemagiczny. Westchnęła. Tyle mogła zrobić, resztę pracy powinni zostawić koronerowi. Dobrze i tak, że ciało było w dobrym stanie, czasami czarna magia potrafiła zrobić z ludźmi straszne rzeczy. Czasami nawet nie przypominali już nic co mogło być humanoidalne, a co dopiero człowieka...
Sama zastanawiała się co mogło być w tej skrzynce, choć wiedziała, że w tym momencie sprawa zostanie w całości przekazana komisarzowi Gallagherowi. Miała zbyt mały staż, żeby zajmować się w takich sprawach czymś więcej niż zabezpieczeniem miejsca zbrodni. To nie przeszkadzało jej układać w głowie własnych teorii. Czuła w żołądku, że mała skrzyneczka musiała wiązać się z jakąś czarnomagiczną praktyką. Zbyt dużo powiązań z tym paskudnym rodzajem magii. Niestety nie potrafiła najlepiej klasyfikować takich przedmiotów. Nie miała z nimi czynności częściej niż czasami w przypadku jakichś kradzieży. Wtedy też wzywali aurorów i oni zajmowali się rozpoznawaniem i ewentualnym rozprawianiem się ze skutkami klątw.
Wydostali się spomiędzy drzew. Na miejsce przyjechał już profiler, który miał uwiecznić aparycję ofiary oraz koroner. Stali w towarzystwie kilku innych policjantów, którzy pilnowali, żeby nikt nie kręcił się tutaj specjalnie. Miejsce zostało potraktowane przeciwmugolskimi zaklęciami.
- Dziękuję, powodzenia w dalszych działaniach. - powiedziała tylko. Musiała zostać na miejscu, żeby pomagać przy zabezpieczaniu oraz przekazać wszystkie ważne informacje koronerowi, na sowy nie było czasu. W takim razie Figg tutaj grała właśnie taką sowę... Przekazywała tylko informacje z rąk do rąk. W duchu miała nadzieję, że ta sprawa się rozwiąże i było jej dziwnie z tym, że goniła człowieka niewinnego... i nieżywego.
| zt.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
30 sierpnia
Myślała, że Mericourt nie napisze. Była tego pewna. Mijały minuty, godziny, doby, te przeradzały się w tygodnie pustego, pozbawionego sensu oczekiwania, intensywnych przemyśleń wieńczonych niezadowoleniem. Co mogłabym jej zaoferować, co jest dla mnie najważniejsze? Podobne myśli niosły się echem wśród tych skoncentrowanych na pracy. W snach nękała ją słodycz niedostępnych jeszcze arkan; tęskniła do nich, do uczucia papierosa palącego skórę wierzchu dłoni, pięknych słów skrywających za swą melodią zimną, trującą obietnicę. Tamtego wieczora rozpalono pragnienie. Wzniesiono stos, do którego dorzucić drwa miała własną siłą, poświęceniem i posłuszeństwem - lecz kat uzbrojony w pochodnię nie nadchodził. Z czasem straciła nadzieję. Gorąc osłabł, przerodził się w złość, we wściekłość - że dała się nabrać, zbyć, uwierzyła, że po jednym spotkaniu Azjatka byłaby skłonna rozważyć jej kandydaturę na uczennicę sztuk ciemnych. Okrutnych. Dopiero dwudziestego dziewiątego sierpnia nastąpiło jej rozgrzeszenie. Przełom - do okna zapukała nieznana sowa, przyniosła ze sobą lakoniczną, jakże upragnioną wiadomość. I ogień rozbuchał na nowo.
Nie zapomniała o niej. Ta zjawiskowa dama ciesząca się krótką prywatnością w bocznej loży Piórka Feniksa, odziana w przywodzącą na myśl najdotkliwszą z win czerwień. Nie zapomniała o niej - a wyznaczyła datę, określiła miejsce. Wren nie odpisała - nie musiała tego robić, wiedziała, że Deirdre domyśli się jej reakcji. Popis pragnień rozegrała przed jej oczyma w klubie, zapewniła o skutej żelazem decyzji, która, w obliczu nawiązanego kontaktu, pozostawała niewzruszona. Niezmienna. Na spotkanie wyczekiwała cały dzień, później wieczór, drżał w środku każdy jej mięsień, od wszelkich innych zagadnień uciekały myśli, niczym zaklęciem wiedzione w kierunku zapowiedzianego rendezvous. Na miejscu pojawiła się wcześniej - ubrana w klasyczną czerń, z włosami tym razem rozpuszczonymi, opadającymi na ramiona, na plecy. A za sobą nie wiodła nikogo: żadnej ofiary bliskiej sercu, którą mogłaby rzucić Deirdre na pożarcie. U jej boku spoczywała jedynie niewielka, kruczej barwy torba, w dłoni natomiast obecna była różdżka. W miejscu owianym tak złą sławą przezorność i gotowość były logiczną koniecznością; czarownica skrupulatnie unikała czyhających pośród cierni diabelskich sideł, zarośniętymi ścieżkami kroczyła powoli, raz po raz torując sobie drogę poskramiającą przeklętą zieleń inkantacją.
Legenda o zapomnianych przez śmierć duchach ojca i syna była jej znana. Pamiętała ją z zamierzchłych opowieści ojca, mniej jednak smutnych od rzeczywistości, który przestrzegał, że do cierniowego zakątka zapuszczać się nie można. Czasem odwiedzali razem Waltham Forest, pokazywał jej wówczas wierzbowy park i pozwalał ostrożnie wspinać się po starych stopniach podniebnego astronarium, które wielokrotnie rozpalało w nim astronomiczne zapędy, sprawiało, że ponownie na kilka miesięcy pogrążał się w swoim hobby, tak dramatycznie odległym od ministerialnych zajęć. Wren nie wracała dziś do tych wspomnień. Nie miały żadnego znaczenia. Przyszła tu z głową czystą, nastawioną wyłącznie na to, co zaoferować mogła - i chciała - jej Deirdre.
Równo dwadzieścia minut przed północą dotarła do, mogłoby się wydawać, serca cierniowego królestwa. Niewielki okrąg otoczony zewsząd ostrym obramowaniem stworzonym przez fantazję przyrody był bezpiecznie oddalony od agresywnych roślin, ciemna, wyblakła trawa pokryta była późnowieczorną wilgocią. To tu zdecydowała się zaczekać na pojawienie się Mericourt, wsłuchana w dudnienie serca. Zdawało się uderzać o żebra z mocą tysiąca dumnych hipogryfów. Czarownica wypełniła zatem swe płuca głębszym oddechem i na chwilę przymknęła oczy, próbując na powrót przejąć kontrolę nad swoim organizmem, by ten przestał ją rozpraszać. Spodziewała się ataku z zaskoczenia - pierwszego testu, bardziej bezpośredniego niż zamierzona prezentacja czegoś, co było dlań najważniejsze. Dlatego też zaraz otworzyła oczy i uważnie rozejrzała się po okolicy, poszukując poruszających się dokoła cieni. Nie rozświetliła tej części ogrodu zaklęciem, w porównaniu do wędrówki między zdradliwą florą.
Domyślała się, że i bez tego kobieta odnajdzie ją bez problemu.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Wybrała to miejsce z premedytacją - a przynajmniej tak chciała odbierać własną decyzję o spotkaniu akurat w Cierniowym Zakątku, ignorując istnienie rozrzewnionej podświadomości, szepczącej o pięknie metaforycznej klamry. To wszak tutaj, wśród powykręcanych, sękatych drzew Deirdre stawiała pierwsze poważniejsze kroki na czarnomagicznej ścieżce, sięgając po najpotworniejsze klątwy. Niewybaczalne, ostateczne, nieludzkie, które i tak finalnie blakły wobec mocy, jaką udowodnił Rosier, wskrzeszając martwą ofiarę. Minęło wiele miesięcy, jeszcze więcej się wydarzyło, a mimo to pamiętała tamten wieczór ze wszystkimi drobnymi szczegółami. Odcień płowych włosów Alice, targanych chłodnym wiatrem, rozsypanych na ziemi jak nitki złota. Gorąc buchający z ciała stojącego za nią czarodzieja, drżenie mięśni, gdy kierował jej ręką, pomagając w perfekcyjnym ułożeniu nadgarstka. Kakofonia krzyków i jęków, słodki zapach krwi i gęsty smród agonii, a w końcu: paraliżujący szok, gdy pokiereszowane ciało, pozbawione ducha, wstawało z brudnej ziemi, wlokąc za sobą połamane nogi - całkowicie posłuszny woli śmierciożercy potwór, makabryczna, upadła wersja kobiety, jaką kiedyś była. Deirdre nie widziała żadnego podobieństwa, ignorowała je uparcie, aż w końcu przekonała samą siebie o swej niezależności. O tym, że czas, by to ona rozpostarła skrzydła nad kimś, kto może przynieść korzyści. Rycerzom Walpurgii, politycznej sprawie, toczącej się wojnie, ale także - egoistycznie - niej samej. Od parnej rozmowy w Piórku Feniksa rzadko powracała myślami do Wren, zajęta sprawami organizacji, wypełniająca rozkazy Czarnego Pana, troskliwie pielęgnująca renomę Fantasmagorii oraz korzystająca z luksusów Białej Willi, by z równą uwagą dopieszczać odzyskane po ciąży ciało. Dopiero w tych krótkich chwilach, gdy siadywała na fotelu z dzieckiem przy piersi, pozwalała sobie na odczucie pragnienia. Potrzebowała wyzwania, własnej przestrzeni, w jakiej mogłaby się spełniać, ambitnego planu: zawsze przecież chciała więcej, niecierpliwie oczekując dodatkowych zadań, jako pierwsza zgłaszając się do nadprogramowych lekcji i aktywności, na przestrzeni lat tracących szkolną zachowawczość na rzecz rozpasanego zdemoralizowania. Odkąd na palcu Tristana zalśnił nestorski pierścień, spotykali się rzadziej - i ponownie mistrzyni kłamstwa kreowała własną fikcję, nie dając pochwycić się za gardło lękowi o to, że głównym powodem sporadycznych zetknięć są zamknięte w pokojach bliźnięta, żywy dowód na błędne decyzje i słabości. Chciała z tym zerwać, stłumić wyrzuty sumienia, zająć się tworzeniem: bo osiągnęła już wiele, tak, by móc zgromadzoną wiedzę przekazać dalej. Dzieci były jeszcze za małe, zresztą, dopiero niedawno nauczyła się podchodzić do nich bez obrzydzenia i irytacji - wszystko więc składało się w idealną dla spragnionej nauki Wren listowną odpowiedź, która nadeszła z końcem sierpnia, po jednej z wyjątkowo nudnych sesji karmienia, gdy Deirdre nie czuła radości nawet wtedy, gdy zmotywowała Marcusa do płaczu podszczypywaniem pulchnych stópek.
Nie spodziewała się od razu atrakcji, rozrywki z górnej półki czy zadowolenia z postępów uczennicy; ba, nie była pewna, czy Wren sprosta wymaganiom, czy też za tydzień lub kilka miesięcy będzie musiała pozbywać się tego orientalnego ciała, w pewien sposób razem z ich podobieństwem grzebiąc nadzieję na wychowanie sobie sojuszniczki. Niezależnie od tego, co czaiło się w przyszłości, Mericourt niewiele ryzykowała. Zarówno całościowo, jak i w przypadku niepowodzenia nocnej schadzki, na jaką strategicznie spóźniła się o kilka chwil - ot, najwyżej wróci do domu ubrudzona krwią dwóch osób, a nie tylko jednej, której ramienia się przytrzymywała.
- Cóż za cudowna noc, prawda? Uwielbiam zapach parującej po całym dniu skwaru ziemi - powiedziała w ramach powitania, gdy tylko znalazła się w świetle księżyca, wychodząc na małą polankę wśród cierni, od razu dostrzegając czarną sylwetkę Wren, aż promieniującą niecierpliwością. I...zaskoczeniem? Deirdre nie próbowała się go doszukać, spodziewała się takiej reakcji, wszak nie zjawiła się tutaj sama, a wspierając się na ramieniu rosłego, przystojnego mężczyzny o nieco nieprzytomnym uśmiechu. - Henry, poznaj proszę...Wren. Nie wiem o niej zbyt wiele, ale na pewno się nam przedstawi. Zdradzi swoją historię. Obnaży wstydliwe sekrety. Bo tu lubimy najbardziej - kontynuowała miłym, miękkim tonem, dalej stojąc tuż obok czarodzieja. Wyglądali razem uroczo: ona w spiętych w elegancki kok włosach, w cienkiej, czarnej sukni, on w magicznym garniturze i lśniącej pelerynie. Żywcem wyjęci z artystycznego baletu: i wklejeni do tego brudnego, zapomnianego miejsca w środku nocy. Deirdre nie wpatrywała się jednak w towarzysza, a prosto w twarz Chang, spojrzeniem chłodnym, ostrym, oceniającym i jednocześnie odrobinę rozbawionym. A to wróżyło więcej niż dobrze. Rozbawiona Dei była tysiąc razy lepsza od jej znudzonej wersji. - Nie daj się prosić, Wren, nie mamy całej nocy - pośpieszyła dziewczynę, tak, jakby przedstawiała swoich znajomych na późnym już artystycznym raucie, a nie wprowadzała dezorientację nagłym dodaniem do i tak nerwowej dla uczennicy sytuacji kolejnej, tajemniczej zmiennej. Mającej być urozmaiceniem, zagadką, ale także wentylem bezpieczeństwa, pozwalającym dowiedzieć się o Wren jak najwięcej. Mericourt zdobyła wiele informacji na własną rękę, niewiele było w Londynie, w ich kręgach, skośnookich czarownic, lecz chciała usłyszeć jej historię. Jej wersję. Jej głos.
Nie spodziewała się od razu atrakcji, rozrywki z górnej półki czy zadowolenia z postępów uczennicy; ba, nie była pewna, czy Wren sprosta wymaganiom, czy też za tydzień lub kilka miesięcy będzie musiała pozbywać się tego orientalnego ciała, w pewien sposób razem z ich podobieństwem grzebiąc nadzieję na wychowanie sobie sojuszniczki. Niezależnie od tego, co czaiło się w przyszłości, Mericourt niewiele ryzykowała. Zarówno całościowo, jak i w przypadku niepowodzenia nocnej schadzki, na jaką strategicznie spóźniła się o kilka chwil - ot, najwyżej wróci do domu ubrudzona krwią dwóch osób, a nie tylko jednej, której ramienia się przytrzymywała.
- Cóż za cudowna noc, prawda? Uwielbiam zapach parującej po całym dniu skwaru ziemi - powiedziała w ramach powitania, gdy tylko znalazła się w świetle księżyca, wychodząc na małą polankę wśród cierni, od razu dostrzegając czarną sylwetkę Wren, aż promieniującą niecierpliwością. I...zaskoczeniem? Deirdre nie próbowała się go doszukać, spodziewała się takiej reakcji, wszak nie zjawiła się tutaj sama, a wspierając się na ramieniu rosłego, przystojnego mężczyzny o nieco nieprzytomnym uśmiechu. - Henry, poznaj proszę...Wren. Nie wiem o niej zbyt wiele, ale na pewno się nam przedstawi. Zdradzi swoją historię. Obnaży wstydliwe sekrety. Bo tu lubimy najbardziej - kontynuowała miłym, miękkim tonem, dalej stojąc tuż obok czarodzieja. Wyglądali razem uroczo: ona w spiętych w elegancki kok włosach, w cienkiej, czarnej sukni, on w magicznym garniturze i lśniącej pelerynie. Żywcem wyjęci z artystycznego baletu: i wklejeni do tego brudnego, zapomnianego miejsca w środku nocy. Deirdre nie wpatrywała się jednak w towarzysza, a prosto w twarz Chang, spojrzeniem chłodnym, ostrym, oceniającym i jednocześnie odrobinę rozbawionym. A to wróżyło więcej niż dobrze. Rozbawiona Dei była tysiąc razy lepsza od jej znudzonej wersji. - Nie daj się prosić, Wren, nie mamy całej nocy - pośpieszyła dziewczynę, tak, jakby przedstawiała swoich znajomych na późnym już artystycznym raucie, a nie wprowadzała dezorientację nagłym dodaniem do i tak nerwowej dla uczennicy sytuacji kolejnej, tajemniczej zmiennej. Mającej być urozmaiceniem, zagadką, ale także wentylem bezpieczeństwa, pozwalającym dowiedzieć się o Wren jak najwięcej. Mericourt zdobyła wiele informacji na własną rękę, niewiele było w Londynie, w ich kręgach, skośnookich czarownic, lecz chciała usłyszeć jej historię. Jej wersję. Jej głos.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Kroki rozbrzmiewały głucho. Ich słodki, zbawienny dźwięk gubił się gdzieś wokół cierni, tańczył z roślinnością kołysaną przez wieczorny wiatr, nęcił i mącił. Sprawiał, że Wren odwróciła się na pięcie kilka razy, powoli, rozejrzała dokoła, poddawała w wątpliwość zmysł słuchu; wzrokiem poszukiwała sylwetki znajomej Azjatki. Do dziś nosiła pamiątkę ich ostatniego spotkania. Wierzch dłoni zdobiła blizna, zastygnięta w brązie i lekkiej czerwieni, wyzbyta już strupa, powoli zagojona; dla śmierciożerców znakiem przymierza z ich Panem stawał się mroczny znak, dla niej, w pokracznej, przedziwnej ideologii, tym stało się niewielkie obrażenie otrzymane tamtego dnia w Piórku Feniksa. Przypieczętowaniem ich umowy, cielesnym i niezbywalnym. Tylko dlatego nie zaleczyła rany zaklęciem wypływającym z krańca kasztanowej różdżki. Przyjrzała mu się za to w spokoju, w czterech ścianach bezpiecznego domu i uznała, że zwiastowało początek nowego rozdziału. Lepszego rozdziału. Potężniejszego i o wiele bardziej wymagającego, niż cokolwiek dotychczas przyszło jej osiągnąć - tak mówiła Deirdre. I wierzyła jej. Wierzyła, że tak brutalne umiejętności rodziły się w cierpieniach odpowiedniej ceny.
W końcu nadeszła. Wyłoniła się z ciemności, odziana w ciemność - w towarzystwie roześmianego, zrelaksowanego mężczyzny. Pierś czarownicy poruszyła się w przyjemnej uldze; nie spodziewała się, oczywiście, by Mericourt zdecydowała się tracić czas na szczeniackie zagranie na jej nerwach i pozostawiła ją samą sobie w ogrodzie pełnym niespełnionych snów, przykrych marzeń - jakże metaforycznym, jeśli zależałoby jej na złamaniu ostatniej nadziei trwającej hardo przez te kilka tygodni ciszy. Przyglądała się jej uważnie, o wiele mniej owej uwagi poświęcając nieznajomemu towarzyszowi, choć i na niego finalnie skierowała spojrzenie ciemnych oczu. Był wysoki, wyższy niż jego piękna kompanka, o prezencji zdecydowanie przyjemnej dla oczu - lecz to jego otępiały wyraz twarzy wzbudzał w niej największą ciekawość.
Henry. Henry i wciąż nieprzedstawiona z imienia kobieta z jej snów, zrodzona ze szkarłatu, w szkarłat obracająca mugolskie truchła. Wren odetchnęła głęboko, blade dłonie powędrowały zaś do połów jej czarnej peleryny, które uniosła wyżej, do boków, oferując im obojgu eleganckie dygnięcie. Nie tak piękne jak szlacheckie, wypraktykowane i niemal przekazywane genetycznie, nie tak koślawe, jak można było spodziewać się po dziewczętach z niższych warstw społecznych. Oscylowała gdzieś na granicy - bo robiła to zawsze, nie dość dobra, by dołączyć do arystokratycznych salonów, ale zbyt ambitna, by pogodzić się z bylejakością. Na uśmiech odpowiedziała uśmiechem. Łagodnym, odrobinę zadziornym. Podjęła jej grę.
- Wren Chang - rozpoczęła miękko, niemal słodko, oferując im spektakl, którego oczekiwali - jej, jemu, im obojgu, choć mężczyzna przedstawiony jako Henry równie dobrze mógł obrócić się teraz w zgniły pył - nie dostrzegłaby różnicy. - Dwadzieścia pięć lat, samodzielnie wyuczony handlarz krwią mugolskich dziewic na życzenie i potrzeby szlachetnych dam - i kobiet odważnych, myślących, zdolnych sięgnąć po własne dobro - niewrażliwych na rzekomą krzywdę zamkniętych w klatkach kanarków, które ćwierkały okrągłymi, złotymi galeonami spływającymi do skrytki po każdym zleceniu. Słuchała ich śpiewu, czerwonego, życiodajnego śpiewu, zapewniała im bezpieczeństwo otaczających je krat, a one potrafiły odpowiednio odwdzięczyć się za niespotykaną w czasach londyńskich rewolucji pomoc. Dobrodziejstwem swoich żył. - Slytherin, przez siedem lat zastępujący dom. Dom pełen matczynych roszczeń, do którego nigdy nie powróciłam. Wychowana na podeście Klubu Pojedynków - mówiła niby na deskach florystycznego teatru, choć podświadomość krzyczała, że nie tego głodna była Deirdre. Chciała sekretów. Wstydliwych, ciężkich, zatrzymanych dotychczas wyłącznie dla siebie. Zamilkła na chwilę - jakby zbierała w sobie siły, porządkowała myśli, zastanawiała się nad tym, jakim słowem i faktem mogłaby zaspokoić ciekawość kobiety; w myślach wirowało teraz głównie jedno wspomnienie, jedno przeklęte wspomnienie, którym nie dzieliła się z nikim. Nawet z przyjaciółmi, na stopie bezpiecznej, oddalonej od ogniska nieprzyjemności latami. - Po ostatnim roku nauki w Hogwarcie - zastygła na moment, coś w środku zadrżało, ale nie mogła pozwolić sobie na słabość, nie teraz, - byłam wystarczająco głupia, by uwierzyć rówieśnikowi w miłość. Pytałaś wcześniej - nie jestem dziewicą, od wtedy, od tamtych uroczych zapewnień. A po wszystkim chłopiec rozmył się w powietrzu - wydusiła z siebie powoli, poczuła, jak z ramion opada ciężar, lecz na jego miejscu pojawia się wstyd. Okrutny, rozdrapujące stare rany wstyd; a chyba tego właśnie chciała Deirdre. Wren zastygła na moment. Spojrzenie stało się zimne, nieobecne, jej płuca wypełnił zaś głęboki oddech. Dopiero po upływie kilkudziesięciu sekund była w stanie mówić dalej. Pogodzić się z poniżeniem. - Rozmył się w powietrzu, zostawił mnie samą, mnie i ciocię Rutę - przyznała ze wstrętem po czym poruszyła mocno głową, pokręciła nią, wzbijając w powietrze czarne kosmyki, które na moment przysłoniły twarz. - Czym jeszcze mogę ciebie - was - zadowolić? Niech pomyślę... Niewielu wie, że choruję na rozrost albioni, jeszcze mniej wie, że w lipcu pierwszy raz zabiłam z premedytacją. Dwie mugolskie dziewczyny, spaliłam je potem za kościołem, jednocząc owieczki z ich pasterzem - wyjawiła i prychnęła cicho; opuszczona katedra czasem nawiedzana przez duchy rzeczywiście okazała się idealnym miejscem na uwicie ich grobowca. Dłonią wciąż ściskającą różdżkę poprawiła czarne pukle, jednocześnie postępując krok w kierunku przysłuchującej się jej pary. W kierunku Mericourt. - Uroki nie są mi obce. Władam nimi biegle - mniej biegle magią defensywną. Ale będę pracować i nad tym - zapewniła solennie. Jeśli chciała posiąść nową, przerażającą moc, musiała też wiedzieć jakimi sposobami należało się przed nią bronić. - Czy tyle sekretów na początek was satysfakcjonuje? - spytała za moment, przechylając głowę do boku, ciekawa. Niepewna, czy zadowoliła ich dostatecznie, czy głód informacji wciąż dawał im się we znaki. Była szczera - na tyle, by odsłonić przed Deirdre to, czego nie odsłoniła nawet przed Claudem, przed Danielem. Przed własną rodziną.
W końcu nadeszła. Wyłoniła się z ciemności, odziana w ciemność - w towarzystwie roześmianego, zrelaksowanego mężczyzny. Pierś czarownicy poruszyła się w przyjemnej uldze; nie spodziewała się, oczywiście, by Mericourt zdecydowała się tracić czas na szczeniackie zagranie na jej nerwach i pozostawiła ją samą sobie w ogrodzie pełnym niespełnionych snów, przykrych marzeń - jakże metaforycznym, jeśli zależałoby jej na złamaniu ostatniej nadziei trwającej hardo przez te kilka tygodni ciszy. Przyglądała się jej uważnie, o wiele mniej owej uwagi poświęcając nieznajomemu towarzyszowi, choć i na niego finalnie skierowała spojrzenie ciemnych oczu. Był wysoki, wyższy niż jego piękna kompanka, o prezencji zdecydowanie przyjemnej dla oczu - lecz to jego otępiały wyraz twarzy wzbudzał w niej największą ciekawość.
Henry. Henry i wciąż nieprzedstawiona z imienia kobieta z jej snów, zrodzona ze szkarłatu, w szkarłat obracająca mugolskie truchła. Wren odetchnęła głęboko, blade dłonie powędrowały zaś do połów jej czarnej peleryny, które uniosła wyżej, do boków, oferując im obojgu eleganckie dygnięcie. Nie tak piękne jak szlacheckie, wypraktykowane i niemal przekazywane genetycznie, nie tak koślawe, jak można było spodziewać się po dziewczętach z niższych warstw społecznych. Oscylowała gdzieś na granicy - bo robiła to zawsze, nie dość dobra, by dołączyć do arystokratycznych salonów, ale zbyt ambitna, by pogodzić się z bylejakością. Na uśmiech odpowiedziała uśmiechem. Łagodnym, odrobinę zadziornym. Podjęła jej grę.
- Wren Chang - rozpoczęła miękko, niemal słodko, oferując im spektakl, którego oczekiwali - jej, jemu, im obojgu, choć mężczyzna przedstawiony jako Henry równie dobrze mógł obrócić się teraz w zgniły pył - nie dostrzegłaby różnicy. - Dwadzieścia pięć lat, samodzielnie wyuczony handlarz krwią mugolskich dziewic na życzenie i potrzeby szlachetnych dam - i kobiet odważnych, myślących, zdolnych sięgnąć po własne dobro - niewrażliwych na rzekomą krzywdę zamkniętych w klatkach kanarków, które ćwierkały okrągłymi, złotymi galeonami spływającymi do skrytki po każdym zleceniu. Słuchała ich śpiewu, czerwonego, życiodajnego śpiewu, zapewniała im bezpieczeństwo otaczających je krat, a one potrafiły odpowiednio odwdzięczyć się za niespotykaną w czasach londyńskich rewolucji pomoc. Dobrodziejstwem swoich żył. - Slytherin, przez siedem lat zastępujący dom. Dom pełen matczynych roszczeń, do którego nigdy nie powróciłam. Wychowana na podeście Klubu Pojedynków - mówiła niby na deskach florystycznego teatru, choć podświadomość krzyczała, że nie tego głodna była Deirdre. Chciała sekretów. Wstydliwych, ciężkich, zatrzymanych dotychczas wyłącznie dla siebie. Zamilkła na chwilę - jakby zbierała w sobie siły, porządkowała myśli, zastanawiała się nad tym, jakim słowem i faktem mogłaby zaspokoić ciekawość kobiety; w myślach wirowało teraz głównie jedno wspomnienie, jedno przeklęte wspomnienie, którym nie dzieliła się z nikim. Nawet z przyjaciółmi, na stopie bezpiecznej, oddalonej od ogniska nieprzyjemności latami. - Po ostatnim roku nauki w Hogwarcie - zastygła na moment, coś w środku zadrżało, ale nie mogła pozwolić sobie na słabość, nie teraz, - byłam wystarczająco głupia, by uwierzyć rówieśnikowi w miłość. Pytałaś wcześniej - nie jestem dziewicą, od wtedy, od tamtych uroczych zapewnień. A po wszystkim chłopiec rozmył się w powietrzu - wydusiła z siebie powoli, poczuła, jak z ramion opada ciężar, lecz na jego miejscu pojawia się wstyd. Okrutny, rozdrapujące stare rany wstyd; a chyba tego właśnie chciała Deirdre. Wren zastygła na moment. Spojrzenie stało się zimne, nieobecne, jej płuca wypełnił zaś głęboki oddech. Dopiero po upływie kilkudziesięciu sekund była w stanie mówić dalej. Pogodzić się z poniżeniem. - Rozmył się w powietrzu, zostawił mnie samą, mnie i ciocię Rutę - przyznała ze wstrętem po czym poruszyła mocno głową, pokręciła nią, wzbijając w powietrze czarne kosmyki, które na moment przysłoniły twarz. - Czym jeszcze mogę ciebie - was - zadowolić? Niech pomyślę... Niewielu wie, że choruję na rozrost albioni, jeszcze mniej wie, że w lipcu pierwszy raz zabiłam z premedytacją. Dwie mugolskie dziewczyny, spaliłam je potem za kościołem, jednocząc owieczki z ich pasterzem - wyjawiła i prychnęła cicho; opuszczona katedra czasem nawiedzana przez duchy rzeczywiście okazała się idealnym miejscem na uwicie ich grobowca. Dłonią wciąż ściskającą różdżkę poprawiła czarne pukle, jednocześnie postępując krok w kierunku przysłuchującej się jej pary. W kierunku Mericourt. - Uroki nie są mi obce. Władam nimi biegle - mniej biegle magią defensywną. Ale będę pracować i nad tym - zapewniła solennie. Jeśli chciała posiąść nową, przerażającą moc, musiała też wiedzieć jakimi sposobami należało się przed nią bronić. - Czy tyle sekretów na początek was satysfakcjonuje? - spytała za moment, przechylając głowę do boku, ciekawa. Niepewna, czy zadowoliła ich dostatecznie, czy głód informacji wciąż dawał im się we znaki. Była szczera - na tyle, by odsłonić przed Deirdre to, czego nie odsłoniła nawet przed Claudem, przed Danielem. Przed własną rodziną.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Powitalne dygnięcie nie umknęło uwadze Deirdre; uśmiechnęła się lekko, unosząc dłoń do ust, jakby powstrzymywała chichot, po czym porozumiewawczo mrugnęła do towarzyszącego jej mężczyzny. Parodia eleganckiej pary obserwującej prymitywny spektakl, kpiącej sobie w najlepsze z dziewczyny z niższych sfer; farsa tyle razy odgrywana na komediowych scenach teatrów, w tych okolicznościach – mrocznych, nocnych, brudnych – wręcz w swym absurdzie zabawna. I o to właśnie chodziło, Mericourt chciała się dziś zabawić, w inny sposób niż zazwyczaj, lżejszy, pozbawiony ciężaru odpowiedzialności i ryzyka. Nie dlatego, że unikała trudności, a wręcz przeciwnie, wiedziała, że najbardziej wymagającym zadaniom sprosta tylko wtedy, gdy odpocznie. Przestała już się niszczyć i samoudręczać – bo ktoś inny był autorem jej destrukcji? – rozumiejąc, że wycieńczona do niczego się nie nadaje; że nie może każdej nocy spędzać na patrolu, babrając się w mugolskich trzewiach, lub w Gwiezdnym Proroku sięgając po najpodlejsze niewybaczalne klątwy. Czarna magia kosztowała wiele sił, wymagała całkowitego skupienia, a tego nie mogła osiągnąć bez sporadycznych krotochwil. Oraz sięgania po coraz intensywniejsze bodźce.
Tego też miała nadzieję nauczyć Wren, pokory wobec mrocznych sił i troski o samą siebie – ale później, powoli, nigdzie się nie śpieszyła. Ani ona, ani towarzyszący jej Henry, o którego ramię oparła policzek, bez mrugnięcia wpatrując się w dzielącą się historią Chang. Nie spodziewała się wiele, nie miała wygórowanych wymagań, więc dość przyjemnie się zaskoczyła. Żadnego wodolejstwa, rozpaczliwej historii trudnego dzieciństwa, chęci zemsty czy innych niskich pobudek. – Skąd pochodzisz? Bo przecież widzimy, że jesteś o b c a – spytała od razu po przedstawieniu się, miękko, ale spojrzenie pozostawało ostre, prawie krytyczne. Kolejny poziom istniejących w tym samym czasie przeciwieństw. Pięknego wyglądu i szpetnego podejścia do stojącej na środku ciernistej polanki dziewczyny, obnażającej to, co skrywała przez tak wiele lat. Prychnęła lekceważąco, z niemiła wesołością, słysząc o odwadze kobiet sięgających po mugolską krew, a cała jej postawa wyrażała tylko jedno. Uznawała to za bzdury, nie było niczego silnego w próbach nadania wartości szlamiej krwi. Nie przerywała jednak wypowiedzi dziewczyny, ciągle mierząc ją wzrokiem tak uważnym, że zapewne powodowało to dyskomfort.
- Nauczyłaś się tego polowania na mugolskie robactwo sama. Jak? - kontynuowała to specyficzne przesłuchanie dalej, zadziwiona tym, że naprawdę interesowały ją motywacje i początki kariery Wren. Co popchnęło dziewczynę akurat w tę stronę? Dlaczego zamiast ruszyć wytyczoną przez społeczeństwo ścieżką skręciła akurat w tę stronę? I co wzbudziło w niej to pragnienie, lśniące w tych ślicznych, choć nieco melancholijnych oczach? To ono przyzwało ją tu w środku nocy, pozwalając wytrzymać natarczywe pytania oraz ogólną dziwną, obcą, niechętną aurę, tak odmienną od tej rozluźnionej i prawie kokieteryjnej, jaka otaczała ją w Piórku Feniksa.
Machnęła w niezadowoleniu dłonią, popędzając Chang, idealnie naśladując obserwowany na salonach gest znudzonych dam, nakazujących w ten sposób namolnemu kelnerowi zakończenie zachwalania sprowadzanych z Austrii magicznych przystawek i przejście do opisu głównego menu. Slytherin, a więc dobrze ją kojarzyła. Klub Pojedynków – idiotyczne zgromadzenie uczniów sprawiających problemy, jako prefektka ciągle musiała strofować i miażdżyć nielegalne przygotowania do oficjalnych starć. Czasem obrywając jakimś przykrym zaklęciem.
Słysząc fragment o chłopcu, który tak brutalnie pozbawił Wren serca – cóż za słodka klisza - Deirdre uśmiechnęła się z satysfakcją. W końcu coś, co przykuło jej uwagę. Układając fundament pod najgłębiej skrywane emocje, pchające Chang do krwawych czynów. Śmierciożerczyni nie zamierzała jednak ułatwiać wyznania, zacmokała z niezadowoleniem, jak na szanowaną matronę z wyższych sfer przystało. - Ostatni rok szkoły i już rozłożyłaś przed kimś nogi. Dlaczego? Twoje wątłe serduszko domagało się miłości? A może chciałaś coś mu – sobie? –udowodnić? - głos przedarł ciszę z nieprzyjemnym, ironicznym chrzęstem, zarezerwowanym zazwyczaj dla popełniających błędy pracowników. - Od razu zaszłaś w ciążę, imponujące. Jesteś bardzo płodna? - beztrosko przekraczała kolejne granice; przyzwoitości, tematów tabu, kwestii delikatnych i trudnych. Taki miała zamiar, taką rolę dziś odgrywała, perfekcyjnie, jak zawsze. Ukrywała wątpliwości i uśmiech, prezentując twarz niechętną, arogancką, pogardliwą. – Jakie owieczki? – spytała nieco zdezorientowana, słyszała czasem to sformułowanie z ust ludzi półkrwi, podejrzewała, że zna znaczenie tej metafory, ale tym retorycznym pytaniem dawała do zrozumienia, że świat szlamu w ogóle jej nie interesował. – A wcześniejsze ofiary, dawczynie krwi: jak ją od nich pobierałaś? – zmarszczyła brwi, spodziewała się opisu magicznej rzeźni, jakiegoś uporządkowanego, czystego procederu, a zamiast tego działalność Wren jawiła się jej jako dość beztroska samowolka. Westchnęła ciężko, mimo wszystko wewnętrznie zadowolona, lubiła wyzwania, a Chang miała bez wątpienia potencjał. Marnowany na jakieś mugolskie szmaty, owszem, lecz nie bez powodu Deirdre osiągnęła tak wiele. Ambitna, bezwzględna, patronka spraw beznadziejnych, mogąca wyciosać najwspanialszy posąg czarnomagicznej potęgi z tego cienia dziewczyny.
Przekrzywiła głowę w bok, aż długi, złoty kolczyk oparł się o podkreślony różem policzek, akcentujący jeszcze mocniej orientalne, drapieżne rysy. A więc znała się na urokach. Dziedzina, w której ciągle była słaba; rozleniwiła się, woląc ryzykować czarną magią niż narażać się na porażkę przy rzucaniu prostej inkantacji, ale nie zamierzała przyznawać się do własnych niedoskonałości. Uniosła brew, gdy Wren odważnie ruszyła w ich stronę: pierwszy, podświadomy test zdała, skupiając uwagę na niej, nie na mężczyźnie. Przyprowadziła tu Henry’ego nie tylko w roli manekina czy wizualnego umilacza wieczoru. Spodziewała się, że ambitna czarownica to ku niemu zwróci się w pierwszej kolejności, obnażając przekonanie, że to on stał za siłą Deirdre, był jej powodem, autorem, wzorem. Ten szowinistyczny pogląd mierził Mericourt, choć był przecież zgodny z prawdą – także ukrytą (na razie?) pod uśmiechniętą maską.
- Nie, nie odczułam praktycznie żadnej satysfakcji, Wren – odparła po długiej chwili ciszy, ze smutnym przeciągnięciem głosek. Chciała ją rozdrażnić, pozbawić maski dumnej, pilnej uczennicy, która uważała, że samo stawienie się na pierwszą lekcję czyni ją prymuską. - Chcę, żebyś pokazała mi to, czego wstydzisz się najbardziej. Co wywołuje w tobie największe emocje. Najgorsze emocje - kontynuowała, w końcu odsuwając się od mężczyzny. Poprawiła przód eleganckiej szaty i spokojnym krokiem podeszła do Wren, powoli obchodząc ją dookoła, taksując rozbierającym, ostrym wzrokiem od stóp aż po czubek głowy. - Miałaś coś przynieść - wypowiedziała w końcu po długiej chwili ciszy, przystając tuż obok niej, by nagłym, niespodziewanym gestem unieść dłoń. W pierwszej chwili układającą się jak do siarczystego policzka, lecz nic takiego się nie stało: lodowate palce powędrowały ku szyi Wren, przemknęły po niej niczym pająk, po czym zamaszystym gestem odgarnęły jej długie włosy przez ramię, by obnażyć szyję i pulsujące przyśpieszonym tętnem żyły.
Tego też miała nadzieję nauczyć Wren, pokory wobec mrocznych sił i troski o samą siebie – ale później, powoli, nigdzie się nie śpieszyła. Ani ona, ani towarzyszący jej Henry, o którego ramię oparła policzek, bez mrugnięcia wpatrując się w dzielącą się historią Chang. Nie spodziewała się wiele, nie miała wygórowanych wymagań, więc dość przyjemnie się zaskoczyła. Żadnego wodolejstwa, rozpaczliwej historii trudnego dzieciństwa, chęci zemsty czy innych niskich pobudek. – Skąd pochodzisz? Bo przecież widzimy, że jesteś o b c a – spytała od razu po przedstawieniu się, miękko, ale spojrzenie pozostawało ostre, prawie krytyczne. Kolejny poziom istniejących w tym samym czasie przeciwieństw. Pięknego wyglądu i szpetnego podejścia do stojącej na środku ciernistej polanki dziewczyny, obnażającej to, co skrywała przez tak wiele lat. Prychnęła lekceważąco, z niemiła wesołością, słysząc o odwadze kobiet sięgających po mugolską krew, a cała jej postawa wyrażała tylko jedno. Uznawała to za bzdury, nie było niczego silnego w próbach nadania wartości szlamiej krwi. Nie przerywała jednak wypowiedzi dziewczyny, ciągle mierząc ją wzrokiem tak uważnym, że zapewne powodowało to dyskomfort.
- Nauczyłaś się tego polowania na mugolskie robactwo sama. Jak? - kontynuowała to specyficzne przesłuchanie dalej, zadziwiona tym, że naprawdę interesowały ją motywacje i początki kariery Wren. Co popchnęło dziewczynę akurat w tę stronę? Dlaczego zamiast ruszyć wytyczoną przez społeczeństwo ścieżką skręciła akurat w tę stronę? I co wzbudziło w niej to pragnienie, lśniące w tych ślicznych, choć nieco melancholijnych oczach? To ono przyzwało ją tu w środku nocy, pozwalając wytrzymać natarczywe pytania oraz ogólną dziwną, obcą, niechętną aurę, tak odmienną od tej rozluźnionej i prawie kokieteryjnej, jaka otaczała ją w Piórku Feniksa.
Machnęła w niezadowoleniu dłonią, popędzając Chang, idealnie naśladując obserwowany na salonach gest znudzonych dam, nakazujących w ten sposób namolnemu kelnerowi zakończenie zachwalania sprowadzanych z Austrii magicznych przystawek i przejście do opisu głównego menu. Slytherin, a więc dobrze ją kojarzyła. Klub Pojedynków – idiotyczne zgromadzenie uczniów sprawiających problemy, jako prefektka ciągle musiała strofować i miażdżyć nielegalne przygotowania do oficjalnych starć. Czasem obrywając jakimś przykrym zaklęciem.
Słysząc fragment o chłopcu, który tak brutalnie pozbawił Wren serca – cóż za słodka klisza - Deirdre uśmiechnęła się z satysfakcją. W końcu coś, co przykuło jej uwagę. Układając fundament pod najgłębiej skrywane emocje, pchające Chang do krwawych czynów. Śmierciożerczyni nie zamierzała jednak ułatwiać wyznania, zacmokała z niezadowoleniem, jak na szanowaną matronę z wyższych sfer przystało. - Ostatni rok szkoły i już rozłożyłaś przed kimś nogi. Dlaczego? Twoje wątłe serduszko domagało się miłości? A może chciałaś coś mu – sobie? –udowodnić? - głos przedarł ciszę z nieprzyjemnym, ironicznym chrzęstem, zarezerwowanym zazwyczaj dla popełniających błędy pracowników. - Od razu zaszłaś w ciążę, imponujące. Jesteś bardzo płodna? - beztrosko przekraczała kolejne granice; przyzwoitości, tematów tabu, kwestii delikatnych i trudnych. Taki miała zamiar, taką rolę dziś odgrywała, perfekcyjnie, jak zawsze. Ukrywała wątpliwości i uśmiech, prezentując twarz niechętną, arogancką, pogardliwą. – Jakie owieczki? – spytała nieco zdezorientowana, słyszała czasem to sformułowanie z ust ludzi półkrwi, podejrzewała, że zna znaczenie tej metafory, ale tym retorycznym pytaniem dawała do zrozumienia, że świat szlamu w ogóle jej nie interesował. – A wcześniejsze ofiary, dawczynie krwi: jak ją od nich pobierałaś? – zmarszczyła brwi, spodziewała się opisu magicznej rzeźni, jakiegoś uporządkowanego, czystego procederu, a zamiast tego działalność Wren jawiła się jej jako dość beztroska samowolka. Westchnęła ciężko, mimo wszystko wewnętrznie zadowolona, lubiła wyzwania, a Chang miała bez wątpienia potencjał. Marnowany na jakieś mugolskie szmaty, owszem, lecz nie bez powodu Deirdre osiągnęła tak wiele. Ambitna, bezwzględna, patronka spraw beznadziejnych, mogąca wyciosać najwspanialszy posąg czarnomagicznej potęgi z tego cienia dziewczyny.
Przekrzywiła głowę w bok, aż długi, złoty kolczyk oparł się o podkreślony różem policzek, akcentujący jeszcze mocniej orientalne, drapieżne rysy. A więc znała się na urokach. Dziedzina, w której ciągle była słaba; rozleniwiła się, woląc ryzykować czarną magią niż narażać się na porażkę przy rzucaniu prostej inkantacji, ale nie zamierzała przyznawać się do własnych niedoskonałości. Uniosła brew, gdy Wren odważnie ruszyła w ich stronę: pierwszy, podświadomy test zdała, skupiając uwagę na niej, nie na mężczyźnie. Przyprowadziła tu Henry’ego nie tylko w roli manekina czy wizualnego umilacza wieczoru. Spodziewała się, że ambitna czarownica to ku niemu zwróci się w pierwszej kolejności, obnażając przekonanie, że to on stał za siłą Deirdre, był jej powodem, autorem, wzorem. Ten szowinistyczny pogląd mierził Mericourt, choć był przecież zgodny z prawdą – także ukrytą (na razie?) pod uśmiechniętą maską.
- Nie, nie odczułam praktycznie żadnej satysfakcji, Wren – odparła po długiej chwili ciszy, ze smutnym przeciągnięciem głosek. Chciała ją rozdrażnić, pozbawić maski dumnej, pilnej uczennicy, która uważała, że samo stawienie się na pierwszą lekcję czyni ją prymuską. - Chcę, żebyś pokazała mi to, czego wstydzisz się najbardziej. Co wywołuje w tobie największe emocje. Najgorsze emocje - kontynuowała, w końcu odsuwając się od mężczyzny. Poprawiła przód eleganckiej szaty i spokojnym krokiem podeszła do Wren, powoli obchodząc ją dookoła, taksując rozbierającym, ostrym wzrokiem od stóp aż po czubek głowy. - Miałaś coś przynieść - wypowiedziała w końcu po długiej chwili ciszy, przystając tuż obok niej, by nagłym, niespodziewanym gestem unieść dłoń. W pierwszej chwili układającą się jak do siarczystego policzka, lecz nic takiego się nie stało: lodowate palce powędrowały ku szyi Wren, przemknęły po niej niczym pająk, po czym zamaszystym gestem odgarnęły jej długie włosy przez ramię, by obnażyć szyję i pulsujące przyśpieszonym tętnem żyły.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Spektakl trwał. Pierwotny, podstawowy, był zaledwie przesłuchaniem na teatralnych deskach, w oczach surowego reżysera dobierającego aktorki pod własne, kapryśne dyktando. Decydował o wszystkim, pociągał za sznurki marionetek, poruszał nimi, sprawiał, że tańczyły do wygrywanej przez nieistniejącą orkiestrę melodii, ale wypowiadane przez nie kwestie były autorskie. Oceniane jeszcze ostrzej. Płynęły z dna samej duszy, pozbawione ornamentalnych akcentów, wzięte prosto spomiędzy mięśni i z kości, tkane ze wspomnień, które do tej pory pozostawały uśpione. Czy Deirdre wiedziała, że była pierwszą, że była jedyną, której Wren wyjawiała te sekrety? Czy to doceniała? Z pewnością nie, nie miała ku temu powodów, domagała się więcej, głodna w czerni i czerwieni, jak głodną krwi była wtedy podczas ich pierwszego spotkania; bez wahania mogłaby otworzyć jej mięso i wydobyć tę prawdę z głębin jej jestestwa. Ale pozwalała jej mówić. Odpowiadała pozornie łagodnym pytaniem na słowa, pochwycała tematy i nie pozwalała im zatrzeć się w nicość, zalegnąć ponownie w utkanej im kołysce zapomnienia; pierwsze z pytań opuszczających jej idealnie wykrojone wargi było bezpieczne. Naturalnie ciekawe, łączył je przecież ten sam orient, nieco ułudny i kłamliwy, ale jednak przyciągający uwagę.
- Niecałkowicie obca, nie tak obca, jak mogłabym być - stwierdziła początkowo, by myśl później szybko rozwinąć. - Moja rodzina pochodzi z Chin. Changowie, słudzy cesarza, którzy porzucają swego władcę niezdolnego do położenia kresu mugolskim wojnom plądrującym świat czarodziejów. Matka jest tutejsza. Z domu Sykes, jeśli to ma jakiekolwiek znaczenie - dla mnie żadne - bo i pozornie żadnego znaczenia nie miała sama Euclid, pierwsza winowajczyni, grzesznica formująca swoją latorośl z gliny niedocenienia, porzucenia i rażącego poczucia własnej wartości. Z gliny wiecznego strachu i sztywnych ram, krat przełamanych dopiero na pierwszym roku nauki w Hogwarcie, gdy dziewczyna stanęła o sile własnych nóg, rozłożyła ręce i do płuc wciągnęła powietrze wolności. A jednak nie wspomniała o tym Deirdre. Wylewanie żalów adolescencji mijało się z powodem ich dzisiejszego spotkania, wydawało się mniej spektakularne w zetknięciu z informacją o zamordowanym eliksirem dziecku i porzucającym ją młodzieńcu; do tego jeszcze miały przejść, najpierw zagłębiając się w tematy przypominające dlań wodę tak życiodajną, jak mogła być ona dla morskich stworzeń. Czarne oczy błysnęły ekscytacją gdzieniegdzie zakrawającą o dumę; bo do wszystkiego wspięła się sama, wykuwając własną siłą szczeble nieistniejącej lub przykrytej kurzem czasu drabiny.
- Powoli - zaczęła. - Metodycznie. O krwi przeczytałam w starej alchemicznej księdze, o lady Carmilli Sanguinie i Elżbiecie Bathory, między wieloma innymi - dwie z wymienionych kobiet cieszyły się jednak jej największym szacunkiem, a w oczach mugoli największym wstrętem, strachem, niezrozumieniem. Może to dlatego właśnie darzyła je takim sentymentem. Bo ich wizja piękna wybiegła w przyszłość, była zbyt ambitna i zbyt chaotyczna dla małych umysłów. Dla ludzi, którzy Bathory, na przykład, skazali na śmierć. - Zaczęłam uczyć się mugolskiego świata na własną rękę. Poznawać zwyczaje niemagów, selekcjonować samotne dziewczęta, które można było przerobić na źródełka, a których nikt nigdy nie począłby szukać. Potem - urwała na moment, biorąc oddech. Nie dlatego, że wzbudzało w niej to głębokie emocje - lecz dlatego, że robiła to sama Deirdre. Jej obecność, jej spojrzenie, jej usta, jej czarna sukienka, jej czarna magia. - Potem uczyłam się leczyć. Musiałam wiedzieć w jaki sposób działa ludzkie ciało, co może mi zaoferować, w czym przeszkodzić. Poznałam podstawy magii leczniczej, żeby nie potrzebować nikogo więcej do pracy. Tylko siebie - i ich, ale ofiary były konieczne. Zawsze. Te akurat - wartość społeczną miały niewielką, a przydatnością lepszym od siebie nadrabiały wszelkie braki, grzech niegodnego urodzenia, zasilania zgrai mnożących się niczym króliki mugoli niszczących połacie magicznych zieleni czy wysiedlających gatunki ichniej fauny. - Najpierw rozcinałam im ciała - przyznała, z sentymentem wspominając swe pierwsze kroki w wybranej dziedzinie. Nie były jeszcze biegłe, nie były wiarygodne, w większej mierze dostarczały jej przynajmniej pełnych adrenaliny bodźców, zmuszały też do czyszczenia pamięci ofiarom za każdym razem konieczności poboru. - Ale teraz robię to za pomocą strzykawki. Myślą, wierzą, że jestem medykiem, który daje im bezpieczne schronienia od wojny - westchnęła obojętnie; były naiwne, ale takimi miały być. Nie potrzebowała kobiet silnych. Wolała młodziutkie dziewczęta ledwie wchodzące w dorosłość, podatne na manipulację, niezadające trudnych pytań. - To ogranicza konieczność ciągłego używania obliviate - wyjaśniła. Zaklęcie było trudne nawet na czarodziejach, co dopiero na umysłach o wiele słabszych, bardziej podatnych na jeden fałszywy ruch. Na początkach swej drogi kilkukrotnie musiała pozbyć się młódki zbyt zniekształconej działaniem inkantacji, przemienionej w niedołężną myślowo wersję samej siebie; nie kontrolowała już potrzeb fizjologicznych, instynktów, ruchów, a to skazywało ją na śmierć. Chang nie była ich opiekunką. Dawała im dom, w zamian raz na jakiś czas zbierała krew z ich żył, nie troszczyła się o nie jednak niczym bezgranicznie kochająca matka. Jeśli przestawały sprawdzać się w swej roli, musiały odejść, a na ich miejscach pojawiały się kolejne dziewczęta. Równie młode, równie czyste, dziewicze i piękne. Cykl trwał nadal.
Nie drgnęła gdy temat spełzł na temat jej dziecka, jej pierwszego partnera, tego nieszczęsnego roku, gdy ostatnia klasa Hogwartu dobiegła końca i należało wkroczyć w dorosłość pełną parą. Samodzielne zamieszkanie, pierwsze zatrudnienie, ona kontra wielki, nieograniczony świat - i taka gafa popełniona już na samym starcie. Nie drgnęła, jeszcze. Utrzymała spojrzenie Deirdre i jedynie lekko przechyliła głowę w bok w swym zwyczaju, bezwiednie oblizując usta.
- Byłam głupia. I zapłaciłam tego cenę - stwierdziła beznamiętnie, choć w jej wnętrzu coś zapiekło nieznośnie. Przyrzekała sobie, że nie popełni grzechu ojca. Że nie ulegnie młodzieńczemu zauroczeniu, wiedząc, do czego zwykle doprowadza. Ale zrobiła to. Na kolejne pytanie lekko wzruszyła ramionami. - Czy bardzo płodna, cóż, tego nie wiem. Do tej pory miałam w sobie tylko jednego pasożyta, oby żadnego więcej - przyznała głosem miękkim, przyjemnym. Melodyjnym.
W ciszy przyjęła reprymendę. Nie odczułam satysfakcji, najgorsze emocje, oddech nagle stał się cięższy, niepewny. Skoro to, co wyznała do tej pory okazało się niewystarczające, czym jeszcze mogła uraczyć Mericourt? Gdy kobieta obchodziła ją powoli, niczym drapieżnik obchodzić może zwierzynę, na moment pozwoliła, by spojrzenie opadło na ziemię. Ale Nie szukała w niej odpowiedzi. Dłoń zsunęła się zaraz do czarnej torebeczki uwieszonej u swojego boku, otworzyła ją i powolnym ruchem wydobyła ze środka coś, co błysnęło delikatnie w świetle górującego nad nimi księżyca. Zadrżała, czując na swojej szyi zimne palce; wcześniej w niewyględnym odruchu zamknęła oczy, jakby oczekując wymierzenia policzka, który nigdy nie nadszedł. Ledwie drżąca dłoń ponownie uniosła się ku górze. Pęk kluczy. Przyniosła jej pęk kluczy.
- Nie ma dla mnie nic ważniejszego niż życie, które stworzyłam - zaczęła cicho. Nie dziecko, a komfort dnia codziennego. Wszystko, co znała. Palce poruszały się lekko, ostrożnie, z pewnym namaszczeniem. - Od drzwi frontowych do mojego mieszkania - wskazała pierwszy, najbardziej podłużny przedmiot. - Od drzwi pracowni - tam, gdzie skrywała całość zgromadzonej krwi, opasłe księgi z zapisanymi przebiegami transakcji, księgi dotyczące jej dziewcząt, przyrządy medyczne, wszystko, czego potrzebowała w pracy.
- Niecałkowicie obca, nie tak obca, jak mogłabym być - stwierdziła początkowo, by myśl później szybko rozwinąć. - Moja rodzina pochodzi z Chin. Changowie, słudzy cesarza, którzy porzucają swego władcę niezdolnego do położenia kresu mugolskim wojnom plądrującym świat czarodziejów. Matka jest tutejsza. Z domu Sykes, jeśli to ma jakiekolwiek znaczenie - dla mnie żadne - bo i pozornie żadnego znaczenia nie miała sama Euclid, pierwsza winowajczyni, grzesznica formująca swoją latorośl z gliny niedocenienia, porzucenia i rażącego poczucia własnej wartości. Z gliny wiecznego strachu i sztywnych ram, krat przełamanych dopiero na pierwszym roku nauki w Hogwarcie, gdy dziewczyna stanęła o sile własnych nóg, rozłożyła ręce i do płuc wciągnęła powietrze wolności. A jednak nie wspomniała o tym Deirdre. Wylewanie żalów adolescencji mijało się z powodem ich dzisiejszego spotkania, wydawało się mniej spektakularne w zetknięciu z informacją o zamordowanym eliksirem dziecku i porzucającym ją młodzieńcu; do tego jeszcze miały przejść, najpierw zagłębiając się w tematy przypominające dlań wodę tak życiodajną, jak mogła być ona dla morskich stworzeń. Czarne oczy błysnęły ekscytacją gdzieniegdzie zakrawającą o dumę; bo do wszystkiego wspięła się sama, wykuwając własną siłą szczeble nieistniejącej lub przykrytej kurzem czasu drabiny.
- Powoli - zaczęła. - Metodycznie. O krwi przeczytałam w starej alchemicznej księdze, o lady Carmilli Sanguinie i Elżbiecie Bathory, między wieloma innymi - dwie z wymienionych kobiet cieszyły się jednak jej największym szacunkiem, a w oczach mugoli największym wstrętem, strachem, niezrozumieniem. Może to dlatego właśnie darzyła je takim sentymentem. Bo ich wizja piękna wybiegła w przyszłość, była zbyt ambitna i zbyt chaotyczna dla małych umysłów. Dla ludzi, którzy Bathory, na przykład, skazali na śmierć. - Zaczęłam uczyć się mugolskiego świata na własną rękę. Poznawać zwyczaje niemagów, selekcjonować samotne dziewczęta, które można było przerobić na źródełka, a których nikt nigdy nie począłby szukać. Potem - urwała na moment, biorąc oddech. Nie dlatego, że wzbudzało w niej to głębokie emocje - lecz dlatego, że robiła to sama Deirdre. Jej obecność, jej spojrzenie, jej usta, jej czarna sukienka, jej czarna magia. - Potem uczyłam się leczyć. Musiałam wiedzieć w jaki sposób działa ludzkie ciało, co może mi zaoferować, w czym przeszkodzić. Poznałam podstawy magii leczniczej, żeby nie potrzebować nikogo więcej do pracy. Tylko siebie - i ich, ale ofiary były konieczne. Zawsze. Te akurat - wartość społeczną miały niewielką, a przydatnością lepszym od siebie nadrabiały wszelkie braki, grzech niegodnego urodzenia, zasilania zgrai mnożących się niczym króliki mugoli niszczących połacie magicznych zieleni czy wysiedlających gatunki ichniej fauny. - Najpierw rozcinałam im ciała - przyznała, z sentymentem wspominając swe pierwsze kroki w wybranej dziedzinie. Nie były jeszcze biegłe, nie były wiarygodne, w większej mierze dostarczały jej przynajmniej pełnych adrenaliny bodźców, zmuszały też do czyszczenia pamięci ofiarom za każdym razem konieczności poboru. - Ale teraz robię to za pomocą strzykawki. Myślą, wierzą, że jestem medykiem, który daje im bezpieczne schronienia od wojny - westchnęła obojętnie; były naiwne, ale takimi miały być. Nie potrzebowała kobiet silnych. Wolała młodziutkie dziewczęta ledwie wchodzące w dorosłość, podatne na manipulację, niezadające trudnych pytań. - To ogranicza konieczność ciągłego używania obliviate - wyjaśniła. Zaklęcie było trudne nawet na czarodziejach, co dopiero na umysłach o wiele słabszych, bardziej podatnych na jeden fałszywy ruch. Na początkach swej drogi kilkukrotnie musiała pozbyć się młódki zbyt zniekształconej działaniem inkantacji, przemienionej w niedołężną myślowo wersję samej siebie; nie kontrolowała już potrzeb fizjologicznych, instynktów, ruchów, a to skazywało ją na śmierć. Chang nie była ich opiekunką. Dawała im dom, w zamian raz na jakiś czas zbierała krew z ich żył, nie troszczyła się o nie jednak niczym bezgranicznie kochająca matka. Jeśli przestawały sprawdzać się w swej roli, musiały odejść, a na ich miejscach pojawiały się kolejne dziewczęta. Równie młode, równie czyste, dziewicze i piękne. Cykl trwał nadal.
Nie drgnęła gdy temat spełzł na temat jej dziecka, jej pierwszego partnera, tego nieszczęsnego roku, gdy ostatnia klasa Hogwartu dobiegła końca i należało wkroczyć w dorosłość pełną parą. Samodzielne zamieszkanie, pierwsze zatrudnienie, ona kontra wielki, nieograniczony świat - i taka gafa popełniona już na samym starcie. Nie drgnęła, jeszcze. Utrzymała spojrzenie Deirdre i jedynie lekko przechyliła głowę w bok w swym zwyczaju, bezwiednie oblizując usta.
- Byłam głupia. I zapłaciłam tego cenę - stwierdziła beznamiętnie, choć w jej wnętrzu coś zapiekło nieznośnie. Przyrzekała sobie, że nie popełni grzechu ojca. Że nie ulegnie młodzieńczemu zauroczeniu, wiedząc, do czego zwykle doprowadza. Ale zrobiła to. Na kolejne pytanie lekko wzruszyła ramionami. - Czy bardzo płodna, cóż, tego nie wiem. Do tej pory miałam w sobie tylko jednego pasożyta, oby żadnego więcej - przyznała głosem miękkim, przyjemnym. Melodyjnym.
W ciszy przyjęła reprymendę. Nie odczułam satysfakcji, najgorsze emocje, oddech nagle stał się cięższy, niepewny. Skoro to, co wyznała do tej pory okazało się niewystarczające, czym jeszcze mogła uraczyć Mericourt? Gdy kobieta obchodziła ją powoli, niczym drapieżnik obchodzić może zwierzynę, na moment pozwoliła, by spojrzenie opadło na ziemię. Ale Nie szukała w niej odpowiedzi. Dłoń zsunęła się zaraz do czarnej torebeczki uwieszonej u swojego boku, otworzyła ją i powolnym ruchem wydobyła ze środka coś, co błysnęło delikatnie w świetle górującego nad nimi księżyca. Zadrżała, czując na swojej szyi zimne palce; wcześniej w niewyględnym odruchu zamknęła oczy, jakby oczekując wymierzenia policzka, który nigdy nie nadszedł. Ledwie drżąca dłoń ponownie uniosła się ku górze. Pęk kluczy. Przyniosła jej pęk kluczy.
- Nie ma dla mnie nic ważniejszego niż życie, które stworzyłam - zaczęła cicho. Nie dziecko, a komfort dnia codziennego. Wszystko, co znała. Palce poruszały się lekko, ostrożnie, z pewnym namaszczeniem. - Od drzwi frontowych do mojego mieszkania - wskazała pierwszy, najbardziej podłużny przedmiot. - Od drzwi pracowni - tam, gdzie skrywała całość zgromadzonej krwi, opasłe księgi z zapisanymi przebiegami transakcji, księgi dotyczące jej dziewcząt, przyrządy medyczne, wszystko, czego potrzebowała w pracy.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Matka z rodziny Sykes, dobrze, zadowalająco; a więc w tych orientalnych żyłach płynęła czysta krew. Nie, żeby magiczne pochodzenie Wren spędzało Deirdre sen z bliźniaczo skośnych powiek, zaakceptowałaby uczennicę o mieszanym, magicznym genotypie, a szlama przecież nie ośmieliłaby się prosić ją o spotkanie i rozpoczęcie nauk. Aura masochizmu mimo wszystko bijąca z ciemnowłosej – pamiętała wyraz jej twarzy, gdy żarzący się papieros parzył wrażliwą skórę dłoni – nie miała aż tak intensywnej barwy. Przynajmniej na razie, przyszłość kryła wiele niespodzianek, tych satysfakcjonujących, przyjemnych, ale także mogących zakończyć tę znajomość w eufemistycznie ujmując przykry sposób. Na razie znajdowały się tu i teraz, same, bo towarzystwo spętanego klątwą mężczyzny nie zasługiwało nawet na marne wspomnienie. Do czasu, miał tu swoją rolę do odegrania, ale na razie na scenie lśniła tylko jedna postać. Budząca w śmieciożerczyni same sprzeczne uczucia, obce i fascynujące w ten pokraczny, nieznany sposób.
- Obrzydliwe. Po co poznawać świat szlam, po co brudzić sobie nimi ręce? – weszła Wren w słowo, wykrzywiając usta w przesadnym grymasie obrzydzenia zapowiadającego mdłości. Nie, to zdecydowanie się jej nie podobało, mugoli należało eksterminować, niszczyć, sprawić, by zniknęli z powierzchni ziemi, a nie giąć się wokół nich w pokłonach, cóż z tego, że fałszywych i mających doprowadzić do ich zagłady. – Naprawdę myślisz, że twoje poczynania powinny napawać cię dumą? – spytała ostro, kpiąco, nieprzyjemnie, chcąc włożyć w każdą głoskę całkowitą esencję pogardy. Tak, chciała zranić, chciała sprawić, by przyśpieszony ekscytacją rytm serca Wren zamarł, by pobladła, by się potknęła o własną ambicję. To właśnie w stanie rozchwiania najłatwiej było sięgnąć po to, co mroczne, straszne i pełne siły zarazem. – Że marnowanie swego talentu na leczenie tych brudnych zwierząt to powód do celebracji? Że jesteś cokolwiek warta, bo obchodzisz się z tym brudem w delikatny sposób, przez..strzykawki? – kontynuowała lodowatym tonem, prawie wypluwając ostatnie słowo, przybierając maskę okrutnej rzeźby, zaklętej w grymasie niezadowolenia i pogardy. Pod nią kryło się…zadowolenie; Deirdre podobał się sposób, w jaki Wren opowiadała o rozcinaniu mugolskich ciał, o rozlewaniu krwi, o sprowadzeniu mugolek do roli zwierząt, lecz nawet ta pasja, rozjaśniająca oblicze Chang, nie była w stanie wyrównać oburzającego, intensywnego powiązania ze światem szlamu. Wspomnienie o zaklęciu niszczącym pamięć dawało nadzieję na to, że w zakresie uroków Wren nie miała sobie równych, ale…To nie był czas ani miejsce na komplementy; nie były na pierwszej randce, ich spotkanie raczej przypominało egzekucję. Oczekiwań, dumy, radości; musiała obedrzeć skośnooką z przekonania o tym, jak wiele osiągnęła – bo tak naprawdę nie uczyniła dla czarodziejskiego świata nic. – Gdy nasz świat jest atakowany przez te prymitywne istoty, gdy ważą się losy magicznej potęgi, ty bawisz się z nimi, delikatnie pobierasz ich brudną krew, sprzedając ją potem zadufanym w sobie damom – zakończyła tonem aż wibrującym lepkim oburzeniem. Tak, miała do czynienia z istotą słabą, zagubioną, parającą się wstydliwym zajęciem – lecz motywacje i talent…Cóż, tego nie mogła Wren odmówić. Skrywała w sobie spory magiczny potencjał, oczywiście, że tak; śmierciożerczyni potrafiła już go wyczuć, czekał tam na nią, prawie namacalny, gotowy do ukształtowania i wykorzystania. O ile głupota i ego Chang nie zaprzepaści otrzymanej szansy.
Kto wie, może była dla niej nadzieja? Coś w pokornym wyznaniu win, w pochyleniu głowy, w spięciu ramion dziewczyny dawało widoki na to, że się opamięta – i że zasługuje na to, by otrzymać szansę.
Jedną. Wyjątkową. Musiała zdać sobie z tego sprawę, ale tak naprawdę skośnooka łowczyni krwi podjęła już decyzję, pojawiając się tutaj. Nie było odwrotu, a niezadowolenie Deirdre miało bolesne konsekwencje. W najgorszym przypadku zabawi się z tą dwójką; Mericourt posłała Henry’emu długie spojrzenie nad ramieniem Wren. Przyjemni dla oka, zdrowi, żywotni, mogli zapewnić jej chwilową rozrywkę, łagodzącą gorycz zmarnowanego wieczoru. Na razie nieskazanego na porażkę – Chang wywiązała się z zadania, przyniosła podarunek, prezent, dowód zaangażowania. Dei drapieżnie spoglądała na zadziwiająco delikatne dłonie Wren, czekając aż się otworzą i obnażą…Pęk kluczy? Uniosła brwi i zaśmiała się krótko, złowrogo, do szpiku kości źle, budząc nieprzyjemne dreszcze. - Jesteś taka słodka. Taka naiwna – ciągle stała obok niej, nad nią, lekko pochylona, więc te słowa praktycznie wymruczała jej do ucha, rozbawiona, w pewien mroczny sposób prawie rozczulona tym metaforycznym prezentem. Na sekundę położyła brodę na ramieniu kobiety, spoglądając w dół, na trzymany przez nią pęk lekko zużytych kluczy. – Sądzisz, że potrzebuję kluczy, by znaleźć się w twojej sypialni? By zniszczyć twoją pracownię? – pytała tonem słodkim niczym miód, lecz równie dławiącym, mdłym w nadmiarze iskrzących się emocji. Wyprostowała się gwałtownie, a rozbawione iskry radości zniknęły z bladej twarzy. – Mogę nauczyć cię, jak zabijać. Jak torturować. Jak zbudować prawdziwą, czarodziejską potęgę. Mogę – ale musisz na to zasłużyć – zaczęła w końcu swoim tonem, lodowatym, mrożącym do szpiku kości. Wyminęła Chang równym krokiem, celując nagle wyciągniętą z kieszeni różdzką prosto w rękę stojącego przed nimi Henry’ego. – Sectusempta – wyartykułowała beznamiętnie, a zitanowe drewno różdżki przyjemnie się rozgrzało, bez żadnego problemu przesyłając wiązkę najokrutniejszej magii; mężczyzna wrzasnął z całych sił i zachwiał się gwałtownie, z przerażeniem wypisanym na twarzy przyglądając się głębokim, rozległym rozcięciom, szatkującym ramię; z materiału eleganckiej szaty nic nie zostało, a spomiędzy strzępów materiału oraz porozdzieranych tkanek, mięśni i mięsa, zaczęła lać się krew. – Rzucisz się teraz, by zbierać jego krew? Bądźmy poważne, Wren, twoja zabawa w domorosłą kosmetyczkę jest więcej niż żałosna. Marnujesz się. Marnujesz to, co w tobie cenne. Chaotycznie szukasz czegoś, co w końcu napełni cię dumą i satysfakcją, ale do tej pory miotałaś się jak porzucone szczenię, chwytając się byle strzępów – kontynuowała z spokojem, który powodował zapewne większy niepokój niż nawet najostrzejsze, najzjadliwsze słowa reprymendy sprzed kilku momentów. Nie patrzyła na Wren, spoglądała na jęczącego z bólu Henry’ego, próbującego zatamować krwawienie z poharatanej ręki. – Oczekuję całkowitego posłuszeństwa, nie ochłapów twojej uwagi czy czasu. Nie chcę prezentów, zapłaty, uwielbienia: ale całkowitej pewności, że wykonasz dokładnie to, co ci rozkażę. Jeśli nie – zabiję cię. I to nie w wymyślny sposób, nie zasłużyłaś nawet na to, by się tobą pobawić. Po prostu znikniesz. Zapomniana, niewarta nawet wspomnienia – zakończyła swobodnym tonem, jeszcze raz unosząc różdżkę. Aquassus, tak, lubiła to zaklęcie; promień pomknął w pierś mężczyzny, a ten sekundę później opadł na ziemię, rozpaczliwie próbując nabrać oddechu, wielkimi z przerażenia oczami wpatrując się błagalnie w Wren. – To jedna tysięczna tego, co możesz zrobić z człowiekiem. Przedsionek prawdziwej okrucieństwa i władzy. Poprowadzę cię dalej – o ile jesteś gotowa na to, by porzucić wszystko, co dla ciebie ważne – dodała jeszcze, odwracając się przodem w stronę Chang. Już będąc sobą; nie kokietką, nie nonszalancką damą, nie złośliwą i okrutną czarownicą, a s o b ą. Niewzruszona, pozbawiona jakichkolwiek uczuć, tych złych i dobrych, oczekująca jednoznacznej odpowiedzi, decyzji, mogącej zmienić w życiu Wren wszystko.
[url= https://www.morsmordre.net/t5839p690-rzuty-koscmi#264499]rzuty kością[/url]
- Obrzydliwe. Po co poznawać świat szlam, po co brudzić sobie nimi ręce? – weszła Wren w słowo, wykrzywiając usta w przesadnym grymasie obrzydzenia zapowiadającego mdłości. Nie, to zdecydowanie się jej nie podobało, mugoli należało eksterminować, niszczyć, sprawić, by zniknęli z powierzchni ziemi, a nie giąć się wokół nich w pokłonach, cóż z tego, że fałszywych i mających doprowadzić do ich zagłady. – Naprawdę myślisz, że twoje poczynania powinny napawać cię dumą? – spytała ostro, kpiąco, nieprzyjemnie, chcąc włożyć w każdą głoskę całkowitą esencję pogardy. Tak, chciała zranić, chciała sprawić, by przyśpieszony ekscytacją rytm serca Wren zamarł, by pobladła, by się potknęła o własną ambicję. To właśnie w stanie rozchwiania najłatwiej było sięgnąć po to, co mroczne, straszne i pełne siły zarazem. – Że marnowanie swego talentu na leczenie tych brudnych zwierząt to powód do celebracji? Że jesteś cokolwiek warta, bo obchodzisz się z tym brudem w delikatny sposób, przez..strzykawki? – kontynuowała lodowatym tonem, prawie wypluwając ostatnie słowo, przybierając maskę okrutnej rzeźby, zaklętej w grymasie niezadowolenia i pogardy. Pod nią kryło się…zadowolenie; Deirdre podobał się sposób, w jaki Wren opowiadała o rozcinaniu mugolskich ciał, o rozlewaniu krwi, o sprowadzeniu mugolek do roli zwierząt, lecz nawet ta pasja, rozjaśniająca oblicze Chang, nie była w stanie wyrównać oburzającego, intensywnego powiązania ze światem szlamu. Wspomnienie o zaklęciu niszczącym pamięć dawało nadzieję na to, że w zakresie uroków Wren nie miała sobie równych, ale…To nie był czas ani miejsce na komplementy; nie były na pierwszej randce, ich spotkanie raczej przypominało egzekucję. Oczekiwań, dumy, radości; musiała obedrzeć skośnooką z przekonania o tym, jak wiele osiągnęła – bo tak naprawdę nie uczyniła dla czarodziejskiego świata nic. – Gdy nasz świat jest atakowany przez te prymitywne istoty, gdy ważą się losy magicznej potęgi, ty bawisz się z nimi, delikatnie pobierasz ich brudną krew, sprzedając ją potem zadufanym w sobie damom – zakończyła tonem aż wibrującym lepkim oburzeniem. Tak, miała do czynienia z istotą słabą, zagubioną, parającą się wstydliwym zajęciem – lecz motywacje i talent…Cóż, tego nie mogła Wren odmówić. Skrywała w sobie spory magiczny potencjał, oczywiście, że tak; śmierciożerczyni potrafiła już go wyczuć, czekał tam na nią, prawie namacalny, gotowy do ukształtowania i wykorzystania. O ile głupota i ego Chang nie zaprzepaści otrzymanej szansy.
Kto wie, może była dla niej nadzieja? Coś w pokornym wyznaniu win, w pochyleniu głowy, w spięciu ramion dziewczyny dawało widoki na to, że się opamięta – i że zasługuje na to, by otrzymać szansę.
Jedną. Wyjątkową. Musiała zdać sobie z tego sprawę, ale tak naprawdę skośnooka łowczyni krwi podjęła już decyzję, pojawiając się tutaj. Nie było odwrotu, a niezadowolenie Deirdre miało bolesne konsekwencje. W najgorszym przypadku zabawi się z tą dwójką; Mericourt posłała Henry’emu długie spojrzenie nad ramieniem Wren. Przyjemni dla oka, zdrowi, żywotni, mogli zapewnić jej chwilową rozrywkę, łagodzącą gorycz zmarnowanego wieczoru. Na razie nieskazanego na porażkę – Chang wywiązała się z zadania, przyniosła podarunek, prezent, dowód zaangażowania. Dei drapieżnie spoglądała na zadziwiająco delikatne dłonie Wren, czekając aż się otworzą i obnażą…Pęk kluczy? Uniosła brwi i zaśmiała się krótko, złowrogo, do szpiku kości źle, budząc nieprzyjemne dreszcze. - Jesteś taka słodka. Taka naiwna – ciągle stała obok niej, nad nią, lekko pochylona, więc te słowa praktycznie wymruczała jej do ucha, rozbawiona, w pewien mroczny sposób prawie rozczulona tym metaforycznym prezentem. Na sekundę położyła brodę na ramieniu kobiety, spoglądając w dół, na trzymany przez nią pęk lekko zużytych kluczy. – Sądzisz, że potrzebuję kluczy, by znaleźć się w twojej sypialni? By zniszczyć twoją pracownię? – pytała tonem słodkim niczym miód, lecz równie dławiącym, mdłym w nadmiarze iskrzących się emocji. Wyprostowała się gwałtownie, a rozbawione iskry radości zniknęły z bladej twarzy. – Mogę nauczyć cię, jak zabijać. Jak torturować. Jak zbudować prawdziwą, czarodziejską potęgę. Mogę – ale musisz na to zasłużyć – zaczęła w końcu swoim tonem, lodowatym, mrożącym do szpiku kości. Wyminęła Chang równym krokiem, celując nagle wyciągniętą z kieszeni różdzką prosto w rękę stojącego przed nimi Henry’ego. – Sectusempta – wyartykułowała beznamiętnie, a zitanowe drewno różdżki przyjemnie się rozgrzało, bez żadnego problemu przesyłając wiązkę najokrutniejszej magii; mężczyzna wrzasnął z całych sił i zachwiał się gwałtownie, z przerażeniem wypisanym na twarzy przyglądając się głębokim, rozległym rozcięciom, szatkującym ramię; z materiału eleganckiej szaty nic nie zostało, a spomiędzy strzępów materiału oraz porozdzieranych tkanek, mięśni i mięsa, zaczęła lać się krew. – Rzucisz się teraz, by zbierać jego krew? Bądźmy poważne, Wren, twoja zabawa w domorosłą kosmetyczkę jest więcej niż żałosna. Marnujesz się. Marnujesz to, co w tobie cenne. Chaotycznie szukasz czegoś, co w końcu napełni cię dumą i satysfakcją, ale do tej pory miotałaś się jak porzucone szczenię, chwytając się byle strzępów – kontynuowała z spokojem, który powodował zapewne większy niepokój niż nawet najostrzejsze, najzjadliwsze słowa reprymendy sprzed kilku momentów. Nie patrzyła na Wren, spoglądała na jęczącego z bólu Henry’ego, próbującego zatamować krwawienie z poharatanej ręki. – Oczekuję całkowitego posłuszeństwa, nie ochłapów twojej uwagi czy czasu. Nie chcę prezentów, zapłaty, uwielbienia: ale całkowitej pewności, że wykonasz dokładnie to, co ci rozkażę. Jeśli nie – zabiję cię. I to nie w wymyślny sposób, nie zasłużyłaś nawet na to, by się tobą pobawić. Po prostu znikniesz. Zapomniana, niewarta nawet wspomnienia – zakończyła swobodnym tonem, jeszcze raz unosząc różdżkę. Aquassus, tak, lubiła to zaklęcie; promień pomknął w pierś mężczyzny, a ten sekundę później opadł na ziemię, rozpaczliwie próbując nabrać oddechu, wielkimi z przerażenia oczami wpatrując się błagalnie w Wren. – To jedna tysięczna tego, co możesz zrobić z człowiekiem. Przedsionek prawdziwej okrucieństwa i władzy. Poprowadzę cię dalej – o ile jesteś gotowa na to, by porzucić wszystko, co dla ciebie ważne – dodała jeszcze, odwracając się przodem w stronę Chang. Już będąc sobą; nie kokietką, nie nonszalancką damą, nie złośliwą i okrutną czarownicą, a s o b ą. Niewzruszona, pozbawiona jakichkolwiek uczuć, tych złych i dobrych, oczekująca jednoznacznej odpowiedzi, decyzji, mogącej zmienić w życiu Wren wszystko.
[url= https://www.morsmordre.net/t5839p690-rzuty-koscmi#264499]rzuty kością[/url]
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
W słodyczy kipiała trucizna. Gotowała się w żeliwnym, przykrytym pierzyną sadzy kotle, wyostrzała spojrzenie. Wyzbywała się z jej ciała pokładu kokieteryjnej figlarności młodej aktoreczki grającej na deskach teatru ku uciesze wiedźmy i jej rozkochanego partnera; słowa Deirdre przypominały za to celnie wymierzone ostra. Wbijały się w dumę Wren, godziły ją w dotkliwy, ale jeszcze nieoszałamiający furią sposób, sprawiały, że jej mięśnie spięły się nieznacznie pod bladą skórą, zmazywały resztki uroczego uśmiechu z twarzy. Spoważniała. Spoważniała - nieprzyzwyczajona do tak otwartego ataku na swoją profesję, do obrzydzenia, które mogło w kimś wzbudzać; obcowanie z mugolami, oczywiście, nie należało do górnolotnych życiowych przyjemności, ale jej praca była tym, bez czego salonowe piękności nie mogły ostatnio się obejść. Domagały się jej, gościły w wyłożonych złotem komnatach, prosiły o to, by pokazała im dokładnie w jaki sposób nakładać najpiękniejszą z czerwieni na naznaczone ulatującą młodością lica. Mogła, teoretycznie, oprzeć swój zawód na mugolaczkach, na czarownicach brudnej krwi - ale po co? W obliczu rosnącej przewagi liczebnej niemagów, ona odbierała im symboliczną część nowego narybku. Te płodne, młode kobiety, które na świat mogły wydać kolejnych mugoli - być może żołnierzy wypowiadających czarodziejom otwartą wojnę, zasilających szeregi ichnich armii, dzierżących kierownice blaszanych maszyn masowej zagłady. Czyż nie było to godnym uznania poświęceniem? Czarne oczy błysnęły chłodem, spojrzenie utkwione w Deirdre trwało w długiej, może trochę zbyt długiej ciszy, zanim czarownica ponownie zdecydowała się odezwać.
- Stworzyłam to sama - zaczęła spokojnie, choć głosem już twardszym, konkretniejszym. - Z niczego. Ze strzępków niechlubnej historii spisanej na kartkach rozpadającej się książki. Z zakłamanej przeszłości skrzywionej męskim spojrzeniem - bo ci właśnie mężczyźni wydali osąd na Elizabeth Bathory, ci właśnie drżeli przed posągowym pięknem Carmilli Sanguiny okupionym szkarłatem, który przypominał im o własnej śmiertelności. Deirdre godziła dumę - a ona przemawiała teraz ustami Chang, przejmowała kontrolę, wzbudziła konieczność stanięcia w żelaznej, nieskruszonej obronie. Jeszcze. Jej celem nie było jednak butne przeciwstawienie się Mericourt dla samego faktu niezgodny: pragnęła jedynie wytłumaczyć, uświadomić, pokazać co takiego w zawodzie widziały jej oczy. Nawet jeśli wszelki rozsądek podpowiadał, że zadanie to będzie niemożliwym, a przyniesie być może więcej szkody niż pożytku. - I robię to dobrze. Delikatnie, brutalnie, czy ma to jakiekolwiek znaczenie? - Wbrew pozorom w tym szaleństwie tkwiła metoda. Mogłaby pętać mugolskie młódki, poić je strachem i karmić nienawiścią, ale to prędzej czy później odbiłoby się na ich ciałach. Na ich krwi. Zniweczyłoby zatem wartość towaru nieskazitelnego - na ile nieskazitelnym mógł być, pochodząc od tak parszywej istotki -, dostarczyło produkt nieodpowiedniej jakości, być może taki, który w ogóle nie uwidoczniłby rezultatów. A na to Wren pozwolić sobie nie mogła - nie zamierzała na to pozwalać, nauczona doświadczeniem, że więcej mogła osiągnąć przyjaznym słowem i ciepłym ramieniem służącym za podporę, w której niknęły setki naiwnych łez. - Mogłabyś spróbować - dodała po chwili, ciszej, łagodniej, nęcąco. I twarz przybrała wówczas inny wyraz - znów odrobinę słodszy, niewykluczone, że w oczach Deirdre - naiwny. Zarzuciła jej to wcześniej, z pewnością zarzuci jeszcze nie raz, jeśli skąpany w ciemności cierniowego zakątka wieczór przebiegnie pomyślnie. - Wykąpać się w ich krwi. Porządnie, jak kąpać można się w wodzie, ciepłej, otulającej całe ciało. Podobno to uczucie jedyne w swoim rodzaju. - Pamiętała słowa Lyanny, pamiętała to, jak łamaczka klątw wyglądała pośród roztoczonej wokół niej czerwieni, choć ta nie sięgała tak wysoko, jak winna. Miały wówczas zbyt mało materiału do prawidłowego zanurzenia. Zbyt mało istnień poświęciły w imię spełnienia jej marzenia - nie miały też medycznej wiedzy na temat rzeczywistej czystości młodych, kilkunastoletnich dziewcząt pojmanych tamtej nocy na Horseshoe Green. Mogły jedynie spekulować. Mericourt Wren zaoferowałaby własne dziewczęta. Jędrne, piękne, zdrowe. Gotowe na masakrę w imię ważniejszego celu. Wyższej sprawy. - Wygląda z pewnością spektakularnie - dodała jeszcze, pozwoliła kącikowi ust unieść się w zalążku ledwie widocznego, kapryśnego uśmiechu.
Temat zszedł jednak niedługo na dalsze tory. Czarownica zadrżała lekko, słysząc przy uchu szept; coś rozkwitło w jej podbrzuszu, niewytłumaczalne ciepło na samą myśl widoku Deirdre w jej zdecydowanie niereprezentacyjnej sypialni, ale nie przyznała tego głośno - jedynie odetchnęła ciężej, może przez tę właśnie myśl, a może przez obietnicę ulatującą spomiędzy idealnie wyciosanych warg. Jak zbudować prawdziwą, czarodziejską potęgę. Jej serce zabiło mocniej, wyrywało się spośród kołyski żeber, stęsknione, wygłodzone. Mogę – ale musisz na to zasłużyć - a nieznanej natury inkantacja uderzyła w formę towarzyszącego jej mężczyzny, nieszczęśnika, którą rozcinająca ciało siła pchnęła na ziemię, sprowadzając nań okrutne, ale jakże piękne katusze. Oczy Wren rozszerzyły się w zachwycie; przyglądała mu się z najwyższą uwagą, z niejakim uwielbieniem rodzącym się w ciemnych tęczówkach. A zatem tego potrafiły dokonać ciemne moce. Moce, których nie rozumiała. Tego - i jeszcze więcej, wiedziała bowiem, że Deirdre w zanadrzu miała zaklęcia o wiele potężniejsze, musiała je mieć. Zaklęcia tak brutalne, by odebrać jej dech samym spektaklem. Chciała tego, wszystkiego, co kobieta miała do zaoferowania, niechętnie odrywając spojrzenie od dławiącego się własnym bólem Henry'ego, by spojrzeć i na nią. Inną, zimną, brutalną, przepiękną.
- Jego krew nie ma dla mnie znaczenia - wyznała półszeptem, jednocześnie przekreślając nadzieję jakiejkolwiek pomocy, o którą bezgłośnie błagał ją mężczyzna. Winien wiedzieć, że nie była jego sojusznikiem, nigdy nim nie będzie; powinien powrócić myślą do początku tego wieczora, przeklinać przeznaczenie, że na swej drodze spotkał akurat Deirdre, a jednocześnie dziękować mu za tak spektakularny, urzekający koniec. I już miała zgodzić się, przyrzec, że zatopi się w każdej głębi, jaką wskaże jej wiedźma, coś jednak drgnęło w niej nieznośnie. - Będę ci posłuszna, Merlin wie, że będę - ale czy to znaczy, że mam porzucić wszystko bez wyjątku? Nawet prywatność? - Zastygła w bezruchu, wpatrując się w kobietę. By zbudować coś na nowo, należało najpierw zburzyć fundamenty, rozumiała to, a mimo wszystko czuła, że nie przyjdzie jej to tak łatwo, jak te kilka tygodni temu w Piórku Feniksa. Usta rozwarły się delikatnie, wargi zadrżały, wzrok przeniósł na wymalowaną przed nimi ciemność. - Pójdę za tobą. Dam ci wszystko, czego sobie zażyczysz. Zasłużę na twoją szczodrość. Ale pozwól mi mieć w tym swój świat, choćby jego namiastkę. - Pracę, przyjaciół, tych kilku nieszczęśników, którym przyszło dzierżyć jej zaufanie, jej apodyktyczną, egoistyczną i pełną hipokryzji naturę; mężczyznę, który z przedziwnego powodu chciał spędzić z nią resztę życia. - Bez niego mogłabym być kimkolwiek. Nikim, każdym, kukłą, do której mówiłabyś bez żadnego odzewu - ciągnęła, głowę przechylając lekko do boku. - A jednak stoję tu przed tobą - jako ja. Chciałabym taką pozostać. Stać się silniejszą, potężniejszą, oddaną tobie, mocom, których możesz mnie nauczyć, sobą. Lepszą niż jestem teraz. - Gdzieś na dnie świadomości czaiła się zakamuflowana niepewność, gdy kątem oka spojrzała znów na Deirdre.
- Stworzyłam to sama - zaczęła spokojnie, choć głosem już twardszym, konkretniejszym. - Z niczego. Ze strzępków niechlubnej historii spisanej na kartkach rozpadającej się książki. Z zakłamanej przeszłości skrzywionej męskim spojrzeniem - bo ci właśnie mężczyźni wydali osąd na Elizabeth Bathory, ci właśnie drżeli przed posągowym pięknem Carmilli Sanguiny okupionym szkarłatem, który przypominał im o własnej śmiertelności. Deirdre godziła dumę - a ona przemawiała teraz ustami Chang, przejmowała kontrolę, wzbudziła konieczność stanięcia w żelaznej, nieskruszonej obronie. Jeszcze. Jej celem nie było jednak butne przeciwstawienie się Mericourt dla samego faktu niezgodny: pragnęła jedynie wytłumaczyć, uświadomić, pokazać co takiego w zawodzie widziały jej oczy. Nawet jeśli wszelki rozsądek podpowiadał, że zadanie to będzie niemożliwym, a przyniesie być może więcej szkody niż pożytku. - I robię to dobrze. Delikatnie, brutalnie, czy ma to jakiekolwiek znaczenie? - Wbrew pozorom w tym szaleństwie tkwiła metoda. Mogłaby pętać mugolskie młódki, poić je strachem i karmić nienawiścią, ale to prędzej czy później odbiłoby się na ich ciałach. Na ich krwi. Zniweczyłoby zatem wartość towaru nieskazitelnego - na ile nieskazitelnym mógł być, pochodząc od tak parszywej istotki -, dostarczyło produkt nieodpowiedniej jakości, być może taki, który w ogóle nie uwidoczniłby rezultatów. A na to Wren pozwolić sobie nie mogła - nie zamierzała na to pozwalać, nauczona doświadczeniem, że więcej mogła osiągnąć przyjaznym słowem i ciepłym ramieniem służącym za podporę, w której niknęły setki naiwnych łez. - Mogłabyś spróbować - dodała po chwili, ciszej, łagodniej, nęcąco. I twarz przybrała wówczas inny wyraz - znów odrobinę słodszy, niewykluczone, że w oczach Deirdre - naiwny. Zarzuciła jej to wcześniej, z pewnością zarzuci jeszcze nie raz, jeśli skąpany w ciemności cierniowego zakątka wieczór przebiegnie pomyślnie. - Wykąpać się w ich krwi. Porządnie, jak kąpać można się w wodzie, ciepłej, otulającej całe ciało. Podobno to uczucie jedyne w swoim rodzaju. - Pamiętała słowa Lyanny, pamiętała to, jak łamaczka klątw wyglądała pośród roztoczonej wokół niej czerwieni, choć ta nie sięgała tak wysoko, jak winna. Miały wówczas zbyt mało materiału do prawidłowego zanurzenia. Zbyt mało istnień poświęciły w imię spełnienia jej marzenia - nie miały też medycznej wiedzy na temat rzeczywistej czystości młodych, kilkunastoletnich dziewcząt pojmanych tamtej nocy na Horseshoe Green. Mogły jedynie spekulować. Mericourt Wren zaoferowałaby własne dziewczęta. Jędrne, piękne, zdrowe. Gotowe na masakrę w imię ważniejszego celu. Wyższej sprawy. - Wygląda z pewnością spektakularnie - dodała jeszcze, pozwoliła kącikowi ust unieść się w zalążku ledwie widocznego, kapryśnego uśmiechu.
Temat zszedł jednak niedługo na dalsze tory. Czarownica zadrżała lekko, słysząc przy uchu szept; coś rozkwitło w jej podbrzuszu, niewytłumaczalne ciepło na samą myśl widoku Deirdre w jej zdecydowanie niereprezentacyjnej sypialni, ale nie przyznała tego głośno - jedynie odetchnęła ciężej, może przez tę właśnie myśl, a może przez obietnicę ulatującą spomiędzy idealnie wyciosanych warg. Jak zbudować prawdziwą, czarodziejską potęgę. Jej serce zabiło mocniej, wyrywało się spośród kołyski żeber, stęsknione, wygłodzone. Mogę – ale musisz na to zasłużyć - a nieznanej natury inkantacja uderzyła w formę towarzyszącego jej mężczyzny, nieszczęśnika, którą rozcinająca ciało siła pchnęła na ziemię, sprowadzając nań okrutne, ale jakże piękne katusze. Oczy Wren rozszerzyły się w zachwycie; przyglądała mu się z najwyższą uwagą, z niejakim uwielbieniem rodzącym się w ciemnych tęczówkach. A zatem tego potrafiły dokonać ciemne moce. Moce, których nie rozumiała. Tego - i jeszcze więcej, wiedziała bowiem, że Deirdre w zanadrzu miała zaklęcia o wiele potężniejsze, musiała je mieć. Zaklęcia tak brutalne, by odebrać jej dech samym spektaklem. Chciała tego, wszystkiego, co kobieta miała do zaoferowania, niechętnie odrywając spojrzenie od dławiącego się własnym bólem Henry'ego, by spojrzeć i na nią. Inną, zimną, brutalną, przepiękną.
- Jego krew nie ma dla mnie znaczenia - wyznała półszeptem, jednocześnie przekreślając nadzieję jakiejkolwiek pomocy, o którą bezgłośnie błagał ją mężczyzna. Winien wiedzieć, że nie była jego sojusznikiem, nigdy nim nie będzie; powinien powrócić myślą do początku tego wieczora, przeklinać przeznaczenie, że na swej drodze spotkał akurat Deirdre, a jednocześnie dziękować mu za tak spektakularny, urzekający koniec. I już miała zgodzić się, przyrzec, że zatopi się w każdej głębi, jaką wskaże jej wiedźma, coś jednak drgnęło w niej nieznośnie. - Będę ci posłuszna, Merlin wie, że będę - ale czy to znaczy, że mam porzucić wszystko bez wyjątku? Nawet prywatność? - Zastygła w bezruchu, wpatrując się w kobietę. By zbudować coś na nowo, należało najpierw zburzyć fundamenty, rozumiała to, a mimo wszystko czuła, że nie przyjdzie jej to tak łatwo, jak te kilka tygodni temu w Piórku Feniksa. Usta rozwarły się delikatnie, wargi zadrżały, wzrok przeniósł na wymalowaną przed nimi ciemność. - Pójdę za tobą. Dam ci wszystko, czego sobie zażyczysz. Zasłużę na twoją szczodrość. Ale pozwól mi mieć w tym swój świat, choćby jego namiastkę. - Pracę, przyjaciół, tych kilku nieszczęśników, którym przyszło dzierżyć jej zaufanie, jej apodyktyczną, egoistyczną i pełną hipokryzji naturę; mężczyznę, który z przedziwnego powodu chciał spędzić z nią resztę życia. - Bez niego mogłabym być kimkolwiek. Nikim, każdym, kukłą, do której mówiłabyś bez żadnego odzewu - ciągnęła, głowę przechylając lekko do boku. - A jednak stoję tu przed tobą - jako ja. Chciałabym taką pozostać. Stać się silniejszą, potężniejszą, oddaną tobie, mocom, których możesz mnie nauczyć, sobą. Lepszą niż jestem teraz. - Gdzieś na dnie świadomości czaiła się zakamuflowana niepewność, gdy kątem oka spojrzała znów na Deirdre.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
W momencie, w którym zdecydowała się pojawić w Cierniowym Zakątku, przestała zastanawiać się nad sensem tego spotkania. Podjęła taką, a nie inną decyzję, rozpoczęła pewien proces, mogący przynieść potencjalne korzyści przewyższające wynikające z podjęcia ryzyka koszty – nie było miejsca na zawahanie czy wątpliwości. Zazwyczaj postępowała słusznie, ostrożnie ważąc nie tylko słowa, ale i czyny, subtelnie tkając pajęczynę skomplikowanych planów. Wren mogła ją rozerwać, oczywiście, że tak; zbezcześcić swą szansę, zniszczyć drabinę, po której mogła wspiąć się do prawdziwej wielkości. Zaszkodziłaby jednak wtedy tylko sobie, Deirdre była ponad tym, owszem, zawiedziona zmarnowanym wieczorem, bo torturowanie tej młodziutkiej, naiwnej dziewczyny nie było wyzwaniem, ale nie zamierzała rozdzierać z tego powodu szat. Zwłaszcza, że coś w spojrzeniu, w słowach, w zachowaniu Chang wskazywało na to, że ma do czynienia z istotą rozumną. Świadomą. Poważną, już bez przymilnego uśmiechu czy zaangażowania pensjonarki. I każdy detal, każde napięcie mięśni, opadające kąciki ust, chłód w spojrzeniu ciemnych oczu, dawały nadzieję na to, że ta noc – i każda kolejna spędzona razem – może przynieść czarodziejskiemu światu coś dobrego. Zaangażowaną sojuszniczkę, waleczną czarownicę, kobietę skupioną nie na mazidłach, a na służeniu prawdziwej potędze.
- Mam przyklasnąć, że zamiast sprzedawać się w byle spelunce, postanowiłaś wzbogacić się na niezrozumiałej słabości dam do kąpieli w ohydnej krwi szlamu? – spytała ironicznie, ostro i lodowato, tak nieprzyjemnie, jak tylko mogła. I tylko ona, w środku, gdzieś pod skostniałym sercem, wiedziała, czym były podyktowane te słowa. Urazą, złością, poczuciem niesprawiedliwości. Tłumiła je, dusiła, próbowała zmiażdżyć – bo ona poradziła sobie gorzej, pozwalając sobie na ześlizgnięcie się do rynsztoka, do poziomu, z którego potwornie ciężko było się wydostać. Dokonała tego, odbiła się od dna, lecz gdzieś w głębi ducha dalej cierpiała, nie mogąc pogodzić się z przeszłością. Wren skorzystała z innych przymiotów, stała się silna nie dzięki swemu ciału – i Mericourt obawiała się własnej decyzji; czy wolałaby brać udział w szlamim procederze, skacząc wokół mugolek, czy znów znaleźć się pod wpływowym arystokratą, gaszącym na jej plecach drogie cygara? Nie chciała znać odpowiedzi. – Ma znaczenie. Dla twojego charakteru. Dla granic, które sama sobie postawiłaś. Jeśli naprawdę chcesz coś znaczyć – nie zbudujesz swej siły na delikatności, nigdy – kontynuowała musztrę, mimo wszystko mile zaskoczona, że Wren nie opadła na kolana, przepraszając za popełnione błędy i gloryfikowane słabości. Reprymenda się jej nie spodobała, widziała to, lecz i tak próbowała coś dla siebie ugrać, wpadając w utarte koleiny słodszego uśmiechu.
Nie pasował do niej. Deirdre chciała widzieć ją wściekłą, zrozpaczoną, rozgniewaną; tańczącą na krańcu skali emocji, tylko wtedy będzie w stanie pojąć sens najbardziej wymagającej magii.
- Sugerujesz, że jestem brzydka? - weszła jej w słowo mrużąc oczy, podejrzliwie, ale i kpiąco. Nie potrzebowała komplementów, była świadoma wygranej na genetycznej loterii, która skumulowała w wyraźnych rysach wizualne zalety obydwojga rodziców. – Wolałabym wykąpać się w błocie niż krwi szlamu. Podejrzewam też, że to zebrane z bagien Yaxleyów ma więcej właściwości leczniczych niż brudna jucha twoich prymitywnych suk – dodała z delikatnością w głosie, tak, jakby zwracała się do dziecka, a nie serwowała pogardliwy, werbalny cios. Kolejny, chciała zadać ich wiele, wytrącić Wren z tej zalękniono-dumnej równowagi.
I chyba, w końcu, się jej to udało. W najmilszy, najbardziej zmysłowy ze sposobów. Wrzask Henry’ego rozdarł nocną ciszę, stado ptaków uleciało z cierniowych krzewów, lecz agonalne krzyki szybko zamieniły się w kaszel, w rozpaczliwy, ochrypły jęk. Najsłodsza melodia i najpiękniejszy widok: Deirdre chłonęła go z wyraźnym zadowoleniem, wygięte w grymasie obrzydzenia poczynaniami Wren usta rozluźniły się w lekkim uśmiechu, kocie oczy utraciły złowrogą kamienną aurę, stając się żywsze, drapieżne. Palce mężczyzny drapały ziemię, paznokcie zaczęły się łamać i krwawić, ale Deirdre przyglądała się już tylko stojącej tuż obok niej czarownicy. Odnajdując w jej spojrzeniu, w głębszych wdechach, w lśnieniu tęczówek coś znajomego. Przez kilka cudownych sekund czuła to: więź, nasycenie, tożsamość pragnień, równowagę. Nie zdążyła jednak się tym nacieszyć, w Wren coś drgnęło, pajęczyna naprężyła się, a uśmiech spłynął z twarzy Deirdre. – Osiągniesz to, co niewyobrażalne. Posiądziesz moc, która wymyka się zrozumieniu. Dostajesz taką możliwość, jedną na milion, wyjątkową – a ty martwisz się o swoją nędzną pracę i ciągnących cię w dół przyjaciół? – wycedziła, bez wcześniejszej wrogości czy agresji, za to z silniej wyczuwalną litością. Żal wygrywał z pogardą. Żal na to, że Wren nie okazała się tym, za kogo ją miała. I za kogo chciała mieć.
Milczała długo, dłużej niż byłoby to wygodne, a ciszę przerywały coraz rzadszy charkot wydobywający się z gardła dogorywającego pod ich stopami mężczyzny. Doczołgał się już do nóg Deirdre, ale ta nie spuszczała przeszywającego spojrzenia z Chang, tak słodko próbującej chronić dotychczasowe życie. Mericourt zacmokała z niezadowoleniem, powoli przesuwając różdżkę między palcami, ignorując połamane paznokcie Henry’ego, szarpiące błagalnie za dół czarnej sukni. – Jeśli zażyczę sobie głowy kogoś ci bliskiego – przyniesiesz mi ją. Jeśli cię wezwę, przybędziesz niezależnie od wszystkiego. Jeśli każę ci zrobić coś, co cię przeraża, co wyda ci się śmiertelne, co przekracza twoje możliwości – zrobisz to – powiedziała w końcu ze spokojem, całkowitym, prawie magicznym, niemal hipnotyzującym. Nie kazała, nie groziła, nie domagała się, a informowała o tym, że wyjście ewakuacyjne znajduje się już poza zasięgiem. Wren musiała jej zaufać, całkowicie, powierzyć w jej dłonie całe swoje życie, niezależnie jak śmieszne i małostkowe było, ofiarować to, co najcenniejsze – ją samą. Nie potrzebowała złota, kluczy do mieszkań, znajomości czy uwielbienia, a materiału, gotowego do wyrzeźbienia. Podążała instynktownie śladami tego, który pokazał jej potęgę mroku: mu także złożyła największą ofiarę, ale każde cierpienie czy podjęte ryzyko było warte zdolności, jakie posiadła. A Rosier: nigdy nie oczekiwał od niej więcej niż mogła mu dać, nawet jeśli w danym momencie kuliła się w agonalnym przerażeniu. Przeprowadził ją przez piekło, zahartował, ociosał ze słabości: i to samo zamierzała uczynić ze stojącą naprzeciwko niej czarownicą. – Zrobisz to albo zginiesz. Uważam, że to więcej niż sprawiedliwe – wzruszyła leniwie ramionami, dalej wpatrzona w jej bladą twarz, szukając na niej odcieni lęku, gniewu czy niezgody. A może, w końcu – zrozumienia. I tej pięknej fascynacji, która zdawała się otaczać brunetkę niesamowitą aurą. Chciałaby kiedyś wydobyć z niej esencję wewnętrznej siły. Zniszczyć ją i zbudować od nowa. Lepszą – bo podobną do niej samej.
- Mam przyklasnąć, że zamiast sprzedawać się w byle spelunce, postanowiłaś wzbogacić się na niezrozumiałej słabości dam do kąpieli w ohydnej krwi szlamu? – spytała ironicznie, ostro i lodowato, tak nieprzyjemnie, jak tylko mogła. I tylko ona, w środku, gdzieś pod skostniałym sercem, wiedziała, czym były podyktowane te słowa. Urazą, złością, poczuciem niesprawiedliwości. Tłumiła je, dusiła, próbowała zmiażdżyć – bo ona poradziła sobie gorzej, pozwalając sobie na ześlizgnięcie się do rynsztoka, do poziomu, z którego potwornie ciężko było się wydostać. Dokonała tego, odbiła się od dna, lecz gdzieś w głębi ducha dalej cierpiała, nie mogąc pogodzić się z przeszłością. Wren skorzystała z innych przymiotów, stała się silna nie dzięki swemu ciału – i Mericourt obawiała się własnej decyzji; czy wolałaby brać udział w szlamim procederze, skacząc wokół mugolek, czy znów znaleźć się pod wpływowym arystokratą, gaszącym na jej plecach drogie cygara? Nie chciała znać odpowiedzi. – Ma znaczenie. Dla twojego charakteru. Dla granic, które sama sobie postawiłaś. Jeśli naprawdę chcesz coś znaczyć – nie zbudujesz swej siły na delikatności, nigdy – kontynuowała musztrę, mimo wszystko mile zaskoczona, że Wren nie opadła na kolana, przepraszając za popełnione błędy i gloryfikowane słabości. Reprymenda się jej nie spodobała, widziała to, lecz i tak próbowała coś dla siebie ugrać, wpadając w utarte koleiny słodszego uśmiechu.
Nie pasował do niej. Deirdre chciała widzieć ją wściekłą, zrozpaczoną, rozgniewaną; tańczącą na krańcu skali emocji, tylko wtedy będzie w stanie pojąć sens najbardziej wymagającej magii.
- Sugerujesz, że jestem brzydka? - weszła jej w słowo mrużąc oczy, podejrzliwie, ale i kpiąco. Nie potrzebowała komplementów, była świadoma wygranej na genetycznej loterii, która skumulowała w wyraźnych rysach wizualne zalety obydwojga rodziców. – Wolałabym wykąpać się w błocie niż krwi szlamu. Podejrzewam też, że to zebrane z bagien Yaxleyów ma więcej właściwości leczniczych niż brudna jucha twoich prymitywnych suk – dodała z delikatnością w głosie, tak, jakby zwracała się do dziecka, a nie serwowała pogardliwy, werbalny cios. Kolejny, chciała zadać ich wiele, wytrącić Wren z tej zalękniono-dumnej równowagi.
I chyba, w końcu, się jej to udało. W najmilszy, najbardziej zmysłowy ze sposobów. Wrzask Henry’ego rozdarł nocną ciszę, stado ptaków uleciało z cierniowych krzewów, lecz agonalne krzyki szybko zamieniły się w kaszel, w rozpaczliwy, ochrypły jęk. Najsłodsza melodia i najpiękniejszy widok: Deirdre chłonęła go z wyraźnym zadowoleniem, wygięte w grymasie obrzydzenia poczynaniami Wren usta rozluźniły się w lekkim uśmiechu, kocie oczy utraciły złowrogą kamienną aurę, stając się żywsze, drapieżne. Palce mężczyzny drapały ziemię, paznokcie zaczęły się łamać i krwawić, ale Deirdre przyglądała się już tylko stojącej tuż obok niej czarownicy. Odnajdując w jej spojrzeniu, w głębszych wdechach, w lśnieniu tęczówek coś znajomego. Przez kilka cudownych sekund czuła to: więź, nasycenie, tożsamość pragnień, równowagę. Nie zdążyła jednak się tym nacieszyć, w Wren coś drgnęło, pajęczyna naprężyła się, a uśmiech spłynął z twarzy Deirdre. – Osiągniesz to, co niewyobrażalne. Posiądziesz moc, która wymyka się zrozumieniu. Dostajesz taką możliwość, jedną na milion, wyjątkową – a ty martwisz się o swoją nędzną pracę i ciągnących cię w dół przyjaciół? – wycedziła, bez wcześniejszej wrogości czy agresji, za to z silniej wyczuwalną litością. Żal wygrywał z pogardą. Żal na to, że Wren nie okazała się tym, za kogo ją miała. I za kogo chciała mieć.
Milczała długo, dłużej niż byłoby to wygodne, a ciszę przerywały coraz rzadszy charkot wydobywający się z gardła dogorywającego pod ich stopami mężczyzny. Doczołgał się już do nóg Deirdre, ale ta nie spuszczała przeszywającego spojrzenia z Chang, tak słodko próbującej chronić dotychczasowe życie. Mericourt zacmokała z niezadowoleniem, powoli przesuwając różdżkę między palcami, ignorując połamane paznokcie Henry’ego, szarpiące błagalnie za dół czarnej sukni. – Jeśli zażyczę sobie głowy kogoś ci bliskiego – przyniesiesz mi ją. Jeśli cię wezwę, przybędziesz niezależnie od wszystkiego. Jeśli każę ci zrobić coś, co cię przeraża, co wyda ci się śmiertelne, co przekracza twoje możliwości – zrobisz to – powiedziała w końcu ze spokojem, całkowitym, prawie magicznym, niemal hipnotyzującym. Nie kazała, nie groziła, nie domagała się, a informowała o tym, że wyjście ewakuacyjne znajduje się już poza zasięgiem. Wren musiała jej zaufać, całkowicie, powierzyć w jej dłonie całe swoje życie, niezależnie jak śmieszne i małostkowe było, ofiarować to, co najcenniejsze – ją samą. Nie potrzebowała złota, kluczy do mieszkań, znajomości czy uwielbienia, a materiału, gotowego do wyrzeźbienia. Podążała instynktownie śladami tego, który pokazał jej potęgę mroku: mu także złożyła największą ofiarę, ale każde cierpienie czy podjęte ryzyko było warte zdolności, jakie posiadła. A Rosier: nigdy nie oczekiwał od niej więcej niż mogła mu dać, nawet jeśli w danym momencie kuliła się w agonalnym przerażeniu. Przeprowadził ją przez piekło, zahartował, ociosał ze słabości: i to samo zamierzała uczynić ze stojącą naprzeciwko niej czarownicą. – Zrobisz to albo zginiesz. Uważam, że to więcej niż sprawiedliwe – wzruszyła leniwie ramionami, dalej wpatrzona w jej bladą twarz, szukając na niej odcieni lęku, gniewu czy niezgody. A może, w końcu – zrozumienia. I tej pięknej fascynacji, która zdawała się otaczać brunetkę niesamowitą aurą. Chciałaby kiedyś wydobyć z niej esencję wewnętrznej siły. Zniszczyć ją i zbudować od nowa. Lepszą – bo podobną do niej samej.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wsłuchiwała się w ostre słowa Deirdre. W ich celną melodię mknącą wprost do tarczy wymalowanej z gamy barw dumy, niczym strzała o błyszczącym w ciemności grocie przeszywającym ciało. I wszelką siłą nie pozwoliła się prowokować: zamiast tego Wren starała się wciąż myśleć trzeźwo, choć w jej wnętrzu odzywała się lwica gotowa bronić utkanego z niczego królestwa. Należało do niej, do nikogo innego; żaden inny handlarz z Pokątnej, z Nokturnu, z Londynu nie mógł pochwalić się podobnym stażem, dobytkiem, zaangażowaniem czy godnej tożsamości klientelą. I choć los rzucał pod nogi kłody, choć wmawiano jej, że nigdy do niczego w życiu nie dojdzie, a każdy powzięty w szkarłatnym kierunku szlak spełznie ostatecznie na niczym, udowodniła przeznaczeniu jak wielkim kłamstwem były docierające do uszu zapewnienia. Rozumiała wątpliwości wiedźmy - rozumiała jej awersję, złość, obrzydzenie, lecz naiwnie wierzyła, że wynikało to jedynie z braku doświadczenia. Krew była komfortem. Relaksem, chwilą wpatrywania się w lustrzane odbicie, obserwowania jak z poszarzałej twarzy znika ślad trosk, trucizna widma nadciągającej starości; kąpiel była zaś czymś niemal nieziemskim, nie dość, że pielęgnowała subtelnie całe ciało, pozwalała tak dogłębnie złączyć się z istotą życia i śmierci. Z poświęceniem nieistotnej jednostki w imię dobrobytu tej lepszej, ważniejszej. Miało to swój urok, niewątpliwy, przepiękny; ciszą odpowiedziała zatem na pierwszą prowokację, zagryzieniem dolnej wargi, lekkim lecz doskonale widocznym, zdradzającym wzrastające w niej zdenerwowanie. Rozgrzewało ją od środka. Cierniowe królestwo zdawało się być pozbawionym jakiegokolwiek ciepła miejscem, ale czarownica nie czuła już jego chłodu. Była ponad nim, skąpana w czerwieni emocji, jakiej pragnęła towarzysząca jej Azjatka.
- Sugeruję, że to po prostu ciekawe doświadczenie. Przyjemne, odprężające; mieć świadomość, że kąpiesz się w esencji tylu straconych żyć, gorszych, złożonych w symbolicznej ofierze - skwitowała twardo, a mimo wszystko nie tak obraźliwie, nie tak butnie, jak by mogła. Przeciwstawienie się Deirdre było głupotą. Wyrokiem; pokazała przecież jak okrutną magią przyszło jej władać, co zdolna była wykrzesać z różdżki ujętej w smukłej dłoni, a Wren losu Henry'ego nie chciała podzielić. Nie dziś, nie jutro, nigdy; chciała za to kroczyć nią tą ścieżką, zagłębić się w jej toksycznym strumieniu i utonąć, by potem powstać zeń na nowo. Ale nie potrafiła jednocześnie ugryźć się w język, nie kiedy na wokandzie rozpatrywano temat jej ukochanej profesji; zmrużyła zatem oczy, podążając wzrokiem za Mericourt. Cisza zaległa wokół nich na jeszcze jedną chwilę, zanim czarownica przerwała ją w widocznej konsternacji. - Gdzie indziej mnie widzisz? - zapytała głucho, niepewnie, jakby pod stopą pękła stała ziemia, pewna, znana. Pozwoliła pierwszej rysie powstać na tafli absolutnej pewności - zwyczajnie ciekawa. Deirdre wyśmiewała jej handel, jej jednoosobowe dominium, nie oferując jednak dotychczas żadnej alternatywy, czegokolwiek, co mogło przekonać Chang bardziej niż pełne lodu słowa. - To wszystko co znam. Co robię od lat. Skoczę dziś za tobą w ogień magii, nie wiem jednak, gdzie jeszcze chciałabyś, bym skoczyła - przyznała, ściągając brwi. Tamtego wieczora w Piórku Feniksa Deirdre uprzedzała, ostrzegała - zniszcz wszystko, by znieść się na nowo. Ale z jakiego materiału odnowić miała te fundamenty? Ciemne moce, zakazane i słodkie, nie wystarczą. Życie uczyło brutalnie, że bez zarobku w mgnieniu oka można było stać się nikim. A Wren nigdy nie chciała być nikim.
Karmiła ją obietnicami. Słowo za słowem wzdłuż kręgosłupa słało dreszcz, sprawiało, że jej wnętrze zajmowało się żywym ogniem, pragnęło wyrwać się z każdego cielesnego otworu, ujawnić niczym szatańska pożoga rozbudzona ze stuletniego snu. Szczupłe ręce pod materiałem rękawów pokryły się gęsią skórką. Oddech drżał w podnieceniu, podekscytowaniu - jej pragnienie utrzymania skrawka znanego świata rzeczywiście wydawało się absurdalne w przedstawionym przez Mericourt zestawieniu, jednak było dlań ważne. Musiała mieć coś, by wiedzieć, że wciąż jest sobą. Gdzieś tam na dnie, przykryta pierzyną czerni i czerwieni, pożarta do kości przez siłę, o której wielu mogło jedynie zamarzyć. Rozchyliła więc wargi, ale nie powiedziała nic - powstrzymała się, czekała, aż Deirdre podejmie decyzję - i doczekała się jej. Wren uczyniła w jej kierunku jeden krok, powolny, ostrożny, jak podchodzić można do drapieżnika, w bezmyślnym zafascynowaniu jego egzotycznym, nęcącym ofiarę upierzeniem.
- Przysięgam - wyszeptała gorąco, głodną melodią, którą z jej gardła kobieta dosłyszeć mogła już wcześniej. Nie kłamała - wiedziała bowiem, że nie miało to już jakiegokolwiek sensu. - Zrobię to albo zginę - i powtórzyła za nią. Na moment zakręciło się jej w głowie, tylko na chwilkę, na chwileczkę, w przytłoczeniu ciężarem podjętej decyzji, z której namiętnych ramion nie było już odwrotu; spojrzała potem na wijącego się na ziemi Henry'ego. Wyglądał jak robak, jak pokiereszowana dżdżownica dogorywająca w brudzie ziemi, z połamanymi paznokciami, z których również sączyła się teraz krew. Dusił się, błagał oczyma, choć wiedział, wiedział na pewno, że nie znajdzie wśród nich zbawienia. Jeszcze nie. Wren ponownie zadrżała w podekscytowaniu i podeszła do niego, z kieszeni sukienki dobywając drewno kasztanowca. Słabł już - nie było trudno przewrócić go na plecy, choć do podobnego aktu czarownica musiała użyć większości swej fizycznej siły; był w końcu rosłym, postawnym mężczyzną, nawet jeśli umierającym w bezlitosnej agonii. Kraniec różdżki zawisł nad jego sercem, przycisnął się potem do piersi boleśnie, bez śladów delikatności, o jakie posądzić mogła ją wcześniej kobieta. - Diagno coro - zaintonowała, a w jej czaszce rozległa się piękna melodia. Melodia szalejącego serca niezdolnego poradzić sobie z tak okropnym obrażeniem; niemal bezwiednie pozwoliła wolnej dłoni odnaleźć jedno z głębokich rozcięć i bezwstydnie wepchnęła weń palec, czując na skórze ciepło rozerwanego mięsa plującego krwią. - Gra dla nas pięknie. Całym sobą - wyjawiła Deirdre z wręcz rozmarzonym uśmiechem. Za każdym razem, gdy palec forsowała głębiej, jego ciało poruszało się w konwulsji, a serce wygrywało donośniejszą pieśń. Wciąż na kolanach odsunęła w końcu różdżkę od piersi nieszczęśnika i spojrzała na swoją mentorkę. - Sectusempra? Nie, nie tak... Sectumsempra. Mogę spróbować je powtórzyć? Mogę rozciąć go tak głęboko, tak pięknie, jak zrobiłaś to ty? - Dzisiaj, teraz, natychmiast, chciała uczyć się od razu. A potem uświadomiła sobie coś jeszcze. Coś, co sprawiło, że brwi zmarszczyły się ponownie. - Nie znam nawet twojego imienia.
- Sugeruję, że to po prostu ciekawe doświadczenie. Przyjemne, odprężające; mieć świadomość, że kąpiesz się w esencji tylu straconych żyć, gorszych, złożonych w symbolicznej ofierze - skwitowała twardo, a mimo wszystko nie tak obraźliwie, nie tak butnie, jak by mogła. Przeciwstawienie się Deirdre było głupotą. Wyrokiem; pokazała przecież jak okrutną magią przyszło jej władać, co zdolna była wykrzesać z różdżki ujętej w smukłej dłoni, a Wren losu Henry'ego nie chciała podzielić. Nie dziś, nie jutro, nigdy; chciała za to kroczyć nią tą ścieżką, zagłębić się w jej toksycznym strumieniu i utonąć, by potem powstać zeń na nowo. Ale nie potrafiła jednocześnie ugryźć się w język, nie kiedy na wokandzie rozpatrywano temat jej ukochanej profesji; zmrużyła zatem oczy, podążając wzrokiem za Mericourt. Cisza zaległa wokół nich na jeszcze jedną chwilę, zanim czarownica przerwała ją w widocznej konsternacji. - Gdzie indziej mnie widzisz? - zapytała głucho, niepewnie, jakby pod stopą pękła stała ziemia, pewna, znana. Pozwoliła pierwszej rysie powstać na tafli absolutnej pewności - zwyczajnie ciekawa. Deirdre wyśmiewała jej handel, jej jednoosobowe dominium, nie oferując jednak dotychczas żadnej alternatywy, czegokolwiek, co mogło przekonać Chang bardziej niż pełne lodu słowa. - To wszystko co znam. Co robię od lat. Skoczę dziś za tobą w ogień magii, nie wiem jednak, gdzie jeszcze chciałabyś, bym skoczyła - przyznała, ściągając brwi. Tamtego wieczora w Piórku Feniksa Deirdre uprzedzała, ostrzegała - zniszcz wszystko, by znieść się na nowo. Ale z jakiego materiału odnowić miała te fundamenty? Ciemne moce, zakazane i słodkie, nie wystarczą. Życie uczyło brutalnie, że bez zarobku w mgnieniu oka można było stać się nikim. A Wren nigdy nie chciała być nikim.
Karmiła ją obietnicami. Słowo za słowem wzdłuż kręgosłupa słało dreszcz, sprawiało, że jej wnętrze zajmowało się żywym ogniem, pragnęło wyrwać się z każdego cielesnego otworu, ujawnić niczym szatańska pożoga rozbudzona ze stuletniego snu. Szczupłe ręce pod materiałem rękawów pokryły się gęsią skórką. Oddech drżał w podnieceniu, podekscytowaniu - jej pragnienie utrzymania skrawka znanego świata rzeczywiście wydawało się absurdalne w przedstawionym przez Mericourt zestawieniu, jednak było dlań ważne. Musiała mieć coś, by wiedzieć, że wciąż jest sobą. Gdzieś tam na dnie, przykryta pierzyną czerni i czerwieni, pożarta do kości przez siłę, o której wielu mogło jedynie zamarzyć. Rozchyliła więc wargi, ale nie powiedziała nic - powstrzymała się, czekała, aż Deirdre podejmie decyzję - i doczekała się jej. Wren uczyniła w jej kierunku jeden krok, powolny, ostrożny, jak podchodzić można do drapieżnika, w bezmyślnym zafascynowaniu jego egzotycznym, nęcącym ofiarę upierzeniem.
- Przysięgam - wyszeptała gorąco, głodną melodią, którą z jej gardła kobieta dosłyszeć mogła już wcześniej. Nie kłamała - wiedziała bowiem, że nie miało to już jakiegokolwiek sensu. - Zrobię to albo zginę - i powtórzyła za nią. Na moment zakręciło się jej w głowie, tylko na chwilkę, na chwileczkę, w przytłoczeniu ciężarem podjętej decyzji, z której namiętnych ramion nie było już odwrotu; spojrzała potem na wijącego się na ziemi Henry'ego. Wyglądał jak robak, jak pokiereszowana dżdżownica dogorywająca w brudzie ziemi, z połamanymi paznokciami, z których również sączyła się teraz krew. Dusił się, błagał oczyma, choć wiedział, wiedział na pewno, że nie znajdzie wśród nich zbawienia. Jeszcze nie. Wren ponownie zadrżała w podekscytowaniu i podeszła do niego, z kieszeni sukienki dobywając drewno kasztanowca. Słabł już - nie było trudno przewrócić go na plecy, choć do podobnego aktu czarownica musiała użyć większości swej fizycznej siły; był w końcu rosłym, postawnym mężczyzną, nawet jeśli umierającym w bezlitosnej agonii. Kraniec różdżki zawisł nad jego sercem, przycisnął się potem do piersi boleśnie, bez śladów delikatności, o jakie posądzić mogła ją wcześniej kobieta. - Diagno coro - zaintonowała, a w jej czaszce rozległa się piękna melodia. Melodia szalejącego serca niezdolnego poradzić sobie z tak okropnym obrażeniem; niemal bezwiednie pozwoliła wolnej dłoni odnaleźć jedno z głębokich rozcięć i bezwstydnie wepchnęła weń palec, czując na skórze ciepło rozerwanego mięsa plującego krwią. - Gra dla nas pięknie. Całym sobą - wyjawiła Deirdre z wręcz rozmarzonym uśmiechem. Za każdym razem, gdy palec forsowała głębiej, jego ciało poruszało się w konwulsji, a serce wygrywało donośniejszą pieśń. Wciąż na kolanach odsunęła w końcu różdżkę od piersi nieszczęśnika i spojrzała na swoją mentorkę. - Sectusempra? Nie, nie tak... Sectumsempra. Mogę spróbować je powtórzyć? Mogę rozciąć go tak głęboko, tak pięknie, jak zrobiłaś to ty? - Dzisiaj, teraz, natychmiast, chciała uczyć się od razu. A potem uświadomiła sobie coś jeszcze. Coś, co sprawiło, że brwi zmarszczyły się ponownie. - Nie znam nawet twojego imienia.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Zapatrzenie we własną wizję pracy irytowało Deirdre coraz bardziej – i paradoksalnie to rozdrażnienie niezwykle się jej spodobało. Dawno nikt nie wzbudzał w niej silniejszych emocji, dlatego nawet te negatywne, wręcz prymitywne, sprawiały łagodną satysfakcję. Wren była tak naiwna, tak zamknięta na doświadczeniach, które już przeżyła, tak pewna swego, choć nie zasmakowała nawet ułamka przyjemności płynącej z prawdziwie krwawej łaźni. Takie zachowanie budziło w Mericourt litościwe pobłażanie; zaśmiała się nagle cicho, czule i z politowaniem, trochę jak wiekowa matrona nie chcąca marnować słów na błędne przekonania dużo młodszego pokolenia, nie tyle urażona, co rozbawiona podobnymi słodkimi, nieskalanymi dojrzałością wizjami. – Jeśli to nazywasz ciekawym doświadczeniem, Wren…to cóż, powinnaś przygotować zmysły na całkiem inny poziom doznań – skwitowała tylko lekceważąco, lecz w tym zdaniu pojawiało się też coś kuszącego, dającego nadzieję. Chciała, by Chang zostawiła za sobą przyziemne ograniczenia, przestając kurczowo trzymać się tego, co znane i bezpieczne. Czuła jej głód, widziała pragnienie; oby kumulacja tej niewytłumaczalnej tęsknoty pozwoliła wyrwać się z marazmu codzienności. Powoli coś pękało w tej zbroi, a raczej: tuż pod nogami dziewczyny o przesadnej słabości do kobiet plugawej krwi. Małe wskazówki, przygryziona warga, urażone spojrzenie spod długich rzęs, nieco wyższy tembr głosu; wszystko to mile łechtało Dei, na tyle, by zamiast zbyć konkretne pytanie milczeniem, postanowiła odpowiedzieć. – Jeśli okażesz się słaba lub nieposłuszna – gdzieś w zbiorowej, wojennej mogile – zaczęła równie rzeczowo, spoglądając na poważną twarz Wren z niemalże filuternym uśmiechem, nie obejmującym jednak chłodu całkowicie czarnych oczu. – Ale jeśli poświęcisz mi wszystko, widzę cię wśród najpotężniejszych czarnoksiężników. Wśród magów, którzy posiedli największe tajemnice alchemii, run i każdego innego aspektu czarów. Wśród wybitnych twórców, polityków, czarodziejów, którzy będą kreować nowy świat, mądrze rządząc naszym czystym i zdrowym społeczeństwem - kontynuowała, doskonale wyważając dumę, obietnicę i rzeczowość; nie mamiła jej, nie serwowała kłamstw ani nie tworzyła niemożliwej przyszłości. – Widzę cię silną. Samodzielną. Niezależną. Poświęcająca swój czas i talent na prawdziwe wyzwania, a nie bezproduktywne i dziecinne zabawy, utarczki czy zajęcia. Opływającą w złoto i nieskończone możliwości. Przyczyniającą się do wzmocnienia świata czarodziejów, do nowych odkryć – i tak, niech będą to badania nad krwią, ale badania głębokie, ważne, potężne i straszne – a nie sprzedawanie szlamie krwi zakompleksionym arystokratkom – I taką, jaką chcesz być – a nie taką, jaką stworzyły cię przypadkowe okoliczności czy trudne doświadczenia – zakończyła, w tym samym momencie odkopując ramię umierającego u jej stóp mężczyzny. Ostra szpilka wbiła się na moment w bok szyi, rozcinając skórę, ale później szybko wysunęła się z rany, zostawiając po sobie nową karmazynową wstęgę krwi.
Słysząc drżące z ekscytacji potwierdzenie Chang, Deirdre przestała się uśmiechać. Nie dlatego, że przysięga Wren ją zaskoczyła, wręcz przeciwnie, przyjęła ją z pewną powagą. Tak samo jak działania dziewczyny, które obserwowała spod półprzymkniętych powiek. Nie znała leczniczych inkantacji, zwróciła więc uwagę bardziej na sylwetkę dziewczyny, na zgrabny łuk bioder, na taflę ciemnych włosów, przesuwających się po jej plecach niczym wężowe łuski, na jej naturalny zapach, unoszący się znad odsłoniętego nagle karku. Mogłaby spytać, co mu zrobiła; czy wzmocniła pracę serca, czy uleczyła rany, ale wiedziała, że to niemożliwe – mężczyzna dogorywał na ich oczach, oczy mętniały, charkot ustawał. A im mniej życia pulsowało w tym brudnym, niegodnym ciele, tym więcej kuszącej witalności śmierciożerczyni widziała w klęczącej obok ofiary czarownicy – uśmiechniętej, zafascynowanej, prawie drżącej z ekscytacji. Dziecięcej, owszem, ale tym razem ta niewinność była urzekająca. Słodka. Przyjemna w odbiorze, także wizualnym – Dei nie odrywała spojrzenia od zaaferowanej nową zabawką Wren – spoglądała na nią z rozbierającą powagą, czujnością, lecz i niespotykaną do tej pory dozą zadowolenia, tak odmiennego od początkowych ciosów – a gdy ta próbowała przywołać wymagającą inkantację, pochyliła się nad nią gwałtownie, kładąc lodowaty palec na jej spierzchniętych ustach, z ciągle odbitym śladem zębów na dolnej wardze. – Nie wypowiadaj posłyszanych inkantacji nadaremno, nie próbuj sięgać po to, co na razie jest poza twoim zasięgiem. Inaczej skończysz gorzej niż on – poinformowała zadziwiająco łagodnie, w kontrze do pozbawionej emocji twarzy, chłodnej i pozbawionej wyrazu niczym orientalna kamienna rzeźba. – Na wszystko przyjdzie czas. Krok po kroku. Szczebel po szczeblu. Tortura po torturze. Cierpliwość to jedna z niewielu cnót, w których magiczne działanie wierzę – wyznała, obrysowując ostrą krawędzią paznokcia jej usta. Ładne, zgrabne, może niezbyt pełne, ale mogły się podobać. A niedługo – zaczną wypowiadać najpodlejsze klątwy. I przywoływać jej imię? Mentorki, nauczycielki, wzoru? Prawie się uśmiechnęła, ale nie dopuściła do złamania maski tym ludzkim odruchem. – I nie musisz go teraz znać – palec zatrzymał się na środku warg Wren i uderzył opuszką o miękką skórę, nieboleśnie, raczej w drażniącej parodii drobnego prztyczka. Podobał się jej kontrast pomiędzy jej bladą skórą a czerwienią paznokcia – a jeszcze bardziej podobał się zanik świszczącego oddechu leżącego pomiędzy nimi mężczyzny. Odszedł. Tak jak i ona powinna, acz na zupełnie innym poziomie. – Oczekuj mojej sowy – dodała jeszcze rzeczowo, zanim rozmyła się w czarnej mgle: nagle niefizyczna, niedostępna, posługująca się najrzadszym rodzajem magii. W powietrzu nie rozległ się trzask deportacji, nie padła żadna inkantacja; dotyk palca na ustach Wren rozluźniał się i nikł, a sekundę później czarna chmura rozmyła się w mroku nocy, zostawiając za sobą dwa martwe ciała. Jedno bezpowrotnie utracone, drugie – gotowe, by zacząć nowe, lepsze życie.
| ztx2 [/b][/b]
Słysząc drżące z ekscytacji potwierdzenie Chang, Deirdre przestała się uśmiechać. Nie dlatego, że przysięga Wren ją zaskoczyła, wręcz przeciwnie, przyjęła ją z pewną powagą. Tak samo jak działania dziewczyny, które obserwowała spod półprzymkniętych powiek. Nie znała leczniczych inkantacji, zwróciła więc uwagę bardziej na sylwetkę dziewczyny, na zgrabny łuk bioder, na taflę ciemnych włosów, przesuwających się po jej plecach niczym wężowe łuski, na jej naturalny zapach, unoszący się znad odsłoniętego nagle karku. Mogłaby spytać, co mu zrobiła; czy wzmocniła pracę serca, czy uleczyła rany, ale wiedziała, że to niemożliwe – mężczyzna dogorywał na ich oczach, oczy mętniały, charkot ustawał. A im mniej życia pulsowało w tym brudnym, niegodnym ciele, tym więcej kuszącej witalności śmierciożerczyni widziała w klęczącej obok ofiary czarownicy – uśmiechniętej, zafascynowanej, prawie drżącej z ekscytacji. Dziecięcej, owszem, ale tym razem ta niewinność była urzekająca. Słodka. Przyjemna w odbiorze, także wizualnym – Dei nie odrywała spojrzenia od zaaferowanej nową zabawką Wren – spoglądała na nią z rozbierającą powagą, czujnością, lecz i niespotykaną do tej pory dozą zadowolenia, tak odmiennego od początkowych ciosów – a gdy ta próbowała przywołać wymagającą inkantację, pochyliła się nad nią gwałtownie, kładąc lodowaty palec na jej spierzchniętych ustach, z ciągle odbitym śladem zębów na dolnej wardze. – Nie wypowiadaj posłyszanych inkantacji nadaremno, nie próbuj sięgać po to, co na razie jest poza twoim zasięgiem. Inaczej skończysz gorzej niż on – poinformowała zadziwiająco łagodnie, w kontrze do pozbawionej emocji twarzy, chłodnej i pozbawionej wyrazu niczym orientalna kamienna rzeźba. – Na wszystko przyjdzie czas. Krok po kroku. Szczebel po szczeblu. Tortura po torturze. Cierpliwość to jedna z niewielu cnót, w których magiczne działanie wierzę – wyznała, obrysowując ostrą krawędzią paznokcia jej usta. Ładne, zgrabne, może niezbyt pełne, ale mogły się podobać. A niedługo – zaczną wypowiadać najpodlejsze klątwy. I przywoływać jej imię? Mentorki, nauczycielki, wzoru? Prawie się uśmiechnęła, ale nie dopuściła do złamania maski tym ludzkim odruchem. – I nie musisz go teraz znać – palec zatrzymał się na środku warg Wren i uderzył opuszką o miękką skórę, nieboleśnie, raczej w drażniącej parodii drobnego prztyczka. Podobał się jej kontrast pomiędzy jej bladą skórą a czerwienią paznokcia – a jeszcze bardziej podobał się zanik świszczącego oddechu leżącego pomiędzy nimi mężczyzny. Odszedł. Tak jak i ona powinna, acz na zupełnie innym poziomie. – Oczekuj mojej sowy – dodała jeszcze rzeczowo, zanim rozmyła się w czarnej mgle: nagle niefizyczna, niedostępna, posługująca się najrzadszym rodzajem magii. W powietrzu nie rozległ się trzask deportacji, nie padła żadna inkantacja; dotyk palca na ustach Wren rozluźniał się i nikł, a sekundę później czarna chmura rozmyła się w mroku nocy, zostawiając za sobą dwa martwe ciała. Jedno bezpowrotnie utracone, drugie – gotowe, by zacząć nowe, lepsze życie.
| ztx2 [/b][/b]
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Cierniowy Zakątek
Szybka odpowiedź