Caileen Findlay
Nazwisko matki: Lovegood
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: czysta ze skazą
Status majątkowy: uboga
Zawód: piosenkarka folkowa, początkująca alchemik
Wzrost: 162 cm
Waga: 54 kg
Kolor włosów: ciemnobrązowe
Kolor oczu: piwne
Znaki szczególne: wyraziste rysy twarzy, niekryty szkocki akcent, nieco spłoszone spojrzenie poprzedzające szeroki uśmiech
12 cali, dość giętka, drewno buku, rdzeń z igły szpiczaka
hogwarcki Hufflepuff
łasica
posępnie wyglądającego ojca, patrzącego na mnie okrutnym spojrzeniem
szkockimi jeziorami, mieszanką ziół, piwem, tytoniem i palonym drewnem
siebie i ukochaną z obrączkami na palcach
alchemią, tworzeniem muzyki
Harpiom z Holyhead
kształcę się
wszystkiego, co inspiruje; głównie folku szkockiego i irlandzkiego
Àstrid Bergès-Frisbey
Mój tata to dumny czarodziej, któremu nie brak różnorakich fanaberii. Gdy mama oznajmiła mu, że spodziewa się kolejnego dziecka, ubzdurał sobie wielką wizję przyszłości i oświadczył rodzinie, że za kilka miesięcy na świat przyjdzie jego drugi syn, Cailean, z imienia związany z przodkiem książąt Argyll, wkupiając się tym samym w dziedzictwo regionu. Nijak nie zważając na najprostsze zasady biologii, tata z zachwytem wyczekiwał nadchodzących narodzin. Zawzięcie wierzył, że jego synowie zostaną bohaterami Szkocji, a żyjący w cieniu wielkich rodów Findlayowie będą mogli liczyć na uzyskanie liczącego się na scenie narodowej tytułu. Trudno go winić o takie ambicje, nieważne jak niemożliwymi miałyby być: pozbawieni jakiegokolwiek znaczenia wiele wieków temu, wygonieni z ojczystego Banffshire, wszyscy Findlayowie z pewnością ucieszyliby się na powrót do łask. Czasami smutno mi, że już od pierwszego oddechu tak zawiodłam własnego ojca, ale przecież to i tak nie było jeszcze najgorsze.
Wbrew wszystkim wyraźnym znakom, że męskie imię nijak mi nie przystoi, tata kategorycznie zabronił zmieniania go. Ach, jak zapierał się, że zmiana po narodzinach to pech, że to niszczy dzieciom całe życia, a on przecież nie zamierzał mnie narażać na ciągłe tragedie tylko dlatego, że los sprzedał mu pstryczka w nos. Mi imię nie robiło przez pierwsze lata żadnej różnicy. Tak naprawdę, zanim poszłam do Hogwartu, nie miałam nawet pojęcia, że coś z nim jest nie tak. Miałam przecież o wiele lepsze rzeczy do roboty.
Czy to ganianie za bryzą Loch Fyne, czy ganianie łasic po okolicznych lasach, początkowo bardzo rzadko siedziałam w domu. Mama zawsze lubiła wspominać problemy, które w ten sposób sprawiałam. Brzmiała wtedy nieco melancholicznie, jak gdyby mimo wszystko wolała, żebym ciągle biegała, zamiast z upływem lat coraz bardziej przekonywała się do muzyki. Nie potrafię jej w tym sensie zrozumieć: wiem, że kocha mnie z całego serca i wspiera mnie we wszystkim, a jednak od wielu lat mam wrażenie, że coś jej we mnie nie pasowało. Na moją obronę, muzyka została mi wskazana własnoręcznie przez Przeznaczenie. Nie sądzę, żeby najcenniejsze dudy taty zaczęły przeze mnie samodzielnie wydawać przypominające muzykę dźwięki, gdybym nie miała zostać w przyszłości muzykantką. Cóż – rodzice uznawali to tylko za potwierdzenie mojej magiczności, nie zaś objawienie przyszłości. Ciekawe, że ojciec wierzył w nadejście Caileana, a w moje przeznaczenie już nie.
I choć rzeczywiście nie byłam jego obiecanym Caileanem, to dbał o mnie jak o syna i czasami nie dawał przez to mamie wykonywać postawionych przed nią obowiązków. Dumę z pochodzenia wpajał mi od maleńkości: Szkocja i jej tradycje stanowiły dla niego najwyższą świętość, stopniowo stając się tym samym również dla mnie. Tata swoje oddanie pokazywał chociażby przez ostentacyjną obecność na każdej grze w Creaothceann, o jakiej przyszło mu wiedzieć. Na kilka zabrał też mnie, ale piski przerażonej dziewczynki nie były dla niego najlepszą wizytówką. Zdaje mi się, że z moim bratem było mu na tych meczach o wiele lepiej i gdy mnie musiał zostawiać w domu, zachwyconego synka zabierał z wielkim zadowoleniem. Cóż, przynajmniej z mojej rosnącej miłości do ojczyzny był wyraźnie ucieszony. Każdą celtycką opowieść przekazywał mi jak najsumienniej, a widząc moje niezmordowane skupienie, ledwo powstrzymywał dumny uśmiech. Z tego też wykształciła się moja znajomość właściwego szkockiego języka i choć pierwotnie byłam nieco zdziwiona i zagubiona, to z czasem byłam w stanie coraz więcej rzeczy przekazać na dwa sposoby.
Z tyłu głowy ciągle miałam swoje przeznaczenie. Za każdym razem, gdy widziałam ojcowskie dudy wręcz błagające mnie całym swoim majestatem o zagranie na nich choćby jednej nuty, szłam prosto do ojca i trułam mu o tym przez godzinę – nie mniej, nie więcej. Jako dziecko byłam zabawnie dokładna. Nie mogłam przyjąć do wiadomości czegoś takiego jak wartość losowa. Jeśli więc zamierzałam dopraszać się o nauki, moje biadolenia musiały trwać równo godzinę, choćbym nie wiem jak wielki opór napotykała z drugiej strony. Zwycięstwo było słodkie i choć przy pierwszej lekcji od razu zauważyłam, że na te ogromne dudy jestem jeszcze zbyt mała, to byłam z siebie wybitnie dumna i miałam wrażenie, że mogę w życiu osiągnąć wszystko, co sobie zamarzę.
Tłem dla tej buty okazał się narodzony w Europie konflikt: dziewięcioletniej córce tata postanowił oszczędzić smutnych wiadomości, a jednak nie oszczędził ich swojemu synowi, którego już wtedy przygotowywał na to, co mogło nadejść. Byliśmy tylko dziećmi, zupełnie nierozumiejącymi, o co mu chodzi. Tak mój kochany brat, wpatrzony w tatę zaciekawionymi, ale też zagubionymi oczyma, jak i ja, schowana nieopodal i podsłuchująca w absolutnej ciszy. Przez długi czas nie musieliśmy wykorzystywać otrzymanej wtedy wiedzy, ale nigdy o niej nie zapomnieliśmy.
List z Hogwartu był spodziewanym prezentem na jedenaste urodziny. Pomiędzy przeczytaniem jego treści a zajęciem miejsca w Ekspresie tymczasowo wróciłam do ganiania za wszystkim, co w okolicach domu wydawało się w miarę szybkie. Trudno mi było usiedzieć w miejscu, skoro miałam się nauczyć czarować. W miarę wyraźnie pamiętałam, jak przez przypadek ożywiłam ojcowskie dudy i byłam pewna, że dzięki szkole będę w stanie to powtórzyć na zawołanie. Póki jednak nie siedziałam w pociągu, pozostawało mi zaprzyjaźniać się z łasicami, których w tamtym okresie o wiele więcej niż zwykle mieszkało w sąsiednim lesie. Niektóre były nadzwyczaj przyjacielskie i zdawało mi się, że oswojenie ich nie byłoby wcale tak trudne, jak ostrzegali mnie rodzice. Kilka długich lat musiało minąć, zanim pierwsza łasica postawiła łapę w naszym domu.
Kiedyś słyszałam, że nie liczy się cel podróży, a sama podróż. Ciekawe, czy po pierwszych kilku miesiącach w Hogwarcie zgodziłabym się z takim światopoglądem, skoro szkoła magii nie spełniła straszliwie wygórowanych oczekiwań. Początkowym zaskoczeniem było przydzielenie do Hufflepuffu: ojciec pobieżnie wytłumaczył mi kwestie Tiary Przydziału i konkretnych domów, gdzieś między wierszami sugerując, że tak naprawdę liczą się trzy domy, a do czwartego trafiają ludzie bez wyrazu. Spodziewałam się reprezentować Godryka albo Rowenę, ale nauczona, że Tiarze nie można się sprzeciwić, przełknęłam gorzką tabletkę i usiadłam przy uradowanym stole Puchonów. Nie sprawili złego pierwszego wrażenia, czułam się u nich bardzo dobrze, ale w głębi serca pozostawała jakaś niewyjaśniona pustka. Miałam wrażenie, że zawiodłam ojca po raz kolejny i trochę bałam się pisać do domu list z moimi pierwszymi odczuciami. Może nie byłabym do tego tak niechętna, gdyby nie kolejna sprawa, przez którą czułam się trochę nie na miejscu. Nieszczęsne imię dało o sobie znać: gdy dzieci bliżej związane ze Szkocją dowiadywały się o tym, jak się nazywam, nie szczędziły sobie przytyków i przy każdej możliwej okazji znajdowały sposób na dokuczanie mi. Przyzwyczaiłam się do tego w miarę szybko, ale coś innego za każdym razem niesamowicie mnie dziwiło: choć młodzi Szkoci uwielbiali mnie dręczyć, gdy tylko jakiś Anglik próbował włączyć się do zabawy, wszyscy jak jeden mąż stawali w mojej obronie i, z rzadka bo z rzadka, ale miejscami byli nawet w stanie bronić mojego imienia. Nie rozumiałam tego ani trochę, ale nie marudziłam. Gdy jedni oprawcy bronili mnie przed masą innych oprawców, życie zdawało się o wiele lepsze.
"Zdawało się" to idealne określenie, zwłaszcza że ledwo rok po moim pierwszym przybyciu do Hogwartu, zamek okazał się być o wiele bardziej niebezpieczny, niż sobie wyobrażałam. Wieści o Komnacie Tajemnic i śmierci Marty były w większym stopniu trzymane przed młodszymi uczniami w tajemnicy, ale nawet dyrekcja nie była w stanie powstrzymać słowa mówionego. Nasi rodzice byli przerażeni i w wielu przypadkach zabrali swoje pociechy ze szkoły. Mama wręcz błagała tatę, żeby mnie i mojego brata również odesłać z powrotem do domu, ale on zaufał zapalczywym zapewnieniom dyrektora, że wszystko jest pod kontrolą. Bałam się, zresztą nie tylko ja jedna, mimo rosnącego spokoju. Choć trwał tylko trzy lata, zdołał zatrzymać nas w Hogwarcie i obdarzyć nas dalszą edukacją. Problemy z rówieśnikami w dużym stopniu przeminęły i można było się spodziewać, że będę mogła skupić się na właściwej nauce. Cóż, byłoby to logicznym następstwem, gdybym nie zamartwiała się na śmierć postępującą wojną i nie bała się, że w każdej chwili nowa tragedia na miarę Komnaty Tajemnic może spotkać Hogwart. Nie wyglądało na to, żeby moje SUM-y miały być kaszką z mleczkiem. Potrzebowałam czegoś, co byłoby w stanie uspokajać mnie za każdym razem, gdy nastałaby taka potrzeba.
Najbliższe wakacje spędziłam głównie na szlifowaniu swoich umiejętności związanych z dudami, przy okazji zagłębiając się w tradycyjne szkockie pieśni, a czasami nawet spoglądając na te irlandzkie. Nie musiałam długo orientować się w tym, że to właśnie muzyka, przeznaczona mi przecież od dawna, sprawiała mi ogromną przyjemność i była w stanie uporządkować zamartwiający się umysł. Niestety: wiedziałam też, że zabranie dud do Hogwartu stanowiłoby większy problem niż pożytek. Wcześniej słyszałam już niejednego grajka, który potrafił przekazać magię pieśni za pomocą samej gitary i, nie mając zbyt wiele czasu, wybłagałam od rodziców kupienie mi własnej. Przed powrotem do szkoły każdy dzień spędzałam na nauce, choć nawet tak intensywny kurs nie dał jeszcze wtedy dużych efektów. Pokój wspólny Puchonów był na moje brzdąkanie skazany już od pierwszego dnia nowego roku szkolnego, ale tam miałam przynajmniej nauczyciela. W domu nikt nie był w stanie mi pomóc.
To Hogwart pokazał mi, że nie tylko ja potrzebowałam w tak niespokojnych czasach odwrócenia uwagi od widma wojny. Najpierw to pokój wspólny stopniowo wypełniał się słuchaczami, nawet wtedy, gdy tylko eksperymentowałam z dźwiękami albo uczyłam się nowych, później zaś inne miejsca w Hogwarcie, skąd nieraz przeganiali nas nauczyciele. Nigdy nie miałam im tego za złe, bo miejscami zdarzało się, że zwarta grupa słuchaczy przeszkadzała innym uczniom i byłam wtedy trochę speszona, przez co momentalnie kończyłam dany koncert. Widziałam jednak, jaki mam wpływ na resztę uczniów. Pomiędzy prośbami o następne piosenki pojawiały się częstsze uśmiechy i żarty, sygnalizujące chociaż minimalny powrót beztroski. Z czasem znalazło się też kilka osób, które również grały na instrumentach i chciały się do mnie dołączyć. Niewyobrażalnie ucieszona, założyłam z nimi nienazwaną kapelę, której głównym celem było pocieszanie słuchaczy. Gdy teraz o tym myślę, brzmi to wszystko bardzo pompatycznie i sztampowo, ale, niestety, nic nie można poradzić na rzeczywistość. Zwłaszcza na rzeczywistość roku 1945, gdy śmierć przyszła po Albusa Dumbledore'a, a wojna zawitała na Wyspy. Wtedy nie byłam w stanie tego pojąć, ale teraz wiem, że nie zabrano nas z Hogwartu po to, aby nie dać wrogowi zwyciężyć. Gdy naród zaniedbuje edukację swojej młodzieży, to tak, jak gdyby popełniał samobójstwo.
Cała ta szkolna przygoda z muzyką miała sprawić, że prościej będzie mi się skupić na nauce, dzięki czemu nie wyłożyłabym się na nadchodzących SUM-ach. Cóż, rzeczywiście w pewnym stopniu do tego doprowadziła, ale miała też skutek uboczny. Widząc przed nami wszystkimi niepewną przyszłość, ze zwiększoną determinacją brnęłam przez otrzymane od taty księgi i szukałam pieśni, które działałyby nie tylko na Szkotów, ale też wszystkich innych. Głupio byłoby próbować podnosić na duchu chociażby Anglików opowieściami o szkockich bohaterach. Najpierw chwytałam się bardziej żartobliwych tekstów. Pomimo względnie dobrych reakcji, nie widziałam tej samej poprawy w nastrojach, co wcześniej. Dopiero opowieść o Donaldzie MacWillavrym, bohaterskim czarodzieju z zamierzchłych czasów (który, swoją drogą, wcale nie musiał istnieć), zaczęła mieć oczekiwany efekt. Nasza bezimienna grupa grajków wzięła odpowiedzialność za większość Hogwartu. To wtedy po raz pierwszy poczułam się dobrze na scenie i dzięki swojemu najlepszemu przyjacielowi zaczęłam myśleć, że moje przeznaczenie mogło być o wiele mocniej związane z muzyką, niż początkowo zakładałam.
Im bliżej do sądnego dnia, w tym większą popadałam panikę. Muzykowanie nie było na liście przedmiotów i bycie zawodowym grajkiem z pewnością nie spełniłoby oczekiwań, jakie mieli wobec mnie rodzice. Miałam przyjaciółkę, która bardzo mocno pracowała nad ukierunkowaniem mnie na alchemię, do której od jakiegoś czasu wykazywałam umiarkowany talent. Do pewnego stopnia nawet mi się to wszystko podobało: zielarstwo przypominało mi lasy Argyll, kombinowanie przy eliksirach było jak dobieranie odpowiednich dźwięków do ułożenia dobrej piosenki, odczytywanie tajemnic ukrytych w gwiazdach było samo z siebie ciekawe, a z magicznymi stworzeniami lubiłam się przez wspomnienie uroczych łasic, na widok których zawsze rozpływałam się z zachwytu. Choć chciałabym spróbować miliona innych rzeczy, nie byłabym w stanie z nich wszystkich zdać egzaminów. Brałam intensywne korepetycje, pomiędzy miniaturowymi koncertami harowałam jak tylko mogłam i wypracowałam sobie upragniony spokój, przynajmniej do czasu owutemów. Nie byłam przekonana do kariery alchemicznej, ale posłusznie brnęłam w tym kierunku, żeby sprostać oczekiwaniom, które przede mną stawiano.
Z biegiem czasu, coraz więcej moich przyjaciół miało przed sobą starannie wyznaczone ścieżki, z reguły takie, które zapewniały im stabilne życia i szczęśliwe spotkania rodzinne. Ci, którzy podobnie do mnie nie mieli pojęcia o tym, co z nimi będzie, wcale mnie nie pocieszali. Zwykle były to elementy z szeroko pojętego marginesu społecznego, gdzie siebie samej nie widziałam nawet w najgorszych scenariuszach. Po SUM-ach miałam o wiele więcej czasu na refleksje, bo przecież dopuszczano mnie tylko do trzech przedmiotów. Już sam ten fakt odradzał we mnie starą panikę, wtedy związaną z egzaminami, teraz z całym moim życiem. Tło wojny tym bardziej nie ułatwiało mi spraw: nie byłam obojętna na cierpienie, chciałam w jakiś wyraźny sposób czynić dobro, które pomagałoby ludziom przetrwać. Od przyjaciół dostawałam banalną odpowiedź, kręcącą się ciągle wokół alchemii. Dziś nie do końca wiem, czemu nie uważałam tego za dobry pomysł – może byłam zbyt mocno omamiona muzyką? Aż do ostatniego dnia edukacji czułam się jak we śnie, na który nie miałam prawie żadnego wpływu. Z przepięknego, szkockiego zamku wyszłam gotowa do kursu w Świętym Mungu, a po nim do powiązania swojego życia z eliksirami – już na zawsze.
Tylko że to nie był jeszcze czas na Londyn. Pod namową ukochanego przyjaciela zostałam w Argyll i zaczęłam w większości samodzielnie budować swoją muzyczną karierę. Pierwszym krokiem była legalna zmiana imienia. Cailean przerodziła się w Caileen, początkowo prawie przyprawiając ojca o zawał serca. Długo tłumaczyłam mu, że obeszłam pecha, zmieniając tylko jedną literę, a nie całe imię. Gdy wreszcie zrozumiał i przyznał, że to całkiem sprytne, mogłam skupić się na odwiedzaniu coraz to kolejnych argyllskich pubów i im podobnych lokali, w których legenda Caileen Findlay zaczęła rosnąć w zawrotnym tempie.
Stałam się częścią muzycznej społeczności rodzinnego regionu, a po jakimś czasie także całej Szkocji, przynajmniej tej, która odwiedzała puby. Zawierałam nowe znajomości, ciągle szlifowałam swój repertuar i powiązane z grą umiejętności, a czasami nawet bratałam się z tym samym marginesem, którego wcześniej tak bardzo się bałam. Gdy raz udało mi się przepić jakiegoś czarodzieja, podobno znanego ze swojej diabelnie mocnej głowy, stałam się prawdziwą gwiazdą. Nie istniała za to właściwa nagroda, ale przynajmniej zostałam nauczona podstaw kieszonkostwa, w razie gdybym wpakowała się w jakieś kłopoty. Jeszcze nie przyszło mi tego użyć do ratowania się z opresji – ograniczałam się do drażnienia znajomych.
W końcu moja rzekoma sława stała się na tyle rzeczywista, że czasami zapraszano mnie na występy (dotychczas musiałam prosić o łaskawe udostępnienie sceny). Było mi całkiem przyjemnie, mimo że na karku czułam chłodny, wyczuwalnie niezadowolony oddech rodziców. To nie była kariera, jaka przystała czystokrwistej czarownicy z ambitnej rodziny. Tak jak dotychczas byłam w stanie o muzyce myśleć z lekkim sercem, tak teraz znowu zaczęłam się wszystkim martwić na zapas. Nadchodzące szczęście w nieszczęściu w pewnym sensie rozwiązało ten problem.
Wspaniały czarodziej, który od pierwszego roku w Hogwarcie był mi najwspanialszym towarzyszem, obrońcą i ostoją, również pojawiał się tam, gdzie miewałam swoje występy. Bardzo pasował do mojej regularnej publiczności i nikogo nie dziwiło, gdy głośno zachwalał mój śpiew. W końcu stało się to naszym osobistym żartem: on zdzierał gardło przekrzykując się z innymi obecnymi adoratorami, a ja go troszkę wyśmiewałam, w końcu dedykując mu ostatnią piosenkę, która zawsze oznaczała między nami pojednanie. Za każdym razem bez wysiłku ratował mnie od nieco przytłaczającego już tłumu zachwyconych mężczyzn. Był od nich odskocznią, tak idealną i tak bardzo potrzebną, że gdy pewnego wieczora przed moim występem przedstawił się jako jeden z nich, myślałam, że umrę na miejscu.
Wypełniony po brzegi pub z zachwytem słuchał zadedykowanego mi tekstu o Królowej Argyll, będącego przepięknym, ale też bolesnym wyznaniem ogromnej miłości. Im więcej słów docierało do mojego umysłu, tym bardziej chciało mi się płakać. Widziałam, że wszyscy są już w pełni przekonani co do nadanego mi przydomka i nie kłamałam przed samą sobą, że kiedykolwiek się go pozbędę. To było straszne. Już wtedy zostałam zaproszona na scenę jako Królowa, mimo że moja psychika była praktycznie w kawałkach. Nie mogłam sobie pozwolić na ucieczkę. Musiałam zacisnąć pięści i przetrwać to, mimo że wszyscy spodziewali się wtedy ode mnie równie romantycznej odpowiedzi. Nie dałam się wpędzić w pułapkę. Zagrałam normalny repertuar, rzuciłam z rzadka jakimś żartem i uciekłam stamtąd najprędzej, jak się tylko dało. Pierwszy raz czułam mieszankę furii i rozpaczy. Nie mogłam uwierzyć, że mi to zrobił.
Najpierw nie odpowiadałam na jego listy, potem poleciłam rodzinie nie wpuszczać go do domu, aż wreszcie postanowiłam uciec do Irlandii. Powstrzymały mnie przed tym wyrzuty sumienia, które skrupulatnie przypominały o wszystkim, co kochaś dla mnie zrobił. Byłam mu coś winna, nawet jeśli nigdy nie chciał ściągnąć tego długu. Spotkaliśmy się i wytłumaczyłam mu dogłębnie całą sprawę, zwłaszcza to, co przez niego czułam tamtego wieczoru. Nie dbałam o jego odpowiedź: za każdym razem, gdy chciał się obronić, uciszałam go i biadoliłam dalej. Wreszcie, kiedy postanowiłam skończyć, perfidnie przed nim uciekłam, mając nadzieję, że nie zauważy spływających mi po twarzy łez.
Muzyka nie była już dla mnie tak wspaniała. Cała Szkocja usłyszała o Królowej Argyll, każde zaproszenie na występ było adresowane do Caileen, Królowej Argyll i każde uniżenie prosiło, żebym zaśpiewała ten nieszczęsny utwór. Byłam przekonana, że zwariuję, jeśli to będzie trwało. Oznajmiłam rodzicom, że chcę poświęcić rok życia na zamieszkanie w Irlandii, obiecując im, że wrócę odmieniona i gotowa do przysporzenia ich o dumę, jakiej nie mogli sobie nawet wyobrazić, choć głównie chodziło o ucieczkę przed naczelnym adoratorem. Mój brat był już mężem dla uroczej i dobrze urodzonej dziewczyny – wiedziałam, że jak tylko ponownie postawię stopę w okolicach Inveraray, zostanę wydana za mąż. Miałam wtedy dwadzieścia lat i w Irlandii zamierzałam raz na zawsze skupić się na alchemii. Chcąc rzucić swoją folkową karierę, pojechałam do kraju, gdzie tradycje przekazywane muzyką były równie silne, jeśli nawet nie silniejsze, co w kochanej Szkocji. Byłam cholernie naiwna.
Ten znamienny rok, kiedy planowałam podjąć spokojną pracę i zdecydować wreszcie o swoim życiu, utwierdził mnie tylko w przekonaniu, że nigdy nie ucieknę od muzyki. Pierwszy cel – znalezienie zajęcia – zupełnie mi się nie udał. Bez licencji nie mogłam legalnie sprzedawać żadnych eliksirów (nielegalnie czarodzieje nie byli zainteresowani w miarę pospolitymi wywarami, którymi mogłam się wtedy pochwalić), a widmo czynszu nie zamierzało odejść. Musiałam wyciągnąć gitarę i zarabiać na życie w ten sposób, alchemię zamieniając w hobby. Gdy przedstawiałam się jako Caileen Findlay, ledwo kto był zainteresowany. Gdy przedstawiałam się jako Caileen, Królowa całego Argyll, zainteresowanie wzrastało. Ze Szkocji szybko przychodziły potwierdzenia moich talentów i znów mogłam czarować całe puby śpiewem i grą. Irlandia nie uczyła mnie w alchemii niczego nowego, po części dlatego, że to ja szukałam tam nie tego, co trzeba. Zafascynowana irlandzkimi tradycjami, z których wywiodły się te szkockie, zaczytywałam się w starych pieśniach i opowieściach, zamiast w księgach traktujących o eliksirach. Można powiedzieć, że zatoczyłam wielkie koło, kończąc tam, gdzie zaczęłam. Nie było dla mnie nadziei, ale przynajmniej poszerzyłam swój repertuar o irlandzkie utwory. Listy od starej przyjaciółki, gdy nie karciły mnie za oddalanie się od pierwotnego celu, nauczyły mnie szukać we wszystkim pozytywów. Ona potrafiła to już od dawna, a ja zawsze patrzyłam na nią jak na ideał czarownicy, do którego zresztą w pewnym stopniu dążyłam. Niewystarczającym, ale starałam się najmocniej, jak tylko mogłam.
To ona była głównym czynnikiem, który miał na mnie wpływ w Irlandii, nie sama Irlandia. To ona umiała do mnie dotrzeć i wyjaśnić mi wszystkie nieścisłości w mojej wątpliwej logice, umiejętnie wymijając etap, gdzie trwałabym uparcie przy swoim (ów etap znali wszyscy inni śmiałkowie, którzy chcieli mi jakkolwiek pomóc – ona nigdy). W pewnym momencie prawie nawet przekonała mnie do zamieszkania w Londynie, podjęcia tego nieszczęsnego kursu na alchemika i rozpoczęcia właściwej pracy. W jej słowach to wszystko brzmiało tak dobrze, tak łatwo, a jednak pozostałości kapryśnej samowoli nie chciały mi pozwolić na podjęcie tej decyzji. Wróciłam do Szkocji praktycznie niezmieniona, łamiąc kolejną obietnicę. Gdy spodziewane pytanie o przyszłość zostało zadane, zapewniałam, że mam doskonały plan, którego na razie nie mogę zdradzić. Wróciłam do "królowania" nad Argyll, zbierając pieniądze i przedstawiając Szkotom pieśni irlandzkich braci. Ojciec szybko mnie przejrzał, ale dał mi jeszcze ostatni rok na udowodnienie, że się myli. Widziałam jego irytację i kończącą się cierpliwość. Okłamywałam samą siebie, w głębi duszy zdając sobie sprawę z prawdy: byłam na przegranej pozycji.
Coriander Sprout był cztery lata starszym ode mnie, szanowanym czarodziejem, którego ojciec wybrał mi na męża. W pewnym sensie Coriander spadł mi z nieba: wiedziałam, że upierdliwi adoratorzy dadzą sobie spokój, gdy zobaczą na moim palcu obrączkę i usłyszą, jak mówię do niego "drogi mężu". Z jednej strony byłam więc uradowana, posłusznie zgodziłam się na ojcowskie polecenie i gdy przyszedł czas na oświadczyny, przyjęłam je bez zająknięcia. Cieszyłam się, że mogę być wreszcie wzorową córką. Byłam przekonana, że jako uznana śpiewaczka zostanę też wzorową żoną. Od zawsze miałam wrażenie, że żony są w naszym świecie głównie czymś, co wystawia się na pokaz przy okazji bankietów i tym podobnych okazji. Nie bałam się więc: grałabym, śpiewałabym i miałabym święty spokój. Niestety, istniała też druga strona. Ciągle byłam odwiedzana przez najważniejszą osobę swojego życia. Z każdym dniem coraz bardziej rozumiałam, dlaczego miała na mnie taki wpływ, ale wtedy jeszcze nie chciałam się do tego przyznać przed samą sobą. Kwestionowała mój pobyt w Argyll i, jak to nazywała, "tkwienie w miejscu". Ciągle mówiła, że stać mnie na o wiele więcej i że wcale nie jestem tak dobrą osobą, za jaką się uważam, jeśli nie robię nic konkretnego. Stale przekonywała mnie do alchemii, trując mi o tym przy każdej możliwej okazji, twierdząc, że to jest właśnie najbardziej konkretna ścieżka, jaką mogę podjąć, że jestem w tym dobra i że mogłabym naprawdę coś zmienić, gdybym tylko się przyłożyła. Złamałam się, bo miała rację. Moje eliksiry mogłyby pomagać o wiele bardziej, niż śpiewanie o przyjemnych sprawach.
"Drodzy goście! To dla mnie ogromny wstyd, ale ślub, na który przybyliście, nie odbędzie się. Moja córka uciekła – służąca widziała, jak Caileen się deportuje."
Nie wiem, czy takie były jego dokładne słowa, ale wyobrażam sobie, że w ten sposób mój ojciec tłumaczył gościom weselnym, co się stało. To była tragicznie trudna decyzja, ale musiałam ją podjąć, nawet jeśli założyłam już suknię i pozostawało mi tylko dołączyć do przyszłego męża. Nie mogłam mu oddać swojej ręki. Kochałam kogoś innego i choć najpewniej łamałam przez to serce zarówno Corianderowi, jak i mojemu czołowemu adoratorowi, nie widziałam innego wyjścia. Kochałam dziewczynę, która od dawna starała się mnie wprowadzić na dobrą drogę. Gdy mówiłam jej o moim nadchodzącym ślubie, widziałam w jej oczach mieszankę miliarda uczuć. Gdy wyznałam jej miłość, zobaczyłam cień nadziei. Gdy pojawiłam się przed drzwiami jej mieszkania w białej sukni i welonie, radość owładnęła ją całą. Pocałowałam ją najczulej jak potrafiłam, po raz pierwszy w życiu zadowolona z jakiejkolwiek własnej decyzji, ale też śmiertelnie wystraszona. Ukochana szybko schowała mnie do środka i zamknęła drzwi, zanim ktokolwiek nas zobaczył. Śmiałyśmy się z samych siebie pół dnia, choć ona bardziej: gdy postawiła mi ultimatum, nie było mi już tak do śmiechu. Przypomniała mi, że miałam znowu zamienić pracę i hobby miejscami, co z miłości posłusznie zrobiłam: muzykowanie odeszło na drugi plan.
Od ucieczki ojciec szczerze mnie nienawidził. Mama broniła mnie przed nim ile mogła, robi to zresztą nadal, wierna swojej typowo Lovegoodowej tolerancji. To ona pomogła mi z przeprowadzką do Londynu, sprawiając, że nie musiałam pojawiać się w domu i unikać taty. Wierzyła, że tym razem naprawdę wzięłam się w garść, mimo że zrobiłam coś katastrofalnie nieodpowiedzialnego. Zapewniałam ją cały czas, że tym razem to prawda. Cudem dostałam się na kurs w Mungu i od tamtego momentu starannie kształciłam się na alchemika, starając się nadrobić wszystkie zaległości. Zarówno dla mamy, jak i dla mnie była to najlepsza wiadomość od ogłoszenia końca wojny. Ucałowałyśmy się na pożegnanie – byłam już oficjalnie wolna. Zamieszkałam w Londynie i, podobnie jak w Irlandii, na czas kursu zarabiałam na siebie śpiewem i grą na gitarze, czasami na dudach. Jeszcze muszę przeprosić tatę za to, że zostały mu podebrane, ale nie jestem w stanie się do tego zebrać. Szczerze mówiąc, od wtedy nie mogłam nawet zdobyć się na myśl o stanięciu z nim twarzą w twarz. W imię miłości poświęciłam nie tylko swoją szeroko pojętą reputację, ale też reputację taty, mamy, brata i całej gromady innych krewnych, pewnie nawet takich, których jeszcze nie poznałam. Może i minęły już trzy lata, może spełniłam sprawiające mi dotychczas multum problemów plany, ale nie byłam w stanie wyzbyć się wrażenia, że muszę naprawić wyrządzone szkody. Kiedyś to zrobię, kiedyś znajdę na to sposób i wreszcie będę mogła z podniesioną głową wrócić do mojego Argyll. Póki co, raczkuję w świecie alchemii. Może, mimo wszystko, to jest ten chwalebny kierunek, który powinnam obrać dawno temu?
Statystyki i biegłości | |||
Statystyka | Wartość | Bonus | |
OPCM: | 10 | +3 (różdżka) | |
Zaklęcia i uroki: | 10 | 0 | |
Czarna magia: | 0 | 0 | |
Magia lecznicza: | 0 | 0 | |
Transmutacja: | 0 | 0 | |
Eliksiry: | 15 | +2 (różdżka) | |
Sprawność: | 3 | 0 | |
Zwinność: | 2 | 0 | |
Język | Wartość | Wydane punkty | |
angielski | II | 0 | |
gaelicki szkocki | II | 2 | |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty | |
Anatomia | I | 2 | |
Astronomia | II | 10 | |
ONMS | II | 10 | |
Zielarstwo | II | 10 | |
Zręczne ręce | I | 2 | |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty | |
Szczęście | I | 5 | |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty | |
Neutralny | Neutralny | ||
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty | |
Literatura (tworzenie poezji) | I | 0,5 | |
Muzyka (gitara) | II | 7 | |
Muzyka (dudy) | II | 7 | |
Muzyka (śpiew) | II | 7 | |
Muzyka (wiedza) | I | 0,5 | |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty | |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty | |
Brak | - | (+0) | |
Reszta: 9,5 |
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Caileen Findlay dnia 27.12.18 13:07, w całości zmieniany 7 razy
Witamy wśród Morsów
- maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 15)
[13.04.19] Oddano Susanne: eliksir ożywiający (1)
[18.04.19] Przekazano na spotkaniu Zakonu: Czyścioszek (1), eliksir ożywiający (1)
[30.03.19] Ingrediencje (listopad/grudzień)
[01.04.19] Wykorzystano: liście kłaposkrzeczki, strączki wnykopieńki, jagody z jemioły, korzeń ciemiernika
[29.03.19] Rozwój biegłości: anatomia I, -2 PB
[04.01.19] Wykonywanie zawodu (wrzesień/październik), +50 PD
[16.03.19] Wsiąkiewka wrześniopaździernik +30PD; +0,5PB
[18.03.19] Wykonywanie zawodu (listopad/grudzień), +50 PD
[29.03.19] Zakup: +2 PB, -100 PD
[03.04.19] Osiągnięcie: Mały pędzibimber; +30 PD
[19.04.19] Spotkanie Zakonu Feniksa, +10 PD
[04.05.19] Zdobycie osiągnięcia: Złoty myśliciel, +30 PD