Zafrina Shacklebolt
Nazwisko matki: Shacklebolt (Laveau)
Miejsce zamieszkania: Royal Pavilion, Brighton, Sussex
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogata
Zawód: Łamacz klątw, zaklinacz przedmiotów
Wzrost: 169 cm
Waga: 61 kg
Kolor włosów: czarne
Kolor oczu: brązowe
Znaki szczególne: Najczęściej przyodziana w czerń i złoto, lubująca się w broszach o charakterystycznej dla jej korzeni symbolice oraz w ciężkich, egzotycznych zapachach perfum
Sztywna, 11 cali, zitan i włos szyszymory
Slytherin
Kruk
Czarną, mazistą substancję, pełzającą w jej kierunku i sięgająca po nią dłońmi na kształt ludzkich
Zakurzonym papierem, wilgotną ziemią, paprocią i wrzosem
Siebie samą w szatach Naczelnego Maga Wizengamotu
Historią, sztuką, polityką oraz voodoo
-
Tańczę, gimnastykuje się lub zaczytuje w książkach
Klasyki, ze słabością do jazzu
Katerina Graham
Nie napiszę, że dzień, w którym zjawiłam się na tym świecie był wyjątkowy. Było w nim wiele krwi i bólu, był krzyk i płacz, jak przy każdym cudzie narodzin. Słońce nie przebijało się zza stalowoszarych, nisko zawieszonych chmur, powietrza nie przesycała ciężka woń kwiatów, nie rozlegał się świergot ptaków. Był styczeń, ziemia skuta okowami mrozu trwała w oczekiwaniu na cieplejsze dni, podobnie jak serca domowników, które zapomniały już o cieple minionych nie tak dawno świąt.
Przekazano mnie dumnemu, rozradowanemu ojcu, pokazano wszystkim zgromadzonym bliskim. Zbyt słaba jeszcze by wydać z siebie krzyk, bezbronne maleństwo o czekoladowej skórze, czarnych włosach i czarnych oczach, które samą swoją obecnością rozświetliło rezydencję.
Kiedy mój blask zaczął przygasać? Zapewne miało to miejsce tuż po trzecich urodzinach, kiedy w umysłach rodziców zagościło bardzo przykre podejrzenie. Nie byle jakie, gdyż wystawiłam na próbę ich niezachwiane dotąd przeświadczenie o wspaniałości krwi Shackleboltów. Otóż.. przybywało mi tygodni, przybywało lat, a magia uparcie odmawiała ujawnienia się u mnie.
Nie ważne jak długo wpatrywałam się w podstawione przed mój nos przedmioty, jak mocno zaciskałam zęby, czy jak głęboko wbijałam paznokcie we wnętrza dłoni doprowadzając się niemal do płaczu z powodu bezsilności i gniewu, na świat i samą siebie. Przedmioty te niewzruszone stały nadal na swoich miejscach, jak gdyby jawnie ze mnie kpiąc.
Nie chciałam jednak uwierzyć, że oto ja mam być w jakikolwiek sposób gorsza, wybrakowana. Niemagiczna. I chociaż nikt nie ośmielał się użyć tak obraźliwego słowa jak 'charłak' wobec córki Tarquina, wkrótce zapadła nieodwołalna decyzja o moich wakacjach w rodzinnych stronach matki.
Patrząc z dzisiejszej perspektywy na tamte wydarzenia, nie żałuje jednak niczego co się wydarzyło. Pozwólcie, że wam opowiem, a wtedy być może wszystko zrozumiecie.
Nowy Orlean.
Miejsce, do którego podróż przez szeroki ocean wypełniona była gorzkimi łzami i nigdy do końca nie zaleczonym żalem, miejsce gdzie- i teraz mogę stwierdzić to z całą pewnością- odrodziłam się na nowo.
Miasto wybudowane na bagnach Luizjany, gdzie oddychało się innym powietrzem, gdzie życie toczyło się w rytmie słuchanego wieczorami jazzu w przytulnych knajpkach, gdzie tacy jak ja, ciemnoskórzy, nie stanowili mniejszości. Podbiło ono moje młode serce i gotowa byłam przyjąć je jako moje własne miejsce, ale nigdy się ono nim nie stało. Mój orleański sen potrwał zaledwie trzy lata, trzy wspaniałe lata, a kto wie czy nie potrwałby i dłużej gdyby nie dwa wydarzenia.
Pierwszym oczywiście było ujawnienie się we mnie magii.
W posiadłości kuzynostwa Laveau, mieszkała najstarsza kobieta jaką przyszło mi kiedykolwiek oglądać, pomarszczona jak stare jabłko, bardzo drobna i bardzo krucha, którą wszyscy jednako szanowali- babcia Nanae. To u niej znalazłam namiastkę ciepła i opiekuńczości, których tak bardzo potrzebowałam, to ona zaszczepiła we mnie prawdziwą miłość i dumę, do tego kim byłam. Voodoo o którym tak wiele się u nas mówiło, nie było zaledwie jedną z praktyk, było ono absolutną podstawą. To w jej zaciemnionym pokoju, przesyconym zapachem palonych ziół stał najwspanialszy z oglądanych przeze mnie ołtarzyków, a widziałam ich tam wcale niemało. Składał się z kilku stopni okrytych ciemnym, aksamitnym materiałem. Były tam poustawiane figurki Papy Legby i Barona Samedi, portret pradziadka Nannae- Anafreda w pozłacanej ramce, który zasłynął wśród lokalnej społeczności jako wybitny zielarz i uzdrowiciel, były tam całe bukiety kwiatów, chociaż niektóre dawno już zwiędłe, cygara i butelki z niedopitym rumem, świece i błyskotki, a nawet i jedzenie.
Snute przez nią opowiadania hipnotyzowały mnie, przykuwając do miejsca, czasem jeżyły włos na głowie i do późnych godzin nocnych nie pozwalały na spokojne zmrużenie oka, innym razem moja wytrwałość zdawała się rozpływać w obliczu zmęczenia, które zakradało się do mnie podstępnie wieczornymi porami i osiadało ciężko na powiekach, czasem bez żadnego ostrzeżenia odsyłając mnie do krainy snów.
Jeden z takowych wieczorów, był jednak specjalny.
Pamiętam, że uszy wypełnił mi dźwięk bębnów, rytmiczny i szybki, uciekałam przed czymś w panice, przed czymś, czego nie mogłam dostrzec, nie ważne jak usilnie się o to starając. Byłam uciążliwe powolna, niewidzialne palce niemalże zdawały się mnie muskać po karku. Serce tłukło mi się niemiłosiernie szybko w piersi i kiedy już wydawało mi się, że szybciej nie da rady, lada moment ustanie przeciążone, zatrzymałam się, gotowa poddać nie dającej zgubić zmorze. W panice zacisnęłam oczy i rozwarłam usta do krzyku, który zbudził mnie spoconą i zdyszaną... lewitującą w powietrzu wraz z połową mniejszych przedmiotów w pokoju. Bez ostrzeżenia runęłam w dół, prosto na ziemię, wśród hałasu opadających wraz ze mną rupieci. Potłukłam się i płakałam, nie były to jednak łzy bólu.
Drugim ze wspomnianych przeze mnie wydarzeń był nieszczęśliwy wypadek mojej pięknej kuzynki Marie.
Byłam w raju, a ona była moją trucizną, swoją obecnością przyćmiewając nawet najpogodniejsze z dni. Śliczna, subtelna i naturalnie uzdolniona we wszystkim, do czego zechciała tylko przyłożyć rękę. Tańczyła z lekkością, której mogłam jej pozazdrościć, deklamowała po francusku jak gdyby był on jej pierwszym językiem, wszelkie porażki tuszując perlistym śmiechem. I jak wszystkie takie osoby, była przebrzydle uprzejma, w tym także i dla mnie. Dama w każdym calu, zapatrzona w moją matkę, rozmarzona, że podobnie jak ona opuści kiedyś Nowy Kontynent, aby zabłysnąć na salonach Europy.
Nie pragnęłam niczego tak bardzo, jak tylko pozbyć sie jej obecności, bo wiedziałam, że zatruwa ona moje malutkie serce zazdrością, przez którą czułam się paskudna. Sprawiała, że poczucie bycia gorszą powróciło.
Nigdy nie sądziłam, że to pragnienie może się kiedyś spełnić. Tutaj jednak z pomocą przyszły mi bagna rozciągające się nieopodal posiadłości, skrywające już i tak wiele mrocznych sekretów. W tym teraz także i mój.
Podobno znała wśród mokradeł bezpieczne ścieżki pokazane jej przez braci, nie dawałam temu jednak wiary, ktoś tak dobrze ułożony jak ona, nie mógł przecież pozwolić sobie za zapuszczanie na zabronione nam przez dorosłych tereny. Być może tak właśnie było, widziałam jednak, że spogląda ona w ich kierunku ze źle skrywanym zaniepokojeniem i postanowiłam to wykorzystać.
Czułam okrutną satysfakcję na myśl o jej strachu, niepewności, chciałam chociaż raz poczuć smak przewagi, władzy. Dla mnie to było tylko skupisko zmętniałej, śmierdzącej wody, chmary irytującego robactwa i kępy krzaków, które tylko raz do roku, w porze kwitnienia, wyglądają czarująco. Krokodyle? Nie wierzyłam aby podchodziły zbyt blisko ludzkich osiedlisk.
Okazja nadarzyła się podczas Mardi Gras, festynu obchodzonego zarówno przez mugolskie jak i czarodziejskie społeczeństwo, którego śmietanka zebrała się w posiadłości Laveau. Odczekałyśmy na odpowiedni moment, kiedy nikt nie zwracał na nas uwagi i wymknęłyśmy się. Z każdym krokiem bliżej celu Marie dopadały coraz silniejsze wątpliwości, ale nie pozwoliłam się jej wycofać. Mojej determinacji spokojnie starczyło dla nas obydwu, dlatego zacisnęłam palce na jej nadgarstku.
Jeżeli nie chciała zostać nazwana bezczelnym kłamcą, musiała mi udowodnić prawdę swoich słów. Gdzieś w tym gąszczu ukryta była mała chatka, podobno nawiedzona, podobno czasem w oknach odbijało się światło, a ja chciałam to zobaczyć.
Dzisiaj już wiem, że nikt o zdrowych zmysłach nie rzeknie iż zna bagna jak własną kieszeń. Są one bardziej niczym żywy organizm, zmienny i przekształcający się, przyczajony niczym bestia zawsze gotowa do pochłonięcia nowej ofiary, zawsze wygłodniała. Tamtego dnia dopisało mi jednak szczęście, bo to nie ja postawiłam fałszywy krok. To nie mój krzyk przeszył powietrze, w ślad za którym podążył głuchy odgłos chlupotu.
Wpadła do dołu, jej stopy uwięzione zostały w grząskim dnie, widziałam jak bezsilnie szamoce się, bezowocnie próbując wydostać z paskudnej, gęstej mazi, w rezultacie zapadając coraz głębiej. W naturalnym odruchu wyciągnęła do mnie ręce, krzycząc moje imię, wzywając pomocy.
W pierwszej chwili stałam sparaliżowana strachem, zupełnie nie wiedząc jak się zachować, nie widząc sposobu na jej uratowanie. Wiedziałam tylko, że nie chce być na jej miejscu, bo wizja utonięcia w tym.. wydawała się najgorszą z możliwych znanych mi śmierci.
Jej wrzaski mnie ponaglały, serce podchodziło mi do gardła, ręce zaczęły się trząść, ale zamiast rzucić się jej na ratunek, odstąpiłam ostrożnie o krok w tył. Wpatrywałam się w jej śliczną dotąd twarz, teraz wykrzywioną w okropnym grymasie, niemalże zwierzęcego przerażenia i czułam... jak wszystko w środku mnie się uspokaja. Powoli, w niewytłumaczalny sposób. Piski Marie działały mi na nerwy, nie chciałam aby kogoś tu sprowadziły, nie chciałam aby ktoś zobaczył mnie stojącą tu w bezruchu, z obojętnością obserwującą śmierć własnej krewniaczki. Tam jednak grała głośna muzyka czyż nie? To mnie nieco uspokoiło.
Jesteś czarownicą czy nie? Skoro jesteś taka zdolna to uratuj się. Jad sączył się spomiędzy moich warg.
Być może dojrzałabym na jej twarzy niedowierzanie lub gniew, ale błoto pomału sięgało już jej podbródka, oczy błądziły wkoło rozszalałe, szukały dookoła czegoś, co dałoby jej szansę na uratowanie się, ale na to było już za późno. Papa Legba miał ją już w swoich objęciach.
Takie też słowa skierowałam do jej ojca, który wraz z innymi wyruszył na nasze poszukiwania. Nie odważyłam się samotnie szukać drogi powrotnej, zamiast tego przysiadając pod jednym z wilgotnych drzew i czekając. W końcu zasnęłam.
Znaleźli mnie, jej ciała natomiast nie dało się już wydobyć. Zasypywali mnie pytaniami o to czyj był to pomysł, jak to się stało, dlaczego nie wezwałam pomocy, dlaczego, dlaczego i dlaczego, w odpowiedzi wlepiałam w nich jedynie przerażone spojrzenie, nie mniej roztrzęsiona od nich. Nie byłam jej przecież w stanie pomóc.
W naszej tradycji pogrzeby są radosnym pożegnaniem zmarłego, mówi się wśród nas, że łzy przywiązują dusze- nie pozwalając jej odejść, ta ceremonia była jednak przerażająco smutna. Zamiast jej szczątków wystawiono portret, a sala pożegnalna tonęła w powodzi białych kwiatów. To był jeden z najwspanialszych widoków, jakie miałam okazję oglądać.
Nie wiem czy to mnie oskarżano po cichu o tę tragedię, ale w zaledwie dwa tygodnie później moje stopy znów stąpały już po deszczowej, osnutej mgłami wyspie.
Wróciłam do domu, do którego nie dotarła jeszcze szalejąca, przecież nie tak daleko, Wojna Czarodziejów.
Wróciłam odmieniona, to pewne. Odzyskałam rodziców, powitałam młodszą siostrę, na starszego brata zmuszona zaczekać aż do przerwy świątecznej.
U kuzynostwa rzecz jasna pobierałam niezbędne lekcje, w domu jednak ponownie mnie do nich skierowano z przekonaniem iż nauka w Nowym Orleanie była co najwyżej stratą czasu. Nie zamierzałam jednak narzekać. To było niczym druga szansa na zaistnienie w oczach najbliższych, a tej nie nie mogłam już stracić. Zadowolenie rodziców okazało się kwestią nadrzędną, to ona wiązała mi buzię. Podczas długich przymiarek nie marudziłam zatem ani słowem, nie krzywiłam się na kolejne ukłucia pinezek, nieświadoma iż w przyszłości zaowocuje to prawdziwą miłością do świata mody. Wyczucie stylu i dobry smak potrzebowały jeszcze więcej czasu, aby w pełni się wykształtować, podobnie jak gotowość do poświęceń na rzecz dobrego wyglądu. Moja matka, była dobrym wzorem do nauki i naśladowania. Przybyła z dalekiego kraju, wiedziała, że publiczna opinia będzie wymagała od niej więcej, a nie zamierzała dawać absolutnie nikomu pretekstu do znieważenia jej, prowadziła się niczym wzorowa angielska dama. Ognisty temperament umiejętnie skrywając pod maską uprzejmych uśmiechów, swoje opinie wyrażając pewnie, ale zawsze grzecznie. Ci szukający w niej sensacji, na darmo mogli strzępić sobie języki, odnajdując w niej jedynie zmysłową egzotyczność.
Dnie wypełniły się nauką historii oraz szlifowaniem francuskiego, ale to balet wystawiał mnie na ciężką próbę. Bolesny, wymagający poświęceń i cierpliwości, pozwalał zdyscyplinować ciało, chociaż wiedziałam, że nigdy z tego nie zasłynę. Do dopracowania pozostawała także etykieta, której niuanse różniły się nieco od tej zza oceanu- zliberalizowanej.
Nieoczekiwanie prawdziwą przyjemność odnalazłam także w wyprawach do galerii oraz muzeów. Nie potrafiłam zapamiętać za wiele z terminów artystycznych, spod mojej ręki nigdy nie wyszło nic godnego najmniejszej uwagi, lubiłam jednakże oglądać prace innych, wolno przechadzać wśród rzędów rozwieszonych arcydzieł, słuchając ich historii oraz informacji o ukrytych w nich odniesieniach, których sama niestety nie zawsze potrafiłam samodzielnie się dopatrzeć.
Z muzyki szczególnie upatrzyłam sobie skrzypce, chociaż i wariacje fortepianowe skupiały moją uwagę, w przeciwieństwie do skocznych, radosnych melodii, które drażniły moje uszy. Jeżeli chodzi o sztukę, to zdecydowanie literatura była moim konikiem. Rozkochałam się w tragediach i prozie, nawet jeszcze w pełni nie pojmując ich świetności. Lubiłam znikać w świecie cudzych fantazji, poznawać je i otaczać żyjącymi weń bohaterami, aby wraz z nimi doświadczać tragedii i uniesień na miarę dziecięcych wyobrażeń.
Moja rutyna miała jednak zostać już wkrótce przerwana rozpoczęciem nauki w Hogwarcie. Ku swemu zaskoczeniu odkryłam, że nie wyczekuje tego tak niecierpliwie jak brat, wygodnie zadomowiona i pławiąca się w blasku swojego nazwiska, którego niemalże mi odmówiono.
Hogwart był imponujący. Ogromny, kamienny zamek, majestatyczny, blaskiem zapraszał w swoje progi. Rozlegające się dookoła szepty i podniecenie innych uczniów udzieliło się w końcu także i mi, ale na wywołanie swojego nazwiska musiałam trochę poczekać.
Kiedy w końcu je usłyszałam, wystąpiłam na środek i sięgnęłam po Tiarę. Ta jednak nie od razu wykrzyknęła przydział, jak to miało miejsce w kilku innych przypadkach. Wydawała się zastanawiać. Nie Hufflepuff i nie Gryffindor. Zdawała się równoważyć głód mej wiedzy i chęć znaczenia, gdy wtem ciszę przerwał jej okrzyk- Slytherin!
Dom węża nie był najprzyjaźniejszym z domów, tak przynajmniej słyszałam, ale w pełni sprostał on moim oczekiwaniom, zrzeszając podobnych mi uczniów: ambitnych i wyrachowanych. Nie było zbyt wielu ciemnoskórych uczniów, wśród nich wszystkich tylko ja mogłam pochwalić się szlachectwem, oficjalnym i niepodważalnym.
Przyciągałam zatem uwagę i korzystałam z tego, tych którzy chcieli mnie słuchać zabawiając luźnymi opowieściami o tradycjach wywodzących się z moich korzeni, niektóre opowieści pamiętając ze swego pobytu u kuzynostwa, inne odnalazłszy w domowej biblioteczce, a całą resztę po prostu wymyślając. Na pytania o autentyczność odpowiadałam jedynie enigmatycznym uśmiechem, pozostawiając to do rozstrzygnięcia już samemu zainteresowanemu.
Niemałym zaskoczeniem było dla mnie odkrycie, z jaką zajadłością niektórzy odnosili się do mugolaków. Byli dla mnie powietrzem od zawsze, czymś czego istnienia nie da się wyeliminować, można natomiast próbować udawać, że takowe nie istnieje. Tak jak do tej pory. Zupełnie tak jak robili to moi bliscy na innym kontynencie.
Szybko jednak udowodniono mi poważną lukę w podobnym toku myślenia. Jeżeli wszyscy zachowywaliby się podobnie do mnie, obojętnie, z założonymi rękami obserwując jak ci bezczelnie wdzierają się w nasze struktury, wyciągając łapczywie ręce po władze, aby zmieniać ją, a tym samym umniejszać zasłużone przywileje szlachty, dzięki której przecież to wszystko powstało, doszłoby niechybnie do nieodwracalnej tragedii. Trzeba było trzymać ich w ryzach i nieustannie pokazywać im ich miejsce, co nie było wcale jednak łatwe, kiedy nawet i wśród nas znajdowali się zdrajcy!
Z niechęcią przyznaje, że Shackleboltowie nie mieli zbyt dużego wpływu na kształtowanie się tutejszego magicznego społeczeństwa od samego początku, czyż jednak nie jesteśmy chodzącym dowodem przemawiającym za wyższością czystej krwi? Od tak wielu lat, tak wielu moich przodków odrzuciło od siebie słabości serca i wyszło za mąż z rozsądku, doceniając dar jakim jest magia, poświęcali to co niezbędne, dlaczego zatem inni, wolni ludzie, nie mogli uczynić podobnie? Podobna słabość charakteru napawała mnie wyjątkową pogardą. Czym innym jest chwilowe ulegnięcie pokusie, a czym innym pozwolenie na to, aby pogoń za własną przyjemnością sprowadziła cię na samo dno.
Bycie w domu węża było zaszczytne także z jeszcze jednego, jak się miało potem okazać niezwykle ważnego, powodu. Kiedy byłam na drugim roku, Naczelnym Prefektem został jeden ze Ślizgonów.
Nie byle kto- Tom Riddle. Chociaż byłam za młoda, aby znaleźć się w kręgu jego znajomości, zazdrościłam tego starszym kolegom. Tom był charyzmatyczny i czarujący, niezwykle zdolny, co chyba każdy wiedział, wróżono mu wielką karierę, kto zatem nie chciałby się doń zbliżyć mając na to szansę?
Ten dar, naturalnego gromadzenia dookoła siebie czarodziejów, był czymś prawdziwie zasługującym na mój podziw, to było coś wyróżniającego jednostkę ponad morze przeciętności.
On potem ukończył szkołę, ja dorastałam i nie znalazł się nikt nawet w połowie tak wyjątkowy jak on. Nawet Grindewald, który nadszedł wraz z Wielką Wojną i ideąwiększego dobra.
Nie było szansy abym odnalazła swoje miejsce w Klubie Pojedynków czy Drużynie Qudditcha, na który czasem lubiłam nawet popatrzeć. Nie zaniedbywałam nauki, gdyż dobry wygląd to było dla mnie za mało. Jeżeli chciałam daleko zajść, nie mogłam szukać oparcia jedynie w nazwisku i górach złota w banku. Pochłaniałam wiedzę, nie potrafiąc sobie opuścić nawet tych przedmiotów, których nie uważałam za wartościowe czy przydatne dla mnie, jak chociażby brudne zielarstwo czy opieka nad magicznymi stworzeniami. Nie potrafiłam zabłysnąć także z eliksirów, do których trzeba mieć wrodzony talent, świetnie radziłam sobie natomiast z historią i runami, chociaż nie należały do najbardziej ekscytujących, w przeciwieństwie do zaklęć czy obrony. Z transmutacją różnie bywało. Chęć wyciągnięcia jak najwyższych ocen ze wszystkiego, z czego tylko mogłam, wiązała się niejednokrotnie z długimi godzinami ślęczenia nad opasłymi, zakurzonymi księgami, skrobania esejów do późna w nocy, w momentach zdesperowania marząc o powrocie do domu na letnią przerwę.
Tam bynajmniej nie ustawałam w szlifowaniu swojej wiedzy. W domowej bibliotece było przecież tak wiele ksiąg zasługujących na mą uwagę, tak wiele nieznanych i niedostępnych nigdzie indziej dzieł i tylko niektóre z nich po angielsku, niektóre po francusku, a jeszcze więcej w dialektach afrykańskich, do tłumaczenia których potrzebowałam pomocy brata. Nie odmawiał mi jej, znając tą część naszego domu jeszcze lepiej niż ja, wiedział doskonale, po które tytuły sięgać, wiedział które z nich zaspokoją moją ciekawość. Tam też po raz pierwszy zetknęłam się z dziedzinami sklasyfikowanymi przez Ministerstwo jako czarnomagiczne: tworzenie infernusów, w voodo określanych jako zombie, wpływanie na wolę osób trzecich bez użycia różdżki, czy chociażby teoretyczne eseje o kontaktach ze zmarłymi.
Wtedy też pomiędzy mną, a bratem po raz pierwszy zawiązała się cienka nić porozumienia. Dotychczas żyliśmy obok siebie, ale każde z nas w swoim własnym świecie, być może miał on lepsze relacje z naszą najmłodszą siostrą, która szukając oparcia, nie odnalazła go na pewno we mnie. Zawsze tak bardzo zajęta i skupiona na sobie...
Przyniosło to jednak świetne rezultaty, o czym przekonałam się otrzymawszy wyniki SUM-ów. OPCM i historia magii zdane wybitnie, zaklęcia, runy oraz wzgardzone zielarstwo na powyżej oczekiwań, transmutacja i opieka uznane jako zadowalające i jedynie eliksiry ku memu zaskoczeniu, a nawet rozczarowaniu, okazały się kompletnym fiaskiem.
Szósty rok przyniósł dla mnie pewne odświeżenie, jakim było zaproszenie do Klubu Ślimaka, którego pomimo nawału obowiązków nie odrzuciłam. Aspirowałam także do otrzymania odznaki prefekta, ale niestety zostałam uprzedzona na tym polu, mogąc obejść się jedynie smakiem.
Owutemy, ostatni krok na drodze rozwoju szkolnego, pozwolił mi zakończyć ten etap życia z poczuciem odniesionego sukcesu.
OPCM nadal królowała na wykresie ocen w równej z linii z dumnym 'W', historia jak i resztę wybranych przedmiotów zdołałam wyciągnąć na 'P' i więcej mi nie było potrzeba, bo oto oczyma wyobraźni widziałam jak wrota MM stają przede mną otworem.
Z ukończeniem szkoły wiązał się także mój pierwszy Sabat. Nie żywiłam sobie rzecz jasna nadziei na znalezienie tam partii dla siebie, spodziewałam się raczej iż wybór rodziców padnie na kogoś z mojego licznego kuzynostwa. Nie mogłam jednak odmówić sobie przyjemności zjawienia się na tak szczególnym wydarzeniu. W naszym świecie liczy się prezencja.
Pomóc mi miała w tym oczywiście kreacja domu mody należącego do szacownego rodu Parkinson, któremu nigdy nie zdarzyło się zawieść moich oczekiwań. Kupując tam nie musiałam obawiać się modowego fau pax. I jedynie oko bystrego obserwatora wyłapać mogło subtelnie wplecione elementy mojej rdzennej kultury w biżuterię wykonywaną na zamówienie lub też sprowadzoną aż zza oceanu.
Niektóre twarze znałam, jeszcze więcej miałam niekłamaną przyjemność poznać, a nasze relacje wynieść z salonów na korytarze Ministerstwa, w którym wkrótce objęłam staż w departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Podjęłam się tego wbrew niezadowoleniu rodziny, w przekonaniu której nie było to lepsze od szkolenia się w Wiedźmiej Straży lub podróżowania jako łamacz klątw, co przynieść by mi mogło prawdziwą ekscytację. Początkowa determinacja zdawała się przysłaniać moje własne wątpliwości oraz presję otoczenia.
A wszystko to dla jednego celu, Wizengamotu, do którego aspirowałam dostać się w przyszłości, im bliższej tym lepiej dla mnie. Nie było dla mnie innej drogi, nic innego zdawało się mnie nie zadowalać. Nie ważne jak bardzo żmudne miały być moje obowiązki i jak wiele frustracji wzbudzać, zamierzałam w milczeniu zaciskać zęby i przeć uparcie do przodu, a przynajmniej tak mi się wydawało. Do czasu..
Nie jestem osobą, której można by było zarzucić słomiany zapał, zrozumienie jednak dlaczego owa ścieżka kariery była mi gorąco odradzana, przyszło bardzo szybko. Kark okazał się zbyt sztywny, abym była w stanie ugiąć go i z pokorą przyjmować polecenia, na dodatek od czarodziejów, których pochodzenie było częste godne pogardy.
Byłam tak bardzo głupia i naiwna, a przecież nie chodziło o poczucie bezpieczeństwa ani o pieniądze, tych nigdy mi nie brakowało. Nie tak zdobywa się szczyty. Musiałam potrafić więcej, wybić się ponad morze przeciętności, a w międzyczasie nie warto było brudzić sobie rąk. Nie w ten sposób. Wróciłam zatem do domu.
Książki to bogactwo. Książki to skarbnica wiedzy. Książki to.. można by tak godzinami wymieniać, prawdą jest jednak, że skrywają w sobie także niebezpieczeństwo. Zagubienie pomiędzy wersami grozi oderwaniem od rzeczywistości, odizolowuje od reszty społeczeństwa, a i nierzadko powoduje utratę zainteresowania nim.
W moim przypadku wszystko zaczęło się od bezsenności, którą przypłacałam porankami spędzonymi w łóżku czy rozkojarzeniem w trakcie dnia. Bezczynność zdawała się mieć na mnie niezbyt korzystny wpływ. Zaczęłam zatem prace nad odnowieniem dawnych znajomości, zjawiałam się w galeriach i muzeach, szukając przyjemności i ukojenia, często pojawiałam w towarzystwie artystycznych dusz. Chciałam słuchać ich muzyki i poezji, patrzeć na dzieła wychodzące spod ich rąk, to jednak nie przeciwdziałało powoli pochłaniającej mnie pustce.
Ratunkiem okazała się szkatułka oraz przyjaciel brata, który ją dostarczył. Gdzie ją znalazł lub od kogo dostał, co zawierała- to wszystko nie było istotne, gdyż to ona sama okazała się być największą łamigłówką. Rozszyfrowanie pokrywających ją runów zajęło mi kilka dni, dłużej niż się spodziewałam, ostrożność została jednak wynagrodzona. Klątwa została zdjęta, a do mnie powróciło odrzucone dawniej pragnienie zajęcia się czymś bardziej ryzykownym niż przerzucanie papierków w zakurzonym, podłym biurze.
Nie rozważałam powrotu do Ministerstwa na kolejny kurs, przynajmniej nie nazbyt szybko, podobnie było z pracą dla goblinów, wolałam zostawić to finansowym desperatom i włóczęgom. Zrozumiałam, że niekoniecznie moja wiedza musi zostać skazana na zaprzepaszczenie, nadal mogłam ją aktywnie wykorzystywać, w zaciszu własnego domu, z dala od ciekawskich oczu- a czy właśnie nie na tym niektórym zależy?
Nie należy patrzeć na moje zajęcie jako na biznes. To jest pasja, wciąż zagłębiana i to w obydwie strony, samo łamanie klątw to za mało. Okazało się, że nakładanie ich nie sprawia mi najmniejszego ucisku na moralnym kręgosłupie.
To jak tworzenie niebezpiecznej łamigłówki, igranie z ogniem, ale czy właśnie nie tego kiedyś pragnęłam? Jeżeli potrzebujesz subtelnej kary, aby ukarać ciekawskiego małżonka lub rodzeństwo i oduczyć ich dotykania twoich rzeczy- zjawiasz się u mnie. Pragniesz zabezpieczyć swoją własność, ochronić przed intruzami- zjawiasz się u mnie. Na salonach toczą się wyrafinowane gry, ale jeżeli ktoś ma wystarczająco wiele odwagi by o to poprosić, ja dostarczę ku temu zabawek.
Rok ’54 przyniósł nieoczekiwane zmiany.
Zaledwie jedno zdanie, jeden szept i enigmatyczny uśmiech w najmniej spodziewanym, najbardziej publicznym z miejsc, obietnica, że poznam kogoś kto fascynuje, kto pokaże i da, nam- czarodziejom, jeszcze więcej władzy i siły. Nie potrzeba mi było wiele więcej. Życie, które do tej pory wydawało mi się jasno ukierunkowane, okazało się w rzeczywistości wypełnione lukami. Potrzeba aby podążać za kimś, kto poprowadzi nas ku większym celom- wciąż niespełniona.
Nie spodziewałam się jednak, że tamtej nocy przyjdzie mi ujrzeć właśnie jego twarz w potężnym, wzbudzającym respekt czarodzieju. Jego imię i nazwisko, to znane ze szkoły, odeszło w niepamięć. Był teraz zdecydowanie kimś więcej.
Jego celem jest poprowadzenie nas ku niewidzianej dotychczas świetności, której nie dostąpią słabi i niezdecydowani. Nie było we mnie zatem cienia zawahania, kiedy ślubowałam mu wierność, bo cały ten czas, od chwili kiedy dostrzegłam go po raz pierwszy, zdawał się być przygotowaniem właśnie dla tej chwili.
Nie jest jej łatwo wyczarować kruczego patronusa, bardzo wiele prób obraca się w żałosny strzęp szarej mgiełki.
Do najszczęśliwszych wspomnień, którymi usiłuje się posłużyć, należy jej udział w Festynie Mardi Gras oraz otrzymanie wyników egzaminów zarówno tych z piątego jak i z siódmego roku.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 18 | +2 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 8 | Brak |
Czarna magia: | 8 | +3 (różdżka) |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 1 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 2 | Brak |
Zwinność: | 9 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Język francuski | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Astronomia | I | 2 |
Historia | II | 10 |
Kłamstwo | II | 10 |
Retoryka | I | 2 |
Numerologia | I | 2 |
Starożytne runy | II | 10 |
Zielarstwo | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Odporność magiczna | I | 5 (0) |
Szlachecka etykieta | I | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Rycerze Walpurgii | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | II | 3 |
Malarstwo (wiedza) | I | ½ |
Muzyka (wiedza) | I | ½ |
Śpiew | I | ½ |
Muzyka (fortepian) | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Taniec balowy | II | 7 |
Taniec klasyczny (balet) | II | 7 |
Jeździectwo | I | 1 |
Reszta: 3 |
Różdżka, sowa
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Zafrina Shacklebolt dnia 01.01.19 18:24, w całości zmieniany 4 razy