Kuchnia
AutorWiadomość
Kuchnia
Urządzona w prostym stylu, niezwykle przytulna i ciepła, ale przede wszystkim - wypełniona aromatami, które Eileen zna z domu, które kocha i którymi obiecała dzielić się z mężem i dziećmi. Bo owszem, jest to jej królestwo - królestwo pani domu.
Podłoga wyłożona jest jasnymi, dużymi kafelkami, malowane na miętę meble ukończone kremowymi o jasno brązowymi dodatkami tworzą zgrany zespół i nadają jasności nawet, kiedy na niebie wiszą burzowe chmury. Na przeciwko zabudowanego blatu i piecyka stoi stół z kompletem krzeseł, każde z nich posiada swoją własną, ukwieconą poduszkę.
Podłoga wyłożona jest jasnymi, dużymi kafelkami, malowane na miętę meble ukończone kremowymi o jasno brązowymi dodatkami tworzą zgrany zespół i nadają jasności nawet, kiedy na niebie wiszą burzowe chmury. Na przeciwko zabudowanego blatu i piecyka stoi stół z kompletem krzeseł, każde z nich posiada swoją własną, ukwieconą poduszkę.
| 2 listopada; eliksir odtworzenia (ST 50) – zw.: popiół feniksa, gąsienice (dodatkowo krew Justine uzyskana tutaj; roś.: nalewka z pięciornika kurze ziele, aloes, włókna bawełny
Odpowiedzialność, która została położona na jej barkach, była ogromna. Odbudowanie organu, który mieścił się w dłoni, było zupełnie inną bajką niż to, że w tej chwili Eileen musiała użyć swoich umiejętności, żeby stworzyć połowę nogi – prawej, kobiecej. Połowę. Całą łydkę razem ze stopą i kolanem. Nie znała się na anatomii, ale wierzyła, że odpowiednie połączenie ingrediencji i odmierzenie dawki krwi kuzynki, pozwoli jej na uniknięcie tajemnic anatomicznych kryjących się w poprawnym ułożeniu wszystkich struktur ludzkiej kończyny.
W kociołku powoli gotowała się woda, kiedy Eileen po raz dziesiąty sprawdzała zasób przygotowanych ingrediencji i ich spis w odpowiedniej recepturze. Zamknęła w końcu oczy i wymasowała grzbiet nosa, koncentrując się na przeczytanych w książce treściach.
– Noga. Ludzka noga w półmetrowym słoju. To jest jakaś abstrakcja – a mimo to stała przed tym abstrakcyjnym naczyniem, zerkając na nie z mieszanką niepewności i obrzydzenia. Choć podejrzewała, że obrzydzenie mogło brać się też z tego, że w przypływie impulsu zjadła kawałek ciasta, za którym nie za bardzo przepadała, a który zjeść wypadało, bo był prezentem od sąsiadki. Wzięła głęboki wdech, wyprostowała strony w zbiorze przepisów alchemicznych i zabrała się za robotę. Za oknem huknął grzmot, Eileen skuliła odruchowo ramiona i wyjrzała na zewnątrz. Lało jak z cebra.
Skup się.
Musiała się skupić.
Najpierw dodała kilka łyżeczek nalewki z pięciornika kurze ziele, za chwilę wrzucając aloesowy żel – oba te składniki miały nadać protezie plastyczności i składników odżywczych. Poczekała, aż półprzezroczyste grudki rozpuszczą się w wywarze i zamieszała dokładnie trzy razy, rozpoczynając każdy obrót od północnej „krawędzi” kociołka. Za oknem znów błysnęło, za chwilę niebo rozdarł huk, jakby ktoś właśnie toczył między chmurami prawdziwą wojnę. Wsparła się o stół, kiedy poczuła mocniejsze kopnięcie w dole swojego brzucha. Już dobrze, słoneczko. Już dobrze.
Połączyła w misce krew Justine (choć nie całą, podejrzewała, że będzie musiała próbować kilka razy) razem z dokładnie zważoną porcją popiołu feniksa. Mieszała całość przez dłuższą chwilę, uparcie zasłaniając usta, żeby nie wdychać tak wyraźnego, słodko-metalicznego aromatu posoki. Dodała mieszankę do eliksiru powoli, całość lejąc ostrożnie po metalowej łyżce. Zmniejszyła ogień, nie chcąc zagotować tego jak czarnej polewki. Gąsienice wrzuciła w całości, w liczbie pięciu, a włókna bawełny, które miały nadać rozciągliwości mięśniom, dorzuciła na sam koniec. Zamieszała ostrożnie. I czekała na prawidłowy efekt.
Odpowiedzialność, która została położona na jej barkach, była ogromna. Odbudowanie organu, który mieścił się w dłoni, było zupełnie inną bajką niż to, że w tej chwili Eileen musiała użyć swoich umiejętności, żeby stworzyć połowę nogi – prawej, kobiecej. Połowę. Całą łydkę razem ze stopą i kolanem. Nie znała się na anatomii, ale wierzyła, że odpowiednie połączenie ingrediencji i odmierzenie dawki krwi kuzynki, pozwoli jej na uniknięcie tajemnic anatomicznych kryjących się w poprawnym ułożeniu wszystkich struktur ludzkiej kończyny.
W kociołku powoli gotowała się woda, kiedy Eileen po raz dziesiąty sprawdzała zasób przygotowanych ingrediencji i ich spis w odpowiedniej recepturze. Zamknęła w końcu oczy i wymasowała grzbiet nosa, koncentrując się na przeczytanych w książce treściach.
– Noga. Ludzka noga w półmetrowym słoju. To jest jakaś abstrakcja – a mimo to stała przed tym abstrakcyjnym naczyniem, zerkając na nie z mieszanką niepewności i obrzydzenia. Choć podejrzewała, że obrzydzenie mogło brać się też z tego, że w przypływie impulsu zjadła kawałek ciasta, za którym nie za bardzo przepadała, a który zjeść wypadało, bo był prezentem od sąsiadki. Wzięła głęboki wdech, wyprostowała strony w zbiorze przepisów alchemicznych i zabrała się za robotę. Za oknem huknął grzmot, Eileen skuliła odruchowo ramiona i wyjrzała na zewnątrz. Lało jak z cebra.
Skup się.
Musiała się skupić.
Najpierw dodała kilka łyżeczek nalewki z pięciornika kurze ziele, za chwilę wrzucając aloesowy żel – oba te składniki miały nadać protezie plastyczności i składników odżywczych. Poczekała, aż półprzezroczyste grudki rozpuszczą się w wywarze i zamieszała dokładnie trzy razy, rozpoczynając każdy obrót od północnej „krawędzi” kociołka. Za oknem znów błysnęło, za chwilę niebo rozdarł huk, jakby ktoś właśnie toczył między chmurami prawdziwą wojnę. Wsparła się o stół, kiedy poczuła mocniejsze kopnięcie w dole swojego brzucha. Już dobrze, słoneczko. Już dobrze.
Połączyła w misce krew Justine (choć nie całą, podejrzewała, że będzie musiała próbować kilka razy) razem z dokładnie zważoną porcją popiołu feniksa. Mieszała całość przez dłuższą chwilę, uparcie zasłaniając usta, żeby nie wdychać tak wyraźnego, słodko-metalicznego aromatu posoki. Dodała mieszankę do eliksiru powoli, całość lejąc ostrożnie po metalowej łyżce. Zmniejszyła ogień, nie chcąc zagotować tego jak czarnej polewki. Gąsienice wrzuciła w całości, w liczbie pięciu, a włókna bawełny, które miały nadać rozciągliwości mięśniom, dorzuciła na sam koniec. Zamieszała ostrożnie. I czekała na prawidłowy efekt.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
The member 'Eileen Bartius' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 23
'k100' : 23
| 2 listopada; eliksir odtworzenia (ST 50) – zw.: popiół feniksa, gąsienice (dodatkowo krew Justine uzyskana tutaj i jej włos; roś.: nalewka z pięciornika kurze ziele, aloes, włókna bawełny
Z kociołka buchnęła zielonkawa para – eliksir nie wyszedł. Wypuściła przez usta powietrze, wołając Herewarda z gabinetu, żeby przyszedł i pomógł jej to posprzątać. Czyszczenie kociołka magią nie wchodziło w grę w jej stanie, a on mógł ją użyć bez strachu. Odszedł nieco dalej od niej, starając się załatwić to w miarę sprawnie.
Musiała coś pomylić, ale raczej w sposobie warzenia, niż w doborze składników – lista była klarowna. Zaczęła wszystko od początku. Tym razem na pierwszy ogień poszła krew połączona z popiołem feniksa i włosem Just, do której dodatkowo dodała starty aloes, żeby z całości wyszedł koloid. Mieszankę wrzuciła do gotującej się z wolna wody. Umyte gąsienice wrzuciła w całości i zamieszała powoli. Musiała poczekać, żeby wyjąć ich truchła – najprawdopodobniej to był jej błąd z poprzedniej próby. Łyżką wyłowiła je po kilku minutach, gdy wypuściły już swoją esencję, i dodała o łyżeczkę mniej nalewki z pięciornika kurze ziele niż wcześniej. Bawełniane włókna znów wrzuciła na samym końcu. Przełknęła ślinę. Znów pozostało czekać.[/u]
Z kociołka buchnęła zielonkawa para – eliksir nie wyszedł. Wypuściła przez usta powietrze, wołając Herewarda z gabinetu, żeby przyszedł i pomógł jej to posprzątać. Czyszczenie kociołka magią nie wchodziło w grę w jej stanie, a on mógł ją użyć bez strachu. Odszedł nieco dalej od niej, starając się załatwić to w miarę sprawnie.
Musiała coś pomylić, ale raczej w sposobie warzenia, niż w doborze składników – lista była klarowna. Zaczęła wszystko od początku. Tym razem na pierwszy ogień poszła krew połączona z popiołem feniksa i włosem Just, do której dodatkowo dodała starty aloes, żeby z całości wyszedł koloid. Mieszankę wrzuciła do gotującej się z wolna wody. Umyte gąsienice wrzuciła w całości i zamieszała powoli. Musiała poczekać, żeby wyjąć ich truchła – najprawdopodobniej to był jej błąd z poprzedniej próby. Łyżką wyłowiła je po kilku minutach, gdy wypuściły już swoją esencję, i dodała o łyżeczkę mniej nalewki z pięciornika kurze ziele niż wcześniej. Bawełniane włókna znów wrzuciła na samym końcu. Przełknęła ślinę. Znów pozostało czekać.[/u]
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
The member 'Eileen Bartius' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 60
'k100' : 60
30.11
Ku uciesze matki coraz częściej przebywał w rodzinnym domu. Z dnia na dzień wiszące nad głowami zagrożenie coraz bardziej nie dawało mu spokoju. Życie Lovegooda powoli zaczynało zamieniać się w spiralę natrętnych myśli napędzanych przez niepokojące opowieści zasłyszane na korytarzach Ministerstwa. Ignorowanie królującego wokół chaosu stawało się coraz trudniejsze. Coraz ciężej przychodziło zamykanie uszu na niekończące się plotki. Koniec końców, niemożliwym było podnoszenie łepetyny do góry i lekceważenie rozpłatanego na dwa symbolu miasta. Ale starał się jak mógł. Ze wszystkich sił dystansował się od wszechobecnej śmierci. Obsesyjnie odganiał ideę historii lubującej się w powtórkach (gdy ostatnim razem Cory odizolował się od „świata zewnętrznego” – po powrocie w jego ramiona otrzymał kubeł zimnej wody wylanej wprost na kark). Samotnie poległby w nierównej walce z nerwicą. Na szczęście istniał jeszcze ktoś zdolny do przyniesienia ukojenia skołatanemu sercu.
Spotkania z Eileen wprowadzały go w nietypowy stan ducha. Działała niczym kubek ciepłej melisy w spochmurniały deszczowy wieczór. Choć zwykle starał się tkwić na stanowisku nieco zdystansowanego, odrobinę zobojętniałego faceta; blondynka zdawała się niepostrzeżenie prześlizgiwać przez ramy schematu i lądować daleko poza nimi – gdzieś na rozstajach, skąd trudno było doprecyzować jej dokładnie położenie.
Nie można powiedzieć, że „nie był sobą” ponieważ dziewczyna należała do grupy osób którym jawił się niczym (pół)przymknięta księga (co na standardy Coriandera znaczy bardzo wiele!); lecz nie można również powiedzieć, że w towarzystwie Eily bywał kompletnie... szczery? Zarówno z przyjaciółką jak i samym sobą. Odnajdywał w sobie dziwną dwoistość o niedookreślonym źródle.
...bo przecież zwykle nie patyczkował się z ludźmi. Ba! Nawet małe dzieci często traktował jak dorosłych; z młodszym kuzynostwem nie raz wdając się w konwersacje niemalże akademickie (tylko ubrane w kolokwializmy oraz podbarwione dziecinną metaforyką). Dlaczego więc przy niej było inaczej? Spokojniej. W zależności od potrzeby, umysł mężczyzny zwalniał lub przyspieszał. Działał na podwyższonych obrotach jednocześnie zachowując atypowy rodzaj zrelaksowania. Po pierwszym, złym wrażeniu Lovegood naprawdę nie chciał dopuścić do kolejnych błędów. Przy Eileen narzucał na barki przymus nadzwyczajnej czujności. Nie ufał własnym osądom. Wpadał w prywatne limbo, zamykające pomiędzy sprawdzonymi przeczuciami, a instynktami; którym nie potrafił ponownie zaufać.
Przed mieszkaniem wylądował w pełni świadom, iż nie zastanie Wardy’ego. Odwiedzanie Bartiusów wyłącznie celem zobaczenia się z Leeną nadal wydawało się niestosowne. Ale w teorii są prawie jak rodzina, czyż nie? Skoro tak, powinien traktową dziewczynę jak traktowałby Herewarda. Dlatego wziął głęboki oddech, ostatni raz mimowolnie spiął dłonie w luźne pięści, by wreszcie zastukać w drzwi. Nie musiał długo czekać. Po chwili przed oczyma widział znajomą buzię. Iiii brzuch, na który zerknął zupełnie automatycznie. Gdzieś w duszy zazdrościł Wardy’emu zakładania rodziny.
- Przyniosłem coś wyjątkowego. – na powitanie zachęcająco zafalował brewkami. Acz w przypadku Cory’ego, zagrywki w tym stylu były wykonywane pięć razy wolniej niż powinny. „Fale” z brwi u Lovegooda należały do najpowolniejszych, najbardziej gładkich fal znanych ludzkiej rasie. – Dzień jest paskudny, nie zamierzam kłamać. – dzień dobry zdecydowanie nie wchodziło w grę. – ...więc... miło Cię widzieć. – oczyma niemalże prześwidrowywał rozmówczynię na wskroś.
Gość
Gość
Stojąc przy kuchennym oknie z kubkiem pełnym naparu z ziół myślała o tym, co było, co jest i co mogło przyjść. Przez nieujęte wizje przewijały się dzieci – jako niemowlęta, jedno urodzone teraz, drugie za jakiś czas, trzecie albo czwarte odrobinę później, były abstrakcyjnymi myślami nawiniętymi na taśmę magicznego radia, nieistniejące, a jednak zakotwiczone w umyśle jak skalne szpikulce omywane przez spienione wody. Myślała o tym, przez co przeszli i z czym mieli się jeszcze spotkać – o Justine, o jej braciach, o ich nieżyjącej matce, o Brendanie i Neali, o Poppy, o Pomonie, Jaydenie, o Gwardzistach i Zakonnikach, o Cory’m. O rodzicach, którzy wciąż siłowali się z największą klątwą ostatnich miesięcy – atakującymi z zaskoczenia anomaliami, poruszającymi ciało i umysł czarnomagicznymi strzałami. Analizowała żywot każdego z nich, wiedząc, że tylko na myśleniu o rzeczach absolutnie abstrakcyjnych była w stanie się skupić na tyle, by czas przeleciał jej niepostrzeżenie przez palce. Gdy siadała do książek, zasypiała niemal natychmiast, objęty ciążowymi dolegliwościami umysł nie był w stanie przemielić kilku logicznych wniosków i dokleić je do teoretycznego zbioru dzieł w archiwum wiedzy. Swoimi roślinami zajmowała się tylko powierzchownie. Nawet, jeśli wciąż słyszała powtarzane jak katarynka frazesy, że nie może się przemęczać, sama doskonale wiedziała, ile zachodu było z troską nad żyjącą zielenią. Mogła je tylko podlewać i okazjonalnie obcinać usychające albo gnijące pędy – a te widziała wśród świeżych gałązek coraz częściej. Prawie pogodziła się z tym, że swój ogród będzie musiała odbudować, kiedy skończy się ten koszmar – grzmoty bijące nawet w nocy, deszcz siekący o parapety tak, jakby zaraz miał je przedziurawić. Jeśli w ogóle się skończy.
Hereward przewijał się przez jej potoki myśli bez ustanku, wpadał swoją sylwetką między postaci, rudą czupryną błyszczał na ścieżkach. Zastanawiała się, co z nimi będzie, jednocześnie odpychając najdalej jak tylko mogła jakiekolwiek wizje porażek i urzeczywistnionych koszmarów. Sama tworzyła wokół siebie baśniową bańkę i świadoma, jak wiele kosztowało ją będzie przekłucie jej, sprawiała, że bańka stawała się coraz większa. Zbyt rzadkie wychodzenie z domu tylko tę sytuację pogarszało.
Dłoń pukająca do drzwi natychmiast wyczyściła jej zagracony umysł ze wszystkich nagromadzonych detali i nakierowała na drewnianą powłokę frontowego wejścia, stawiając jedno pytanie:
– Kogo tu niesie w taką pogodę…? – mruknęła do siebie, nie zdając sobie sprawy z tego, że coraz częściej jej się to zdarzało. Rozmawiała z Barty’m codziennie, gdy wracał z Hogwartu choćby po to, żeby zjeść obiad, ale kiedy go nie było, współrozmówcami stawały się ściany, kubki, talerze i blaszki wypełniane ciastkami korzennymi. Odstawiła więc kubek, okryła się mocniej długim, sięgającym kolan swetrem i podeszła do drzwi, zaraz sięgając do klamki i ściągając ją w dół. Zrobiła wielkie oczy, jak tylko go zobaczyła. Dawno nie widziała tych charakterystycznych rysów poety, którego dusza częściej wychodziła z ciała i żyła poza granicami horyzontu, niż ktokolwiek mógł podejrzewać. Natychmiast na jej ustach zakwitł szeroki uśmiech. Była zmęczona – na taką też wyglądała, ale ciepło w niej żyjące wciąż rozkwitało na widok znajomych twarzy, które kochała. – Wejdź, na brodę Merlina! Zmarzłeś i zmokłeś, zaraz zaparzę ci herbaty – mimowolnie wyciągnęła rękę i uchwyciła nią jego łokieć, żeby wciągnąć do środka. – Coś wyjątkowego w taką pogodę? Jakbyś czytał w moich myślach. Co to jest? Dostawa musów świstusów w Miodowym Królestwie? – obejrzała się na niego, idąc w stronę kuchni. – Mam nadzieję, że masz ochotę na ciasto ze śliwkami. Barty powinien wpaść wieczorem! – zawołała, doskonale wiedząc, że Cory zaraz do niej dołączy.
Korzystając z chwili, wyjrzała zza ściany, uśmiechając się z zainteresowaniem, gdy stał plecami do niej. Dawno go tu nie było. Jego obecność była jak długo poszukiwany, brakujący element układanki.
Hereward przewijał się przez jej potoki myśli bez ustanku, wpadał swoją sylwetką między postaci, rudą czupryną błyszczał na ścieżkach. Zastanawiała się, co z nimi będzie, jednocześnie odpychając najdalej jak tylko mogła jakiekolwiek wizje porażek i urzeczywistnionych koszmarów. Sama tworzyła wokół siebie baśniową bańkę i świadoma, jak wiele kosztowało ją będzie przekłucie jej, sprawiała, że bańka stawała się coraz większa. Zbyt rzadkie wychodzenie z domu tylko tę sytuację pogarszało.
Dłoń pukająca do drzwi natychmiast wyczyściła jej zagracony umysł ze wszystkich nagromadzonych detali i nakierowała na drewnianą powłokę frontowego wejścia, stawiając jedno pytanie:
– Kogo tu niesie w taką pogodę…? – mruknęła do siebie, nie zdając sobie sprawy z tego, że coraz częściej jej się to zdarzało. Rozmawiała z Barty’m codziennie, gdy wracał z Hogwartu choćby po to, żeby zjeść obiad, ale kiedy go nie było, współrozmówcami stawały się ściany, kubki, talerze i blaszki wypełniane ciastkami korzennymi. Odstawiła więc kubek, okryła się mocniej długim, sięgającym kolan swetrem i podeszła do drzwi, zaraz sięgając do klamki i ściągając ją w dół. Zrobiła wielkie oczy, jak tylko go zobaczyła. Dawno nie widziała tych charakterystycznych rysów poety, którego dusza częściej wychodziła z ciała i żyła poza granicami horyzontu, niż ktokolwiek mógł podejrzewać. Natychmiast na jej ustach zakwitł szeroki uśmiech. Była zmęczona – na taką też wyglądała, ale ciepło w niej żyjące wciąż rozkwitało na widok znajomych twarzy, które kochała. – Wejdź, na brodę Merlina! Zmarzłeś i zmokłeś, zaraz zaparzę ci herbaty – mimowolnie wyciągnęła rękę i uchwyciła nią jego łokieć, żeby wciągnąć do środka. – Coś wyjątkowego w taką pogodę? Jakbyś czytał w moich myślach. Co to jest? Dostawa musów świstusów w Miodowym Królestwie? – obejrzała się na niego, idąc w stronę kuchni. – Mam nadzieję, że masz ochotę na ciasto ze śliwkami. Barty powinien wpaść wieczorem! – zawołała, doskonale wiedząc, że Cory zaraz do niej dołączy.
Korzystając z chwili, wyjrzała zza ściany, uśmiechając się z zainteresowaniem, gdy stał plecami do niej. Dawno go tu nie było. Jego obecność była jak długo poszukiwany, brakujący element układanki.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Zatrzepotał rzęsami, jak gdyby pragnął wzburzyć nimi tornado; które dołączyłoby do dominujących na nieboskłonie błyskawic. Zorientowawszy się, iż w istocie cały drży pod naporem wilgoci oraz chłodu jaki owa wilgoć ze sobą niosła; ściągnął nieco brwi. Nieme zaskoczenie przedarło się przez jasności świecących niczym płomyki tęczówek. Bez wypluwania z gardła zbędnych słów, za przyzwoleniem gospodyni wszedł do środka. Hołdował myśli, iż mówienie niekoniecznie w każdym przypadku jest tożsame z porozumieniem. No i, jakby nie patrzeć, zawsze wolał słuchać; towarzystwo dobierając tak, aby zasłyszane monologi nie składały się na morze pustych frazesów. Kątem oka zerknął na dłoń dziewczyny, jeszcze przez moment ciągnącą go za łokieć wgłąb holu. Delikatny uścisk. Wyczuwalny wyłącznie za sprawą faktu, iż wraz ze swym dotykiem Eileen obdarowała blondyna pojedynczym impulsem ciepła.
- Emm... - przez twarz mężczyzny przemknął grymas wyrażający autentyczne wyrzuty sumienia. - Nie tym razem. - kompletnie zapomniał o podstawowej regule: „Jeśli odwiedzasz ciężarną koniecznie przywieź ze sobą pół cukierni i jedną czwartą delikatesów.” Niemniej, po kilku uderzeniach zmarzniętego serca na wargi wpełzł mu uśmiech zdolny rozjaśnić panujące na zewnątrz mroki. – Mam miętówki i garść landrynek. Chcesz? - cóż, niestety zadowolenie utrzymało się wyłącznie na kilka ulotnych sekund - póki pani Bartius nie zniknęła w kuchennych odmętach. Zanim poszedł jej śladem, wprzód na kołku powiesił wysłużony brązowy płaszcz; uprzednio z lewej kieszeni wyjmując mały, zapowiadany podarek zakupiony nie dalej niż dwa tygodnie wstecz w sklepie z bibelotami pana Thorfta.
Może powiedzieć, że ozdóbka sama zdecydowała w czyje ręce chce trafić. Romantyczna dusza Lovegooda stanowczo zakazywała wierzyć w istnienie czegoś takiego jak „przypadki”, a tuptający wewnątrz kuli śnieżnej zwierz zdawał się ogniskować wzrok na Cory’m za każdym razem, gdy myśli umykały mu w kierunku Eily i Wardy’ego. Co zdarzało się dosyć często biorąc pod uwagę nadchodzący wielkimi krokami termin porodu oraz nawracające problemy ze skupieniem Coriandera oraz jego obecnością tu i teraz. Niekiedy musiał naprawdę mocno skoncentrować się na poszukiwanej danej informacji, by ostatecznie z niemałym trudem wydobyć ją z gęstych mgieł niepamięci. Bywało, że odnaleziona informacja niewiele miała związku z prawdą i tak oto błękitnooki umiał pojawić się przed domem bliskiej kuzynki z prezentem urodzinowym na cztery miesiące przed urodzinami delikwentki.
-Nie. – odpowiedział odruchowo (jednocześnie pojawiając się w progu kuchni), natychmiastowo wprowadzając do wypowiedzi prędziutką korektę: - Tak... Znaczy nie, nie jestem głodny. Ale na pewno... – z westchnieniem oparł się o framugę drzwi, w zrezygnowaniu drapiąc palcami wolnej ręki zroszony kilkudniowym zarostem policzek. – ...na pewno najdzie mnie ochota jak już zacznę jeść. Czy to ma sens? – wolał nie wspominać, że ostatni posiłek wsunął w siebie poprzedniego wieczora. Spojrzeniem powiódł po znajomej przestrzeni, finalnie ślepia wbijając w trzymany prezent. – Wybacz, nie zawinąłem jej żadnym papierem. Jest płochliwy. Dodatkowy stres nie wyszedłby mu na dobre. – pokonawszy dystans dzielący go od stołu, postawił kulę na blacie. Nie pozbył się widocznej na szklanej powierzchni rysy. Świadczyła o historii tego przedmiotu. Osobiście nie chciał niczego zmieniać, aczkolwiek nie zamierzał się kłócić jeśli Leena bądź Hereward zdecydują o naprawie uszkodzenia. Jeleń uniósł jedno z przednich kopyt, z zaintrygowaniem badając nowe otoczenie. – Pomyślałem, że pasowałby do pokoju dziecięcego. Strzegłby Waszej dwójki. – celem ukrycia czającej się w zmęczonych oczach czułości uwagę skupił na tym; co działo się za oknem.
- Emm... - przez twarz mężczyzny przemknął grymas wyrażający autentyczne wyrzuty sumienia. - Nie tym razem. - kompletnie zapomniał o podstawowej regule: „Jeśli odwiedzasz ciężarną koniecznie przywieź ze sobą pół cukierni i jedną czwartą delikatesów.” Niemniej, po kilku uderzeniach zmarzniętego serca na wargi wpełzł mu uśmiech zdolny rozjaśnić panujące na zewnątrz mroki. – Mam miętówki i garść landrynek. Chcesz? - cóż, niestety zadowolenie utrzymało się wyłącznie na kilka ulotnych sekund - póki pani Bartius nie zniknęła w kuchennych odmętach. Zanim poszedł jej śladem, wprzód na kołku powiesił wysłużony brązowy płaszcz; uprzednio z lewej kieszeni wyjmując mały, zapowiadany podarek zakupiony nie dalej niż dwa tygodnie wstecz w sklepie z bibelotami pana Thorfta.
Może powiedzieć, że ozdóbka sama zdecydowała w czyje ręce chce trafić. Romantyczna dusza Lovegooda stanowczo zakazywała wierzyć w istnienie czegoś takiego jak „przypadki”, a tuptający wewnątrz kuli śnieżnej zwierz zdawał się ogniskować wzrok na Cory’m za każdym razem, gdy myśli umykały mu w kierunku Eily i Wardy’ego. Co zdarzało się dosyć często biorąc pod uwagę nadchodzący wielkimi krokami termin porodu oraz nawracające problemy ze skupieniem Coriandera oraz jego obecnością tu i teraz. Niekiedy musiał naprawdę mocno skoncentrować się na poszukiwanej danej informacji, by ostatecznie z niemałym trudem wydobyć ją z gęstych mgieł niepamięci. Bywało, że odnaleziona informacja niewiele miała związku z prawdą i tak oto błękitnooki umiał pojawić się przed domem bliskiej kuzynki z prezentem urodzinowym na cztery miesiące przed urodzinami delikwentki.
-Nie. – odpowiedział odruchowo (jednocześnie pojawiając się w progu kuchni), natychmiastowo wprowadzając do wypowiedzi prędziutką korektę: - Tak... Znaczy nie, nie jestem głodny. Ale na pewno... – z westchnieniem oparł się o framugę drzwi, w zrezygnowaniu drapiąc palcami wolnej ręki zroszony kilkudniowym zarostem policzek. – ...na pewno najdzie mnie ochota jak już zacznę jeść. Czy to ma sens? – wolał nie wspominać, że ostatni posiłek wsunął w siebie poprzedniego wieczora. Spojrzeniem powiódł po znajomej przestrzeni, finalnie ślepia wbijając w trzymany prezent. – Wybacz, nie zawinąłem jej żadnym papierem. Jest płochliwy. Dodatkowy stres nie wyszedłby mu na dobre. – pokonawszy dystans dzielący go od stołu, postawił kulę na blacie. Nie pozbył się widocznej na szklanej powierzchni rysy. Świadczyła o historii tego przedmiotu. Osobiście nie chciał niczego zmieniać, aczkolwiek nie zamierzał się kłócić jeśli Leena bądź Hereward zdecydują o naprawie uszkodzenia. Jeleń uniósł jedno z przednich kopyt, z zaintrygowaniem badając nowe otoczenie. – Pomyślałem, że pasowałby do pokoju dziecięcego. Strzegłby Waszej dwójki. – celem ukrycia czającej się w zmęczonych oczach czułości uwagę skupił na tym; co działo się za oknem.
Gość
Gość
Byli do siebie dziwnie podobni – tak o nim myślała za każdym razem, gdy ich odwiedzał, w tym połowicznie beztroskim czasie, kiedy ciąża nie była tak widoczna, a Barty miał więcej wolnego czasu. Byli tak samo ciepło-niezręczni, tak samo rodzinni, tak dbali o tych, których kochali. Nie umykało jej podobieństwo ognika w oczach, nie pozwalała tak szybko odlecieć uwadze o znajomo zarysowanym uśmiechu. Tak samo za każdym razem zaskakiwało ją to na nowo, czuła to pojedyncze uszczypnięcie, tknięcie naelektryzowanego bodźca. Cieszyła się, że jest blisko, głównie ze względu na Herewarda, któremu rodzina kurczyła się w zastraszającym tempie – Cory miał w sobie coś niepowtarzalnego, nieuchwytnego, co kazało jej dbać o niego najlepiej jak potrafiła, zatrzymać, kiedy chciał zbyt wcześnie ich opuścić. Dawno się nie widzieli, skupiona za bardzo na sobie, co jednak przestała sobie wyrzucać po wielokrotnych namowach matki, nie dbała, by sprowadzać do domu znajomych, krewnych, choć niezaprzeczalnie cieszyła się ogromnie, kiedy ktoś decydował się poprowadzić swoje nogi pod drzwi domu Bartiusów. Nie była wtedy sama z własnymi myślami.
Kiedy on rozpłaszczał się w holu, ona przygotowywała już niewielki poczęstunek. Była w tym na tyle wprawiona, że gdy przyszedł do niej, tarta była już pokrojona, a na blacie tuż przy krzesłach znajdowały się bialutkie talerzyki razem z filiżankami na spodkach. Uśmiechnęła się do niego, kładąc obok łyżeczki.
– Miętówki możemy zjeść po deserze – odparła. Ich orzeźwiający smak zawsze kojarzył jej się z Dumbledore’m. I pewnym spotkaniem przy jego grobie, kiedy to po raz pierwszy jej mąż opowiedział jej o Zakonie Feniksa. Ta myśl spowodowała w niej pewne zawieszenie. Obiegła wzrokiem twarz Lovegooda, zapominając, że na nią patrzy. Zastanawiała się, czy i on by się zgodził… zamrugała. To niedorzeczne. – Apetyt rośnie w miarę jedzenia… prawda? – uśmiech stał się nieco zakłopotany, przez chwilę nerwowy, pogubiła własne myśli w pięknym stylu. – Siadaj, zaraz przyniosę herbaty – pogładziła go w krótkim geście po ramieniu, kiedy podchodziła do piecyka, żeby gorącą wodą zalać nasypanego do imbryka suszu. Rzadko korzystała z magii, właściwie nie pamiętała już ostatniego razu. Za bardzo bała się ryzyka. Podparła ciepły czajniczek rękawicą i postawiła go na stole – w tym samym momencie, w którym Cory stawiał na nim szklaną kulę. Obdarzyła go pytającym spojrzeniem i usiadła powoli, wzrok ogniskując na drobiazgu. Dłonią machinalnie sięgnęła do szkła, badając kciukiem jego fakturę naruszoną przez czyjąś nieodpowiednią opiekę. W końcu uśmiechnęła się, tym razem jednak z dozą nostalgii, zbyt dużym udziałem sentymentu, dostrzegając coraz więcej szczegółów w sposobie wykonania ruchomej figurki. Była żywa. Bez słowa wstała, żeby objąć Coriandera za szyję, ot, w podzięce. Ale wciąż z uczuciem, ciepło, rodzinnie. Jak tylko ona potrafiła. – Jest cudowny. Nie mam zielonego pojęcia, gdzie go znalazłeś, ale gdziekolwiek był, damy mu dobry dom – odsunęła się, żeby jeszcze raz na niego spojrzeć z malującą się w oczach wdzięcznością. Być może nie tylko za podarek. – Chciałam powiedzieć coś mądrego, wiesz, „zmieniłeś się, Cory”, „przytyłeś, Cory”, „czy to nowa marynarka?”, ale coś mnie przed tym broni. Dobrze, że jesteś tu taki jak zawsze.
Usiadła na swoim miejscu i od razu nałożyła na ich talerzyki po kawałku ciasta. Chociaż za oknami wciąż błyskało, a deszcz lał jak z cebra, podskórnie wiedziała, że ten dzień był po prostu dobry.
Kiedy on rozpłaszczał się w holu, ona przygotowywała już niewielki poczęstunek. Była w tym na tyle wprawiona, że gdy przyszedł do niej, tarta była już pokrojona, a na blacie tuż przy krzesłach znajdowały się bialutkie talerzyki razem z filiżankami na spodkach. Uśmiechnęła się do niego, kładąc obok łyżeczki.
– Miętówki możemy zjeść po deserze – odparła. Ich orzeźwiający smak zawsze kojarzył jej się z Dumbledore’m. I pewnym spotkaniem przy jego grobie, kiedy to po raz pierwszy jej mąż opowiedział jej o Zakonie Feniksa. Ta myśl spowodowała w niej pewne zawieszenie. Obiegła wzrokiem twarz Lovegooda, zapominając, że na nią patrzy. Zastanawiała się, czy i on by się zgodził… zamrugała. To niedorzeczne. – Apetyt rośnie w miarę jedzenia… prawda? – uśmiech stał się nieco zakłopotany, przez chwilę nerwowy, pogubiła własne myśli w pięknym stylu. – Siadaj, zaraz przyniosę herbaty – pogładziła go w krótkim geście po ramieniu, kiedy podchodziła do piecyka, żeby gorącą wodą zalać nasypanego do imbryka suszu. Rzadko korzystała z magii, właściwie nie pamiętała już ostatniego razu. Za bardzo bała się ryzyka. Podparła ciepły czajniczek rękawicą i postawiła go na stole – w tym samym momencie, w którym Cory stawiał na nim szklaną kulę. Obdarzyła go pytającym spojrzeniem i usiadła powoli, wzrok ogniskując na drobiazgu. Dłonią machinalnie sięgnęła do szkła, badając kciukiem jego fakturę naruszoną przez czyjąś nieodpowiednią opiekę. W końcu uśmiechnęła się, tym razem jednak z dozą nostalgii, zbyt dużym udziałem sentymentu, dostrzegając coraz więcej szczegółów w sposobie wykonania ruchomej figurki. Była żywa. Bez słowa wstała, żeby objąć Coriandera za szyję, ot, w podzięce. Ale wciąż z uczuciem, ciepło, rodzinnie. Jak tylko ona potrafiła. – Jest cudowny. Nie mam zielonego pojęcia, gdzie go znalazłeś, ale gdziekolwiek był, damy mu dobry dom – odsunęła się, żeby jeszcze raz na niego spojrzeć z malującą się w oczach wdzięcznością. Być może nie tylko za podarek. – Chciałam powiedzieć coś mądrego, wiesz, „zmieniłeś się, Cory”, „przytyłeś, Cory”, „czy to nowa marynarka?”, ale coś mnie przed tym broni. Dobrze, że jesteś tu taki jak zawsze.
Usiadła na swoim miejscu i od razu nałożyła na ich talerzyki po kawałku ciasta. Chociaż za oknami wciąż błyskało, a deszcz lał jak z cebra, podskórnie wiedziała, że ten dzień był po prostu dobry.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Widok jasnej sylwetki koziorożca, która zawitała w kuchni, spowodował u Eileen mocniejsze bicie serca. Paniczne, wręcz, za chwilę wypełniające się strachem po same końce. Poczucie bezpieczeństwa i stopy stojące na twardej, chłodnej posadzce, sprowadziły jednak za chwilę do niej spokój, dodatkową jego odrobinę oddała wiadomość przekazana głosem kuzynki. Nie był zaniepokojony ani przestraszony, jak pani Bartius, raczej stonowany, zdeterminowany, spokojny. Wykonywali jakieś zadanie? Minęło sporo czasu, odkąd postanowiła, że poświęci swoje życie dzieciom, Bathildzie i Albusowi, nie Zakonowi Feniksa – była pewna, że każdy członek organizacji to zrozumie.
Potrzebowała chwili, by skupić się jednocześnie na przygotowywaniu mleka w butelkach, jak i myśleniu nad tym, co mogłaby poradzić Just. W końcu, gdy wpadła na odpowiednie, według niej, rozwiązanie, zdecydowała się skorzystać z mocy Zakonu, jaka jeszcze mogła jej przysługiwać, i choć było to wyjątkowo trudne, spróbowała wydobyć dobre wspomnienie z mentalnego bagna, jakie stworzyło się w jej jaźni razem ze śmiercią Herewarda. Tamten wieczór, ten zimny wieczór, kiedy śmiali się oboje, nie martwiąc absolutnie o nic.
| patronus z st 35
Potrzebowała chwili, by skupić się jednocześnie na przygotowywaniu mleka w butelkach, jak i myśleniu nad tym, co mogłaby poradzić Just. W końcu, gdy wpadła na odpowiednie, według niej, rozwiązanie, zdecydowała się skorzystać z mocy Zakonu, jaka jeszcze mogła jej przysługiwać, i choć było to wyjątkowo trudne, spróbowała wydobyć dobre wspomnienie z mentalnego bagna, jakie stworzyło się w jej jaźni razem ze śmiercią Herewarda. Tamten wieczór, ten zimny wieczór, kiedy śmiali się oboje, nie martwiąc absolutnie o nic.
| patronus z st 35
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
The member 'Eileen Bartius' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 87
'k100' : 87
Kuchnia
Szybka odpowiedź