Sypialnia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Sypialnia
Jasna przy poranku, oświetlona światłem lamp wieczorem - królestwo państwa Bartius, oaza spokoju i ucieczka od problemów dnia codziennego. Znajduje się na piętrze, między gabinetem Herewarda, a pokojem dziecięcym - do obu prowadzą drzwi po zachodniej i wschodniej stronie. Przy jednej z etażerek stoi donica ze ślubnym prezentem od Billy'ego - dywidagią domową. Z dwóch głównych gałęzi wyrastają dwie nowe, na których powoli zaczynają rozwijać się nowe listki.
Łóżko zawsze ścielone jest przez Eileen, pachnie konwalią i fiołkami, a towarzyszą mu dwie etażerki z ciemnego drewna.
Łóżko zawsze ścielone jest przez Eileen, pachnie konwalią i fiołkami, a towarzyszą mu dwie etażerki z ciemnego drewna.
Przez cały wieczór była niespokojna, jeśli oczywiście mogła twierdzić, że jakikolwiek wieczór od dwudziestego ósmego grudnia był spokojny. Ten jednak wydawał się tkwić gdzieś na końcu tej szalonej pogoni za lepszym samopoczuciem. Zdawała się być na skraju wyczerpania przez ostatnie tygodnie. Była zmęczona, wręcz wyczerpana, mniej jadła i choć wiedziała, że powinna dbać o siebie, przede wszystkim o swoje dziecko (choć zaczynała mieć podejrzenia, że to niemożliwe, żeby pod takim ciężarem i taką częstotliwością kopnięć kryło się jedno stworzenie), to nic nie dawało. Nie potrafiła wyprostować się jeszcze po śmierci tego, którego kochała całym sercem. Nie potrafiła pogodzić się, że to serce przegniło w połowie pod naporem słów mówiących o żałobie. Ale próbowała. Codziennie na nowo uświadamiając sobie, że nie była w stanie niczego naprawić. Mogła tylko założyć ten bagaż na plecy i nieść go przez życie, łapiąc z trudem każdy kolejny oddech.
Pociła się. Słone krople wielkości główek od szpilki zatrzymywały się na czole, spływały po skroni, schły na szyi, Gdy po raz kolejny zatrzymała się przy komodzie na piętrze. Stęknęła mocno, czując kolejny skurcz. Liczyła sekundy. Dokładnie co osiem minut. Czterysta osiemdziesiąt sekund. Obie dłonie zacisnęły się mocno na meblu, pochyliła się ku niemu niemal tak, że czuła, jak ciężar dziecka woła ją ku podłodze. Wtedy poczuła, jak na wewnętrznej stronie ud zbiera się coś ciepłego, spływa pod skórze, rosząc ją gęsią skórką.
– Merlinie, Merlinie – oddech, kolejny, szybki, krótki, płytki. To nie krew, płyn był niemal przezroczysty. – Merlinie! – krzyknęła. Z bólu, ze zmęczenia, z pragnienia, żeby to już się skończyło. A wychodziło na to, że to dopiero początek.
Roana wyjrzała z pokoju, nie dostrzegła jej, nie miała siły, żeby się obrócić, ale usłyszała skrzypienie zawiasów w drzwiach, za chwilę mocniejszy krok i uścisk dłoni matki na ramionach.
– Zaczekaj, jeszcze nie – nie chciała odchodzić od komody, w dziwnym geście stanowiła w tej chwili jedyny mocny fragment świata, dzięki któremu jeszcze nie upadła na ziemię całkiem nieprzytomna. – Skurcze są co osiem minut. Czterysta osiemdziesiąt sekund z hakiem. Napisałam już list do Poppy i Just, powinny tu być lada moment. – liczyła sekundy jak zaklęta, chociaż w tym czasie powinna zrobić coś innego, coś, co mogłoby jej przy porodzie. – Odeszły mi wody – zerknęła na nią niewyraźnie. – Dlaczego to tak boli, na cycki Helgi? – załkała. – Jak coś pójdzie nie tak, to przysięgam, że znajdę go gdziekolwiek będzie i utłukę własnymi rękami.
Herewarda, oczywiście. Bo kogóż tu innego mogłaby zabić z miłości, jeśli nie samą siebie.
| Serdecznie witam na pokładzie Porodu. Mam nadzieję, że rejs minie państwu szybko i bezboleśnie. Ogłaszamy kolejkę odpisów 72h, jeśli jednak to za mało, proszę dać znać kapitanowi (Eileen, ekhm). Kolejka odpisów nie ma znaczenia, chyba że będziecie potrzebowały jakiejś konkretnej, ustalcie ją między sobą. Życzymy miłej przeprawy!
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Narzekała właśnie w duchu na siedemnastoletniego Ślizgona, który zadzierał nosa i odgrażał się jej, że powie ojcu o złym traktowaniu uczniów, jeśli znów poda mu tak gorzki eliksir na magiczny katar, gdy jasna sowa zawzięcie dziobała w szybę okiennicy.
- Wypij do dna i nie narzekaj - poleciła oschłym tonem, nie potrafiąc z siebie wykrzesać dla tego człowieka więcej ciepła, po czym podeszła do okna, by wpuścić ptaka i przeczytać list. Rozchyliła usta, uniosła wysoko brwi - spodziewała się tej wiadomości w każdej chwili od kilku już dni, ale mimo wszystko poczuła się zdziwiona. - Możesz już iść do dormitorium, do jutrzejszych lekcji po katarze nie będzie ani śladu - powiedziała Poppy, ignorując niezadowolony zawód Ślizgona, liczącego na zwolnienie z nielubianych zajęć; ruszyła pędem do swojego gabinetu, by złapać jedynie płaszcz i wcześniej przygotowaną torbę. Gdy opuszczała Skrzydło Szpitalne Ślizgon wciąż tam był.
Zbiegła po schodach, żałując, że na terenie Hogwartu i jego zielonych błoni nie można było się teleportować, musiała dotrzeć do Hogmeade pieszo; kilku nauczycieli zwróciło jej uwagę, gdzie wybiera się o tak późnej porze, gdy przemierzała hol szybkim krokiem, ale nawet nie zdążyła im otworzyć. Musiała się śpieszyć. Dostrzegła znajomą sylwetkę panny Sprout, podążającą w stronę zamku, najpewniej dopiero wracającą z cieplarni, ale nawet nie przystanęła, gdy usłyszała swoje imię.
- Eileen rodzi, muszę iść! - zawołała przejęta, prąc na przód; dopiero po chwili obejrzała się za siebie i zobaczyła, że nauczyciela zielarstwa zdecydowała się ruszyć za nią w pogoń.
Panna Pomfrey nie zwykła używać słów powszechnie uważanych za brzydkie i nie na miejscu, ale tym razem czuła naprawdę szczerą ochotę, by wyrzucić z siebie ich kilka, gdy brnęła przez zaśnieżoną drogę wiodącą od bram Hogwartu do Hogsmeade. Dlaczego nikt nie odśnieżył ich choćby zaklęciem? Powinna porozmawiać o tym z profesorem Dippetem, naprawdę, tak być nie mogło. Próbowała biec, ale łatwe to nie było; gdy dotarła bliżej miasteczka, przyśpieszyła, ale dwa razy musiała się zatrzymać. Tyle czasu spędzała w bibliotece, że zupełnie straciła formę - i złapała wręcz zadyszkę pędząc przed siebie w grubym kożuchu i z torbą pod pachą. Oj, Poppy, pora wziąć się za siebie, dyszysz jak staruszka. Do progu domu Bartiusów dotarła zadyszana i bolącą kolką w okolicach żeber. Policzki miała czerwone nie tylko od zimna, bardziej z wysiłku, robiła jednak co mogła, by przybiec do Eileen jak najszybciej. Przyjaciółka była mądrą kobietą, nie wezwałaby uzdrowiciela w ostatniej chwili, do głównej akcji porodowej zapewne pozostało jeszcze trochę czasu - ale potrzebowała go natychmiast. Zgodnie z listem nie pukała, po prostu wpadła jak burza do środka, krzycząc: - Eileen?! - Gdzie była? Czy zaczęło się na dole, czy zdołała dojść do sypialni? Zsunęła z ramion płaszcz, a gdy głos przyjaciółki zdradził, że jest w sypialni, odetchnęła z ulgą i wbiegła po schodach, zapominając zzuć buty. Plama na dywanie była jednak w tamtym momencie najmniejszym z problemów.
Do sypialni Eileen wpadła w szacie szkolnej pielęgniarki, ze skórzaną torbą pod pachą i troską wymalowaną na twarzy; czuła się lekko poddenerwowana, choć wiedziała co robić. Odbierała już poród - nie tylko podczas stażu w szpitalu świętego Munga, ale i kilku swych znajomych, które zdecydowały się rodzić w domowym zaciszu, tak jak pani Bartius.
- Od kiedy masz skurcze? - od razu przeszła do rzeczy, rozmasowując żebra.
- Wypij do dna i nie narzekaj - poleciła oschłym tonem, nie potrafiąc z siebie wykrzesać dla tego człowieka więcej ciepła, po czym podeszła do okna, by wpuścić ptaka i przeczytać list. Rozchyliła usta, uniosła wysoko brwi - spodziewała się tej wiadomości w każdej chwili od kilku już dni, ale mimo wszystko poczuła się zdziwiona. - Możesz już iść do dormitorium, do jutrzejszych lekcji po katarze nie będzie ani śladu - powiedziała Poppy, ignorując niezadowolony zawód Ślizgona, liczącego na zwolnienie z nielubianych zajęć; ruszyła pędem do swojego gabinetu, by złapać jedynie płaszcz i wcześniej przygotowaną torbę. Gdy opuszczała Skrzydło Szpitalne Ślizgon wciąż tam był.
Zbiegła po schodach, żałując, że na terenie Hogwartu i jego zielonych błoni nie można było się teleportować, musiała dotrzeć do Hogmeade pieszo; kilku nauczycieli zwróciło jej uwagę, gdzie wybiera się o tak późnej porze, gdy przemierzała hol szybkim krokiem, ale nawet nie zdążyła im otworzyć. Musiała się śpieszyć. Dostrzegła znajomą sylwetkę panny Sprout, podążającą w stronę zamku, najpewniej dopiero wracającą z cieplarni, ale nawet nie przystanęła, gdy usłyszała swoje imię.
- Eileen rodzi, muszę iść! - zawołała przejęta, prąc na przód; dopiero po chwili obejrzała się za siebie i zobaczyła, że nauczyciela zielarstwa zdecydowała się ruszyć za nią w pogoń.
Panna Pomfrey nie zwykła używać słów powszechnie uważanych za brzydkie i nie na miejscu, ale tym razem czuła naprawdę szczerą ochotę, by wyrzucić z siebie ich kilka, gdy brnęła przez zaśnieżoną drogę wiodącą od bram Hogwartu do Hogsmeade. Dlaczego nikt nie odśnieżył ich choćby zaklęciem? Powinna porozmawiać o tym z profesorem Dippetem, naprawdę, tak być nie mogło. Próbowała biec, ale łatwe to nie było; gdy dotarła bliżej miasteczka, przyśpieszyła, ale dwa razy musiała się zatrzymać. Tyle czasu spędzała w bibliotece, że zupełnie straciła formę - i złapała wręcz zadyszkę pędząc przed siebie w grubym kożuchu i z torbą pod pachą. Oj, Poppy, pora wziąć się za siebie, dyszysz jak staruszka. Do progu domu Bartiusów dotarła zadyszana i bolącą kolką w okolicach żeber. Policzki miała czerwone nie tylko od zimna, bardziej z wysiłku, robiła jednak co mogła, by przybiec do Eileen jak najszybciej. Przyjaciółka była mądrą kobietą, nie wezwałaby uzdrowiciela w ostatniej chwili, do głównej akcji porodowej zapewne pozostało jeszcze trochę czasu - ale potrzebowała go natychmiast. Zgodnie z listem nie pukała, po prostu wpadła jak burza do środka, krzycząc: - Eileen?! - Gdzie była? Czy zaczęło się na dole, czy zdołała dojść do sypialni? Zsunęła z ramion płaszcz, a gdy głos przyjaciółki zdradził, że jest w sypialni, odetchnęła z ulgą i wbiegła po schodach, zapominając zzuć buty. Plama na dywanie była jednak w tamtym momencie najmniejszym z problemów.
Do sypialni Eileen wpadła w szacie szkolnej pielęgniarki, ze skórzaną torbą pod pachą i troską wymalowaną na twarzy; czuła się lekko poddenerwowana, choć wiedziała co robić. Odbierała już poród - nie tylko podczas stażu w szpitalu świętego Munga, ale i kilku swych znajomych, które zdecydowały się rodzić w domowym zaciszu, tak jak pani Bartius.
- Od kiedy masz skurcze? - od razu przeszła do rzeczy, rozmasowując żebra.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie spała. Leżała na strychu mieszkania Jackie, wpatrując się beznamiętnie w sufit. Czuła każdy mięsień niewielkiego ciała, który szarpnięciami bólu przy ruchu dobijał się do jej świadomości. Czuła się dziwnie wyprana. Zgubiona, może niechciana. Sama nie była pewna. Nie rozumiała tej zależności. Jak mogła jednocześnie znaleźć siebie i zgubić? To nie miało żadnego sensu. Wiedziała przecież, że obrała dobrą ścieżkę. Nigdy nie czuła się tak właściwie, jak teraz. A jednocześnie każda z jej decyzji zdawała się, nie tyle co błędną, ale sprawiającą że on patrzył na nią inaczej. A może chciał by ona właśnie tak myślała. Tego też nie była już pewna. Chciała - w egoistycznym pragnieniu serca - by pozwolił jej podejść, by pozwolił jej być obok, blisko. By odganiał demony, które powracały podczas snu. Popełniła tak wiele błędów i wpatrując w sufit co noc niezmiennie zastanawiała się, czy przygarnięcie Łobuza nie było kolejnym z nich. Podjęła tak wiele decyzji, które przemykały przez jej świadomość sprawdzając co noc, czy mogła zrobić inaczej, nim sen nie zgarniał jej w swoje ramiona. Dzisiaj jednak nie nadchodził. Łobuz, którego nazywała Danielem, znów wkradł się pod pościel obok niej. Jej dłoń przesuwała się po jego jasnych włosach, powoli, badając miękkość jasnych kosmyków. Nie spodziewała się sowy, ale te zapukała zdawać by się mogło dość nieśmiało w niewielkie okienko. Wyswobodziła się z niewielkich objęć powoli, starając się nie obudzić chłopca. Otworzyła okno, machając lekko różdżką. Sowa podała jej list, a ona przywołała blady płomień na końcu różdżki. List nie był długi, ale Just musiała przeczytać go kilka razy by naprawdę dotarł do niej jego przekaz. I gdy w końcu świadomość uderzyła w nią całkiem dobitnie wciągnęła w płuca powietrze z lekkim świstem. Zaczęła biegać po pokoju narzucając na siebie pierwsze lepsze rzeczy i próbując odnaleźć buty dopiero po chwili uświadamiając sobie, że przecież leżą przy drzwiach. Już była na schodach gdy wróciła, by złożyć krótki pocałunek na czole Danny’ego a potem zbiegła ze schodów przeskakując po dwa. Buty tym razem nie stawiały oporów i weszły sprawnie na odpowiednie stopy. Narzuciła na ramiona płaszcz i wyszła, by teleportować się Hogsmeade pod dom kuzynki.
Dopiero tutaj zatrzymała się na chwilę, spoglądając na znajomy budynek. Jasne brwi zmarszczyły się lekko, a ona poczuła jak po raz kolejny ogarnia ją poczucie winy z którym wiedziała, że nigdy nie uda jej się całkowicie pogodzić. I stała tak. By nagle unieść dłoń i uderzyć się nią bok głowy.
- Weź się w garść. - wywarczała do siebie przez zęby znów rzucając się biegiem do znajomych drzwi. Wpadła przez nie do środka. Zrzuciła jeden but, a potem skacząc na prawej nodze próbowała pozbyć się drugiego. Coś jednak poszło nie tak, bo po chwili po całym domu rozszedł się odgłos upadku.
- To ja! Żyję! Zaraz tam będę. - krzyknęła, nie chcąc by przypadkiem Eileen się przeraziła, że ktoś niepowołany właśnie w tej chwili postanowił złożyć jej wizytę. Zebrała się z podłogi szybko, najpierw pozbawiając stopę buta. Zrzuciła z ramion płaszcz, rzucając go gdzieś obok buta i zaczęła wskakiwać na górę. Trochę dyszała. Jej policzki były zaczerwienione. Spojrzenie przesunęło się od Poppy przez Pomonę po ciocię Ro aż do Eileen na której zawisło. Wyciągnęła różdżkę i wsadziła ją w zęby by za chwilę unieść dłonie i spleść włosy gumką, którą miała na nadgarstku. Zabierała się już za podwijanie rękawów, ale przestała przypominając sobie o szpetnych bliznach, których nie chciała by zauważyła ciotka.
- Wyglądasz kwitnąco. - wysepleniła przez różdżkę, którą wyjęła z ust i włożyła na powrót w kieszeń stając obok. Była tutaj by ją wesprzeć. By pomóc Poppy w razie potrzeby - która zdecydowanie przewyższała ją swoją wiedzą, poinstruowana jednak była w stanie robić to co należało. Co ważniejsze by zapewnić bezpieczeństwo, gdyby tego potrzebowała. Nagle, zimny dreszcz przebiegł po jej plecach. Eileen nie mogła mieszkać sama z małym dzieckiem. Musiały o tym porozmawiać - jednak nie teraz. Czas zdawał się odrobinę nietrafiony.
Dopiero tutaj zatrzymała się na chwilę, spoglądając na znajomy budynek. Jasne brwi zmarszczyły się lekko, a ona poczuła jak po raz kolejny ogarnia ją poczucie winy z którym wiedziała, że nigdy nie uda jej się całkowicie pogodzić. I stała tak. By nagle unieść dłoń i uderzyć się nią bok głowy.
- Weź się w garść. - wywarczała do siebie przez zęby znów rzucając się biegiem do znajomych drzwi. Wpadła przez nie do środka. Zrzuciła jeden but, a potem skacząc na prawej nodze próbowała pozbyć się drugiego. Coś jednak poszło nie tak, bo po chwili po całym domu rozszedł się odgłos upadku.
- To ja! Żyję! Zaraz tam będę. - krzyknęła, nie chcąc by przypadkiem Eileen się przeraziła, że ktoś niepowołany właśnie w tej chwili postanowił złożyć jej wizytę. Zebrała się z podłogi szybko, najpierw pozbawiając stopę buta. Zrzuciła z ramion płaszcz, rzucając go gdzieś obok buta i zaczęła wskakiwać na górę. Trochę dyszała. Jej policzki były zaczerwienione. Spojrzenie przesunęło się od Poppy przez Pomonę po ciocię Ro aż do Eileen na której zawisło. Wyciągnęła różdżkę i wsadziła ją w zęby by za chwilę unieść dłonie i spleść włosy gumką, którą miała na nadgarstku. Zabierała się już za podwijanie rękawów, ale przestała przypominając sobie o szpetnych bliznach, których nie chciała by zauważyła ciotka.
- Wyglądasz kwitnąco. - wysepleniła przez różdżkę, którą wyjęła z ust i włożyła na powrót w kieszeń stając obok. Była tutaj by ją wesprzeć. By pomóc Poppy w razie potrzeby - która zdecydowanie przewyższała ją swoją wiedzą, poinstruowana jednak była w stanie robić to co należało. Co ważniejsze by zapewnić bezpieczeństwo, gdyby tego potrzebowała. Nagle, zimny dreszcz przebiegł po jej plecach. Eileen nie mogła mieszkać sama z małym dzieckiem. Musiały o tym porozmawiać - jednak nie teraz. Czas zdawał się odrobinę nietrafiony.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
To jakiś koszmar, z którego chcę się wybudzić. Najgorsze w nim jest to, że sama go na siebie sprowadziłam. Nic innego jak moje działania doprowadziły do mentalnej rzezi, w której tkwię. Ostatnie chwile poważnych rozmów były jak brutalne morderstwa rozszarpujące duszę. Wciąż czuję w nozdrzach metaliczny zapach krwi i ból, który nigdy nie ustaje. Promieniując od klatki piersiowej rozchodzi się na każdy zakamarek zmęczonego ciała. Prawie w ogóle nie sypiam, niewiele jem, przez większą część czasu unikając towarzystwa. Lekcje, odbębnienie obowiązków siedzenia w Wielkiej Sali, gabinet. Nic więcej. Snuję się jak duch, robiąc konkurencję Grubemu Mnichowi, ale to jest czymś, do czego podchodzę obojętnie. Przyklejam na twarz sztuczny uśmiech, z każdą sekundą umierając coraz bardziej, ale to nic, czemu nie podołasz, prawda Pom? Umierałaś już tyle razy, może niekoniecznie tak, jak umierają Gwardziści, ale był taki czas, że byłaś bliska całkowitego zniknięcia. To tylko kolejna przeszkoda na drodze. Jest mi niedobrze na samo wspomnienie każdego z tych wydarzeń, które jak na złość ostatnio plączą się po mojej głowie w jakimś przeklętym zapętleniu. Odtwarzam je na nowo w kółko, sadystycznie robiąc sobie jeszcze większą krzywdę. Nigdy właściwie nie odpokutowałam za te wszystkie popełnione błędy - to czas najwyższy. Umartwiam się więc specjalnie, krztuszę przeżywanym na nowo dramatem, ale wciąż stoję pewnie na nogach. Czy to znaczy, że jestem niezniszczalna? A może wypłakałam już wszystkie łzy, więc pozostaje zacisnąć zęby i przyjąć na siebie każdy psychiczny raz jaki sobie zadaję? Chyba tak.
Powietrze, potrzebuję powietrza. Praca w cieplarniach przedłuża się specjalnie, ale wreszcie muszę wrócić do zamku. Z zaciętą miną wojowniczki, którą już nie jestem, stawiam kolejne kroki. To kiedyś minie, Pom. Na pewno. To nic, że wyrwałaś sobie serce, rozszarpałaś duszę i nie wiesz jak teraz żyć taka wybrakowana. Ale to minie, musi kiedyś?
- Cześć Poppy… - zatrzymuję się na chwilę, widząc znajomą twarz. Wodzę za nią wzrokiem, gdy mija mnie tak szybko, ale wyjaśnienie co do powodu tego pośpiechu oddaje jakąś namiastkę ulgi. Niewiele myśląc ruszam za nią, uznając, że może tak powinnam zrobić. Przebiec przez te wszystkie śnieżne zaspy, zmęczyć się i potem spróbować pomóc. Moja wiedza nie jest imponująca, ale ostatecznie, może Eileen będzie potrzebować ręki do miażdżenia?
Więc wpadamy do domu przyjaciółki razem, chociaż ja trzymam się raczej tyłów. W biegu zdejmuję wszelkie okrycia wierzchnie i buty, mimo wszystko starając się je jakoś ułożyć pomimo prędkości ruchów. Nie chcę w końcu być jedynie utrapieniem. - Cześć - witam się ze znajdującymi się w środku znajomymi twarzami. - Dzień dobry - mówię też do pani Wilde, krótko, bo jednak nie ma czasu na zawoalowane uprzejmości, pytania o samopoczucie oraz rozprawki na temat pogody. - Przepraszam Eileen, Poppy mi powiedziała co się dzieje i przybiegłam za nią - bełkoczę jakieś nieistotne przeprosiny za wtargnięcie, gdy już odnajdujemy drogę do sypialni. - Może potrzymam cię za rękę? Albo przyniosę ci coś, chcesz? Wody, ulubiony kocyk? Albo pączka? - pytam, chociaż przecież wiem, że mnie nie słucha, bo tak jakby zajęta jest bólem i rodzeniem, więc po prostu usuwam się gdzieś w bok, gotowa na ewentualne instrukcje. - Dobra, pączek może lepiej po wszystkim… - mruczę jakbym odzyskiwała właśnie zdrowy rozsądek. Z drugiej strony hej, zaciskać zęby przy parciu na pysznym pączku nie brzmi wcale tak źle. Nie, dobra, Pom, musisz wrócić do rzeczywistości. Wiem, że rozmyślanie o głupotach jest w tym momencie łatwiejsze, ale to nie czas i nie miejsce na tego typu genialne pomysły.
Powietrze, potrzebuję powietrza. Praca w cieplarniach przedłuża się specjalnie, ale wreszcie muszę wrócić do zamku. Z zaciętą miną wojowniczki, którą już nie jestem, stawiam kolejne kroki. To kiedyś minie, Pom. Na pewno. To nic, że wyrwałaś sobie serce, rozszarpałaś duszę i nie wiesz jak teraz żyć taka wybrakowana. Ale to minie, musi kiedyś?
- Cześć Poppy… - zatrzymuję się na chwilę, widząc znajomą twarz. Wodzę za nią wzrokiem, gdy mija mnie tak szybko, ale wyjaśnienie co do powodu tego pośpiechu oddaje jakąś namiastkę ulgi. Niewiele myśląc ruszam za nią, uznając, że może tak powinnam zrobić. Przebiec przez te wszystkie śnieżne zaspy, zmęczyć się i potem spróbować pomóc. Moja wiedza nie jest imponująca, ale ostatecznie, może Eileen będzie potrzebować ręki do miażdżenia?
Więc wpadamy do domu przyjaciółki razem, chociaż ja trzymam się raczej tyłów. W biegu zdejmuję wszelkie okrycia wierzchnie i buty, mimo wszystko starając się je jakoś ułożyć pomimo prędkości ruchów. Nie chcę w końcu być jedynie utrapieniem. - Cześć - witam się ze znajdującymi się w środku znajomymi twarzami. - Dzień dobry - mówię też do pani Wilde, krótko, bo jednak nie ma czasu na zawoalowane uprzejmości, pytania o samopoczucie oraz rozprawki na temat pogody. - Przepraszam Eileen, Poppy mi powiedziała co się dzieje i przybiegłam za nią - bełkoczę jakieś nieistotne przeprosiny za wtargnięcie, gdy już odnajdujemy drogę do sypialni. - Może potrzymam cię za rękę? Albo przyniosę ci coś, chcesz? Wody, ulubiony kocyk? Albo pączka? - pytam, chociaż przecież wiem, że mnie nie słucha, bo tak jakby zajęta jest bólem i rodzeniem, więc po prostu usuwam się gdzieś w bok, gotowa na ewentualne instrukcje. - Dobra, pączek może lepiej po wszystkim… - mruczę jakbym odzyskiwała właśnie zdrowy rozsądek. Z drugiej strony hej, zaciskać zęby przy parciu na pysznym pączku nie brzmi wcale tak źle. Nie, dobra, Pom, musisz wrócić do rzeczywistości. Wiem, że rozmyślanie o głupotach jest w tym momencie łatwiejsze, ale to nie czas i nie miejsce na tego typu genialne pomysły.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To trwało już zbyt długo, by mogła kontrolować sytuację i wmawiać sobie, że oddechy pomogą, a gładzenie brzucha kryjącego się pod koszulą nocną uspokoi szarżujące pod skórną powłoką istnienie. Pierwsze skurcze należały do silnych, ale do wytrzymania, nie mogła zliczyć odstępu czasowego, właściwie nawet nie chciała, przekonana, że to jeszcze czas i choć pozostało go mało, wciąż mogła policzyć dni na palcach nie jeden, a dwóch rąk. Kiedy ich częstość zaczęła się zwiększać, a sen odszedł w niepamięć, poczuła ukłucie zmartwienia. Podnosiła się z łóżka i schodziła do kuchni, by sprawdzić na kalendarzu, jaki był dziś dzień. Był styczeń, nie luty. Styczeń. Potem wszystko potoczyło się jak śnieżna kula nabierająca masy i chęci zniszczenia. W bólu, który petryfikował, widziała jednak jedną zaletę – nie potrafiła myśleć o Herewardzie.
Nie chciała, żeby jej poród odbył się wśród krzyków i zgiełku, potrzebowała spokoju, którego brakowało jej od dawna. Potrzebowała go na gwałt. A teraz wszystko poszło w cholerę. Pierwsza zjawiła się Poppy, jej się spodziewała, więc na głos odpowiedziała westchnieniem ulgi. Zmęczona i osłabiona, podniosła głowę, ocierając ze skroni kilka kropel potu, żeby przyjrzeć jej się. Zaraz pojawiła się kolejna osoba, Just. Słysząc huk, otworzyła szeroko oczy, bez swojej wiedzy udając truposza. I zaraz… ktoś nowy. Pomona, jak się dowiedziała po jej dobrze znanym tembrze głosu, mimo wszystko nie spodziewała się jej. Zaklęcie ochronne przy wejściu zareagowały natychmiast. Na szczęście na dole czuwał ojciec Eileen i zanim zdążyła poprosić, zakończył ich działanie.
– Na litość Merlina, sądziłam, że to będzie mniej huczne przyjęcie – powiedziała, patrząc na całą trójkę, gdy Pomona jako ostatnia dobiegła na miejsce. – Ale dobrze was widzieć. – nie odeszła od komody w korytarzu, sypialnię omijała z daleka. Najwyraźniej chciała odsunąć od siebie nieuniknione. – Od godziny, może półtorej. Może dwóch. A może trzech. Nie wiem, Poppy, skurcze nie zaczęły się nagle, na początku były słabe, nie zwróciłam na nie uwagi – chwyciła Pomonę za dłoń, spojrzała na Just. – Chyba gnijąco, chciałaś powiedzieć. Czuję się, jakbym wylała z siebie hektolitry potu, a to nawet się nie zaczęło – wzrokiem znów wróciła do Poppy. – Jesteś pewna, że to już? Poppy, to nie zawsze? Czy ona… czy ona nie będzie miała przez to problemów? Nie chcę, żeby… - skurcz. Znów. Nie minęło osiem minut. Ale tym razem na tyle silny, że wydała z siebie zduszony krzyk, zaciskając z całej siły palce na dłoni Pom, drugą chwytając się ramiona matki, gdy intuicyjnie go w jej stronę wyciągnęła. – Pączek… chcę pączka! Z różą albo marmoladą, tylkoniechtosięskończybłagam!
Nie, wcale nie chciała, ale kiedy wypychała z siebie kolejne cierpiętnicze stęki, było jej jakoś lżej na przeponie.
| Drużyno AP! Kontynuujemy 72h na odpis, kolejka dowolna, w razie coś, wiecie, gdzie mnie szukać
Nie chciała, żeby jej poród odbył się wśród krzyków i zgiełku, potrzebowała spokoju, którego brakowało jej od dawna. Potrzebowała go na gwałt. A teraz wszystko poszło w cholerę. Pierwsza zjawiła się Poppy, jej się spodziewała, więc na głos odpowiedziała westchnieniem ulgi. Zmęczona i osłabiona, podniosła głowę, ocierając ze skroni kilka kropel potu, żeby przyjrzeć jej się. Zaraz pojawiła się kolejna osoba, Just. Słysząc huk, otworzyła szeroko oczy, bez swojej wiedzy udając truposza. I zaraz… ktoś nowy. Pomona, jak się dowiedziała po jej dobrze znanym tembrze głosu, mimo wszystko nie spodziewała się jej. Zaklęcie ochronne przy wejściu zareagowały natychmiast. Na szczęście na dole czuwał ojciec Eileen i zanim zdążyła poprosić, zakończył ich działanie.
– Na litość Merlina, sądziłam, że to będzie mniej huczne przyjęcie – powiedziała, patrząc na całą trójkę, gdy Pomona jako ostatnia dobiegła na miejsce. – Ale dobrze was widzieć. – nie odeszła od komody w korytarzu, sypialnię omijała z daleka. Najwyraźniej chciała odsunąć od siebie nieuniknione. – Od godziny, może półtorej. Może dwóch. A może trzech. Nie wiem, Poppy, skurcze nie zaczęły się nagle, na początku były słabe, nie zwróciłam na nie uwagi – chwyciła Pomonę za dłoń, spojrzała na Just. – Chyba gnijąco, chciałaś powiedzieć. Czuję się, jakbym wylała z siebie hektolitry potu, a to nawet się nie zaczęło – wzrokiem znów wróciła do Poppy. – Jesteś pewna, że to już? Poppy, to nie zawsze? Czy ona… czy ona nie będzie miała przez to problemów? Nie chcę, żeby… - skurcz. Znów. Nie minęło osiem minut. Ale tym razem na tyle silny, że wydała z siebie zduszony krzyk, zaciskając z całej siły palce na dłoni Pom, drugą chwytając się ramiona matki, gdy intuicyjnie go w jej stronę wyciągnęła. – Pączek… chcę pączka! Z różą albo marmoladą, tylkoniechtosięskończybłagam!
Nie, wcale nie chciała, ale kiedy wypychała z siebie kolejne cierpiętnicze stęki, było jej jakoś lżej na przeponie.
| Drużyno AP! Kontynuujemy 72h na odpis, kolejka dowolna, w razie coś, wiecie, gdzie mnie szukać
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Niby wiedziałam, że przyjście tutaj nie jest dobrym pomysłem, ale ostatnio mam same takie. Pomysły, znaczy się. Wystarczy, że mam dwie drogi, którymi mogę podążać, to zawsze wybiorę tą złą, trudną lub głupią. Nie wiem nawet kiedy nogi poniosły mnie za Poppy, przez co mimowolnie stałam się pięćdziesiątym kołem u wozu, ale może akurat na coś się przydam. To znaczy - to sobie wmawiam, byleby usprawiedliwić moją obecność w domu Eileen akurat w momencie, w którym nie powinno mnie tu być. Przyszła mama potrzebuje przecież spokoju, bo akurat profesjonalna pomoc nadeszła, więc ją można wykluczyć; jednak ciężko o to w asyście tych paru osób. Z drugiej strony tylko ja jestem nadprogramowym elementem krajobrazu, więc może jakoś to będzie? Zwłaszcza, że nie słyszę kategorycznego rozkazu wyjścia za drzwi ani nie czuję magii wyrzucającej mnie za okno - może będzie dobrze.
Tylko może. Staram się trzymać emocje na wodzy, koncentrując się wyłącznie na przyjaciółce oraz ewentualnych poleceniach, jeśli którakolwiek z kobiet jakiekolwiek w ogóle ma. Do mnie, rzecz jasna. Ignoruję chaos zapętlający się w mojej głowie, czarne scenariusze, własne bolączki - bo dziś nie chodzi o to, co ja czuję, tylko właśnie o panią Bartius. Będącą w bólu oraz strachu; czy każdy poród tak wygląda? Brakuje mi doświadczenia. Na uzdrowicielskim kursie przekazano nam jedynie teorię, nie byłam obecna przy sytuacji przychodzenia nowego życia na świat. Wiem jedynie, że to niełatwe i dalekie od przyjemności, ale czy zawsze jest tak makabrycznie… realistycznie? Zapewne tak. - Spokojnie, nie oczekujemy poczęstunku ani posprzątanego domu - mówię, chcąc rozładować napiętą atmosferę, ale wiem, że to całkowicie niepotrzebnie. Nie zadziała, nie mówiąc o tym, że brzmi to po prostu głupio. Jednak to nie ja jestem tutaj od dowodzenia akcją ani od bycia profesjonalną, bo jestem pasażerem na gapę, samoistnie oddelegowującym się do mniej istotnych spraw, takich jak chociażby wątpliwe wsparcie moralne.
Za to mam silną rękę do miażdżenia. W przypływach sił odwzajemniam uścisk, chociaż muszę przyznać, że nie spodziewałam się takiej mocy w dłoni Eileen. Musi naprawdę bardzo cierpieć. To automatycznie przestawia mnie na troskę i zmartwienie, jak jej ulżyć? - Uhm, może jednak pójdziemy do tej sypialni? Będzie tam… mniej tłoczno - proponuję nieśmiało, patrząc to po twarzach istotnej asysty, to zerkając na samą ciężarną czarownicę, w końcu to jej dotyczy. - Załatwię ci pączka, obiecuję! Teraz jednak musimy skoncentrować się na przetrwaniu tego bólu. Będzie tego wart. - Nadal staram się brzmieć pocieszająco, ale głównie próbuję przekazać wsparcie poprzez rękę, nie słowa. Te ostatnio mocno mnie zawodzą. Ciężko jest pocieszać będąc niepocieszoną. Staram się, naprawdę.
Tylko może. Staram się trzymać emocje na wodzy, koncentrując się wyłącznie na przyjaciółce oraz ewentualnych poleceniach, jeśli którakolwiek z kobiet jakiekolwiek w ogóle ma. Do mnie, rzecz jasna. Ignoruję chaos zapętlający się w mojej głowie, czarne scenariusze, własne bolączki - bo dziś nie chodzi o to, co ja czuję, tylko właśnie o panią Bartius. Będącą w bólu oraz strachu; czy każdy poród tak wygląda? Brakuje mi doświadczenia. Na uzdrowicielskim kursie przekazano nam jedynie teorię, nie byłam obecna przy sytuacji przychodzenia nowego życia na świat. Wiem jedynie, że to niełatwe i dalekie od przyjemności, ale czy zawsze jest tak makabrycznie… realistycznie? Zapewne tak. - Spokojnie, nie oczekujemy poczęstunku ani posprzątanego domu - mówię, chcąc rozładować napiętą atmosferę, ale wiem, że to całkowicie niepotrzebnie. Nie zadziała, nie mówiąc o tym, że brzmi to po prostu głupio. Jednak to nie ja jestem tutaj od dowodzenia akcją ani od bycia profesjonalną, bo jestem pasażerem na gapę, samoistnie oddelegowującym się do mniej istotnych spraw, takich jak chociażby wątpliwe wsparcie moralne.
Za to mam silną rękę do miażdżenia. W przypływach sił odwzajemniam uścisk, chociaż muszę przyznać, że nie spodziewałam się takiej mocy w dłoni Eileen. Musi naprawdę bardzo cierpieć. To automatycznie przestawia mnie na troskę i zmartwienie, jak jej ulżyć? - Uhm, może jednak pójdziemy do tej sypialni? Będzie tam… mniej tłoczno - proponuję nieśmiało, patrząc to po twarzach istotnej asysty, to zerkając na samą ciężarną czarownicę, w końcu to jej dotyczy. - Załatwię ci pączka, obiecuję! Teraz jednak musimy skoncentrować się na przetrwaniu tego bólu. Będzie tego wart. - Nadal staram się brzmieć pocieszająco, ale głównie próbuję przekazać wsparcie poprzez rękę, nie słowa. Te ostatnio mocno mnie zawodzą. Ciężko jest pocieszać będąc niepocieszoną. Staram się, naprawdę.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Huknęły zaklęcia ochronne, podskoczyła aż w miejscu, zupełnie się ich nie spodziewając, EIleen wszak ją zaprosila - dopiero jej słowa o hucznym przyjęciu przypomniały jej o Pomonie. Zarumieniła się lekko, nie sądziła, że mogłaby mieć jej za złe niespodziewaną obecność nauczycielki zielarstwa. Powiedziała Pomonie gdzie biegnie szybciej, niż pomyślała i była zbyt przejęta próbą dotarcia na czas, by zastanawiać się nad konsekwencjami. Na cale szczęście pan Wilde zajął się zapanowaniem nad chaosem zaklęć, a na miejscu pojawiła się jeszcze Tonks - poród w domu najwyraźniej nie będzie taki kameralny jak sądziła.
- Och, Justine, dobrze, że jesteś. - Posłała Gwardzistce ciepły uśmiech. Nie spodziewała się po niej doświadczenia w odbieraniu porodów, lecz potrafiła posługiwać się magią lecznicą i ratować ludzkie życie, pracowała jako ratowniczka - to doświadczenie może okazać się nieocenione, nigdy nie zakładała, że cokolwiek pójdzie gładko. Skupiła wzrok na Eileen - biorąc pod uwagę jak będzie wyglądać nad ranem, to tak, póki co wyglądała naprawdę dobrze i kwitnąco. Wygląd to jednak ostatnia rzecz, która powinna zajmować jej myśli.
- Jeśli odeszły wody, to tak, bez wątpienia zaczęło się - odpowiedziała z pełną powagą Poppy. - Chodź, połóż się jeszcze, dla pewności cię zbadam - zasugerowała, obdarzając Eileen pełnym współczucia spojrzeniem. Na twarzy przyjaciółki malował się ból, gdy kolejny skurcz przeszył ciało - ale boleć to dopiero zacznie, gdy poród wkroczy w naprawdę zaawansowaną fazę. Po odejściu wód płodowych podobne bolesne skurcze mogły trwać nawet i kilka godzin. Przejście do sypialni było konieczne, by mogła przeprowadzić badanie; nie zrobi tego przecież na stojąco, w środku korytarza. - Nie potrwa to zawsze - odparła ciepłym, wspierającym tonem; strach, zdenerwowania i wręcz panika były zupełnie naturalne w przypadku pierwszego porodu. Nieważne ile książek o tym przeczytała i ilu przyjaciółek, czy krewnych się nasłuchała: nic nie mogło naprawdę jej przygotować na to doświadczenie. - Mów za każdym razem, kiedy skurcz się pojawi, jeśli są regularne... - to znaczy, że pójdzie szybciej i może jeszcze przed świtem będziesz kołysać swoje maleństwo. Musiała Eileen zbadać, by sprawdzić położenie dziecka w macicy, ocenić stan i rozwarcie szyjki, aby mniej więcej określić na jakim jest etapie. Gdy Pomona i pani Wilde pomogły zielarce podejść do łóżka, zwróciła się do niespodziewanego gościa. - Znajdź te pączki, najlepiej kilka - stwierdziła, nieco sceptycznie, ale jeśli słodycz wypieku miała w jakikolwiek sposób ulżyć bólom Eileen i odwrócić od nich jej uwagę - to niech będzie. Sama podwinęła rękawy szaty, znalazła miednicę z czystą, ciepłą wodą i obmyła ręce. - Nic jej nie będzie, Eileen, zobaczysz, nie dzieje się nic niepokojącego - powiedziała, próbując uspokoić przyjaciółkę, rozumiejąc, że martwi się o zdrowie dziecka. - A jeśli się wydarzy, zabierzemy cię do Munga, dobrze?
- Och, Justine, dobrze, że jesteś. - Posłała Gwardzistce ciepły uśmiech. Nie spodziewała się po niej doświadczenia w odbieraniu porodów, lecz potrafiła posługiwać się magią lecznicą i ratować ludzkie życie, pracowała jako ratowniczka - to doświadczenie może okazać się nieocenione, nigdy nie zakładała, że cokolwiek pójdzie gładko. Skupiła wzrok na Eileen - biorąc pod uwagę jak będzie wyglądać nad ranem, to tak, póki co wyglądała naprawdę dobrze i kwitnąco. Wygląd to jednak ostatnia rzecz, która powinna zajmować jej myśli.
- Jeśli odeszły wody, to tak, bez wątpienia zaczęło się - odpowiedziała z pełną powagą Poppy. - Chodź, połóż się jeszcze, dla pewności cię zbadam - zasugerowała, obdarzając Eileen pełnym współczucia spojrzeniem. Na twarzy przyjaciółki malował się ból, gdy kolejny skurcz przeszył ciało - ale boleć to dopiero zacznie, gdy poród wkroczy w naprawdę zaawansowaną fazę. Po odejściu wód płodowych podobne bolesne skurcze mogły trwać nawet i kilka godzin. Przejście do sypialni było konieczne, by mogła przeprowadzić badanie; nie zrobi tego przecież na stojąco, w środku korytarza. - Nie potrwa to zawsze - odparła ciepłym, wspierającym tonem; strach, zdenerwowania i wręcz panika były zupełnie naturalne w przypadku pierwszego porodu. Nieważne ile książek o tym przeczytała i ilu przyjaciółek, czy krewnych się nasłuchała: nic nie mogło naprawdę jej przygotować na to doświadczenie. - Mów za każdym razem, kiedy skurcz się pojawi, jeśli są regularne... - to znaczy, że pójdzie szybciej i może jeszcze przed świtem będziesz kołysać swoje maleństwo. Musiała Eileen zbadać, by sprawdzić położenie dziecka w macicy, ocenić stan i rozwarcie szyjki, aby mniej więcej określić na jakim jest etapie. Gdy Pomona i pani Wilde pomogły zielarce podejść do łóżka, zwróciła się do niespodziewanego gościa. - Znajdź te pączki, najlepiej kilka - stwierdziła, nieco sceptycznie, ale jeśli słodycz wypieku miała w jakikolwiek sposób ulżyć bólom Eileen i odwrócić od nich jej uwagę - to niech będzie. Sama podwinęła rękawy szaty, znalazła miednicę z czystą, ciepłą wodą i obmyła ręce. - Nic jej nie będzie, Eileen, zobaczysz, nie dzieje się nic niepokojącego - powiedziała, próbując uspokoić przyjaciółkę, rozumiejąc, że martwi się o zdrowie dziecka. - A jeśli się wydarzy, zabierzemy cię do Munga, dobrze?
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To działo się zdecydowanie zbyt szybko, chociaż sama kiedy rodziła miała wrażenie, że ciągnęło się godzinami. Nie była pewna, czy powinna przy tym być. Denerwowała się bardziej niż kiedy na świat przychodziła Eileen, Rosandra, denerwowała się bardziej niż kiedy brała ślub. Nie było bardziej stresującego dnia niż ten, godzin, które odbijały się echem w jej szybko bijącym sercu tak bardzo. Ale wiedziała, że musiała zachować zimną krew. Kiedy tylko w domu pojawiły się pierwsze kobiety nawet nie pomyślała o tym, żeby zaproponować im herbatę — żyła tylko tym, że to było już. Wyszła z pokoju, chcąc zachować zimną krew, od razu skierowała się do schowka, w którym trzymała pościel i ręczniki. Wyciągnęła ich kilka — świeżych, pachnących lawendą, skrupulatnie poskładanych i jasnych, a potem skierowała się do kuchni, aby nastawić wodę. Wrzątku — będą potrzebować wrzątku, aby wygotować narzędzia. Przyda się też koc, więc od razu z ręcznikami ruszyła po mały kocyk, którym będzie mogła otulić Eileen po wszystkim i w pośpiechu ruszyła z powrotem do sypialni.
— Woda zaraz będzie, przyniosłam ręczniki — zakomunikowała tuż po wejściu do sypialni. Nie podchodziła do córki, widziała ją dobrze z tej pozycji. Przy niej była uzdrowicielka, ona z pewnością najlepiej mogła poradzić sobie z całą sytuacją i doradzić Eileen. Położyła więc ręczniki na komodzie, nagle przypominając sobie, ze to nie wszystko, co powinno się tu znaleźć poza wrzątkiem. Wyszła znów, a po chwili wróciła oddychając prędko, obok ręczników układając kilka muślinowych pieluch, wcześniej wygotowanych przez nią samą, odkażonych. Od dawna przygotowywała się na ten dzień, na tą chwilę, a miała wciąż wrażenie, że było to strasznie niespodziewane. — Woda— mruknęła, przypominając sobie o wrzątku, który zagotowała w czajniku. Z łazienki zabrała metalową miskę, a w kuchni wypełniła ją wrzątkiem. Nim dojdzie do sypialni nieco ostygnie, ale będzie wciąż na tyle gorąca by mogła spełnić swoje zadanie. Wróciła więc z małą wanienką, trzymając ją po obu stronach za ucha, postawiła ją w kącie. Podejrzewała, że żadna z obecnych tu jeszcze nigdy nie urodziła dziecka i żadna z nich nie mogła wiedzieć, przez co przechodzi Eileen.
— Musisz się uzbroić w cierpliwość, moja droga, to może i potrwać całą noc — pocieszyła ją w końcu, podchodząc do łóżka. Miała ze sobą jedną z pieluch, mokrą od lodowatej głowy. Przyłożyła ją córce do czoła, zwilżając je delikatnie, a po chwili leciutkimi ruchami muskając i policzki i szyję, wiedząc, że przyniesie to ulgę — znikomą, ale zawsze jakąś. — Musisz oddychać, pamiętaj. Głęboki wdech, no już, rób to razem ze mną. Wdech. Wdech, Eileen — skarciła ją tonem, zmuszając ją, by skupiła się na oddechu. — I powolny wydech. Wdech i wydech. Tu z przepony — poradziła, dotykając się pod piersiami. — Wdech i wydech. To najważniejsze, jak się będziesz zaciskać to będzie tylko boleć bardziej. Spróbuj się rozluźnić. Wdech i wydech. No już.
— Woda zaraz będzie, przyniosłam ręczniki — zakomunikowała tuż po wejściu do sypialni. Nie podchodziła do córki, widziała ją dobrze z tej pozycji. Przy niej była uzdrowicielka, ona z pewnością najlepiej mogła poradzić sobie z całą sytuacją i doradzić Eileen. Położyła więc ręczniki na komodzie, nagle przypominając sobie, ze to nie wszystko, co powinno się tu znaleźć poza wrzątkiem. Wyszła znów, a po chwili wróciła oddychając prędko, obok ręczników układając kilka muślinowych pieluch, wcześniej wygotowanych przez nią samą, odkażonych. Od dawna przygotowywała się na ten dzień, na tą chwilę, a miała wciąż wrażenie, że było to strasznie niespodziewane. — Woda— mruknęła, przypominając sobie o wrzątku, który zagotowała w czajniku. Z łazienki zabrała metalową miskę, a w kuchni wypełniła ją wrzątkiem. Nim dojdzie do sypialni nieco ostygnie, ale będzie wciąż na tyle gorąca by mogła spełnić swoje zadanie. Wróciła więc z małą wanienką, trzymając ją po obu stronach za ucha, postawiła ją w kącie. Podejrzewała, że żadna z obecnych tu jeszcze nigdy nie urodziła dziecka i żadna z nich nie mogła wiedzieć, przez co przechodzi Eileen.
— Musisz się uzbroić w cierpliwość, moja droga, to może i potrwać całą noc — pocieszyła ją w końcu, podchodząc do łóżka. Miała ze sobą jedną z pieluch, mokrą od lodowatej głowy. Przyłożyła ją córce do czoła, zwilżając je delikatnie, a po chwili leciutkimi ruchami muskając i policzki i szyję, wiedząc, że przyniesie to ulgę — znikomą, ale zawsze jakąś. — Musisz oddychać, pamiętaj. Głęboki wdech, no już, rób to razem ze mną. Wdech. Wdech, Eileen — skarciła ją tonem, zmuszając ją, by skupiła się na oddechu. — I powolny wydech. Wdech i wydech. Tu z przepony — poradziła, dotykając się pod piersiami. — Wdech i wydech. To najważniejsze, jak się będziesz zaciskać to będzie tylko boleć bardziej. Spróbuj się rozluźnić. Wdech i wydech. No już.
Uściskała najpierw wujka - jak już zebrała się z podłogi. Który westchnął lekko kręcąc głową. Pognała na górę przeskakując po kilka stopni na raz. Jej brew uniosła się lekko na propozycję pączka - odrobinę bała się, że Eileen odnajdzie w sobie chęć stłuczenia ich wszystkich. Ale nie mogło jej tutaj nie być. Za cel postanowiła sobie wspomóc Eileen jak tylko mogła. Choć wiedziała, że nic nie będzie w stanie zastąpić Herewarda. Weszła do góry, zatrzymując się i spoglądając na komodę a później na Eileen. Wzrok zawiesiła na chwilę na Poppy, której skinęła głową.
- Pomogę, ale musisz mnie instruować. - powiedziała do uzdrowicielki zdając sobie sprawę, że jej umiejętności są daleko poza tymi, które rozwinęła pielęgniarka. Ale ona - ona obrała swoją drogą. Inną, samotną, chociaż nadal nie rozumiała dalczego do końca musiała taką być. Skoro oboje byli tego świadomi, świadomi zagrożeń i niebezpieczeństw, świadomi niepewności jutra, czy nie mogli trwać przy sobie, nie licząc na nic więcej poza chwilami, które dostali?
Ale on nie chciał, a ona nie była w stanie zmienić jego zdania niezależnie od tego, jak się starała stała w tym samym miejscu. Była sama, a może bardziej samotna, ale przecież zgodziła się na to, wychodząc z domu o niebieskich drzwiach w którym zostały jej piękne dzieci i on. Pokręciła przecząco głową na słowa Eileen.
- Trochę cierpiąco, ale pięknie, kochana. - podeszła kilka kroków bliżej, układając dłoń na biodrze. Upięte włosy miały jej nie przeszkadzać i pozwolić zareagować gdyby rzeczywiście zaszła taka potrzeba. Bała się. Naprawdę sie bała, niezmiennie wypatrując niebezpieczeństwa. W tej chwili widziała je już wszędzie. Nie dodawała nic, świadomość jak przebiega poród od strony technicznej była jej znana, ale poza asystowaniem podczas stażu nie miewała z nim większej styczności. Pewnie poradziłaby sobie - ale jeśli był ktoś, kto wiedział lepiej nie widziała powodu by próbować udawać najmądrzejszego. - Daj spokój, Wilde. Będzie takie jak ty. A ty jesteś silna. Jak Poppy mówi, żeby się nie martwić to chyba warto jej posłuchać. - powiedziała do kuzynki, wkładając w pokrzepiający uśmiech jak najwięcej z posiadanych sił. Zmarszczyła na chwilę brwi. Odciągnąć jej myśli od bólu. - Wiesz, mogę ci pośpiewać dla rozluźnienia jak chcesz. - zaproponowała, tym razem uśmiech zmienił się odrobinę. Obie wiedziały, że Just kompletnie nie potrafi śpiewać, a jej fałsz wdziera się w uszy jak impeta. Ale była w stanie wywyć cały repertuar Celestyny jeśli miało jej to pomóc.
- Pomogę, ale musisz mnie instruować. - powiedziała do uzdrowicielki zdając sobie sprawę, że jej umiejętności są daleko poza tymi, które rozwinęła pielęgniarka. Ale ona - ona obrała swoją drogą. Inną, samotną, chociaż nadal nie rozumiała dalczego do końca musiała taką być. Skoro oboje byli tego świadomi, świadomi zagrożeń i niebezpieczeństw, świadomi niepewności jutra, czy nie mogli trwać przy sobie, nie licząc na nic więcej poza chwilami, które dostali?
Ale on nie chciał, a ona nie była w stanie zmienić jego zdania niezależnie od tego, jak się starała stała w tym samym miejscu. Była sama, a może bardziej samotna, ale przecież zgodziła się na to, wychodząc z domu o niebieskich drzwiach w którym zostały jej piękne dzieci i on. Pokręciła przecząco głową na słowa Eileen.
- Trochę cierpiąco, ale pięknie, kochana. - podeszła kilka kroków bliżej, układając dłoń na biodrze. Upięte włosy miały jej nie przeszkadzać i pozwolić zareagować gdyby rzeczywiście zaszła taka potrzeba. Bała się. Naprawdę sie bała, niezmiennie wypatrując niebezpieczeństwa. W tej chwili widziała je już wszędzie. Nie dodawała nic, świadomość jak przebiega poród od strony technicznej była jej znana, ale poza asystowaniem podczas stażu nie miewała z nim większej styczności. Pewnie poradziłaby sobie - ale jeśli był ktoś, kto wiedział lepiej nie widziała powodu by próbować udawać najmądrzejszego. - Daj spokój, Wilde. Będzie takie jak ty. A ty jesteś silna. Jak Poppy mówi, żeby się nie martwić to chyba warto jej posłuchać. - powiedziała do kuzynki, wkładając w pokrzepiający uśmiech jak najwięcej z posiadanych sił. Zmarszczyła na chwilę brwi. Odciągnąć jej myśli od bólu. - Wiesz, mogę ci pośpiewać dla rozluźnienia jak chcesz. - zaproponowała, tym razem uśmiech zmienił się odrobinę. Obie wiedziały, że Just kompletnie nie potrafi śpiewać, a jej fałsz wdziera się w uszy jak impeta. Ale była w stanie wywyć cały repertuar Celestyny jeśli miało jej to pomóc.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Chciała się do nich uśmiechnąć, dać znak, że żyje, że ma się świetnie i szalenie cieszy się z widoku ich twarzy, ale wyszedł jej tylko z tej próby wyraz twarzy męczennika, którego prowadzą na rzeź. Może było w tym odrobinę racji. Tak się też czuła – jak męczennik prowadzony na rzeź. A miejscem kaźni miała być sypialnia. Spojrzała na Pomonę, gdy ta otwierała usta. Głosy już teraz dochodziły do niej jak przez szkło, nieco przytłumione, zgaszone, wciąż jednak wyraźne. Sprout miała rację – ból będzie tego wart. Tylko dziecko pozostanie jej po Herewardzie. Będzie o nie dbała, będzie kochała je całym swoim sercem. Z pomocą matki i Pomocy udało jej się usiąść na łóżku, nawet położyć w odpowiedniej pozycji – zarówno dla Eileen, jak i dla Poppy, która miała przeprowadzić badanie. Zgadzała się na wszystko, na bunt nie było już czasu.
– Skurcze były regularne. Co osiem minut, liczyłam z zegarkiem na ręku. Ten przed chwilą było szybciej. Znacznie szybciej. – powiedziała do niej na wydechu, biorąc oddech za oddechem, jak uczyła ją matka. Na przeponie. Musiała się przestawić, co okazało się nie tak proste, jak sądziła. Ale chciała walczyć. Dla niego. Po raz ostatni. – Nie chcę pączków, to był… nie chcę. – to miał być żart, tak sądziła, ale w tych okolicznościach przyrody nie sprawdziłyby się w swojej roli. – Poppy, nie – odpowiedziała, niemal wcinając się w słowa panny Pomfrey. – Cokolwiek by się działo, nie idziemy do Munga. Chcę urodzić tutaj i przy was, z wami. Jasne? To jest moje pierwsze i ostatnie życzenie – głos jej drżał, ale był stanowczy. Spojrzała po nich jeszcze raz. Jej rodzina, jej najbliższe w życiu kobiety. Uśmiechnęła się przez zmęczenie, oddychając głęboko. Już było lepiej. Spokojniej. Była bezpieczna. Uścisnęła mocniej dłoń matki i Pomony. – Nie puszczajcie mnie, dobrze? – spojrzała na Roanę. – Jeśli w takich bólach rodziłaś mnie i Rosę, przepraszam. To było okropne przeżycie, mamo. – nie miała czasu, musiała je jeszcze poinstruować, dopóki miała siłę. – Just, żadnego śpiewania, proszę. W pokoju dziecięcym jest biała szafka. W dolnej szufladzie leży różana pieluszka, przynieś ją, proszę.
Kolejny skurcz zaatakował po raz kolejny. Poczuła, jak znów zakłuło zmartwienie – nie były zbyt często? To był zaledwie krótki bodziec, idea, która wyleciała z jej głowy całkiem prędko. Czas zdawał się przepływać między palcami, zwłaszcza Eileen, która traciła go na rozkojarzeniu i kolejnych zduszonych krzykach wypełzających drobnymi jamkami spomiędzy zaciśniętych zębów. Nie wiedziała, kiedy zaczęła rodzić, bo już od kilku godzin zdawało jej się, że już za chwilę powita świat jej córka. Od celu dzieliły ją kolejne starania o to, by mogła spojrzeć w oczy swojej małej Betty. Chciała słuchać głosu Poppy, głosu matki, Pomony i Just, starała się dostosowywać do ich wskazówek, bo wiedziała, że chciały dla niej jak najlepiej. Nie mogła patrzeć na zegarek, za oknami trwała noc. Zatrzymała się w czasie, myśląc cały czas o tym, że mimo wyczerpania skrzącego się na skórze w kroplach potu, musi wciąż dawać z siebie wszystko, co tylko mogła. Uchyliła powieki, słysząc szmery dookoła siebie, zamieszanie. Zdziwiła się, nie rozumiała. Dopiero niemowlęcy płacz, tak jednocześnie bolesny i słodki dla uszu, rozbudził ją z chwilowego marazmu. Chciała zapytać, czy to już, ale nie zdążyła – jej organizm zareagował za nią; zacisnęła do białości palce na dłoniach matki i Pomony, napierając na ciało z całych sił. Dopiero, gdy przestała, miała chwilę na oddech.
– Co się dzieje? – szepnęła słabo, szukając odpowiedzi w twarzach najbliżej siebie zgromadzonych.
Uczucie było takie samo, jak jeszcze przed chwilą, ale jeśli to nie to? Tysiące myśli zaczęło zasypywać jej głowę. Niekoniecznie w tej chwili potrzebnych.
| Trochę przyspieszyłam akcję, żebyśmy się czasami nie zanudziły, hoho. 72h na odpis, kolejka dowolna <3.
– Skurcze były regularne. Co osiem minut, liczyłam z zegarkiem na ręku. Ten przed chwilą było szybciej. Znacznie szybciej. – powiedziała do niej na wydechu, biorąc oddech za oddechem, jak uczyła ją matka. Na przeponie. Musiała się przestawić, co okazało się nie tak proste, jak sądziła. Ale chciała walczyć. Dla niego. Po raz ostatni. – Nie chcę pączków, to był… nie chcę. – to miał być żart, tak sądziła, ale w tych okolicznościach przyrody nie sprawdziłyby się w swojej roli. – Poppy, nie – odpowiedziała, niemal wcinając się w słowa panny Pomfrey. – Cokolwiek by się działo, nie idziemy do Munga. Chcę urodzić tutaj i przy was, z wami. Jasne? To jest moje pierwsze i ostatnie życzenie – głos jej drżał, ale był stanowczy. Spojrzała po nich jeszcze raz. Jej rodzina, jej najbliższe w życiu kobiety. Uśmiechnęła się przez zmęczenie, oddychając głęboko. Już było lepiej. Spokojniej. Była bezpieczna. Uścisnęła mocniej dłoń matki i Pomony. – Nie puszczajcie mnie, dobrze? – spojrzała na Roanę. – Jeśli w takich bólach rodziłaś mnie i Rosę, przepraszam. To było okropne przeżycie, mamo. – nie miała czasu, musiała je jeszcze poinstruować, dopóki miała siłę. – Just, żadnego śpiewania, proszę. W pokoju dziecięcym jest biała szafka. W dolnej szufladzie leży różana pieluszka, przynieś ją, proszę.
Kolejny skurcz zaatakował po raz kolejny. Poczuła, jak znów zakłuło zmartwienie – nie były zbyt często? To był zaledwie krótki bodziec, idea, która wyleciała z jej głowy całkiem prędko. Czas zdawał się przepływać między palcami, zwłaszcza Eileen, która traciła go na rozkojarzeniu i kolejnych zduszonych krzykach wypełzających drobnymi jamkami spomiędzy zaciśniętych zębów. Nie wiedziała, kiedy zaczęła rodzić, bo już od kilku godzin zdawało jej się, że już za chwilę powita świat jej córka. Od celu dzieliły ją kolejne starania o to, by mogła spojrzeć w oczy swojej małej Betty. Chciała słuchać głosu Poppy, głosu matki, Pomony i Just, starała się dostosowywać do ich wskazówek, bo wiedziała, że chciały dla niej jak najlepiej. Nie mogła patrzeć na zegarek, za oknami trwała noc. Zatrzymała się w czasie, myśląc cały czas o tym, że mimo wyczerpania skrzącego się na skórze w kroplach potu, musi wciąż dawać z siebie wszystko, co tylko mogła. Uchyliła powieki, słysząc szmery dookoła siebie, zamieszanie. Zdziwiła się, nie rozumiała. Dopiero niemowlęcy płacz, tak jednocześnie bolesny i słodki dla uszu, rozbudził ją z chwilowego marazmu. Chciała zapytać, czy to już, ale nie zdążyła – jej organizm zareagował za nią; zacisnęła do białości palce na dłoniach matki i Pomony, napierając na ciało z całych sił. Dopiero, gdy przestała, miała chwilę na oddech.
– Co się dzieje? – szepnęła słabo, szukając odpowiedzi w twarzach najbliżej siebie zgromadzonych.
Uczucie było takie samo, jak jeszcze przed chwilą, ale jeśli to nie to? Tysiące myśli zaczęło zasypywać jej głowę. Niekoniecznie w tej chwili potrzebnych.
| Trochę przyspieszyłam akcję, żebyśmy się czasami nie zanudziły, hoho. 72h na odpis, kolejka dowolna <3.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Nikt nie oczekuje bohaterskości od rodzącej kobiety. Jakżeby mogli? To wielka, magiczna chwila, chociaż teraz tego nie widać. Nie poprzez unaoczniony ból przyjaciółki, słony pot kapiący z czoła, metaliczny zapach - unoszący się jednak później. To napięcie, stres, zaskoczenie, w niczym nie przypomina radosnego momentu wydawania na świat dziecka. Będącego przyszłością, miłością oraz odpowiedzialnością samą w sobie, ale w porodzie nie widać podniosłości tych myśli. Rozpierającej dumy, szczęścia wylewającego się porami. Widać tylko słone oraz szkarłatne krople, zaciskanie zębów, chaotyczne oddechy, oczekiwanie. Czy tak wygląda to zawsze? Czy każde takiego zdarzenie należy okupić rozrywającym cierpieniem? Prawdopodobnie. Prawdopodobnie to jedna z tych podróży, która jest koszmarna i dopiero dotarcie na miejsce okazuje się prawdziwą magią. Zupełnie odwrotnie niż zazwyczaj mawiają - ciesz się z drogi, nie z celu. Nowe życie odwraca wszelkie zasady oraz stare prawdy, zmienia perspektywę, modyfikuje uczucia.
Pozostaje nam więc czekać i robić wszystko, żeby przyspieszyć osiągnięcie upragnionej mety. Położenie Eileen w wygodnym łóżku, zadbanie o komfort psychiczny oraz fizyczny; na tyle, na ile to w ogóle możliwe. Chciałabym zrobić więcej - to mój odwieczny problem. Poczucie niebycia wystarczającą. Jestem człowiekiem czynów, siedząc biernie nie potrafię zachować optymizmu. Teraz jest to trudniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Wykrzesuję z siebie ostatnie resztki humoru, podsycane wolą walki praktycznie na siłę. Dla niektórych osób warto przesunąć własne granice. Dla niektórych chwil warto poświęcić samego siebie. Nawet mocno metaforycznie. Oddycham możliwie spokojnie, myślami krążąc wokół bieżącej sytuacji - dzięki temu mogę pozostać na powierzchni zdrowej psychiki, nieskażonej własnymi porażkami oraz rozszarpaną duszą. Nie ma jej tu ze mną, jestem tylko ja, surowa i toporna, ale niezamartwiająca się. To nie czas i nie miejsce na to.
Ciało wykonuje niepewne drgnięcie, gdy Poppy jednak mówi o przyniesieniu pączków, ale Eileen naprowadza jego reakcję na właściwe tory. Siedzę więc obok, oddając uściski dłoni albo po prostu trzymając rękę do dyspozycji. Nie krzywię się ani razu, bo wiem, że mój ból jest nieporównywalny z tym porodowym, chociaż nigdy go nie doświadczyłam. I nie doświadczę, co za ironia w tych myślach.
- Przyniosę później, w końcu będziesz potrzebowała wzmocnienia - decyduję wreszcie i posyłam krótki uśmiech. - Nie puścimy, niczym się nie martw - zapewniam łagodnie. To głupie, ale poczucie pewnego rodzaju misji sprawia, że chwilowo czuję się lepiej. Jakby w przeświadczeniu, że moje życie może mieć jeszcze jakiś sens. - O, Just dobrze mówi - przytakuję słowom Tonks, bo naprawdę są mądre. To znaczy, nie, żeby zwykle nie były, ale… nie, plączę się we własnych zeznaniach, dobrze, że to tylko myśli i że w porę ugryzłam się w język.
Staram się nie mówić za dużo, żeby polecenia pozostałych kobiet nie niknęły w gąszczu niepotrzebnych słów, ale wtrącam coś od czasu do czasu, takiego wspomagającego odwagę. Lub uspokajającego, chociaż nie oczekuję, że to akurat kiedykolwiek zadziała. Zamiast tego obserwuję co się dzieje, zerkając na każdą z obecnych po kolei, kiedy wybrzmiewa słabe pytanie. Z tej odległości niewiele widzę, więc nie wiem, co się dzieje. Za to uśmiecham się nieznacznie do płaczącego niemowlęcia; to nic, że jest całe we krwi i śluzie i przypomina pomarszczonego rodzynka - jest w nim zawarte piękno całego świata. - Wszystko dobrze, udało ci się - mówię do Eileen i wolną ręką pokrzepiająco dotykam jej ramienia, nie wiedząc jeszcze, że to nie koniec.
Pozostaje nam więc czekać i robić wszystko, żeby przyspieszyć osiągnięcie upragnionej mety. Położenie Eileen w wygodnym łóżku, zadbanie o komfort psychiczny oraz fizyczny; na tyle, na ile to w ogóle możliwe. Chciałabym zrobić więcej - to mój odwieczny problem. Poczucie niebycia wystarczającą. Jestem człowiekiem czynów, siedząc biernie nie potrafię zachować optymizmu. Teraz jest to trudniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Wykrzesuję z siebie ostatnie resztki humoru, podsycane wolą walki praktycznie na siłę. Dla niektórych osób warto przesunąć własne granice. Dla niektórych chwil warto poświęcić samego siebie. Nawet mocno metaforycznie. Oddycham możliwie spokojnie, myślami krążąc wokół bieżącej sytuacji - dzięki temu mogę pozostać na powierzchni zdrowej psychiki, nieskażonej własnymi porażkami oraz rozszarpaną duszą. Nie ma jej tu ze mną, jestem tylko ja, surowa i toporna, ale niezamartwiająca się. To nie czas i nie miejsce na to.
Ciało wykonuje niepewne drgnięcie, gdy Poppy jednak mówi o przyniesieniu pączków, ale Eileen naprowadza jego reakcję na właściwe tory. Siedzę więc obok, oddając uściski dłoni albo po prostu trzymając rękę do dyspozycji. Nie krzywię się ani razu, bo wiem, że mój ból jest nieporównywalny z tym porodowym, chociaż nigdy go nie doświadczyłam. I nie doświadczę, co za ironia w tych myślach.
- Przyniosę później, w końcu będziesz potrzebowała wzmocnienia - decyduję wreszcie i posyłam krótki uśmiech. - Nie puścimy, niczym się nie martw - zapewniam łagodnie. To głupie, ale poczucie pewnego rodzaju misji sprawia, że chwilowo czuję się lepiej. Jakby w przeświadczeniu, że moje życie może mieć jeszcze jakiś sens. - O, Just dobrze mówi - przytakuję słowom Tonks, bo naprawdę są mądre. To znaczy, nie, żeby zwykle nie były, ale… nie, plączę się we własnych zeznaniach, dobrze, że to tylko myśli i że w porę ugryzłam się w język.
Staram się nie mówić za dużo, żeby polecenia pozostałych kobiet nie niknęły w gąszczu niepotrzebnych słów, ale wtrącam coś od czasu do czasu, takiego wspomagającego odwagę. Lub uspokajającego, chociaż nie oczekuję, że to akurat kiedykolwiek zadziała. Zamiast tego obserwuję co się dzieje, zerkając na każdą z obecnych po kolei, kiedy wybrzmiewa słabe pytanie. Z tej odległości niewiele widzę, więc nie wiem, co się dzieje. Za to uśmiecham się nieznacznie do płaczącego niemowlęcia; to nic, że jest całe we krwi i śluzie i przypomina pomarszczonego rodzynka - jest w nim zawarte piękno całego świata. - Wszystko dobrze, udało ci się - mówię do Eileen i wolną ręką pokrzepiająco dotykam jej ramienia, nie wiedząc jeszcze, że to nie koniec.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Stała spokojnie, obecna, gdyby była potrzebna, jednak odległa i daleka, jakby nie chciała naruszać Eileen przestrzeni. A może jakby była się w nią wejść, albo nie zasługiwała na to, by zatopić się w tym szaleństwie całkowicie. Sama nie rozumiała co nią powodowało i dlaczego. Wiedziała, że chciałaby ulżyć jej w bólu, jakkolwiek, chociaż nie miała zielonego pojęcia jak. Milczała więc, czekając w pogotowiu. Rozglądając się uważnie zerkając za okno i sprawdzając, czy za nim nie czai się coś niepowołanego. Próbowała odciągnąć myśli Eileen żartem, jednym słabym, po którym nadchodził kolejny - wcale nie lepszy. Te już od jakiegoś czasu wychodziły jej marnie. A może po prostu od zawsze miała dziwnie spaczone poczucie humoru, którego sama do końca nie rozumiała. Może nigdy tak naprawde nie była zabawna, ale jakoś w tym momencie nie przejmowała się tym wcale. Widziała walkę, której podejmuje się Eileen. Ona jedynie pamiętała bicie serca własnych dzieci pod sercem, pamiętała ich spojrzenie. Może to bolało ją najbardziej, fakt nierealności tych wspomnień.
- Nie pójdziemy. - obiecała jej ze spokojem przytakując lekko głową. Misja więc była jedna, położona głównie na barkach Poppy - doprowadzić do porodu, tutaj w domu bez komplikacji. - Jakby Poppy chciała cię stąd siłą zgarnąć, będzie musiała najpierw pokonać mnie. Chociaż nie wiem, czy bez niej sobie poradzimy. - mówić, żeby ją czymś zająć. Choć sensu to wcale jakoś strasznie dużo nie miało. Uniosła dłonie rozkładając je na boki. - Przygotowałam specjalnie repertuar. - oznajmiła po chwili jednak skinęła głową lekko, odwracając się na pięcie i szybkim krokiem opuściła pomieszczenie w którym wszystkie się znajdowały. Weszła do dziecięcego pokoju, zwalniając w nim na chwilę. Pozwoliła sobie na drążcy, cichy wdech po którym ruszyła do białej szafki. Nie rozumiała uczuć, które kotłowały się w niej samej, atakując ze wszystkich stron. A może zwyczajnie nie chciała ich rozumieć odpychając od siebie to co podpowiadał rozum. Wybrała przecież. Świadomie podjęła decyzję. Otworzyła szafkę wpatrując się ze zmarszczonymi brwiami w rzeczy w końcu wzięła coś, co mogło być tym, czego szukała Eileen - ale wcale nie musiało. Wróciła do pokoju. - To to? - zapytała pokazując jej własne znalezisko. Uśmiechnęła się do Pomony, łapiąc z nią na chwile wzrok. Ale zatrzymała się marszcząc brwi, gdy płacz rozszedł się po pokoju. Zmarszczyła brwi. Tak mocno, jak jeszcze nigdy wcześniej. - Oh, hm… - mruknęła jakże elokwentnie uchylając lekko usta. Ale nie mówiąc nic więcej. Zmrużyła lekko oczy przesuwając spojrzenie z Eileen na Poppy. Nie chcąc samej wydawać ostatecznego osądu.
- Nie pójdziemy. - obiecała jej ze spokojem przytakując lekko głową. Misja więc była jedna, położona głównie na barkach Poppy - doprowadzić do porodu, tutaj w domu bez komplikacji. - Jakby Poppy chciała cię stąd siłą zgarnąć, będzie musiała najpierw pokonać mnie. Chociaż nie wiem, czy bez niej sobie poradzimy. - mówić, żeby ją czymś zająć. Choć sensu to wcale jakoś strasznie dużo nie miało. Uniosła dłonie rozkładając je na boki. - Przygotowałam specjalnie repertuar. - oznajmiła po chwili jednak skinęła głową lekko, odwracając się na pięcie i szybkim krokiem opuściła pomieszczenie w którym wszystkie się znajdowały. Weszła do dziecięcego pokoju, zwalniając w nim na chwilę. Pozwoliła sobie na drążcy, cichy wdech po którym ruszyła do białej szafki. Nie rozumiała uczuć, które kotłowały się w niej samej, atakując ze wszystkich stron. A może zwyczajnie nie chciała ich rozumieć odpychając od siebie to co podpowiadał rozum. Wybrała przecież. Świadomie podjęła decyzję. Otworzyła szafkę wpatrując się ze zmarszczonymi brwiami w rzeczy w końcu wzięła coś, co mogło być tym, czego szukała Eileen - ale wcale nie musiało. Wróciła do pokoju. - To to? - zapytała pokazując jej własne znalezisko. Uśmiechnęła się do Pomony, łapiąc z nią na chwile wzrok. Ale zatrzymała się marszcząc brwi, gdy płacz rozszedł się po pokoju. Zmarszczyła brwi. Tak mocno, jak jeszcze nigdy wcześniej. - Oh, hm… - mruknęła jakże elokwentnie uchylając lekko usta. Ale nie mówiąc nic więcej. Zmrużyła lekko oczy przesuwając spojrzenie z Eileen na Poppy. Nie chcąc samej wydawać ostatecznego osądu.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
- Dobrze, obiecuję, że urodzisz tutaj, że zrobię wszystko, co w mojej mocy - obiecała przyjaciółce potulnym głosem, spokojnym i ciepłym; z rodzącą nie należało dyskutować, targały nią zbyt duże emocje i ból. Doskonale rozumiała życzenie Eileen, chciała mieć wokół siebie jedynie bliskich i zaufanych w tak ważnym momencie, ale... Przysięga, którą złożyła zobowiązywała Poppy do uczynienia wszystkiego, by ratować ludzkie życie. Zgodziła się, lecz jeśli życie Eileen, bądź jej dziecka znalazłoby się w niebezpieczeństwie, takim, z którego nie potrafiłaby ich wyciągnąć z pomocą Tonks - musiałaby działać. Wiedziała, że pani Bartius by to zrozumiała.
Regularne skurcze, wedle słów Eileen mające miejsce mniej więcej co osiem minut, sugerowały, że zbliża się bardziej zaawansowana faza porodu, a właściwie już w nią weszła, skoro była coraz szybsze... Musiała ją zbadać. Obmywszy dokładnie dłonie ususzyła je czystym ręcznikiem, przyniesionym przez mamę Eileen, do której uśmiechnęła się ciepło. Dobrze, że tu była, zielarka potrzebowała wsparcia najbliższych, zwłaszcza rodziny; dzień narodzin pierwszego dziecka był najważniejszym, a zarazem najtrudniejszym dla kobiety - dla Eileen będzie jeszcze cięższy, minęło tak niewiele czasu od śmierci Herewarda...
Poppy zbliżyła się do łóżka i położyła dłonie na wielkim, ciążowym brzuchu kobiety, którego ciężar przesunął się mocno w dół; delikatnymi, ostrożnymi ruchami zbadała położenie dziecka, a wówczas jej brwi zmarszczyły się w zamyśleniu. Czy to możliwe, że... ? Czy po prostu Betty była wyjątkowo dużym dzieckiem? Nie dzieliła się z Eileen wątpliwościami, jeszcze nie teraz, ból kolejnych skurczy był łatwo dostrzegalny na jej twarzy. Nie miała serca, by uświadomić zielarce, że boleć dopiero zacznie - ale czy nie przed tym ostrzegała ją matka? Znająca to uczucie z własnego doświadczenia. - Słuchaj mamy, wdech i wydech - potwierdziła. Przeszła za łóżko i ostrożnie wsunęła dłoń między jej uda, teraz nie było już miejsca na wstyd i krępowanie się, otaczały ją same przyjaciółki i matka, poród zaś był najbardziej naturalną rzeczą na tym świecie. - Około dziesięciu centymetrów, pełne rozwarcie - zwróciła się do Tonks rzeczowym tonem; jako była ratowniczka, mająca największe - poza nią samą - pojęcie o ludzkim organizmie, powinna wiedzieć co to oznacza. A jeśli czas zatarł w pamięci Justine tę wiedzę, to uświadomiła jej to sama Eileen, krzykiem, jaki wydarł z jej ust ból. Dla niej samej czas się rozciągnął, każda sekunda trwała minutę, a minuta godzinę - ale Poppy wiedziała, że nie dalej jak za dwie godziny będzie trzymała w ramionach dziecko. - Przyj! - rozkazała jej zdecydowanym tonem, choć Eileen z pewnością sama czuła, że powinna to zrobić. Ludzkie ciało, kobiecy instynkt sam to podpowiadał, nadeszła decydująca chwila. - Mocniej! - zachęciła ją, spoglądając ze współczuciem na czerwoną z wysiłku i bólu twarz. - Głęboki oddech i przyj! - powtórzyła w pewnym momencie; niewiele więcej mogła zrobić, zewnętrzna ingerencja póki co nie była konieczna, mała Bartiusówna ochoczo pchała się na świat - potrzebowała jedynie niewielkiej pomocy ze strony matki. To wcale nie było łatwe, nikt nie mówił, że będzie. Bolało cholernie, żadna z nich, która dotąd nie rodziła, nie potrafiła sobie tego wyobrazić - ale musiała przeć. - Widzę główkę! Dalej, Eileen, mocniej, to już blisko! - krzyknęła podekscytowana Poppy, nie potrafiąc i nie chcąc ukryć radości, rozbrzmiewającej w jej głosie. Prześcieradło, na którym leżała Eileen całe brudne było od krwi. - Spokojnie, tylko spokojnie... - wyrzekła cicho, widząc, że utknęło ramię dziecka; delikatnym ruchem pomogła mu się oswobodzić, a wtedy pani Bartius z pewnością poczuła ulgę - w sypialni rozległ się głośny krzyk, dziecięcy płacz małej Betty, biorącej swój pierwszy oddech. Poppy ostrożnie wzięła ją na ręce, owinąwszy czystą pieluchą, wytarła buzię z krwi i płynów. - Masz córkę, Eileen, masz śliczną córkę... - wyrzekła wzruszona, mając zamiar odciąć pępowinę i położyć dziewczynkę na piersiach matki, ale... - Justine, weź ją... - poleciła Gwardzistce, ostrożnie oddając kwilące niemowlę w jej ramiona, nie dbając o to, czy była na to psychicznie gotowa.
To jeszcze nie był koniec. Nie taki, jaki Eileen sobie wyobrażała.
- Przyj dalej, Eileen, mocniej - nakazała, wracając na swą poprzednią pozycję; zarys główki potwierdził wątpliwości, które majaczyły w głowie Poppy od kilku godzin - brzuch przyjaciółki był duży, bardzo duży. Za duży jak na jedno dziecko. - Zaraz przyjdzie na świat jej siostra... albo braciszek... To bliźnięta - wyjaśniła, unosząc spojrzenie na twarz przyjaciółki, wyłącznie na uderzeń serca. To czasami się zdarzało; musiała być zszokowana, ale takie przypadki nie były takież znowu rzadkie. Drugie dziecko mogło ułożyć się tak, że nie wyczuła go podczas badań, mogło być dość leniwe i nie poruszać się w tym samym momencie, co jego rodzeństwo, przez co nawet częstsze wyczuwane ruchy nie zaalarmowały Eileen. Trzy minuty - dokładnie tyle zajęło przeciśnięcie się przez ostatnie centymetry drogi na świat drugiemu niemowlęciu. Jego krzyk, jeszcze głośniejszy dołączył do płaczu siostry.
- To chłopiec - oznajmiła, spoglądając ze wzruszeniem na czerwoną, pomarszczoną jeszcze twarzyczkę, wycierając skórę czystym, białym płótnem.
Regularne skurcze, wedle słów Eileen mające miejsce mniej więcej co osiem minut, sugerowały, że zbliża się bardziej zaawansowana faza porodu, a właściwie już w nią weszła, skoro była coraz szybsze... Musiała ją zbadać. Obmywszy dokładnie dłonie ususzyła je czystym ręcznikiem, przyniesionym przez mamę Eileen, do której uśmiechnęła się ciepło. Dobrze, że tu była, zielarka potrzebowała wsparcia najbliższych, zwłaszcza rodziny; dzień narodzin pierwszego dziecka był najważniejszym, a zarazem najtrudniejszym dla kobiety - dla Eileen będzie jeszcze cięższy, minęło tak niewiele czasu od śmierci Herewarda...
Poppy zbliżyła się do łóżka i położyła dłonie na wielkim, ciążowym brzuchu kobiety, którego ciężar przesunął się mocno w dół; delikatnymi, ostrożnymi ruchami zbadała położenie dziecka, a wówczas jej brwi zmarszczyły się w zamyśleniu. Czy to możliwe, że... ? Czy po prostu Betty była wyjątkowo dużym dzieckiem? Nie dzieliła się z Eileen wątpliwościami, jeszcze nie teraz, ból kolejnych skurczy był łatwo dostrzegalny na jej twarzy. Nie miała serca, by uświadomić zielarce, że boleć dopiero zacznie - ale czy nie przed tym ostrzegała ją matka? Znająca to uczucie z własnego doświadczenia. - Słuchaj mamy, wdech i wydech - potwierdziła. Przeszła za łóżko i ostrożnie wsunęła dłoń między jej uda, teraz nie było już miejsca na wstyd i krępowanie się, otaczały ją same przyjaciółki i matka, poród zaś był najbardziej naturalną rzeczą na tym świecie. - Około dziesięciu centymetrów, pełne rozwarcie - zwróciła się do Tonks rzeczowym tonem; jako była ratowniczka, mająca największe - poza nią samą - pojęcie o ludzkim organizmie, powinna wiedzieć co to oznacza. A jeśli czas zatarł w pamięci Justine tę wiedzę, to uświadomiła jej to sama Eileen, krzykiem, jaki wydarł z jej ust ból. Dla niej samej czas się rozciągnął, każda sekunda trwała minutę, a minuta godzinę - ale Poppy wiedziała, że nie dalej jak za dwie godziny będzie trzymała w ramionach dziecko. - Przyj! - rozkazała jej zdecydowanym tonem, choć Eileen z pewnością sama czuła, że powinna to zrobić. Ludzkie ciało, kobiecy instynkt sam to podpowiadał, nadeszła decydująca chwila. - Mocniej! - zachęciła ją, spoglądając ze współczuciem na czerwoną z wysiłku i bólu twarz. - Głęboki oddech i przyj! - powtórzyła w pewnym momencie; niewiele więcej mogła zrobić, zewnętrzna ingerencja póki co nie była konieczna, mała Bartiusówna ochoczo pchała się na świat - potrzebowała jedynie niewielkiej pomocy ze strony matki. To wcale nie było łatwe, nikt nie mówił, że będzie. Bolało cholernie, żadna z nich, która dotąd nie rodziła, nie potrafiła sobie tego wyobrazić - ale musiała przeć. - Widzę główkę! Dalej, Eileen, mocniej, to już blisko! - krzyknęła podekscytowana Poppy, nie potrafiąc i nie chcąc ukryć radości, rozbrzmiewającej w jej głosie. Prześcieradło, na którym leżała Eileen całe brudne było od krwi. - Spokojnie, tylko spokojnie... - wyrzekła cicho, widząc, że utknęło ramię dziecka; delikatnym ruchem pomogła mu się oswobodzić, a wtedy pani Bartius z pewnością poczuła ulgę - w sypialni rozległ się głośny krzyk, dziecięcy płacz małej Betty, biorącej swój pierwszy oddech. Poppy ostrożnie wzięła ją na ręce, owinąwszy czystą pieluchą, wytarła buzię z krwi i płynów. - Masz córkę, Eileen, masz śliczną córkę... - wyrzekła wzruszona, mając zamiar odciąć pępowinę i położyć dziewczynkę na piersiach matki, ale... - Justine, weź ją... - poleciła Gwardzistce, ostrożnie oddając kwilące niemowlę w jej ramiona, nie dbając o to, czy była na to psychicznie gotowa.
To jeszcze nie był koniec. Nie taki, jaki Eileen sobie wyobrażała.
- Przyj dalej, Eileen, mocniej - nakazała, wracając na swą poprzednią pozycję; zarys główki potwierdził wątpliwości, które majaczyły w głowie Poppy od kilku godzin - brzuch przyjaciółki był duży, bardzo duży. Za duży jak na jedno dziecko. - Zaraz przyjdzie na świat jej siostra... albo braciszek... To bliźnięta - wyjaśniła, unosząc spojrzenie na twarz przyjaciółki, wyłącznie na uderzeń serca. To czasami się zdarzało; musiała być zszokowana, ale takie przypadki nie były takież znowu rzadkie. Drugie dziecko mogło ułożyć się tak, że nie wyczuła go podczas badań, mogło być dość leniwe i nie poruszać się w tym samym momencie, co jego rodzeństwo, przez co nawet częstsze wyczuwane ruchy nie zaalarmowały Eileen. Trzy minuty - dokładnie tyle zajęło przeciśnięcie się przez ostatnie centymetry drogi na świat drugiemu niemowlęciu. Jego krzyk, jeszcze głośniejszy dołączył do płaczu siostry.
- To chłopiec - oznajmiła, spoglądając ze wzruszeniem na czerwoną, pomarszczoną jeszcze twarzyczkę, wycierając skórę czystym, białym płótnem.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Skurcze wyciągnęły z niej mnóstwo energii. Samo skupianie się na tym, żeby nie upaść na korytarzu albo żeby najzwyczajniej w świecie nie wydać z siebie rozpraszającego ciszę innych odgłosu, wiązało się z ogromem oddanych ciału zapasów energii. Teraz, w czasie porodu, wypływało jej jeszcze więcej. Kolejne krzyki wyduszały z niej siły, mięśnie dłoni zaciskały się na rękach matki i Pomony niemal mimowolnie, szukały oparcia w tych trudnych dla niej chwilach, kolejne jęki pełne cierpienia wypływały z jej gardła ledwo – im dłużej to trwało, tym słabiej się czuła, ale tym większą miała też determinację w wydaniu na świat swojej córki. Każde hasło, by napierała mocniej, wywoływało w jej ciele automatyczną reakcję, która miała pomóc jej w spełnieniu swojego pragnienia. Chciała usłyszeć jej płacz, głośny, sugerujący, że maleńkie ciało jest zdrowe, a gdy go usłyszała, wszystko w niej zwiotczało, niewysłowiona ulga okryła jej skórę szczelnie, ciepło – na krótką chwilę. Kolejny skurcz zmusił ją do trudnego powrotu do skupienia. Sądziła, że na tym jej cierpienie się skończy, nie miała już siły na dalszą walkę z samą sobą, a kolejny krzyk, który wydarł się zza jej zaciśniętych zębów, zaniepokoił ją na tyle, by w panice odszukała spojrzenia Roany i Pomony. Coś się z nią działo? Była słaba, ledwo widziała na oczy, kontury rozmywały się przed zamglonymi tęczówkami, oddechy świszczały w krtani, metaliczny zapach zajął jej nozdrza. Nie czuła już zapachu pościeli. Czuła krew. Swoją.
– Mamo – szepnęła do niej słabo, sucho, zaschło jej w gardle. – Bathilda Roana. Miała mieć tak na imię. Bathilda Roana Bartius – jej głowa opadła na poduszkę, powieki chciały opaść. I zaraz usłyszała kolejny płacz. Przeplatające się między sobą tony były dla niej jak kołysanka. Uśmiechnęła się, całkiem nieświadomie, wniebowzięta. Urodziła dwójkę dzieci. Bliźnięta. – I Albus. Albus Hereward – język już prawie się nie ruszał, niewyraźne zgłoski wydostawały się spomiędzy spierzchniętych warg niemal przypominając bełkot. Czuła, jak za długo zaciskające się na dłoniach bliskich jej kobiet ręce drżą w wyczerpaniu. Chciała spać, była wycieńczona, nie wiedziała, ile czasu minęło od momentu pierwszego skurczu, aż do teraz – zdawało jej się, że wieczność. Siłą utrzymywała się przy przytomności, powtarzając sobie w myślach te dwa imiona jak mantrę. Chciałaby, żeby Hereward tu był, żeby to on trzymał ją na rękę, po wszystkim wzruszając się z faktu posiadania nie jednego, a dwójki dzieci. Dwójki pociech, które kiedyś usiądą mu na kolanach, pociągną za zbyt długie, rude włosy, zostawią na jego pergaminach próbki dziecięcej sztuki. Dźwięki ginęły gdzieś w podświadomości. Jeszcze chwila i odleci. Była tego pewna.
| troszkę po spóźnieniu, ale jestem! 72h na odpis, kolejka dowolna (tylko dajcie potrzymać Just dzieciątko :<), teraz leci 4 kolejka!
– Mamo – szepnęła do niej słabo, sucho, zaschło jej w gardle. – Bathilda Roana. Miała mieć tak na imię. Bathilda Roana Bartius – jej głowa opadła na poduszkę, powieki chciały opaść. I zaraz usłyszała kolejny płacz. Przeplatające się między sobą tony były dla niej jak kołysanka. Uśmiechnęła się, całkiem nieświadomie, wniebowzięta. Urodziła dwójkę dzieci. Bliźnięta. – I Albus. Albus Hereward – język już prawie się nie ruszał, niewyraźne zgłoski wydostawały się spomiędzy spierzchniętych warg niemal przypominając bełkot. Czuła, jak za długo zaciskające się na dłoniach bliskich jej kobiet ręce drżą w wyczerpaniu. Chciała spać, była wycieńczona, nie wiedziała, ile czasu minęło od momentu pierwszego skurczu, aż do teraz – zdawało jej się, że wieczność. Siłą utrzymywała się przy przytomności, powtarzając sobie w myślach te dwa imiona jak mantrę. Chciałaby, żeby Hereward tu był, żeby to on trzymał ją na rękę, po wszystkim wzruszając się z faktu posiadania nie jednego, a dwójki dzieci. Dwójki pociech, które kiedyś usiądą mu na kolanach, pociągną za zbyt długie, rude włosy, zostawią na jego pergaminach próbki dziecięcej sztuki. Dźwięki ginęły gdzieś w podświadomości. Jeszcze chwila i odleci. Była tego pewna.
| troszkę po spóźnieniu, ale jestem! 72h na odpis, kolejka dowolna (tylko dajcie potrzymać Just dzieciątko :<), teraz leci 4 kolejka!
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Strona 1 z 2 • 1, 2
Sypialnia
Szybka odpowiedź