Sypialnia Alexa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sypialnia Alexa
Po zakupie Kurnika z powodu przeciekającego dachu poddasze znajdowało się w zdecydowanie najgorszym stanie. Wystarczyło jednak poświęcić trochę czasu i energii (własnych i uczynnego sąsiada, Bertiego Botta), żeby wnętrze znów nadawało się do użytku. Całe pomieszczenie, tak jak reszta domu, zostało pomalowane na biało - lecz pomimo wszelkich starań farba uparcie nie chciała trzymać się jednej ze ścian. Później do środka wprowadziło się stare, ciężkie łóżko, wielka szafa, biurko, stoliki nocne i rośliny.
Zaklęcia ochronne:
Cave Inimicum, Mała twierdza (okna i szafki), Muffliato, Tenuistis
Cave Inimicum, Mała twierdza (okna i szafki), Muffliato, Tenuistis
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 02.06.20 13:33, w całości zmieniany 4 razy
Alexander czuł się po prostu źle kłamiąc Idzie w żywe oczy. Może nie całkowicie w żywe oczy, ponieważ przez nieprawdziwą część swojej wypowiedzi stał odwrócony do niej plecami, niby w męskiej manierze ukrywania słabości nie chcąc, aby widziała jego twarz w czasie, gdy przyznawał się do tego, ze jemu również potrafiło być ciężko. Społeczeństwo miało dla nich napisane odpowiednie role, wynikające z tego, jaką płeć zesłał im los. W porównaniu do tego, czego wymagano od niego jako lorda to w tej chwili i tak Alexander miał zatrważająco mało oczekiwań, które musiał spełniać – a miał wrażenie, że nawet z tymi, co uchowały się względem jego osoby czasami nie do końca sobie radził. Dlatego teraz, słysząc o stracie Idy czuł się jeszcze paskudniej niż przed chwilą.
– Nie wiedziałem. Moje kondolencje – powiedział, nie kryjąc smutku w wyrazie twarzy i barwie głosu. Nie dali mu się jednak pochłonąć, Ida zdawała się na tyle dojrzała w swojej żałobie, żeby nawet w tak ponurym temacie odnaleźć drogę ku światłu. – Wielu przyjaciół? Raczej kilku. Jeden mieszka w domu tuż obok, pozostali moi przyjaciele to w dużej mierze kuzynostwo. Nie ufam zbyt wielu osobom, ale ty szybko wkradłaś się w moje progi, rycerko w pomarańczowej zbroi – odparł Alexander, z zawadiackim uśmiechem podłapując jej korektę. Czy nie było to niezwykłą przewrotnością losu, że akurat ten kolor z dumą nosiła panna Lupin? Słuchał jej, jak opowiadała o Ike'u Turnerze, siedząc w jego kuchni jak gdyby nic. Z całkowitym poczuciem bezpieczeństwa i zaufaniem, które narodziło się wczorajszego, burzliwego wieczora. Obserwował jej pełne gracji ruchy, kiedy szła wraz z nim do salonu, nie mogąc nadziwić się, jak bardzo na miejscu ta cała sytuacja mu się zaczęła wydawać. Z lekkim zaskoczeniem, ale i ciepłem przyjął myśl, która mimochodem mu się nasunęła: nie miałby nic przeciwko, żeby częściej zdarzały mu się takie poranki. Z wyłączeniem kaca, oczywiście.
– Rozumiem i... on jest czarodziejem? Czy mugolem? – zapytał, delikatnie marszcząc czoło. Wygładziło się jednak prędko, kiedy zobaczył na twarzy Idy niesamowity entuzjazm. Taniec. Tu chyba nie musiał kłamać. – Trochę, ale raczej klasyczne tańce. Jestem w tym i muzycznym przypadku dość staroświecki – zaśmiał się, przelotnie spoglądając w jej oczy. To była naprawdę miła rozmowa, nie licząc oczywiście części, w której ordynarnie okłamał pannę Lupin. Wciąż paliło go to wstydem, nawet kiedy poderwał się z krzesła, żeby pobiec dla niej po solniczkę. – Zaraz wracam! – rzucił, nie pozwalając jej na zatrzymanie go przy stole. Wrócił w mgnieniu oka, wraz z solą niosąc jednak w głowie pewien pomysł. – Chyba tak się przejąłem brakiem przypraw, że zapomniałem podziękować za komplement. Tak więc: dziękuję – odparł z uśmiechem, stawiając przed czarownicą solniczkę, po czym usiadł znów na swoim krześle naprzeciwko niej. Wziął znów do ręki widelec, jednak odłożył go zaraz, wciąż mocno rozważając myśl, która nasunęła mu się w czasie krótkiej wyprawy do kuchni. Wyprostował się odrobinę, mimo tego, że siedział z nienagannie prostymi plecami. – Ido, mam do ciebie pytanie – powiedział, podnosząc na nią wzrok. Poczuł przy tym, jak serce odrobinę mu przyspiesza. – Wydaje mi się, że całkiem lubisz tańczyć, a za niespełna dwa tygodnie tutaj, w Dolinie, będzie miała miejsce zabawa sylwestrowa. Może chciałabyś mi na niej towarzyszyć? – zapytał, uśmiechając się delikatnie. Niewykluczone, że chciał tym sposobem zadośćuczynić jej za poczynione kłamstwo, jednak poza tym... wizja rozpoczęcia z nią Nowego Roku wydała mu się czymś, czego bardzo chciałby doświadczyć. Zdawał sobie sprawę z tego, że istniały spore szanse na to, że nie dożyje ostatniego dnia roku. Wiedział o tym, ale to chyba właśnie z tego powodu zdecydował się na to, aby zaprosić Idę na Sylwestra. Bardzo miał ochotę to zrobić, odrobinę wierząc chyba w to, że jeżeli umówi się z nią na ten wieczór to wróci z Azkabanu: nawet jeżeli nie w takiej to może w nieco bardziej... eterycznej postaci. Nie mógłby przecież jej zawieść.
| zt x2
– Nie wiedziałem. Moje kondolencje – powiedział, nie kryjąc smutku w wyrazie twarzy i barwie głosu. Nie dali mu się jednak pochłonąć, Ida zdawała się na tyle dojrzała w swojej żałobie, żeby nawet w tak ponurym temacie odnaleźć drogę ku światłu. – Wielu przyjaciół? Raczej kilku. Jeden mieszka w domu tuż obok, pozostali moi przyjaciele to w dużej mierze kuzynostwo. Nie ufam zbyt wielu osobom, ale ty szybko wkradłaś się w moje progi, rycerko w pomarańczowej zbroi – odparł Alexander, z zawadiackim uśmiechem podłapując jej korektę. Czy nie było to niezwykłą przewrotnością losu, że akurat ten kolor z dumą nosiła panna Lupin? Słuchał jej, jak opowiadała o Ike'u Turnerze, siedząc w jego kuchni jak gdyby nic. Z całkowitym poczuciem bezpieczeństwa i zaufaniem, które narodziło się wczorajszego, burzliwego wieczora. Obserwował jej pełne gracji ruchy, kiedy szła wraz z nim do salonu, nie mogąc nadziwić się, jak bardzo na miejscu ta cała sytuacja mu się zaczęła wydawać. Z lekkim zaskoczeniem, ale i ciepłem przyjął myśl, która mimochodem mu się nasunęła: nie miałby nic przeciwko, żeby częściej zdarzały mu się takie poranki. Z wyłączeniem kaca, oczywiście.
– Rozumiem i... on jest czarodziejem? Czy mugolem? – zapytał, delikatnie marszcząc czoło. Wygładziło się jednak prędko, kiedy zobaczył na twarzy Idy niesamowity entuzjazm. Taniec. Tu chyba nie musiał kłamać. – Trochę, ale raczej klasyczne tańce. Jestem w tym i muzycznym przypadku dość staroświecki – zaśmiał się, przelotnie spoglądając w jej oczy. To była naprawdę miła rozmowa, nie licząc oczywiście części, w której ordynarnie okłamał pannę Lupin. Wciąż paliło go to wstydem, nawet kiedy poderwał się z krzesła, żeby pobiec dla niej po solniczkę. – Zaraz wracam! – rzucił, nie pozwalając jej na zatrzymanie go przy stole. Wrócił w mgnieniu oka, wraz z solą niosąc jednak w głowie pewien pomysł. – Chyba tak się przejąłem brakiem przypraw, że zapomniałem podziękować za komplement. Tak więc: dziękuję – odparł z uśmiechem, stawiając przed czarownicą solniczkę, po czym usiadł znów na swoim krześle naprzeciwko niej. Wziął znów do ręki widelec, jednak odłożył go zaraz, wciąż mocno rozważając myśl, która nasunęła mu się w czasie krótkiej wyprawy do kuchni. Wyprostował się odrobinę, mimo tego, że siedział z nienagannie prostymi plecami. – Ido, mam do ciebie pytanie – powiedział, podnosząc na nią wzrok. Poczuł przy tym, jak serce odrobinę mu przyspiesza. – Wydaje mi się, że całkiem lubisz tańczyć, a za niespełna dwa tygodnie tutaj, w Dolinie, będzie miała miejsce zabawa sylwestrowa. Może chciałabyś mi na niej towarzyszyć? – zapytał, uśmiechając się delikatnie. Niewykluczone, że chciał tym sposobem zadośćuczynić jej za poczynione kłamstwo, jednak poza tym... wizja rozpoczęcia z nią Nowego Roku wydała mu się czymś, czego bardzo chciałby doświadczyć. Zdawał sobie sprawę z tego, że istniały spore szanse na to, że nie dożyje ostatniego dnia roku. Wiedział o tym, ale to chyba właśnie z tego powodu zdecydował się na to, aby zaprosić Idę na Sylwestra. Bardzo miał ochotę to zrobić, odrobinę wierząc chyba w to, że jeżeli umówi się z nią na ten wieczór to wróci z Azkabanu: nawet jeżeli nie w takiej to może w nieco bardziej... eterycznej postaci. Nie mógłby przecież jej zawieść.
| zt x2
1.04.
Wszystko działo się tak szybko, że miałbym trudności w zachowaniu chronologii zdarzeń.
Do późna siedziałem nad książkami pisząc kolejny zaliczeniowy esej - to pamiętam bardzo dobrze, bo specjalnie się po ten esej wracałem, choć teraz sam nie wiem po co. Położyłem się z głową pełną nazw księżyców Saturna i Urana, które wciąż mi się myliły. Satelitą Saturna był Tytan, Urana - Tytania... Saturn w ogóle miał więcej "księżyczek" niż księżyców, bo były jeszcze: Tetyda, Dione, Rea i Febe, a Urana otaczały tylko dwie: Ariel i Miranda. Ciężko mi się zasypiało tej nocy, a jak już mi się udało na chwilę zamknąć oczy, to Geniusz drzemiący do tej pory spokojnie w nogach łóżka, zerwał się z miejsca i zaczął syczeć i warczeć przekleństwami patrząc się nienawistnie w stronę okna. Próbowałem go uspokoić, ale bezskutecznie i wtedy dotarły do mnie dziwne odgłosy dochodzące z zewnątrz. Sam nie wiem co kazało mi w jednym momencie zerwać się z łóżka, a w następnym pakować swoje rzeczy: jakieś przeczucie,magia, czy to Geniusz podsunął mi taką aluzję pomiędzy warczącymi przekleństwami. Kiedy więc Alex pojawił się w mieszkaniu mojego zmarłego stryja, byłem już ubrany i kończyłem upychać kilka ubrań do plecaka wypełnionego w większej mierze książkami.
Nie wiedziałem co się dzieje, ale wiedziałem na pewno, że nic dobrego. "Wizyta" Alexa w środku nocy tylko utwierdziła mnie w tym przekonaniu. O dziwo jednak nie panikowałem, nie paraliżował mnie strach tak jak zwykle się to działo (ostatnio coraz mniej), ale to chyba tylko i wyłącznie zasługa tkwienia w ferworze zadań i czynności: spakować się - odhaczone; złapać Geniusza - pogryziony i podrapany, ale dałem radę; gitara - zabrana; kurtka, latarka, scyzoryk, kilka puszek jedzenia... Nie zadawałem pytań Alexowi - nie było na to czasu. Przypomniałem sobie jak było w warsztacie Andersona i po prostu zdałem się na kumpla robiąc wszystko co mówił. Serce biło mi jak szalone, ale starałem się nie myśleć za dużo, wyobraźnię też trzymałem na wodzy, bo wystarczyłoby poluzować jej lejce, a przygniotłaby mnie najgorszymi wizjami z największych koszmarów i wtedy już zupełnie nie byłbym w stanie działać. A tak? A tak, jakimś cudem znaleźliśmy się daleko od Londynu, od krzyków, huku i strachu.
I dopiero teraz, stojąc w kompletnie mi obcym, jasnym nie tylko od bieli ścian, ale również wschodzącego za oknem słońca pokoju uświadomiłem sobie, że od teraz wszystko diametralnie się zmieni. Wiedziałem to, po prostu czułem w kościach. Teraz też dopiero poczułem jak bardzo napięte mam wszystkie mięśnie, jak mocno zaciskam palce na rączce klatki z szamoczącym się wewnątrz wozakiem i jak bardzo zaczyna mi ciążyć opasły plecak na grzbiecie. Co się tak właściwie wydarzyło?, zatliła mi się w głowie myśl. Do moich uszu wdarła się niemal boleśnie cisza, a przerażające obrazy zaczęły odtwarzać mi się przed oczami klatkami jak w zepsutym filmie kompletnie bez ładu i składu. Jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, że ledwo stoję trzęsąc się jak galareta, myślałem, że to wciąż Geniusz chcący za wszelką cenę wydostać się z klatki.
- Psidwaczesyny! Av-av-avada! Garrrrrgulcze jaja...
Wróciłem świadomością do pokoju i wreszcie położyłem klatkę na podłodze, to samo zrobiłem z futerałem z gitarą oraz plecakiem... choć przy tym ostatnim zatrzymałem się zgięty wpół. Głowa pulsowała mi nieprzyjemnie bólem ze zmęczenia albo ze stresu, serce wciąż trochę za szybko łomotało mi w piersi i chyba przyspieszało z każdą chwilą. I ta jasność... Było tu stanowczo za jasno.
- Alex...? - nie było go w pokoju. Po coś poszedł, albo w ogóle go tu nie było i tylko kazał mi tu przyjść, nie byłem pewny. To, co było pewne to to, że zaczynałem panikować, choć sam nie do końca wiedziałem dlaczego. Nowe miejsce? To wszystko, czego byłem świadkiem? Gdzie jest Alex?
- LEX?! - zawołałem głośniej, głos mi zadrżał, a ciało zadygotało tak, że w ostatniej chwili przytrzymałem się ramy łóżka, żeby nie upaść jak ostatni leszcz.
- Dupa, cwel, gumochłon! - zawtórował mi Geniusz.
Co się tak właściwie stało?![bylobrzydkobedzieladnie]
Wszystko działo się tak szybko, że miałbym trudności w zachowaniu chronologii zdarzeń.
Do późna siedziałem nad książkami pisząc kolejny zaliczeniowy esej - to pamiętam bardzo dobrze, bo specjalnie się po ten esej wracałem, choć teraz sam nie wiem po co. Położyłem się z głową pełną nazw księżyców Saturna i Urana, które wciąż mi się myliły. Satelitą Saturna był Tytan, Urana - Tytania... Saturn w ogóle miał więcej "księżyczek" niż księżyców, bo były jeszcze: Tetyda, Dione, Rea i Febe, a Urana otaczały tylko dwie: Ariel i Miranda. Ciężko mi się zasypiało tej nocy, a jak już mi się udało na chwilę zamknąć oczy, to Geniusz drzemiący do tej pory spokojnie w nogach łóżka, zerwał się z miejsca i zaczął syczeć i warczeć przekleństwami patrząc się nienawistnie w stronę okna. Próbowałem go uspokoić, ale bezskutecznie i wtedy dotarły do mnie dziwne odgłosy dochodzące z zewnątrz. Sam nie wiem co kazało mi w jednym momencie zerwać się z łóżka, a w następnym pakować swoje rzeczy: jakieś przeczucie,
Nie wiedziałem co się dzieje, ale wiedziałem na pewno, że nic dobrego. "Wizyta" Alexa w środku nocy tylko utwierdziła mnie w tym przekonaniu. O dziwo jednak nie panikowałem, nie paraliżował mnie strach tak jak zwykle się to działo (ostatnio coraz mniej), ale to chyba tylko i wyłącznie zasługa tkwienia w ferworze zadań i czynności: spakować się - odhaczone; złapać Geniusza - pogryziony i podrapany, ale dałem radę; gitara - zabrana; kurtka, latarka, scyzoryk, kilka puszek jedzenia... Nie zadawałem pytań Alexowi - nie było na to czasu. Przypomniałem sobie jak było w warsztacie Andersona i po prostu zdałem się na kumpla robiąc wszystko co mówił. Serce biło mi jak szalone, ale starałem się nie myśleć za dużo, wyobraźnię też trzymałem na wodzy, bo wystarczyłoby poluzować jej lejce, a przygniotłaby mnie najgorszymi wizjami z największych koszmarów i wtedy już zupełnie nie byłbym w stanie działać. A tak? A tak, jakimś cudem znaleźliśmy się daleko od Londynu, od krzyków, huku i strachu.
I dopiero teraz, stojąc w kompletnie mi obcym, jasnym nie tylko od bieli ścian, ale również wschodzącego za oknem słońca pokoju uświadomiłem sobie, że od teraz wszystko diametralnie się zmieni. Wiedziałem to, po prostu czułem w kościach. Teraz też dopiero poczułem jak bardzo napięte mam wszystkie mięśnie, jak mocno zaciskam palce na rączce klatki z szamoczącym się wewnątrz wozakiem i jak bardzo zaczyna mi ciążyć opasły plecak na grzbiecie. Co się tak właściwie wydarzyło?, zatliła mi się w głowie myśl. Do moich uszu wdarła się niemal boleśnie cisza, a przerażające obrazy zaczęły odtwarzać mi się przed oczami klatkami jak w zepsutym filmie kompletnie bez ładu i składu. Jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, że ledwo stoję trzęsąc się jak galareta, myślałem, że to wciąż Geniusz chcący za wszelką cenę wydostać się z klatki.
- Psidwaczesyny! Av-av-avada! Garrrrrgulcze jaja...
Wróciłem świadomością do pokoju i wreszcie położyłem klatkę na podłodze, to samo zrobiłem z futerałem z gitarą oraz plecakiem... choć przy tym ostatnim zatrzymałem się zgięty wpół. Głowa pulsowała mi nieprzyjemnie bólem ze zmęczenia albo ze stresu, serce wciąż trochę za szybko łomotało mi w piersi i chyba przyspieszało z każdą chwilą. I ta jasność... Było tu stanowczo za jasno.
- Alex...? - nie było go w pokoju. Po coś poszedł, albo w ogóle go tu nie było i tylko kazał mi tu przyjść, nie byłem pewny. To, co było pewne to to, że zaczynałem panikować, choć sam nie do końca wiedziałem dlaczego. Nowe miejsce? To wszystko, czego byłem świadkiem? Gdzie jest Alex?
- LEX?! - zawołałem głośniej, głos mi zadrżał, a ciało zadygotało tak, że w ostatniej chwili przytrzymałem się ramy łóżka, żeby nie upaść jak ostatni leszcz.
- Dupa, cwel, gumochłon! - zawtórował mi Geniusz.
Co się tak właściwie stało?![bylobrzydkobedzieladnie]
Make love music
Not war.
Not war.
Ostatnio zmieniony przez Louis Bott dnia 24.02.20 22:56, w całości zmieniany 1 raz
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Alexander nie spał, kiedy pojawił się przed nim patronus. Założenie butów i płaszcza zajęło mu tylko moment, tak samo jak pochwycenie paru eliksirów i różdżki.
W Londynie padał deszcz krwi.
Teleportował się prosto na ulicę, nie dbając o to, czy ktoś go zauważy czy nie. Nawet lepiej, żeby skupili się na nim, kimś kto miał w starciu z nimi równe szanse. Tchórze, śmierdzące tchórze, jebani oprawcy, szubrawi rzeźnicy. Wyzwiska strzelały z jego ust równie często co inkantacje zaklęć, kiedy rzucał je w kierunku kolejnych konserwatystów, mając na celu tylko jedno: zabić. Wyeliminować zagrożenie raz na zawsze. Jego myśli były chłodne i nienawistne, a gorąca krew w żyłach buzowała, popychając dalej przez kwartały. Nie wiedział ile czasu biegał ulicami, kiedy trafił pod kamienicę zbyt znajomą, aby jej nie rozpoznać. W jego stronę poleciała klątwa, lecz prędko wyczarował tarczę, odbijając zaklęcie w rzucającego. Na bruk polała się kolejna fala krwi, rozorane gardło zacharczało po raz ostatni i nie wydało już żadnego dźwięku po tym, jak nieruchome ciało czarnoksiężnika padło na bruk. Alexander rzucił się w te pędy na klatkę schodową i wpadł do mieszkania nie pukając. Louis już był prawie spakowany, jednak Farley mógł to zrobić jednym machnięciem różdżki. Louis, weź łasicę. Louis, zamknij oczy. Louis, złap mnie za rękę i nie puszczaj.
Po drodze położył jeszcze kilku czarodziejów nim nie dostali się do jednego ze świstoklików ukrytych przez Zakon na terenie Londynu. Bott był chyba zbyt zszokowany żeby w ogóle zarejestrować, że się teleportowali. Był chyba zbyt otępiały nawet na to, żeby zwymiotować. Alexander przeciągnął go przez dolinę, w las, na ukrytą ścieżynkę i do Kurnika, gdzie zostawił go w jednym z pokojów gościnnych. Sam oznajmił, że idzie nastawić wodę na herbatę i przynieść mu ręcznik, w zamiarze mając podlanie kubka dla Louisa odrobiną eliksiru nasennego. Jego plan spełzł jednak na niczym, bo ledwo zdążył zejść ze schodów, na powrót został wezwany na ich szczyt rozpaczliwym krzykiem.
– Lotta, zagotuj wodę! – rzucił tylko, przebiegając obok drzwi prowadzących do pokoju siostry, po czym wpadł do sypialni, która od teraz miała należeć do Louisa. Bezterminowo. Ogarnął spojrzeniem spanikowanego mugola, a zaraz potem wozaka. Wyciągnął różdżkę i posłał w kierunku zwierzęcia niewerbalne Silencio – wozak dalej kłapał pyskiem, ale już bezgłośnie. – Jestem – powiedział, chowając różdżkę. – Poszedłem zrobić herbatę, pamiętasz? – zapytał, chcąc najpierw usiąść na łóżku, lecz gdy zauważył, że jest brudny i we krwi obrał kierunek na nagie krzesło pod ścianą. Zdjął z siebie płaszcz – wcześniej zupełnie o tym zapomniał – i cisnął przez otwarte wciąż drzwi na korytarz. Popatrzył na stojącego przed nim chłopaka zmartwionym spojrzeniem i usiadł, czując, że intensywna noc odcisnęła na nim silne piętno utkane ze zmęczenia. – Louis, oddychaj. Pamiętasz ćwiczenie z konstelacjami? Skup się na nim, a później zacznij zadawać pytania – powiedział na tyle powoli, żeby do Botta dotarł sens jego słów. Ta rozmowa miała być niewiele lżejsza niż to, co już mieli za sobą.
W Londynie padał deszcz krwi.
Teleportował się prosto na ulicę, nie dbając o to, czy ktoś go zauważy czy nie. Nawet lepiej, żeby skupili się na nim, kimś kto miał w starciu z nimi równe szanse. Tchórze, śmierdzące tchórze, jebani oprawcy, szubrawi rzeźnicy. Wyzwiska strzelały z jego ust równie często co inkantacje zaklęć, kiedy rzucał je w kierunku kolejnych konserwatystów, mając na celu tylko jedno: zabić. Wyeliminować zagrożenie raz na zawsze. Jego myśli były chłodne i nienawistne, a gorąca krew w żyłach buzowała, popychając dalej przez kwartały. Nie wiedział ile czasu biegał ulicami, kiedy trafił pod kamienicę zbyt znajomą, aby jej nie rozpoznać. W jego stronę poleciała klątwa, lecz prędko wyczarował tarczę, odbijając zaklęcie w rzucającego. Na bruk polała się kolejna fala krwi, rozorane gardło zacharczało po raz ostatni i nie wydało już żadnego dźwięku po tym, jak nieruchome ciało czarnoksiężnika padło na bruk. Alexander rzucił się w te pędy na klatkę schodową i wpadł do mieszkania nie pukając. Louis już był prawie spakowany, jednak Farley mógł to zrobić jednym machnięciem różdżki. Louis, weź łasicę. Louis, zamknij oczy. Louis, złap mnie za rękę i nie puszczaj.
Po drodze położył jeszcze kilku czarodziejów nim nie dostali się do jednego ze świstoklików ukrytych przez Zakon na terenie Londynu. Bott był chyba zbyt zszokowany żeby w ogóle zarejestrować, że się teleportowali. Był chyba zbyt otępiały nawet na to, żeby zwymiotować. Alexander przeciągnął go przez dolinę, w las, na ukrytą ścieżynkę i do Kurnika, gdzie zostawił go w jednym z pokojów gościnnych. Sam oznajmił, że idzie nastawić wodę na herbatę i przynieść mu ręcznik, w zamiarze mając podlanie kubka dla Louisa odrobiną eliksiru nasennego. Jego plan spełzł jednak na niczym, bo ledwo zdążył zejść ze schodów, na powrót został wezwany na ich szczyt rozpaczliwym krzykiem.
– Lotta, zagotuj wodę! – rzucił tylko, przebiegając obok drzwi prowadzących do pokoju siostry, po czym wpadł do sypialni, która od teraz miała należeć do Louisa. Bezterminowo. Ogarnął spojrzeniem spanikowanego mugola, a zaraz potem wozaka. Wyciągnął różdżkę i posłał w kierunku zwierzęcia niewerbalne Silencio – wozak dalej kłapał pyskiem, ale już bezgłośnie. – Jestem – powiedział, chowając różdżkę. – Poszedłem zrobić herbatę, pamiętasz? – zapytał, chcąc najpierw usiąść na łóżku, lecz gdy zauważył, że jest brudny i we krwi obrał kierunek na nagie krzesło pod ścianą. Zdjął z siebie płaszcz – wcześniej zupełnie o tym zapomniał – i cisnął przez otwarte wciąż drzwi na korytarz. Popatrzył na stojącego przed nim chłopaka zmartwionym spojrzeniem i usiadł, czując, że intensywna noc odcisnęła na nim silne piętno utkane ze zmęczenia. – Louis, oddychaj. Pamiętasz ćwiczenie z konstelacjami? Skup się na nim, a później zacznij zadawać pytania – powiedział na tyle powoli, żeby do Botta dotarł sens jego słów. Ta rozmowa miała być niewiele lżejsza niż to, co już mieli za sobą.
Niczego nie nienawidziłem tak bardzo jak tego uczucia paniki, odbierającego mi kontrolę nad moim własnym ciałem. Jakbym w jednej chwili znalazł się w pułapce bez wyjścia, w klatce zbudowanej z moich kości, ścięgien, mięśni, skóry i włosów. Wewnątrz krzyczałem z wściekłości i bezsilności. Toczyłem zaciekłą walkę, by móc na nowo poruszać się i zachowywać tak jak JA tego chciałem, a nie tak jak dyktował mi to pierwotny strach. Nie potrafiłem jednak wygrać. Moje ciało coraz bardziej przestawało być moje, stawało się za to ciałem jakiegoś dzikiego zwierzęcia, które panicznie rozglądało się za drogą ucieczki, które wbijało paznokcie w przedramiona tak mocno, że te zaczęły przebijać skórę, które gotowało się do skoku w stronę okna albo drzwi byle tylko uciec jak najdalej stąd. Jak najdalej od wszystkiego.
Przestań, kurwa, przestań! Nic się nie dzieje, nie widzisz? Jesteś bezpieczny!
Wydałem z siebie dźwięk będący czymś pomiędzy jękiem a warknięciem, kiedy usilnie próbowałem powstrzymać własne nogi przed ruszeniem w stronę okna.
Nie ma Alexa, nie ma Londynu, nie ma stryja, jego mieszkania, nie ma już nic. Są tylko ci, którzy wszystko odbierają. Jest tylko mrok, cierpienie i strach. Są ruiny i gryzący dym, zapach krwi i śmierci. Musisz uciekać. No JUŻ!
Zdążyłem jednak zrobić dokładnie jeden krok w stronę okna, kiedy znajomy głos raptem mnie zatrzymał.
Był tu. Lex tu był. Był przez cały czas. Herbata! Jak mogłeś zapomnieć? Poszedł zrobić herbatę.
Dygotałem znów walcząc z własnym ciałem, które z nieznanych mi przyczyn chciało uciekać. Chciało... co? Wyskoczyć przez okno? Idiota.
Udało mi się tylko spojrzeć rozszerzonymi ze strachu źrenicami na siedzącego spokojnie na krześle chłopaka.
Skoro Alex był spokojny, to czemu ja miałbym nie być?
Ale... ten huk, te krzyki, ten złowieszczy blask przedzierający się nawet przez mocno zaciśnięte powieki...
Oddychaj.
Wziąłem głębszy oddech, starając się jak najwolniej wypuścić powietrze z płuc. Nie bardzo mi się to udało przy tak podniesionym tętnie.
Konstelacje, no tak... Marzec. W marcu jest... Przywołanie w pamięci mapy nocnego nieba w takim stanie nie było proste, ale mimo to dużo łatwiejsze od przeklinania się w myślach starając się nad sobą zapanować. Im bardziej tego chciałem, im bardziej się wściekałem, tym bardziej bezsilny się stawałem. Tymczasem nocne niebo...
Odetchnąłem. Tak, no przecież, że pamiętałem konstelacje na marcowym niebie. I w miarę jak je sobie przypominałem, rozluźniałem się i tak po prostu odpuszczałem. Niezidentyfikowany lęk zmieniał się w skupienie... a potem w spokój. Aż wreszcie ostatnie napięcie znikało jak gdyby nigdy nie istniało, a ja mogłem wreszcie opaść na łóżko czując ból każdej komórki mojego ciała jak po niewysłowionym wysiłku.
- Gdzie jesteśmy? - zadałem w końcu pierwsze z moich pytań - to było bezpieczne, nie dotykało bezpośrednio tamtych wydarzeń i... chyba nawet znałem na nie odpowiedź. Wydawało mi się, że Alex mi to już powiedział, ale odpowiedź jakby zupełnie mi umknęła.
- Co... - kolejne pytanie jednak ugrzęzło mi w gardle. Przecież wiedziałem co się stało w Londynie. Słyszałem odgłosy walk i krzyki przerażenia, czułem ten swąd... Skrzywiłem się.
- Czy oni... - znów się zaciąłem. Zamknąłem oczy zbierając się w sobie. Bo domyślałem się odpowiedzi i tak bardzo chciałem usłyszeć zaprzeczenie.
- To byli cz... To byli tacy jak ty, prawda? - wyrzuciłem w końcu z siebie na jednym tchu w końcu otwierając oczy i wbijając je w Alexa. - I oni... - nie dokończyłem, bo moje wnętrzności gwałtownie się skręciły i ledwo powstrzymałem mdłości. Odsunąłem od siebie te myśli, bo do niczego nie prowadziły prócz zafajdania podłogi.
- Będę mógł w ogóle wrócić? Jutro... to znaczy dziś - zerknąłem na coraz jaśniejszą okolicę za oknem - mam do oddania esej o satelitach, no, o księżycach, jeśli nie będę na zajęciach profesor...
Sam nie wiem jak chciałem zakończyć te wyrzucane z nową energią i zapalczywością słowa, ale generalnie sprowadzało się do tego, że nie mogłem przecież olać uczelni. Powinienem sprawdzić jak to wszystko przetrwał Uniwersytet, co z wykładowcami i przede wszystkim: co z moimi przyjaciółmi z uczelni.
Przestań, kurwa, przestań! Nic się nie dzieje, nie widzisz? Jesteś bezpieczny!
Wydałem z siebie dźwięk będący czymś pomiędzy jękiem a warknięciem, kiedy usilnie próbowałem powstrzymać własne nogi przed ruszeniem w stronę okna.
Nie ma Alexa, nie ma Londynu, nie ma stryja, jego mieszkania, nie ma już nic. Są tylko ci, którzy wszystko odbierają. Jest tylko mrok, cierpienie i strach. Są ruiny i gryzący dym, zapach krwi i śmierci. Musisz uciekać. No JUŻ!
Zdążyłem jednak zrobić dokładnie jeden krok w stronę okna, kiedy znajomy głos raptem mnie zatrzymał.
Był tu. Lex tu był. Był przez cały czas. Herbata! Jak mogłeś zapomnieć? Poszedł zrobić herbatę.
Dygotałem znów walcząc z własnym ciałem, które z nieznanych mi przyczyn chciało uciekać. Chciało... co? Wyskoczyć przez okno? Idiota.
Udało mi się tylko spojrzeć rozszerzonymi ze strachu źrenicami na siedzącego spokojnie na krześle chłopaka.
Skoro Alex był spokojny, to czemu ja miałbym nie być?
Ale... ten huk, te krzyki, ten złowieszczy blask przedzierający się nawet przez mocno zaciśnięte powieki...
Oddychaj.
Wziąłem głębszy oddech, starając się jak najwolniej wypuścić powietrze z płuc. Nie bardzo mi się to udało przy tak podniesionym tętnie.
Konstelacje, no tak... Marzec. W marcu jest... Przywołanie w pamięci mapy nocnego nieba w takim stanie nie było proste, ale mimo to dużo łatwiejsze od przeklinania się w myślach starając się nad sobą zapanować. Im bardziej tego chciałem, im bardziej się wściekałem, tym bardziej bezsilny się stawałem. Tymczasem nocne niebo...
Odetchnąłem. Tak, no przecież, że pamiętałem konstelacje na marcowym niebie. I w miarę jak je sobie przypominałem, rozluźniałem się i tak po prostu odpuszczałem. Niezidentyfikowany lęk zmieniał się w skupienie... a potem w spokój. Aż wreszcie ostatnie napięcie znikało jak gdyby nigdy nie istniało, a ja mogłem wreszcie opaść na łóżko czując ból każdej komórki mojego ciała jak po niewysłowionym wysiłku.
- Gdzie jesteśmy? - zadałem w końcu pierwsze z moich pytań - to było bezpieczne, nie dotykało bezpośrednio tamtych wydarzeń i... chyba nawet znałem na nie odpowiedź. Wydawało mi się, że Alex mi to już powiedział, ale odpowiedź jakby zupełnie mi umknęła.
- Co... - kolejne pytanie jednak ugrzęzło mi w gardle. Przecież wiedziałem co się stało w Londynie. Słyszałem odgłosy walk i krzyki przerażenia, czułem ten swąd... Skrzywiłem się.
- Czy oni... - znów się zaciąłem. Zamknąłem oczy zbierając się w sobie. Bo domyślałem się odpowiedzi i tak bardzo chciałem usłyszeć zaprzeczenie.
- To byli cz... To byli tacy jak ty, prawda? - wyrzuciłem w końcu z siebie na jednym tchu w końcu otwierając oczy i wbijając je w Alexa. - I oni... - nie dokończyłem, bo moje wnętrzności gwałtownie się skręciły i ledwo powstrzymałem mdłości. Odsunąłem od siebie te myśli, bo do niczego nie prowadziły prócz zafajdania podłogi.
- Będę mógł w ogóle wrócić? Jutro... to znaczy dziś - zerknąłem na coraz jaśniejszą okolicę za oknem - mam do oddania esej o satelitach, no, o księżycach, jeśli nie będę na zajęciach profesor...
Sam nie wiem jak chciałem zakończyć te wyrzucane z nową energią i zapalczywością słowa, ale generalnie sprowadzało się do tego, że nie mogłem przecież olać uczelni. Powinienem sprawdzić jak to wszystko przetrwał Uniwersytet, co z wykładowcami i przede wszystkim: co z moimi przyjaciółmi z uczelni.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Farley nie musiał nawet jakoś specjalnie wypatrywać objawów szoku u Louisa, ponieważ mugol sam był jednym wielkim szokiem. Zdarzało mu się widywać ludzi tak zagubionych i niepewnych swojego otoczenia, jakby zarówno ono jak i oni mieli rozpaść się na milion malutkich kawałeczków, jeżeli jeszcze chociażby jakaś najmniejsza z najmniej istotnych rzeczy opadłaby na ich barki. Bott był na skraju załamania nerwowego i Alexander czuł się odpowiedzialny, aby do tego nie dopuścić. Uważnie obserwował, jak jego rówieśnik skupia się na wyliczaniu w myślach konstelacji, jak przestaje się trząść, jak jego oddech trochę się uspokaja. I Alexander ledwo zauważalnie odetchnął z ulgą, rad, że wymyślone kiedyś zadanie nadal działa. Cierpliwie czekał, aż Louis sformułuje pytania.
– Jesteśmy w Kurniku. To mój dom, znajduje się w Dolinie Godryka w Somerset. To bezpieczne miejsce. Niecałe pięć minut stąd mieszka Bertie, twój kuzyn – powtórzył raz jeszcze swoje słowa, które wypowiedział już do Botta w czasie drogi z dna Doliny do domu. Był niezwykle cierpliwy, gotowy powtórzyć to jeszcze dziesiątki, jak nie setki razy, jeżeli miałoby to pomóc straumatyzowanemu mugolowi. Zacisnął usta widząc, jak Louis męczy się z zadaniem kolejnego pytania. – Może usiądziesz? – spokojnie zasugerował, chcąc jakoś pomóc. W środku czuł niepokój, ogromny niepokój i pozostałość szału, wielkiej wściekłości, która ogarnęła go amokiem na ulicach Londynu.
Wziął głęboki oddech, kiedy w końcu mugol zadał swoje pytanie. Powolutku wypuścił z piersi powietrze, dobierając słowa, którymi chciał wyjaśnić zaistniałą sytuację tak przejrzyście i zrozumiale, jak tylko się dało. Nim zaczął mówić uśmiechnął się blado, jakby przepraszająco.
– Louis – powiedział, a jego spojrzenie zdawało się potwierdzać obawy znajdującego się naprzeciw niego chłopaka. – Nie możesz wrócić – oznajmił. Postawił kropkę. Wypowiedział to na głos, było już nieodwracalnym faktem wyrytym w pamięci ich obu. – Na pewno nie w najbliższej przyszłości – uściślił. Zaraz miał powiedzieć coś, czego bardzo nie chciał. Zacisnął powieki, nie chcąc patrzeć, kiedy wypowiadał te słowa. Niestety, obrazy z ostatniej nocy były pod nimi zbyt żywe, więc ponownie spojrzał na Louisa, a w jego szaro-błękitnych oczach rozgościł się smutek. – W moim świecie wybuchnęła wojna. Czy wiesz, co oznacza określenie czystokrwisty czarodziej? – zapytał, nie będąc do końca pewnym, jak wiele musiał dziś wytłumaczyć.
– Jesteśmy w Kurniku. To mój dom, znajduje się w Dolinie Godryka w Somerset. To bezpieczne miejsce. Niecałe pięć minut stąd mieszka Bertie, twój kuzyn – powtórzył raz jeszcze swoje słowa, które wypowiedział już do Botta w czasie drogi z dna Doliny do domu. Był niezwykle cierpliwy, gotowy powtórzyć to jeszcze dziesiątki, jak nie setki razy, jeżeli miałoby to pomóc straumatyzowanemu mugolowi. Zacisnął usta widząc, jak Louis męczy się z zadaniem kolejnego pytania. – Może usiądziesz? – spokojnie zasugerował, chcąc jakoś pomóc. W środku czuł niepokój, ogromny niepokój i pozostałość szału, wielkiej wściekłości, która ogarnęła go amokiem na ulicach Londynu.
Wziął głęboki oddech, kiedy w końcu mugol zadał swoje pytanie. Powolutku wypuścił z piersi powietrze, dobierając słowa, którymi chciał wyjaśnić zaistniałą sytuację tak przejrzyście i zrozumiale, jak tylko się dało. Nim zaczął mówić uśmiechnął się blado, jakby przepraszająco.
– Louis – powiedział, a jego spojrzenie zdawało się potwierdzać obawy znajdującego się naprzeciw niego chłopaka. – Nie możesz wrócić – oznajmił. Postawił kropkę. Wypowiedział to na głos, było już nieodwracalnym faktem wyrytym w pamięci ich obu. – Na pewno nie w najbliższej przyszłości – uściślił. Zaraz miał powiedzieć coś, czego bardzo nie chciał. Zacisnął powieki, nie chcąc patrzeć, kiedy wypowiadał te słowa. Niestety, obrazy z ostatniej nocy były pod nimi zbyt żywe, więc ponownie spojrzał na Louisa, a w jego szaro-błękitnych oczach rozgościł się smutek. – W moim świecie wybuchnęła wojna. Czy wiesz, co oznacza określenie czystokrwisty czarodziej? – zapytał, nie będąc do końca pewnym, jak wiele musiał dziś wytłumaczyć.
Powoli, bardzo powoli wszystko wracało do normy... O ile normą można było nazwać zrywanie się z łóżka w środku nocy, szybkie pakowanie i ucieczkę z Londynu, w którym działy się bardzo, bardzo złe rzeczy. Ale zaczynałem znów nad sobą panować i to był krok milowy w powrotach do normy. Stoczyłem ze sobą cholernie wyczerpującą walkę, teraz mogłem odetchnąć i skupić się na słowach Alexa. Kurnik. No tak, coś o tym mówił, echo jego słów jakby wracało do mnie z daleka, dosłownie z kosmosu - sygnał był niewyraźny i przerywany, ale był - i to było najważniejsze. Nie zostałem z tym gównem sam. Nie zostałem sam ze sobą.
Bertie, no tak, mieszka tutaj, w Dolinie Godryka! Przytaknąłem. Tak mi się właśnie wydawało, że miałem być spokojny, bo byłem w bezpiecznym miejscu, daleko od Londynu, za to blisko domu kuzyna i, rzecz jasna, u Alexa. Po co więc ten cały stres? No tak, stres był po tym co słyszałem i czego doświadczyłem... ale teraz już nie musiałem się bać (przynajmniej w teorii) i to sobie powtarzałem w myślach jak mantrę.
Klapnąłem na łóżko jak tylko Alex mi to zaproponował, zastanawiając się czemu właściwie nie zrobiłem tego wcześniej, skoro nogi miałem jak z waty. Teraz było lepiej, znacznie lepiej. Wpatrywałem się w napięciu w rówieśnika, któremu chyba też wcale nie było łatwo mówić o tym, co się wydarzyło. Tak mi się przynajmniej wydawało i... szczerze? Trochę mnie to (być może irracjonalnie) podniosło na duchu, bo to oznaczało, że nie byłem takim totalnym mięczakiem, że to co się działo, nie uderzało tylko we mnie, ale we wszystkich... a więc nie byłem sam. Dobrze było mieć tą świadomość nawet, jeśli wraz z nią przychodziła myśl, że w Londynie faktycznie działo się coś strasznego i że to nie był tylko wytwór mojej wyobraźni.
A potem padły słowa, których w jakimś stopniu się spodziewałem, choć usilnie do siebie nie dopuszczałem. Nie mogłem wrócić do Londynu, na uniwersytet ani na zajęcia, które zapewne w ogóle się nie odbędą. Nie w najbliższej przyszłości, jak to ujął Alex. Na moment znów się cały spiąłem, ale po chwili odetchnąłem i kiwnąłem głową na znak, że przyjąłem to do wiadomości. Wprawdzie to wszystko komplikowało, a ja już się martwiłem tym, co przyniesie mi jutro i jak będę miał zbierać swoje życie do kupy po raz setny, ale... kumpel przynajmniej mówił jasno i dosadnie.
Wojna - na to słowo aż przeszedł mnie dreszcz tym bardziej, że zaraz po nim padło pytanie. Wyłowienie z pamięci odpowiedzi nie było prostym zadaniem, bo wiązało się z cofnięciem w czasie o jakieś dwa lata - do pierwszej rozmowy ze stryjkiem.
- Chodzi o tą całą arystokrację, tak? - odezwałem się w końcu, zmarszczywszy brwi. - Stryjek mówił, że oni nie lubią takich jak ja. Dlatego jak byłem w tym pubie albo na Pokątnej, to miałem udawać, że też jestem cz... że też umiem... robić to samo co ty - wybrnąłem w końcu, chyba nie do końca świadomy, że uciekam nawet od używania takich słów jak czarodziej i magia. Idiotyzm - strach przed słowami.
Spuściłem wzrok spoglądając na swoje dłonie, które po chwili zacisnąłem mocno w pięści przypominając sobie coś jeszcze.
- To oni zamordowali żonę stryjka - powiedziałem prawie szeptem. - Bo pochodziła ze zwykłej rodziny i im podpadła.
Nawet nie zdążyłem jej poznać. W śmierć stryjka pewnie też byli zamieszani. Nie rozumiałem, kompletnie nie byłem w stanie tego zrozumieć - dlaczego to robili?
- O co chodzi z tą wojną? - znów podniosłem głowę, żeby spojrzeć na Alexa.
Bertie, no tak, mieszka tutaj, w Dolinie Godryka! Przytaknąłem. Tak mi się właśnie wydawało, że miałem być spokojny, bo byłem w bezpiecznym miejscu, daleko od Londynu, za to blisko domu kuzyna i, rzecz jasna, u Alexa. Po co więc ten cały stres? No tak, stres był po tym co słyszałem i czego doświadczyłem... ale teraz już nie musiałem się bać (przynajmniej w teorii) i to sobie powtarzałem w myślach jak mantrę.
Klapnąłem na łóżko jak tylko Alex mi to zaproponował, zastanawiając się czemu właściwie nie zrobiłem tego wcześniej, skoro nogi miałem jak z waty. Teraz było lepiej, znacznie lepiej. Wpatrywałem się w napięciu w rówieśnika, któremu chyba też wcale nie było łatwo mówić o tym, co się wydarzyło. Tak mi się przynajmniej wydawało i... szczerze? Trochę mnie to (być może irracjonalnie) podniosło na duchu, bo to oznaczało, że nie byłem takim totalnym mięczakiem, że to co się działo, nie uderzało tylko we mnie, ale we wszystkich... a więc nie byłem sam. Dobrze było mieć tą świadomość nawet, jeśli wraz z nią przychodziła myśl, że w Londynie faktycznie działo się coś strasznego i że to nie był tylko wytwór mojej wyobraźni.
A potem padły słowa, których w jakimś stopniu się spodziewałem, choć usilnie do siebie nie dopuszczałem. Nie mogłem wrócić do Londynu, na uniwersytet ani na zajęcia, które zapewne w ogóle się nie odbędą. Nie w najbliższej przyszłości, jak to ujął Alex. Na moment znów się cały spiąłem, ale po chwili odetchnąłem i kiwnąłem głową na znak, że przyjąłem to do wiadomości. Wprawdzie to wszystko komplikowało, a ja już się martwiłem tym, co przyniesie mi jutro i jak będę miał zbierać swoje życie do kupy po raz setny, ale... kumpel przynajmniej mówił jasno i dosadnie.
Wojna - na to słowo aż przeszedł mnie dreszcz tym bardziej, że zaraz po nim padło pytanie. Wyłowienie z pamięci odpowiedzi nie było prostym zadaniem, bo wiązało się z cofnięciem w czasie o jakieś dwa lata - do pierwszej rozmowy ze stryjkiem.
- Chodzi o tą całą arystokrację, tak? - odezwałem się w końcu, zmarszczywszy brwi. - Stryjek mówił, że oni nie lubią takich jak ja. Dlatego jak byłem w tym pubie albo na Pokątnej, to miałem udawać, że też jestem cz... że też umiem... robić to samo co ty - wybrnąłem w końcu, chyba nie do końca świadomy, że uciekam nawet od używania takich słów jak czarodziej i magia. Idiotyzm - strach przed słowami.
Spuściłem wzrok spoglądając na swoje dłonie, które po chwili zacisnąłem mocno w pięści przypominając sobie coś jeszcze.
- To oni zamordowali żonę stryjka - powiedziałem prawie szeptem. - Bo pochodziła ze zwykłej rodziny i im podpadła.
Nawet nie zdążyłem jej poznać. W śmierć stryjka pewnie też byli zamieszani. Nie rozumiałem, kompletnie nie byłem w stanie tego zrozumieć - dlaczego to robili?
- O co chodzi z tą wojną? - znów podniosłem głowę, żeby spojrzeć na Alexa.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Chociaż z zewnątrz mogło wydawać się, że Alex jest całkowicie opanowany, tak w środku przecięła go fala drobnych pęknięć. To, co stało się dziś w Londynie było wydarzeniem, które jednocześnie rozumiał i nie potrafił się z nim pogodzić. Wojna, taka prawdziwa i otwarta, wisiała w powietrzu już od dawna: od października pozostawała więc nie kwestią czy, a kiedy. W teorii przygotowywali się na nią cały czas. W praktyce i tak przyszła w najmniej spodziewanym momencie.
Objawy szoku były u Louisa aż nazbyt oczywiste. Kiedy wzrok mugola biegł bez ładu i składu szukając bezpiecznej przystani, oczy czarodzieja pozostawały przygaszone i przesłonięte kotarą utkaną ze smutku i zmęczenia.
Farley obserwował, jak Louis reagował na dawkowane mu informacje. Na razie było dobrze – Bott zdawał się nie być splątanym na myślach, będąc w stanie zadawać składne i logicznie zrozumiałe pytania, dodatkowo odwołując się do posiadanej wiedzy. Alex był rad z tego faktu, lecz oznaczało to również, że musiał mu odpowiedzieć. A nade wszystko wolałby nie musieć ujawniać przed Louisem brudnych sekretów czarodziejskiego świata. To było nie fair, że Bott musiał się tego dowiedzieć.
– Sprawa nie jest prosta, Louis – powiedział, wpatrując się w widok za oknem, po czym westchnął. – W świecie czarodziejów istnieje podział związany z pochodzeniem. Arystokracja jest najwyższego statusu krwi, są tak zwanej krwi czystej szlachetnej. Zawiązują małżeństwa między sobą, aby utrzymać linię nieskalaną. Czasem lordowie mogą poślubić kobiety krwi niższej, czystej ze skazą, ale tylko, jeśli znają one salonową etykietę – zaczął tłumaczyć, w czasie jednej rozmowy próbując wyjaśnić magiczny świat komuś, kto miał o nim bardzo wątłe pojęcie. – Najniższym statusem krwi jest krew mugolska, czyli jeżeli w rodzinie mugoli urodzi się dziecko, które potrafi władać mocą – powiedział, zerkając na Louisa. – Jest jeszcze status półkrwi, który powstaje ze zmieszania krwi czystej z mugolską. Nadążasz? – zapytał, unosząc pytająco jedną brew. – Bo to dopiero wstęp – mruknął, znów zerkając w okno.
– Pół roku temu, w pierwszej połowie października, wszystkie dwadzieścia siedem wciąż żyjących szlachetnych rodów czarodziejskich zebrało się w Stonehenge na obrady – zaczął, wracając myślami do pochmurnego, jesiennego dnia. – Ja również pojawiłem się na nich, bowiem musisz wiedzieć, że wtedy byłem jeszcze jednym z dziedziców rodu Selwyn, lordów władających Essex – powiedział, czując się poniekąd tak, jakby opowiadał o kimś zupełnie innym. – Nie wszystkie rody nienawidzą mugoli. Niektóre są na nich obojętne, inne nawet żywią do was sympatię. Mój ród chwiał się między ostatnimi dwoma aż do tamtego szczytu. Wtedy nowy nestor, głowa rodu pod którą podlega cała rodzina, zdecydował się dołączyć do większości konserwatywnych arystokratów w ich nienawiści do niemagicznego świata. Wtedy moja droga rozeszła się z krewnymi i tytułem szlacheckim, ponieważ całkowicie nie zgadzam się z takimi poglądami – oznajmił, prostując się na krześle. Jego ruchy od zawsze były raczej zgrabne, lecz możliwe, że teraz Bott mógł zacząć widzieć je w innym świetle.
– Na szczycie doszło do obalenia Ministra Magii i jego rządu, który decyduje w naszym świecie o sprawach państwowych. Doszło do tego za sprawą pewnego czarnoksiężnika – kogoś, kto włada plugawą, czarną magią. Przez nie wiadomo ile czasu poszerzał swoje wpływy wśród szlachty, jeszcze bardziej podsycając w nich nienawiść do świata niemagicznego, a skutki tego są jakie widać. Ten czarnoksiężnik nazywa się Lord Voldemort – oznajmił, wzdrygając się widocznie. Zacisnął mocniej palce dłoni na swoim kolanie, walcząc z falą strachu, która ogarnęła go na myśl o przerażającym mężczyźnie. – Jego najwierniejsi zwolennicy to w większości szlachta. Zadecydowali o wyborze przychylnego im Ministra i od tego czasu cała czarodziejska Wielka Brytania zaczęła się coraz bardziej radykalizować. Parę dni temu zginęło dwóch konserwatywnych szlachciców, a o zabójstwo oskarżono nastawionych promugolsko czarodziejów. Nowy Minister użył tego jako pretekstu do zareagowania. Jego reakcję widziałeś dziś w nocy – Farley skończył, przenosząc ciężkie spojrzenie na Louisa. Alexander czuł, że zaschło mu w ustach, jednak nie próbował ruszyć się czy powiedzieć czegokolwiek innego. Czekał na reakcję Louisa, nie wiedząc, czego tak właściwie powinien się spodziewać. Milczenia? Chęci ucieczki? Lawiny pytań? Teoretycznie wiedział, jak poradzić sobie z każdą z tych możliwości, jednak błagał w myślach wszelkie istnienie, aby Bott pytał.
– Nawet nie wiesz – zaczął znów, podnosząc swoje spojrzenie na Louisa – jak mi jest wstyd, jak jestem wściekły i jak bardzo żałuję wszystkich krzywd, jakie czarodzieje wyrządzili mugolom – powiedział. W głowie kołatało mu się coś o polowaniach na czarownice i paleniach na stosie, lecz zepchnął ten głos gdzieś głęboko w siebie. Strach potrafił robić okropne rzeczy z ludźmi, czy to władającymi magią, czy też nie.
Objawy szoku były u Louisa aż nazbyt oczywiste. Kiedy wzrok mugola biegł bez ładu i składu szukając bezpiecznej przystani, oczy czarodzieja pozostawały przygaszone i przesłonięte kotarą utkaną ze smutku i zmęczenia.
Farley obserwował, jak Louis reagował na dawkowane mu informacje. Na razie było dobrze – Bott zdawał się nie być splątanym na myślach, będąc w stanie zadawać składne i logicznie zrozumiałe pytania, dodatkowo odwołując się do posiadanej wiedzy. Alex był rad z tego faktu, lecz oznaczało to również, że musiał mu odpowiedzieć. A nade wszystko wolałby nie musieć ujawniać przed Louisem brudnych sekretów czarodziejskiego świata. To było nie fair, że Bott musiał się tego dowiedzieć.
– Sprawa nie jest prosta, Louis – powiedział, wpatrując się w widok za oknem, po czym westchnął. – W świecie czarodziejów istnieje podział związany z pochodzeniem. Arystokracja jest najwyższego statusu krwi, są tak zwanej krwi czystej szlachetnej. Zawiązują małżeństwa między sobą, aby utrzymać linię nieskalaną. Czasem lordowie mogą poślubić kobiety krwi niższej, czystej ze skazą, ale tylko, jeśli znają one salonową etykietę – zaczął tłumaczyć, w czasie jednej rozmowy próbując wyjaśnić magiczny świat komuś, kto miał o nim bardzo wątłe pojęcie. – Najniższym statusem krwi jest krew mugolska, czyli jeżeli w rodzinie mugoli urodzi się dziecko, które potrafi władać mocą – powiedział, zerkając na Louisa. – Jest jeszcze status półkrwi, który powstaje ze zmieszania krwi czystej z mugolską. Nadążasz? – zapytał, unosząc pytająco jedną brew. – Bo to dopiero wstęp – mruknął, znów zerkając w okno.
– Pół roku temu, w pierwszej połowie października, wszystkie dwadzieścia siedem wciąż żyjących szlachetnych rodów czarodziejskich zebrało się w Stonehenge na obrady – zaczął, wracając myślami do pochmurnego, jesiennego dnia. – Ja również pojawiłem się na nich, bowiem musisz wiedzieć, że wtedy byłem jeszcze jednym z dziedziców rodu Selwyn, lordów władających Essex – powiedział, czując się poniekąd tak, jakby opowiadał o kimś zupełnie innym. – Nie wszystkie rody nienawidzą mugoli. Niektóre są na nich obojętne, inne nawet żywią do was sympatię. Mój ród chwiał się między ostatnimi dwoma aż do tamtego szczytu. Wtedy nowy nestor, głowa rodu pod którą podlega cała rodzina, zdecydował się dołączyć do większości konserwatywnych arystokratów w ich nienawiści do niemagicznego świata. Wtedy moja droga rozeszła się z krewnymi i tytułem szlacheckim, ponieważ całkowicie nie zgadzam się z takimi poglądami – oznajmił, prostując się na krześle. Jego ruchy od zawsze były raczej zgrabne, lecz możliwe, że teraz Bott mógł zacząć widzieć je w innym świetle.
– Na szczycie doszło do obalenia Ministra Magii i jego rządu, który decyduje w naszym świecie o sprawach państwowych. Doszło do tego za sprawą pewnego czarnoksiężnika – kogoś, kto włada plugawą, czarną magią. Przez nie wiadomo ile czasu poszerzał swoje wpływy wśród szlachty, jeszcze bardziej podsycając w nich nienawiść do świata niemagicznego, a skutki tego są jakie widać. Ten czarnoksiężnik nazywa się Lord Voldemort – oznajmił, wzdrygając się widocznie. Zacisnął mocniej palce dłoni na swoim kolanie, walcząc z falą strachu, która ogarnęła go na myśl o przerażającym mężczyźnie. – Jego najwierniejsi zwolennicy to w większości szlachta. Zadecydowali o wyborze przychylnego im Ministra i od tego czasu cała czarodziejska Wielka Brytania zaczęła się coraz bardziej radykalizować. Parę dni temu zginęło dwóch konserwatywnych szlachciców, a o zabójstwo oskarżono nastawionych promugolsko czarodziejów. Nowy Minister użył tego jako pretekstu do zareagowania. Jego reakcję widziałeś dziś w nocy – Farley skończył, przenosząc ciężkie spojrzenie na Louisa. Alexander czuł, że zaschło mu w ustach, jednak nie próbował ruszyć się czy powiedzieć czegokolwiek innego. Czekał na reakcję Louisa, nie wiedząc, czego tak właściwie powinien się spodziewać. Milczenia? Chęci ucieczki? Lawiny pytań? Teoretycznie wiedział, jak poradzić sobie z każdą z tych możliwości, jednak błagał w myślach wszelkie istnienie, aby Bott pytał.
– Nawet nie wiesz – zaczął znów, podnosząc swoje spojrzenie na Louisa – jak mi jest wstyd, jak jestem wściekły i jak bardzo żałuję wszystkich krzywd, jakie czarodzieje wyrządzili mugolom – powiedział. W głowie kołatało mu się coś o polowaniach na czarownice i paleniach na stosie, lecz zepchnął ten głos gdzieś głęboko w siebie. Strach potrafił robić okropne rzeczy z ludźmi, czy to władającymi magią, czy też nie.
Teraz już tylko wbiłem wzrok w Alexa i zamieniłem się w słuch. Tym bardziej, że sam zaznaczył, że sprawa nie należała do najprostszych. Cóż... wojny nie wybuchały zwykle z jednej głupiej sprzeczki, nie? To zazwyczaj nawarstwione problemy dwóch przeciwnych stron dążących do własnych celów i z jakichś względów mające sprzeczne interesy. Wojny nie wybuchały też z dnia na dzień, wcześniej wisiały długo w powietrzu jak ciężkie chmury nad Anglią, tutaj w postaci anomalii i aresztowań na ulicach. Nawet ja już dawno temu usłyszałem o konfliktach w magicznej społeczności. Poważnych konfliktach. Nic dziwnego, że sprawa była zawiła i zapewne niełatwa też do wyjaśnienia, ale chciałem wszystko zrozumieć na tyle, na ile mogłem. Nie zamierzałem więc Alexowi przerywać.
Najgorzej, że już na początku dał mi jakąś dziwaczną łamigłówkę do rozwiązania związaną z krwią. To znaczy nie krwią-krwią tylko czymś w stylu... statusu urodzenia? Generalnie sprowadzało się to właśnie do istnienia arystokracji i... czarodziejów o niższych statusach urodzenia. Tylko tłumaczenie Alexa brzmiało podejrzanie podobnie do jakiejś... genetyki, a z biologii to nigdy orłem nie byłem. Nieważne. Chyba nie do końca zapamiętałem te ich grupy krwi, ale może to nie będzie mi przeszkadzać w zrozumieniu wojny? Cóż, to się okaże. Najwyżej będę pytać potem, a teraz tylko kiwnąłem niepewnie głową, gdy Lex zapytał czy nadążam. Powiedzmy.
Kontynuował, a kiedy dotarł do tego, że sam jest szlachcicem... a właściwie był nim do niedawna, lekko rozdziawiłem usta. Na końcu języka miałem już tysiąc pytań na temat tego faktu... ale szybko zamknąłem dziób. Potem. Pytania zadaje się zawsze po wykładzie.
Tylko zacząłem przyglądać się Lexowi z większą intensywnością, jakbym dopiero co go poznał. Lord. Nigdy nie znałem żadnego lorda osobiście, a ten tutaj... cóż, może po prostu jak ktoś mówił lord, to przed oczami pojawiał stary, tłustawy pan z wąsem zasiadający na przykład w takiej Izbie Lordów. A Alex był totalnym przeciwieństwem tej imaginacji. Był taki... zwykły, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Swojski. Z drugiej strony wszyscy czarodzieje byli w moich oczach dziwakami - mieli te swoje powiedzonka, niezrozumiałe dla mnie gesty i zachowania... wrzucałem to wszystko do jednego wora, a przecież taki Ben miał kompletnie różny sposób bycia od Alexa właśnie. Hm, coś w tym było.
Kiedy przeszedł do powodu, dla którego przestał być lordem, sam się ożywiłem, wyprostowałem i znów otworzyłem usta, żeby zadać nasuwające mi się natarczywie pytanie... ale w ostatniej chwili ugryzłem się w język i milczałem dalej. Nie przerywać, nie przerywać.
Na przetrawienie dalszej części potrzebowałem dobrych kilku minut. Właściwie wszystko wydawało mi się jasne... trochę jak z Hitlerem, który uznał jedną rasę ludzi lepszą od innych i zaczął mordować pół świata... Nie, zaraz...
- Ten cały Lord Wolt... - zacząłem, choć szybko uświadomiłem sobie, że już zapomniałem jak się nazywał. Coś z Woltami na pewno. I z mordem!
- Lord Woltmord...? - co on, do cholery, morduje wolty? Przedziwne nazwisko nawet jak na czarodzieja. Nieważne.
- ...w każdym razie on jest zupełnie jak Hitler! Jakim cudem... - nie umiałem tego ubrać w słowa.
Inaczej.
- Właściwie dopiero co skończyła się II wojna światowa. Nawet ja ją pamiętam...! Więc jakim cudem ktokolwiek dopuścił do władzy typa, który jest kropka w kropkę jak Hitler? - dokładnie. Dokładnie to nie mieściło mi się teraz w głowie. Przecież chodzi o to, żeby uczyć się na błędach historii, prawda? A to było tak oczywistym proszeniem się o wojnę, że bardziej się nie dało! Oszołom o chorych poglądach, który znalazł sobie fanów, dopchał się do władzy i...
Zagotowało się we mnie, aż zerwałem się z miejsca na równe nogi. Potrzebowałem teraz chodzić. Byłem jednocześnie wściekły i przerażony, ale nie sparaliżowany ze strachu jak kiedy ktoś wyciąga przy mnie różdżkę... może właśnie to ta wściekłość mnie teraz napędzała. I sprawiała, że żołądek skręcał mi się boleśnie i niepokojąco podszedł pod samo gardło.
Teraz dopiero zaczęło do mnie docierać to, co nasuwało się samoistnie przy wspomnieniu ostatniej wojny, choć usilnie odpychałem od siebie tę myśl. Niestety dłużej nie mogłem.
- To chcesz mi powiedzieć?! Że teraz mamy w Anglii swojego własnego Hitlera, tylko zamiast Żydów będzie... - nie chciało mi to przejść przez gardło, ale wziąłem głębszy wdech - ...będzie mordował nas - to już przestało być pytanie. Było gorzkim stwierdzeniem faktu. Może ciut zbyt głośnym i z wyrzutem skierowanym wprost do Alexa, bo przecież nikogo innego tu nie było. Tak, wiedziałem, że akurat on jest tu bogu ducha winny, więcej: uratował mi dziś życie - tego mogłem być w tej chwili pewny, ale... miałem ochotę teraz wyjść na sam czubek cholernego Big Bena i wrzasnąć na całe gardło: JAK KURWA MOŻNA BYŁO DO TEGO DOPROWADZIĆ?! Jak można było się dać wplątać DRUGI RAZ w coś takiego?! Trzeba było być... Trzeba by chyba nie mieć mózgu!
Uniosłem ręce do góry, jakbym chciał nimi w coś uderzyć, coś roztrzaskać, nie wiem, ale zanim zdołałem cokolwiek zrobić, ramiona mi się samoistnie zatrzęsły, a ja parsknąłem gorzkim śmiechem.
- To kurwa musi być jakiś żart - ręce same mi opadły. - Jakiś totalnie nieśmieszny żart - nieważne, że oczy mi się przy tym tak żałośnie zaszkliły. Już kurwa nic nie było ważne.
Najgorzej, że już na początku dał mi jakąś dziwaczną łamigłówkę do rozwiązania związaną z krwią. To znaczy nie krwią-krwią tylko czymś w stylu... statusu urodzenia? Generalnie sprowadzało się to właśnie do istnienia arystokracji i... czarodziejów o niższych statusach urodzenia. Tylko tłumaczenie Alexa brzmiało podejrzanie podobnie do jakiejś... genetyki, a z biologii to nigdy orłem nie byłem. Nieważne. Chyba nie do końca zapamiętałem te ich grupy krwi, ale może to nie będzie mi przeszkadzać w zrozumieniu wojny? Cóż, to się okaże. Najwyżej będę pytać potem, a teraz tylko kiwnąłem niepewnie głową, gdy Lex zapytał czy nadążam. Powiedzmy.
Kontynuował, a kiedy dotarł do tego, że sam jest szlachcicem... a właściwie był nim do niedawna, lekko rozdziawiłem usta. Na końcu języka miałem już tysiąc pytań na temat tego faktu... ale szybko zamknąłem dziób. Potem. Pytania zadaje się zawsze po wykładzie.
Tylko zacząłem przyglądać się Lexowi z większą intensywnością, jakbym dopiero co go poznał. Lord. Nigdy nie znałem żadnego lorda osobiście, a ten tutaj... cóż, może po prostu jak ktoś mówił lord, to przed oczami pojawiał stary, tłustawy pan z wąsem zasiadający na przykład w takiej Izbie Lordów. A Alex był totalnym przeciwieństwem tej imaginacji. Był taki... zwykły, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Swojski. Z drugiej strony wszyscy czarodzieje byli w moich oczach dziwakami - mieli te swoje powiedzonka, niezrozumiałe dla mnie gesty i zachowania... wrzucałem to wszystko do jednego wora, a przecież taki Ben miał kompletnie różny sposób bycia od Alexa właśnie. Hm, coś w tym było.
Kiedy przeszedł do powodu, dla którego przestał być lordem, sam się ożywiłem, wyprostowałem i znów otworzyłem usta, żeby zadać nasuwające mi się natarczywie pytanie... ale w ostatniej chwili ugryzłem się w język i milczałem dalej. Nie przerywać, nie przerywać.
Na przetrawienie dalszej części potrzebowałem dobrych kilku minut. Właściwie wszystko wydawało mi się jasne... trochę jak z Hitlerem, który uznał jedną rasę ludzi lepszą od innych i zaczął mordować pół świata... Nie, zaraz...
- Ten cały Lord Wolt... - zacząłem, choć szybko uświadomiłem sobie, że już zapomniałem jak się nazywał. Coś z Woltami na pewno. I z mordem!
- Lord Woltmord...? - co on, do cholery, morduje wolty? Przedziwne nazwisko nawet jak na czarodzieja. Nieważne.
- ...w każdym razie on jest zupełnie jak Hitler! Jakim cudem... - nie umiałem tego ubrać w słowa.
Inaczej.
- Właściwie dopiero co skończyła się II wojna światowa. Nawet ja ją pamiętam...! Więc jakim cudem ktokolwiek dopuścił do władzy typa, który jest kropka w kropkę jak Hitler? - dokładnie. Dokładnie to nie mieściło mi się teraz w głowie. Przecież chodzi o to, żeby uczyć się na błędach historii, prawda? A to było tak oczywistym proszeniem się o wojnę, że bardziej się nie dało! Oszołom o chorych poglądach, który znalazł sobie fanów, dopchał się do władzy i...
Zagotowało się we mnie, aż zerwałem się z miejsca na równe nogi. Potrzebowałem teraz chodzić. Byłem jednocześnie wściekły i przerażony, ale nie sparaliżowany ze strachu jak kiedy ktoś wyciąga przy mnie różdżkę... może właśnie to ta wściekłość mnie teraz napędzała. I sprawiała, że żołądek skręcał mi się boleśnie i niepokojąco podszedł pod samo gardło.
Teraz dopiero zaczęło do mnie docierać to, co nasuwało się samoistnie przy wspomnieniu ostatniej wojny, choć usilnie odpychałem od siebie tę myśl. Niestety dłużej nie mogłem.
- To chcesz mi powiedzieć?! Że teraz mamy w Anglii swojego własnego Hitlera, tylko zamiast Żydów będzie... - nie chciało mi to przejść przez gardło, ale wziąłem głębszy wdech - ...będzie mordował nas - to już przestało być pytanie. Było gorzkim stwierdzeniem faktu. Może ciut zbyt głośnym i z wyrzutem skierowanym wprost do Alexa, bo przecież nikogo innego tu nie było. Tak, wiedziałem, że akurat on jest tu bogu ducha winny, więcej: uratował mi dziś życie - tego mogłem być w tej chwili pewny, ale... miałem ochotę teraz wyjść na sam czubek cholernego Big Bena i wrzasnąć na całe gardło: JAK KURWA MOŻNA BYŁO DO TEGO DOPROWADZIĆ?! Jak można było się dać wplątać DRUGI RAZ w coś takiego?! Trzeba było być... Trzeba by chyba nie mieć mózgu!
Uniosłem ręce do góry, jakbym chciał nimi w coś uderzyć, coś roztrzaskać, nie wiem, ale zanim zdołałem cokolwiek zrobić, ramiona mi się samoistnie zatrzęsły, a ja parsknąłem gorzkim śmiechem.
- To kurwa musi być jakiś żart - ręce same mi opadły. - Jakiś totalnie nieśmieszny żart - nieważne, że oczy mi się przy tym tak żałośnie zaszkliły. Już kurwa nic nie było ważne.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Alexander był wdzięczny Louisowi za to, że nie nie przerywał mu kiedy młody uzdrowiciel starał się z całych sił w możliwie jak najprostszych słowach wyjaśnić konflikt narastający w czarodziejskiej społeczności od lat. Biorąc pod uwagę fakt, że Alexander spędził całą noc na pojedynkowaniu się z szumowinami Ministerstwa i kierowaniu ludzi w bezpieczne miejsca młody uzdrowiciel był straszliwie zmęczony – a Bott nie utrudniał mu tego jakkolwiek.
Merlinie, żeby wszyscy tak potrafili słuchać.
Cierpliwie pozwolił Louisowi wszystko przetrawić, w międzyczasie wyłapując cichy świst czajnika, który urwał się po chwili.
– Lord Voldemort – poprawił Louisa, czując jak przez mięsień w jego lewej łydce przechodzi mimowolny skurcz. Czuł przed psidwakosynem strach i nie był w stanie temu zaprzeczyć; był za to w stanie z całkowitą pewnością stwierdzić, że stanąłby z nim oko w oko. Bałby się, ale był gotów to zrobić. Musiał być.
– Hitler? – wymsknęło się Alexowi, marszcząc brwi. – To ten od waszej ostatniej wojny, Niemiec? – zapytał, bo pewne podstawowe rozeznanie w mugolskim świecie w końcu miał. Zamilknął jednak, pozwalając Louisowi wyrzucić z siebie to, co miał do powiedzenia, tak samo jak przed chwilą on mu pozwolił.
– Wiele osób robiło co w ich mocy, żeby do tego nie dopuścić, ale czasem takie wysiłki nie starczają. Stał się zbyt potężny – powiedział, przed samym sobą przyznając, że dopiero na Stonehenge zrozumiał, a z nim pewnie i wielu innym, z kim tak naprawdę mieli do czynienia, na przeciw kogo stawali w tej walce. Już nawet Rosier i Mulciber, wcześniej jawiący mu się jako ludzie prawie że niemożliwi do pokonania, nie mogli równać się z potęgą, której pokaz dał im w październiku Voldemort. Jednak właśnie: nikt nie był niezwyciężony, każdego czekał taki bądź inny kres. Wierzył w to, tak samo jak w to, że kiedyś uda im się zwyciężyć nad siłami zła.
Kiedy padło pytanie – nie, stwierdzenie – Alex tylko zacisnął usta. To było chyba bardziej niż oczywistą odpowiedzią, której mógłby udzielić słowami. Tak, Rycerze zamierzali mordować mugoli. – Was, nas. Każdego, kto się z nimi nie zbrata – powiedział pochmurnie, po czym pozwolił Louisowi wściec się we frustracji, nie mówiąc nic. Tylko spojrzenie Farleya zdradzało, że rozumiał i czuł tak samo.
– Wiem, że jest pierwszy kwietnia, ale to nie żart. Nie próbowałbym cię tak okrutnie nabrać – westchnął, przeczesując dłonią włosy. Wtedy usłyszał kroki na korytarzu, a zaraz w futrynie pojawiła się Lotta z herbatą. – Dziękuję – powiedział, uśmiechając się nieznacznie, w odpowiedzi otrzymując bardzo wyrachowany uśmieszek. Ech, tak, będzie pewnie musiał się jakoś za tę przysługę odwdzięczyć. Charlotte wyszła jednak bez słowa, zamykając za sobą drzwi.
– Herbaty? – zapytał, samemu sięgając po kubek. – To moja siostra, Charlotte. Nie wychowywaliśmy się razem, no i... ona jest bardziej jak ty niż jak ja. Nie potrafi robić wiesz-czego – rzucił, wbijając wzrok w chyboczący się napar, palcami oplatając naczynie. – Jeżeli chcesz to możesz tu zamieszkać. Na stałe, na tak długo, jak będziesz chciał. Połowa domu i tak stoi pusta – powiedział, zerkając na Botta. Nie chciał mu prawić kazań i chociaż logika podpowiadała mu, że Louis i tak nie miał za bardzo dokąd się udać to powinien wciąż mieć wybór – a Alexander nie zamierzał mu go odbierać.
Merlinie, żeby wszyscy tak potrafili słuchać.
Cierpliwie pozwolił Louisowi wszystko przetrawić, w międzyczasie wyłapując cichy świst czajnika, który urwał się po chwili.
– Lord Voldemort – poprawił Louisa, czując jak przez mięsień w jego lewej łydce przechodzi mimowolny skurcz. Czuł przed psidwakosynem strach i nie był w stanie temu zaprzeczyć; był za to w stanie z całkowitą pewnością stwierdzić, że stanąłby z nim oko w oko. Bałby się, ale był gotów to zrobić. Musiał być.
– Hitler? – wymsknęło się Alexowi, marszcząc brwi. – To ten od waszej ostatniej wojny, Niemiec? – zapytał, bo pewne podstawowe rozeznanie w mugolskim świecie w końcu miał. Zamilknął jednak, pozwalając Louisowi wyrzucić z siebie to, co miał do powiedzenia, tak samo jak przed chwilą on mu pozwolił.
– Wiele osób robiło co w ich mocy, żeby do tego nie dopuścić, ale czasem takie wysiłki nie starczają. Stał się zbyt potężny – powiedział, przed samym sobą przyznając, że dopiero na Stonehenge zrozumiał, a z nim pewnie i wielu innym, z kim tak naprawdę mieli do czynienia, na przeciw kogo stawali w tej walce. Już nawet Rosier i Mulciber, wcześniej jawiący mu się jako ludzie prawie że niemożliwi do pokonania, nie mogli równać się z potęgą, której pokaz dał im w październiku Voldemort. Jednak właśnie: nikt nie był niezwyciężony, każdego czekał taki bądź inny kres. Wierzył w to, tak samo jak w to, że kiedyś uda im się zwyciężyć nad siłami zła.
Kiedy padło pytanie – nie, stwierdzenie – Alex tylko zacisnął usta. To było chyba bardziej niż oczywistą odpowiedzią, której mógłby udzielić słowami. Tak, Rycerze zamierzali mordować mugoli. – Was, nas. Każdego, kto się z nimi nie zbrata – powiedział pochmurnie, po czym pozwolił Louisowi wściec się we frustracji, nie mówiąc nic. Tylko spojrzenie Farleya zdradzało, że rozumiał i czuł tak samo.
– Wiem, że jest pierwszy kwietnia, ale to nie żart. Nie próbowałbym cię tak okrutnie nabrać – westchnął, przeczesując dłonią włosy. Wtedy usłyszał kroki na korytarzu, a zaraz w futrynie pojawiła się Lotta z herbatą. – Dziękuję – powiedział, uśmiechając się nieznacznie, w odpowiedzi otrzymując bardzo wyrachowany uśmieszek. Ech, tak, będzie pewnie musiał się jakoś za tę przysługę odwdzięczyć. Charlotte wyszła jednak bez słowa, zamykając za sobą drzwi.
– Herbaty? – zapytał, samemu sięgając po kubek. – To moja siostra, Charlotte. Nie wychowywaliśmy się razem, no i... ona jest bardziej jak ty niż jak ja. Nie potrafi robić wiesz-czego – rzucił, wbijając wzrok w chyboczący się napar, palcami oplatając naczynie. – Jeżeli chcesz to możesz tu zamieszkać. Na stałe, na tak długo, jak będziesz chciał. Połowa domu i tak stoi pusta – powiedział, zerkając na Botta. Nie chciał mu prawić kazań i chociaż logika podpowiadała mu, że Louis i tak nie miał za bardzo dokąd się udać to powinien wciąż mieć wybór – a Alexander nie zamierzał mu go odbierać.
Wielokrotnie upominany przez profesorów najwyraźniej w końcu się czegoś nauczyłem. Przynajmniej tyle, żeby nie przerywać. Chociaż teraz trochę żałowałem, że tego nie zrobiłem. Wcale nie chciałem tego słuchać. Im więcej Lex mówił, tym większą miałem tego pewność. Co za ironia... ironiczny żart historii.
Voldemort, Voldemort - powtórzyłem sobie w myślach kilka razy, żeby tym razem utkwiło mi to w pamięci. Woltmord było w sumie całkiem blisko... Voldemort.
Musiałem się uspokoić, bo zaczynało mną telepać i łaziłem po pomieszczeniu jak uwięziony w klatce dziki zwierz - od ściany do ściany, od drzwi do okna i nie mogłem przestać. Z drugiej strony to chodzenie ułatwiało układanie informacji w głowie. Zaczęła się wojna, nie wrócę do Londynu ani na zajęcia. Co z Birmingham? Tylko czego miałbym teraz szukać w Birmingham? Stare mieszkanie sprzedane, dom sprzedany. Kingsley w Stanach... Już dawno było trzeba do niego dołączyć zanim to wszystko...
- Waszej? - to jedno słowo momentalnie zatrzymało mnie w miejscu. Powtórzyłem, bo wydawało mi się, że się przesłyszałem, ale jeden rzut oka na Alexa i już wiedziałem, że wcale nie. Waszej.
- To była druga wojna światowa - powiedziałem z naciskiem na ostatnie słowo wpatrując się w chłopaka ze zmarszczonymi brwiami. - Nie mów mi, że... Przecież musiała w was też uderzyć! - wybuchnąłem, bo zaczynało mi się to nie mieścić w głowie. Czy to możliwe, żeby czarodzieje ostatnią wojnę... "przeczekali"? Tak po prostu? Olali?
Potrząsnąłem głową. JAK? To było fizycznie niemożliwe! Owszem, matka uciekła razem ze mną do Walii, byłem wtedy mały... ale nawet z wtedy i nawet stamtąd pamiętam ten huk myśliwców! Nie dało się przecież żyć tutaj i nie wiedzieć o wojnie. Czarodzieje się wtedy tak po prostu... ukryli?
- Miasta były bombardowane! Londyn...! Latały konwoje Messerschmittów... Hitler zaatakował całą Wielką Brytanię, więc was też...! - wyrzuciłem z siebie. - To była nasza wojna - chciałem powiedzieć to z pełnym przekonaniem, ale w ostatniej chwili w mój głos wkradło się dziwne zwątpienie. Czekałem na jakieś potwierdzenie ze strony Alexa.
- Wszyscy jesteśmy Brytyjczykami. Nieważne, że część ludzi o was nie wie... Wy wiecie. Mieszkamy w tych samych miastach, jeden obok drugiego. Macie te swoje bajery, tajemne przejścia i teleporty, jasne, ale jak coś nam zagraża... nam wszystkim, to... - znów urwałem w połowie myśli. Znów ruszyłem z miejsca. Nie rozumiałem.
- Nie walczyliście? - wyrzuciłem w końcu z siebie, choć z wyraźnym zwątpieniem. Nie mogłem w to uwierzyć.
- A gdyby Hitler zwyciężył? Gdyby Wielką Brytanię przejęli Niemcy? - znów spojrzałem na Alexa, choć nie przestałem chodzić, a nad klatką wozaka przeskoczyłem w ostatniej chwili, bo w międzyczasie zapomniałem, że leży na podłodze.
Dobra, rozpatrywanie przeszłości nic tu raczej nie da - jej nie dało się już zmienić. Generalnie powinno się z niej wyciągać wnioski i uczyć się na błędach, ale skoro się tego nie zrobiło, to trzeba było... No co, Lou...? Co trzeba było? - nieprzyjemnie syczący i wwiercający się głosik odezwał mi się w głowie dokładnie w chwili, kiedy do pokoju weszło bardzo rude i bardzo piegowate, niskie stworzenie. To mnie jednak nie zatrzymało w miejscu, wręcz przeciwnie - tym szybciej zacząłem maszerować, jakbym chciał wydeptać w podłodze Alexa ścieżki. Mruknąłem tylko w odpowiedzi na pytanie o herbatę krótko pokręciwszy głową, za to zacząłem z zaangażowanie przeszukiwać kieszenie za fajkami i zapalniczką. W końcu znalazłem jednego z ostatnich papierosów i wsadziłem sobie między wargi. Gdzie ta cholerna zapalniczka...?!
Znów pokręciłem głową tym razem jednak energicznie i z zawziętością. Ostatnie słowa Alexa zostawiłem bez odzewu, bo wcześniejsze wciąż i wciąż nie dawały mi spokoju.
- Nas - powtórzyłem gorzko, ale z naciskiem, wyciągając na powrót wciąż niezapalonego fajka z ust. - Obaj doskonale wiemy, że będą mordować nas - niemagicznych, mugoli - powiedziałem na głos tą brutalną i przerażającą prawdę. - Wy będziecie walczyć i się bronić... podczas gdy my jesteśmy na z góry przegranej pozycji - ostatnie dodałem już dziwnie drżącym głosem i z kolejnym gorzkim uśmiechem. Chciałem od siebie odepchnąć tą myśl, ale powracała niestrudzenie - to będzie pieprzona rzeź, inaczej się po prostu tego nie dało nazwać. I gdzie ta cholerna zapalniczka?!
- Do niedawna większość ludzi nie wiedziała nawet o waszym istnieniu, gdyby nie tamte... incydenty - oczywiście mówiłem o anomaliach - to wszyscy nadal wierzyliby w to, że magia istnieje tylko w bajkach dla dzieci. I nie, ta wiedza wciąż nam nic nie daje! Wszystkie wynalazki, wszystkie co do jednego, opierają się na prawach fizyki. Dzięki nim możemy zrozumieć świat, zjawiska w nim występujące... wszystko! Wystarczy znaleźć wzór i za jednym razem wyjaśnić cały proces, a potem to wykorzystać do tworzenia ułatwiających życie urządzeń... lub broni - rozpędzałem się, wyrzucałem z siebie słowa jak karabin maszynowy kule. - Tylko, że to co wy robicie, nie rządzi się żadnymi znanymi nam prawami. Z pewnością nie prawami fizyki. I podczas gdy wy żyliście z nami i poznaliście nas na wylot, to my nie mamy dokładnie nic: ani wiedzy, ani niewidzialnych kryjówek, ani czegokolwiek, co mogłoby was zatrzymać. Nic - przy ostatnim słowie znów boleśnie skręciło mnie w środku aż poczułem mdłości. Za to rozbieganymi palcami w końcu natrafiłem na zapalniczkę w tylnej kieszeni spodni. Nie miałem pojęcia jak mogłem jej wcześniej nie wymacać.
- Wiesz, że do przejęcia przez nich Wielkiej Brytanii wystarczyłoby po prostu uwięzić królową? Ewentualnie razem z premierem - spojrzałem na Alexa. To musiał wiedzieć.
- To są dwie osoby. Dwie niemagiczne osoby. Dostanie się do nich, to zapewne nie byłby żaden problem dla kogoś twojego pokroju. Dwie osoby - powtórzyłem czując, że usta same wyginają mi się w ironicznym uśmiechu - i nie byłoby żadnego rozlewu krwi, wystarczyłoby jedno słowo i opuścilibyśmy nie Londyn, ale całą Wielką Brytanię. Szach mat - rozłożyłem ręce z gorzkim prychnięciem. - Tylko że tu nie o to chodzi, prawda? Tylko o cholerną rzeź. Masowy mord dla zabawy - na tym zakończyłem, bo już fizycznie nie byłem w stanie nic więcej powiedzieć, jakby jakaś gula urosła mi w gardle i mnie dławiła. Wsadziłem papierosa z powrotem do ust i spróbowałem odpalić. Byłoby jednak łatwiej, gdyby mi ręce tak nie drżały.
Voldemort, Voldemort - powtórzyłem sobie w myślach kilka razy, żeby tym razem utkwiło mi to w pamięci. Woltmord było w sumie całkiem blisko... Voldemort.
Musiałem się uspokoić, bo zaczynało mną telepać i łaziłem po pomieszczeniu jak uwięziony w klatce dziki zwierz - od ściany do ściany, od drzwi do okna i nie mogłem przestać. Z drugiej strony to chodzenie ułatwiało układanie informacji w głowie. Zaczęła się wojna, nie wrócę do Londynu ani na zajęcia. Co z Birmingham? Tylko czego miałbym teraz szukać w Birmingham? Stare mieszkanie sprzedane, dom sprzedany. Kingsley w Stanach... Już dawno było trzeba do niego dołączyć zanim to wszystko...
- Waszej? - to jedno słowo momentalnie zatrzymało mnie w miejscu. Powtórzyłem, bo wydawało mi się, że się przesłyszałem, ale jeden rzut oka na Alexa i już wiedziałem, że wcale nie. Waszej.
- To była druga wojna światowa - powiedziałem z naciskiem na ostatnie słowo wpatrując się w chłopaka ze zmarszczonymi brwiami. - Nie mów mi, że... Przecież musiała w was też uderzyć! - wybuchnąłem, bo zaczynało mi się to nie mieścić w głowie. Czy to możliwe, żeby czarodzieje ostatnią wojnę... "przeczekali"? Tak po prostu? Olali?
Potrząsnąłem głową. JAK? To było fizycznie niemożliwe! Owszem, matka uciekła razem ze mną do Walii, byłem wtedy mały... ale nawet z wtedy i nawet stamtąd pamiętam ten huk myśliwców! Nie dało się przecież żyć tutaj i nie wiedzieć o wojnie. Czarodzieje się wtedy tak po prostu... ukryli?
- Miasta były bombardowane! Londyn...! Latały konwoje Messerschmittów... Hitler zaatakował całą Wielką Brytanię, więc was też...! - wyrzuciłem z siebie. - To była nasza wojna - chciałem powiedzieć to z pełnym przekonaniem, ale w ostatniej chwili w mój głos wkradło się dziwne zwątpienie. Czekałem na jakieś potwierdzenie ze strony Alexa.
- Wszyscy jesteśmy Brytyjczykami. Nieważne, że część ludzi o was nie wie... Wy wiecie. Mieszkamy w tych samych miastach, jeden obok drugiego. Macie te swoje bajery, tajemne przejścia i teleporty, jasne, ale jak coś nam zagraża... nam wszystkim, to... - znów urwałem w połowie myśli. Znów ruszyłem z miejsca. Nie rozumiałem.
- Nie walczyliście? - wyrzuciłem w końcu z siebie, choć z wyraźnym zwątpieniem. Nie mogłem w to uwierzyć.
- A gdyby Hitler zwyciężył? Gdyby Wielką Brytanię przejęli Niemcy? - znów spojrzałem na Alexa, choć nie przestałem chodzić, a nad klatką wozaka przeskoczyłem w ostatniej chwili, bo w międzyczasie zapomniałem, że leży na podłodze.
Dobra, rozpatrywanie przeszłości nic tu raczej nie da - jej nie dało się już zmienić. Generalnie powinno się z niej wyciągać wnioski i uczyć się na błędach, ale skoro się tego nie zrobiło, to trzeba było... No co, Lou...? Co trzeba było? - nieprzyjemnie syczący i wwiercający się głosik odezwał mi się w głowie dokładnie w chwili, kiedy do pokoju weszło bardzo rude i bardzo piegowate, niskie stworzenie. To mnie jednak nie zatrzymało w miejscu, wręcz przeciwnie - tym szybciej zacząłem maszerować, jakbym chciał wydeptać w podłodze Alexa ścieżki. Mruknąłem tylko w odpowiedzi na pytanie o herbatę krótko pokręciwszy głową, za to zacząłem z zaangażowanie przeszukiwać kieszenie za fajkami i zapalniczką. W końcu znalazłem jednego z ostatnich papierosów i wsadziłem sobie między wargi. Gdzie ta cholerna zapalniczka...?!
Znów pokręciłem głową tym razem jednak energicznie i z zawziętością. Ostatnie słowa Alexa zostawiłem bez odzewu, bo wcześniejsze wciąż i wciąż nie dawały mi spokoju.
- Nas - powtórzyłem gorzko, ale z naciskiem, wyciągając na powrót wciąż niezapalonego fajka z ust. - Obaj doskonale wiemy, że będą mordować nas - niemagicznych, mugoli - powiedziałem na głos tą brutalną i przerażającą prawdę. - Wy będziecie walczyć i się bronić... podczas gdy my jesteśmy na z góry przegranej pozycji - ostatnie dodałem już dziwnie drżącym głosem i z kolejnym gorzkim uśmiechem. Chciałem od siebie odepchnąć tą myśl, ale powracała niestrudzenie - to będzie pieprzona rzeź, inaczej się po prostu tego nie dało nazwać. I gdzie ta cholerna zapalniczka?!
- Do niedawna większość ludzi nie wiedziała nawet o waszym istnieniu, gdyby nie tamte... incydenty - oczywiście mówiłem o anomaliach - to wszyscy nadal wierzyliby w to, że magia istnieje tylko w bajkach dla dzieci. I nie, ta wiedza wciąż nam nic nie daje! Wszystkie wynalazki, wszystkie co do jednego, opierają się na prawach fizyki. Dzięki nim możemy zrozumieć świat, zjawiska w nim występujące... wszystko! Wystarczy znaleźć wzór i za jednym razem wyjaśnić cały proces, a potem to wykorzystać do tworzenia ułatwiających życie urządzeń... lub broni - rozpędzałem się, wyrzucałem z siebie słowa jak karabin maszynowy kule. - Tylko, że to co wy robicie, nie rządzi się żadnymi znanymi nam prawami. Z pewnością nie prawami fizyki. I podczas gdy wy żyliście z nami i poznaliście nas na wylot, to my nie mamy dokładnie nic: ani wiedzy, ani niewidzialnych kryjówek, ani czegokolwiek, co mogłoby was zatrzymać. Nic - przy ostatnim słowie znów boleśnie skręciło mnie w środku aż poczułem mdłości. Za to rozbieganymi palcami w końcu natrafiłem na zapalniczkę w tylnej kieszeni spodni. Nie miałem pojęcia jak mogłem jej wcześniej nie wymacać.
- Wiesz, że do przejęcia przez nich Wielkiej Brytanii wystarczyłoby po prostu uwięzić królową? Ewentualnie razem z premierem - spojrzałem na Alexa. To musiał wiedzieć.
- To są dwie osoby. Dwie niemagiczne osoby. Dostanie się do nich, to zapewne nie byłby żaden problem dla kogoś twojego pokroju. Dwie osoby - powtórzyłem czując, że usta same wyginają mi się w ironicznym uśmiechu - i nie byłoby żadnego rozlewu krwi, wystarczyłoby jedno słowo i opuścilibyśmy nie Londyn, ale całą Wielką Brytanię. Szach mat - rozłożyłem ręce z gorzkim prychnięciem. - Tylko że tu nie o to chodzi, prawda? Tylko o cholerną rzeź. Masowy mord dla zabawy - na tym zakończyłem, bo już fizycznie nie byłem w stanie nic więcej powiedzieć, jakby jakaś gula urosła mi w gardle i mnie dławiła. Wsadziłem papierosa z powrotem do ust i spróbowałem odpalić. Byłoby jednak łatwiej, gdyby mi ręce tak nie drżały.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Alexander westchnął bardzo, bardzo cicho, patrząc na Louisa lekko smutnym spojrzeniem. Ciężko było wytłumaczyć, że chociaż świat mugolski był zdecydowanie większy i ich było zdecydowanie więcej to tak naprawdę nie byli pępkiem świata. Pozwolił jednak, żeby Louis wytłumaczył mu swój punkt widzenia i właściwie to Alexander nie miał prawa się z nim nie zgodzić.
– Nie było łatwo w czasie wojny światowej. Drugiej wojny – poprawił się prędko, zmieniając lekko pozycję na krześle. W przeciwieństwie do Louisa Alexander siedział spokojnie, a momentami jedyną oznaką tego, że żył pozostawała miarowo unosząca się klatka piersiowa. Bott miał naprawdę wiele rzeczy do przetrawienia i nie wydawało się Alexowi, aby zaproponowanie spoczynku miało mu pomóc – najwyraźniej Louis był tak jak inni przedstawiciele jego rodziny i nie mogli się nie ruszać, gdy grały w nich emocje.
– Odczuliśmy ją, część czarodziejów walczyła wraz z mugolami na froncie. Ale rząd oficjalnie nie mieszał się w waszą wojnę, ponieważ mieliśmy w tym czasie własną. Począwszy od lat dwudziestych po rok czterdziesty piąty – powiedział, po czym znów westchnął, tym razem ciężej. – Gdyby Hitler zwyciężył to byłoby u was tak, jak u nas. Bo niestety u nas wygrał ten zły. Grindelwald – powiedział markotnie, bazując na swojej podstawowej wiedzy z historii magii. – Voldemort nie jest pierwszym, który miał takie pomysły, on tylko pociągnął je o krok dalej – powiedział, patrząc na rówieśnika z powagą. Farley spróbowałby wgłębić się w szczegóły, gdyby nie był tak cholernie zmęczony. Opadł na oparcie, pozwalając w końcu sfatygowaniu na opuszczenie w dół ramion i zgubienie reszty jakiegokolwiek wdzięku w postawie.
Alexander nie chciał się z Louisem licytować, nie chciał też niechcący go urazić, lecz potrzebował mu to wytłumaczyć. Bardzo chciał, aby Bott zrozumiał, że nie tylko ich świat miał problemy. – Nie różnimy się aż tak, wiesz? – zapytał, na moment łapiąc oczy mugola własnym spojrzeniem. Bo nie różnili się aż tak bardzo: ostatecznie nie miało znaczenia to, jaka krew płynęła w ich żyłach. Alexander w swoim krótkim, ale jakże burzliwym życiu widział jej dostatecznie wiele aby móc z całą mocą stwierdzić, że krew była krwią. Tak samo czerwoną, ciepłą i metaliczną, nie ważne czy wypływała ze szlachetnie urodzonego dziedzica magicznego rodu czy chłopaka, który na co dzień studiował gwiazdy i tą, no, fizykę. Selwyn upił łyk herbaty z ulgą stwierdzając, że Lotta zapamiętała, że nie pija gorącej i najlepiej dolać mu odrobinę zimnej wody. Uśmiechnąłby się pod nosem na to spostrzeżenie, lecz sytuacja nie była po temu sprzyjająca.
– Louis, jeżeli mam być szczery, to nie byłem w Londynie tylko po to, żeby cię stamtąd zabrać. Pomyślałem o tym, kiedy przypadkiem znalazłem się pod twoim mieszkaniem. Dostałem wiadomość, że w mieście napadli na mugoli. Nie zastanawiałem się nawet, czy powinienem zostać tutaj, w Dolinie, w Somerset znajdującym się Merlin jeden wie jak daleko od stolicy. Rzuciłem wszystko i teleportowałem się tam, żeby was ratować – powiedział, uważnym spojrzeniem lustrując rozmówcę, który bezskutecznie starał się odpalić papierosa. – Tak na dobrą sprawę to wielu z czarodziejów nie ma zielonego pojęcia o świecie mugoli. Gdyby nie Bertie to nigdy nie wsiadłbym do samo...biegu? – Alex zmarszczył brwi, bo wypadło mu z głowy słowo. Samo, samo... – Samochodu! – wykrzyknął tryumfalnie, lecz prędko minęła. – I tak, masz rację. To nie chodzi o przejęcie kraju, chodzi o eksterminację. Do której jednak wiele osób nie zamierza dopuścić. Będziemy walczyć, Louis. O nasz świat – oznajmił, wyraźnie podkreślając słowo, za pomocą którego nie określał tylko czarodziejów.
– Jeżeli by ci to pomogło to mogę spróbować ci wytłumaczyć te reguły, których nie znasz. Mam całkiem sporo książek. Podręczników. Literatury naukowej. Znam też kogoś, kto mógłby wyjaśnić ci naszą astronomię – powiedział, mając nadzieję, że w ten sposób chociaż trochę uspokoi chłopaka: liczył wielce na jego dociekliwość i pragnienie wiedzy. Po tych słowach odstawił swój kubek i podniósł się, podchodząc do Louisa. – Nie spanikuj tylko, nie skrzywdzę cię – wymamrotał, po czym powoli odsunął dłoń chłopaka, która trzymała dziwnie klikający przedmiot. Równie spokojnie wyciągnął różdżkę, przystawił ją do końca papierosa Botta i niewerbalnym czarem odpalił go, odsuwając się po tym i prędko chowając hikorowe drewno, uważnie obserwując mugola. Doszedł do wniosku, że sytuacja jest wyjątkowa i nie będzie miał za złe tego, że palił w sypialni. Sam Alex wysupłał z kieszeni paczkę papierosów i naprędce odpalił, głęboko zaciągając się dymem.
– Nie było łatwo w czasie wojny światowej. Drugiej wojny – poprawił się prędko, zmieniając lekko pozycję na krześle. W przeciwieństwie do Louisa Alexander siedział spokojnie, a momentami jedyną oznaką tego, że żył pozostawała miarowo unosząca się klatka piersiowa. Bott miał naprawdę wiele rzeczy do przetrawienia i nie wydawało się Alexowi, aby zaproponowanie spoczynku miało mu pomóc – najwyraźniej Louis był tak jak inni przedstawiciele jego rodziny i nie mogli się nie ruszać, gdy grały w nich emocje.
– Odczuliśmy ją, część czarodziejów walczyła wraz z mugolami na froncie. Ale rząd oficjalnie nie mieszał się w waszą wojnę, ponieważ mieliśmy w tym czasie własną. Począwszy od lat dwudziestych po rok czterdziesty piąty – powiedział, po czym znów westchnął, tym razem ciężej. – Gdyby Hitler zwyciężył to byłoby u was tak, jak u nas. Bo niestety u nas wygrał ten zły. Grindelwald – powiedział markotnie, bazując na swojej podstawowej wiedzy z historii magii. – Voldemort nie jest pierwszym, który miał takie pomysły, on tylko pociągnął je o krok dalej – powiedział, patrząc na rówieśnika z powagą. Farley spróbowałby wgłębić się w szczegóły, gdyby nie był tak cholernie zmęczony. Opadł na oparcie, pozwalając w końcu sfatygowaniu na opuszczenie w dół ramion i zgubienie reszty jakiegokolwiek wdzięku w postawie.
Alexander nie chciał się z Louisem licytować, nie chciał też niechcący go urazić, lecz potrzebował mu to wytłumaczyć. Bardzo chciał, aby Bott zrozumiał, że nie tylko ich świat miał problemy. – Nie różnimy się aż tak, wiesz? – zapytał, na moment łapiąc oczy mugola własnym spojrzeniem. Bo nie różnili się aż tak bardzo: ostatecznie nie miało znaczenia to, jaka krew płynęła w ich żyłach. Alexander w swoim krótkim, ale jakże burzliwym życiu widział jej dostatecznie wiele aby móc z całą mocą stwierdzić, że krew była krwią. Tak samo czerwoną, ciepłą i metaliczną, nie ważne czy wypływała ze szlachetnie urodzonego dziedzica magicznego rodu czy chłopaka, który na co dzień studiował gwiazdy i tą, no, fizykę. Selwyn upił łyk herbaty z ulgą stwierdzając, że Lotta zapamiętała, że nie pija gorącej i najlepiej dolać mu odrobinę zimnej wody. Uśmiechnąłby się pod nosem na to spostrzeżenie, lecz sytuacja nie była po temu sprzyjająca.
– Louis, jeżeli mam być szczery, to nie byłem w Londynie tylko po to, żeby cię stamtąd zabrać. Pomyślałem o tym, kiedy przypadkiem znalazłem się pod twoim mieszkaniem. Dostałem wiadomość, że w mieście napadli na mugoli. Nie zastanawiałem się nawet, czy powinienem zostać tutaj, w Dolinie, w Somerset znajdującym się Merlin jeden wie jak daleko od stolicy. Rzuciłem wszystko i teleportowałem się tam, żeby was ratować – powiedział, uważnym spojrzeniem lustrując rozmówcę, który bezskutecznie starał się odpalić papierosa. – Tak na dobrą sprawę to wielu z czarodziejów nie ma zielonego pojęcia o świecie mugoli. Gdyby nie Bertie to nigdy nie wsiadłbym do samo...biegu? – Alex zmarszczył brwi, bo wypadło mu z głowy słowo. Samo, samo... – Samochodu! – wykrzyknął tryumfalnie, lecz prędko minęła. – I tak, masz rację. To nie chodzi o przejęcie kraju, chodzi o eksterminację. Do której jednak wiele osób nie zamierza dopuścić. Będziemy walczyć, Louis. O nasz świat – oznajmił, wyraźnie podkreślając słowo, za pomocą którego nie określał tylko czarodziejów.
– Jeżeli by ci to pomogło to mogę spróbować ci wytłumaczyć te reguły, których nie znasz. Mam całkiem sporo książek. Podręczników. Literatury naukowej. Znam też kogoś, kto mógłby wyjaśnić ci naszą astronomię – powiedział, mając nadzieję, że w ten sposób chociaż trochę uspokoi chłopaka: liczył wielce na jego dociekliwość i pragnienie wiedzy. Po tych słowach odstawił swój kubek i podniósł się, podchodząc do Louisa. – Nie spanikuj tylko, nie skrzywdzę cię – wymamrotał, po czym powoli odsunął dłoń chłopaka, która trzymała dziwnie klikający przedmiot. Równie spokojnie wyciągnął różdżkę, przystawił ją do końca papierosa Botta i niewerbalnym czarem odpalił go, odsuwając się po tym i prędko chowając hikorowe drewno, uważnie obserwując mugola. Doszedł do wniosku, że sytuacja jest wyjątkowa i nie będzie miał za złe tego, że palił w sypialni. Sam Alex wysupłał z kieszeni paczkę papierosów i naprędce odpalił, głęboko zaciągając się dymem.
Cholernie ciężko było mi to zrozumieć. Nie wojny, ale to, że choć mieszkaliśmy w tym samym kraju, obok siebie, to tak mało o sobie wiedzieliśmy. A przynajmniej ja mało wiedziałem o tym ich świecie. Czarodzieje mieli własną wojnę, o której niemagiczni nie mieli pojęcia? To tak się w ogóle dało? Nie tylko ukrywać się, ale i ukrywać całą... wojnę? Chociaż fakt, to ich trochę usprawiedliwiało. Walka na dwa fronty z dwoma kompletnie różnymi wrogami...
- Gdybyśmy o sobie wiedzieli... - mruknąłem cicho. Już wtedy, gdy stryjek pierwszy raz mi o tym wszystkim powiedział, nie mogłem pojąć dlaczego oni się w ogóle ukrywali. Pamiętam doskonale jak mu powiedziałem: "przecież razem moglibyśmy tyle osiągnąć! Może dzięki temu nie byłoby wojen?". Jaki ja byłem głupi, naiwny...!, parsknąłem w myślach gorzko. Tak mi się wydawało, że byłoby lepiej - moglibyśmy razem walczyć, ramię w ramię, stawialibyśmy czoła takim uzurpatorom jak Hitler, Gring... Gringer... Grindelwald czy Voldemort. Może w ogóle by ich nie było? Baliby się przejmować władzę? - tak sobie myślałem na początku, ale zaraz wkradał mi się do głowy ten cholerny, syczący głosik, że przecież właśnie miałem to, co chciałem - teraz już wszyscy wiedzieli o istnieniu nadprzyrodzonych mocy, tak? Czy komukolwiek było z tym lepiej?
Nie wiedziałem jak mogłem się tak bardzo pomylić...
To mnie na chwilę zatrzymało w miejscu, spojrzałem z jakimś niewymownym wyrzutem przez okno, a później na Alexa.
- Do dzisiaj sądziłem, że jesteście lepszymi wersjami nas - odpowiedziałem smętnie. Kolejny błąd w moich kalkulacjach - wyidealizowanie ich wizerunku. Jak dzieciak chciałem wierzyć w to, że byli lepsi, mądrzejsi, że byli jak Merlin dla króla Artura i Rycerzy Okrągłego Stołu. Jakimś cudem zapomniałem tylko, że w tej baśni była jeszcze Morgana...
- Ale masz rację, wciąż jesteśmy tylko ludźmi - przyznałem. Kierowały nami dokładnie te same słuszne lub niesłuszne pobudki, mniej lub bardziej dawaliśmy się ponosić emocjom i byliśmy zdolni tak samo do wielkich poświęceń jak i brutalnych niegodziwości. Różniliśmy się tylko tym, że tamci mieli super moce. Szkoda, że dopiero teraz to do mnie docierało, ominąłby mnie spory zawód.
Znów ruszyłem z miejsca uważnie słuchając przy tym Alexa. Właśnie tak a'propos Londynu...
- Wybacz, chyba nawet ci nie podziękowałem - dotarło do mnie i spojrzałem na rówieśnika przepraszająco. Jeszcze do niedawna byłem w takim amoku, że sam nie pamiętałem co mówiłem, a czego nie, ale nawet jeśli dziękowałem, to nie zaszkodzi zrobić tego jeszcze raz. Tym bardziej, że teraz już miałem absolutną pewność, że bez niego najprawdopodobniej nie byłoby mnie już wśród żywych.
- Za zabranie mnie stamtąd tutaj, za pomoc i... no wiesz, schronienie. Gdyby nie ty, a wcześniej Ben... - wyrzucałem z siebie. Tylko przy okazji zdałem sobie sprawę z tego, że znów byłem ratowany, a to wcale nie podnosiło mnie na duchu. Znów sobie nie radziłem, znów byłem biednym, potrzebującym Lou... wcale nie utożsamiałem się z tym, kim najwyraźniej zdążyłem się stać. Chciałem być kimś lepszym, chciałem działać i w końcu się na coś przydać... jak wtedy w warsztacie u Andersona.
- Pewnie nigdy nie spłacę tego długu - przyznałem z cichym zawodem w głosie - ale chciałbym chociaż spróbować. I może jakoś pomóc...? Nie mam może jakichś wybitnych umiejętności... ale znam się trochę na tych samo...biegach - uśmiechnąłem się rozbawiony nową nazwą dla auta - i silnikach, umiem też prowadzić. Gdyby trzeba było gdzieś ewakuować grupę ludzi, to dałbym radę. I szybko się uczę! Wszystko ogarnę, byleby tylko...
...nie być znów niepotrzebnym meblem.
- ...zacząć działać - zakończyłem wbijając w Lexa zdeterminowane spojrzenie. Przecież sam powiedział, prawda? Że wcale się tak od siebie nie różnimy. Skoro on był w stanie przenieść się do Londynu, żeby ratować innych, to czemu ja miałbym sobie z tym nie poradzić?
I wtedy właśnie Alex wstał i podszedł do mnie, a kiedy powiedział, że mam nie panikować, zareagowałem dokładnie na odwrót - cały momentalnie się spiąłem, jakbym już przeczuwał, że zaraz sięgnie po ten cholerny przedmiot. Odsunął moją dłoń z zapalniczką, a ja miałem przemożną chęć cofnięcia się dokładnie na drugi koniec pokoju albo i jeszcze dalej totalnie zaprzeczając tym działaniem swoim wcześniejszym słowom. Nie. Nie pozwoliłem sobie na to. Przed chwilą się deklarowałem, tak? Nie mogę się dawać ponieść panice... Nie patrz na różdżkę. ...przy każdej, najbłahszej... Oczy, skup się na jego oczach. ...okazji.
Z rozszerzonymi źrenicami wgapiałem się w twarz Alexa, nie pozwalając sobie spojrzeć na jego dłoń. Miałem wrażenie, że ta chwila, bo przecież to był dosłownie moment, trwa wieki. Serce mi łomotało, oddech przyspieszył... cały kosmos był mi świadkiem jak bardzo chciałem się w tej chwili odsunąć od zagrożenia.
Ale przecież potrafiłem to przezwyciężyć, już mi się to udawało, teraz będzie tak samo. Nie chcesz być ofiarą, to jej z siebie nie rób - syknął głosik w mojej głowie w chwili, w której mocno zaciągnąłem się dymem z odpalonego przez Alexa papierosa. Czas znów przyspieszył wracając do normy, a ja wypuściłem z płuc chmurę wstrzymanego na chwilę w płucach dymu.
Nogi miałem jak z waty i chyba mroczki przed oczami, więc na wszelki wypadek usiadłem na łóżku, ale... Dałem radę! Znów się zaciągnąłem i dopiero wtedy schowałem do kieszeni wciąż ściskaną w dłoni zapalniczkę.
- Gdybyśmy o sobie wiedzieli... - mruknąłem cicho. Już wtedy, gdy stryjek pierwszy raz mi o tym wszystkim powiedział, nie mogłem pojąć dlaczego oni się w ogóle ukrywali. Pamiętam doskonale jak mu powiedziałem: "przecież razem moglibyśmy tyle osiągnąć! Może dzięki temu nie byłoby wojen?". Jaki ja byłem głupi, naiwny...!, parsknąłem w myślach gorzko. Tak mi się wydawało, że byłoby lepiej - moglibyśmy razem walczyć, ramię w ramię, stawialibyśmy czoła takim uzurpatorom jak Hitler, Gring... Gringer... Grindelwald czy Voldemort. Może w ogóle by ich nie było? Baliby się przejmować władzę? - tak sobie myślałem na początku, ale zaraz wkradał mi się do głowy ten cholerny, syczący głosik, że przecież właśnie miałem to, co chciałem - teraz już wszyscy wiedzieli o istnieniu nadprzyrodzonych mocy, tak? Czy komukolwiek było z tym lepiej?
Nie wiedziałem jak mogłem się tak bardzo pomylić...
To mnie na chwilę zatrzymało w miejscu, spojrzałem z jakimś niewymownym wyrzutem przez okno, a później na Alexa.
- Do dzisiaj sądziłem, że jesteście lepszymi wersjami nas - odpowiedziałem smętnie. Kolejny błąd w moich kalkulacjach - wyidealizowanie ich wizerunku. Jak dzieciak chciałem wierzyć w to, że byli lepsi, mądrzejsi, że byli jak Merlin dla króla Artura i Rycerzy Okrągłego Stołu. Jakimś cudem zapomniałem tylko, że w tej baśni była jeszcze Morgana...
- Ale masz rację, wciąż jesteśmy tylko ludźmi - przyznałem. Kierowały nami dokładnie te same słuszne lub niesłuszne pobudki, mniej lub bardziej dawaliśmy się ponosić emocjom i byliśmy zdolni tak samo do wielkich poświęceń jak i brutalnych niegodziwości. Różniliśmy się tylko tym, że tamci mieli super moce. Szkoda, że dopiero teraz to do mnie docierało, ominąłby mnie spory zawód.
Znów ruszyłem z miejsca uważnie słuchając przy tym Alexa. Właśnie tak a'propos Londynu...
- Wybacz, chyba nawet ci nie podziękowałem - dotarło do mnie i spojrzałem na rówieśnika przepraszająco. Jeszcze do niedawna byłem w takim amoku, że sam nie pamiętałem co mówiłem, a czego nie, ale nawet jeśli dziękowałem, to nie zaszkodzi zrobić tego jeszcze raz. Tym bardziej, że teraz już miałem absolutną pewność, że bez niego najprawdopodobniej nie byłoby mnie już wśród żywych.
- Za zabranie mnie stamtąd tutaj, za pomoc i... no wiesz, schronienie. Gdyby nie ty, a wcześniej Ben... - wyrzucałem z siebie. Tylko przy okazji zdałem sobie sprawę z tego, że znów byłem ratowany, a to wcale nie podnosiło mnie na duchu. Znów sobie nie radziłem, znów byłem biednym, potrzebującym Lou... wcale nie utożsamiałem się z tym, kim najwyraźniej zdążyłem się stać. Chciałem być kimś lepszym, chciałem działać i w końcu się na coś przydać... jak wtedy w warsztacie u Andersona.
- Pewnie nigdy nie spłacę tego długu - przyznałem z cichym zawodem w głosie - ale chciałbym chociaż spróbować. I może jakoś pomóc...? Nie mam może jakichś wybitnych umiejętności... ale znam się trochę na tych samo...biegach - uśmiechnąłem się rozbawiony nową nazwą dla auta - i silnikach, umiem też prowadzić. Gdyby trzeba było gdzieś ewakuować grupę ludzi, to dałbym radę. I szybko się uczę! Wszystko ogarnę, byleby tylko...
...nie być znów niepotrzebnym meblem.
- ...zacząć działać - zakończyłem wbijając w Lexa zdeterminowane spojrzenie. Przecież sam powiedział, prawda? Że wcale się tak od siebie nie różnimy. Skoro on był w stanie przenieść się do Londynu, żeby ratować innych, to czemu ja miałbym sobie z tym nie poradzić?
I wtedy właśnie Alex wstał i podszedł do mnie, a kiedy powiedział, że mam nie panikować, zareagowałem dokładnie na odwrót - cały momentalnie się spiąłem, jakbym już przeczuwał, że zaraz sięgnie po ten cholerny przedmiot. Odsunął moją dłoń z zapalniczką, a ja miałem przemożną chęć cofnięcia się dokładnie na drugi koniec pokoju albo i jeszcze dalej totalnie zaprzeczając tym działaniem swoim wcześniejszym słowom. Nie. Nie pozwoliłem sobie na to. Przed chwilą się deklarowałem, tak? Nie mogę się dawać ponieść panice... Nie patrz na różdżkę. ...przy każdej, najbłahszej... Oczy, skup się na jego oczach. ...okazji.
Z rozszerzonymi źrenicami wgapiałem się w twarz Alexa, nie pozwalając sobie spojrzeć na jego dłoń. Miałem wrażenie, że ta chwila, bo przecież to był dosłownie moment, trwa wieki. Serce mi łomotało, oddech przyspieszył... cały kosmos był mi świadkiem jak bardzo chciałem się w tej chwili odsunąć od zagrożenia.
Ale przecież potrafiłem to przezwyciężyć, już mi się to udawało, teraz będzie tak samo. Nie chcesz być ofiarą, to jej z siebie nie rób - syknął głosik w mojej głowie w chwili, w której mocno zaciągnąłem się dymem z odpalonego przez Alexa papierosa. Czas znów przyspieszył wracając do normy, a ja wypuściłem z płuc chmurę wstrzymanego na chwilę w płucach dymu.
Nogi miałem jak z waty i chyba mroczki przed oczami, więc na wszelki wypadek usiadłem na łóżku, ale... Dałem radę! Znów się zaciągnąłem i dopiero wtedy schowałem do kieszeni wciąż ściskaną w dłoni zapalniczkę.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Alexander znów westchnął, bardzo ciężko i bardzo przeciągle. Wyraz jego twarzy wciąż się zmieniał, chociaż były to zmiany niezwykle subtelne: nie łatwo było im się przebić przez zmęczenie oraz brud, który osiadł miejscami na skórze młodzieńca, znacząc ją pyłem z sypiących się murów oraz Merlin jeden wie wie czym jeszcze. Marzył o kąpieli i położeniu się spać, jednak zbyt wiele spraw ponaglało go, aby się nimi zajął. Jedna z nich, ta największa i najgłośniejsza, kroczyła właśnie nerwowo po podłodze jego sypialni, nieomal zderzając się z klatką na wozaka.
– Może coś by się zmieniło, na lepsze bądź gorsze – skwitował z tak charakterystycznym dla siebie realizmem. Lubił Twardo stąpać po ziemi i zdawać się na logikę, czuł się w tym penie, jakby poruszał się po solidnie zaczepionym moście. Chciał trochę tego spokoju przekazać Louisowi poprzez brak gwałtownych ruchów czy natarczywych słów; próbował, mimo całego zmęczenia, Merlin mu świadkiem. Niestety nie wszystko zawsze szło po jego myśli, toteż wybuch emocji po prostu przeczekał.
Uśmiechnął się dość blado, kiedy Louis przyznał mu rację. – Owszem. I jak wiadomo, rozczarowania leżą w naszej naturze. Ale to dobrze, że mamy wymagania i wyobrażenia, nie stoimy dzięki nim w miejscu – dodał, namyślając się odrobinę nad tymi słowami. Kiedy rzeczywistość weryfikowała ich plany wychodzili z tego z pewną nauczką, podstawą, fundamentem, na którym mogli działać dalej, bogatsi o doświadczenie. A kiedy ich pragnienia spotykały się w uśmiechem losu to ciężko było o wskazanie czegoś, co potrafiło równie skutecznie podbudować i zachęcić do dalszego działania. Farley uśmiechnął się szczerze, rozkładając lekko ramiona.
– Czuj się jak w domu. Oficjalnie mianuję cię kurą tego Kurnika – zażartował, odrobinę zaskoczony, że było to nawet minimalnie zabawne. To pewnie przez zmęczenie, zadecydował, nie decydując się na dalsze zgłębianie swojego zachowania. Spoważniał jednak odrobinę przed swoimi następnymi słowami. – Nie rozważałbym tego w kategoriach długu, lecz nie będę ci niczego narzucał – oznajmił, zerkając na Botta. – Chętnie się czegoś dowiem, w domu są mugolskie instalacje. Prąd. Ale jest parę poprawek, choć nie mojego autorstwa i nie pojmuję jak działają – powiedział kręcąc delikatnie głową, jednocześnie mając nadzieję, że majsterkowanie pomoże Louisowi oswoić się z magią, chociaż troszeczkę. – Jeżeli chciałbyś mi pomóc to zamierza otworzyć tu niedaleko lecznicę dla potrzebujących, wszystkich potrzebujących. Ręce do pracy się zdecydowanie przydadzą, podstawowa wiedza anatomiczna nie jest skomplikowana, a potrafi uratować życie dzięki umiejętności podania odpowiedniego leku w odpowiedniej ilości – mówił, licząc na to, że Lou podchwyci tę myśl. Może i był mugolem, ale Lex zdawał sobie sprawę z tego, że odpowiednio przeszkolony nawet on będzie w stanie podawać najprostsze z eliksirów. Zamierzał oczywiście Bottowi płacić w miarę możliwości, jednak wiedział, że w tej chwili chłopak by tego kategorycznie odmówił: wyrażone poczucie posiadania długu względem uzdrowiciela nie pozwoliło by mu postąpić inaczej.
Chęć odpalenia Louisowi była niezwykle spontaniczna, lecz z dużym potencjałem. Była to niewielka, nieszkodliwa czynność. Alexander bardzo czujnie obserwował swojego towarzysza, a kiedy ten zachował względny spokój Farley nie mógł się nie uśmiechnąć. Wydmuchał dym z płuc, podchodząc do Botta i siadając na łóżku kawałek od niego. Poklepał go pokrzepiająco po plecach, po czym znów się zaciągnął.
– Będę sprowadzał tu jutro jeszcze jednego delikwenta. Anthony, mój znajomy miał ostatnio nieprzyjemność wdać się w paskudną bijatykę i jest w szpitalu w Londynie, ale nie może tam zostać – powiedział, po czym znów uraczył się kurczącym się papierosem. Będzie musiał Louisowi dawać bardzo okrojoną wersję prawdy, ale był w stanie to zrobić wystarczająco zręcznie. – Dla wygody chciałbym umieścić go w większym pokoju gościnnym, będę miał przy nim trochę roboty ze zmienianiem opatrunków i takich tam. Dlatego, jeżeli nie miałbyś nic przeciwko temu, oddałbym ci mniejszy z pokoi – powiedział, zmęczonymi oczami zerkając pytająco na chłopaka.
– Może coś by się zmieniło, na lepsze bądź gorsze – skwitował z tak charakterystycznym dla siebie realizmem. Lubił Twardo stąpać po ziemi i zdawać się na logikę, czuł się w tym penie, jakby poruszał się po solidnie zaczepionym moście. Chciał trochę tego spokoju przekazać Louisowi poprzez brak gwałtownych ruchów czy natarczywych słów; próbował, mimo całego zmęczenia, Merlin mu świadkiem. Niestety nie wszystko zawsze szło po jego myśli, toteż wybuch emocji po prostu przeczekał.
Uśmiechnął się dość blado, kiedy Louis przyznał mu rację. – Owszem. I jak wiadomo, rozczarowania leżą w naszej naturze. Ale to dobrze, że mamy wymagania i wyobrażenia, nie stoimy dzięki nim w miejscu – dodał, namyślając się odrobinę nad tymi słowami. Kiedy rzeczywistość weryfikowała ich plany wychodzili z tego z pewną nauczką, podstawą, fundamentem, na którym mogli działać dalej, bogatsi o doświadczenie. A kiedy ich pragnienia spotykały się w uśmiechem losu to ciężko było o wskazanie czegoś, co potrafiło równie skutecznie podbudować i zachęcić do dalszego działania. Farley uśmiechnął się szczerze, rozkładając lekko ramiona.
– Czuj się jak w domu. Oficjalnie mianuję cię kurą tego Kurnika – zażartował, odrobinę zaskoczony, że było to nawet minimalnie zabawne. To pewnie przez zmęczenie, zadecydował, nie decydując się na dalsze zgłębianie swojego zachowania. Spoważniał jednak odrobinę przed swoimi następnymi słowami. – Nie rozważałbym tego w kategoriach długu, lecz nie będę ci niczego narzucał – oznajmił, zerkając na Botta. – Chętnie się czegoś dowiem, w domu są mugolskie instalacje. Prąd. Ale jest parę poprawek, choć nie mojego autorstwa i nie pojmuję jak działają – powiedział kręcąc delikatnie głową, jednocześnie mając nadzieję, że majsterkowanie pomoże Louisowi oswoić się z magią, chociaż troszeczkę. – Jeżeli chciałbyś mi pomóc to zamierza otworzyć tu niedaleko lecznicę dla potrzebujących, wszystkich potrzebujących. Ręce do pracy się zdecydowanie przydadzą, podstawowa wiedza anatomiczna nie jest skomplikowana, a potrafi uratować życie dzięki umiejętności podania odpowiedniego leku w odpowiedniej ilości – mówił, licząc na to, że Lou podchwyci tę myśl. Może i był mugolem, ale Lex zdawał sobie sprawę z tego, że odpowiednio przeszkolony nawet on będzie w stanie podawać najprostsze z eliksirów. Zamierzał oczywiście Bottowi płacić w miarę możliwości, jednak wiedział, że w tej chwili chłopak by tego kategorycznie odmówił: wyrażone poczucie posiadania długu względem uzdrowiciela nie pozwoliło by mu postąpić inaczej.
Chęć odpalenia Louisowi była niezwykle spontaniczna, lecz z dużym potencjałem. Była to niewielka, nieszkodliwa czynność. Alexander bardzo czujnie obserwował swojego towarzysza, a kiedy ten zachował względny spokój Farley nie mógł się nie uśmiechnąć. Wydmuchał dym z płuc, podchodząc do Botta i siadając na łóżku kawałek od niego. Poklepał go pokrzepiająco po plecach, po czym znów się zaciągnął.
– Będę sprowadzał tu jutro jeszcze jednego delikwenta. Anthony, mój znajomy miał ostatnio nieprzyjemność wdać się w paskudną bijatykę i jest w szpitalu w Londynie, ale nie może tam zostać – powiedział, po czym znów uraczył się kurczącym się papierosem. Będzie musiał Louisowi dawać bardzo okrojoną wersję prawdy, ale był w stanie to zrobić wystarczająco zręcznie. – Dla wygody chciałbym umieścić go w większym pokoju gościnnym, będę miał przy nim trochę roboty ze zmienianiem opatrunków i takich tam. Dlatego, jeżeli nie miałbyś nic przeciwko temu, oddałbym ci mniejszy z pokoi – powiedział, zmęczonymi oczami zerkając pytająco na chłopaka.
Dokładnie - gdybanie nie miało najmniejszego sensu, rozważanie czy i co by zmieniła jawna koegzystencja magicznych i niemagicznych ludzi zatem też. Teraz było jak było i musiałem się do obecnej sytuacji dostosować - jak wszyscy zresztą. Tylko tym razem bez tych dziecinnych wyobrażeń - najwyższy czas na odłożenie bajek na bok.
Kąciki moich ust mimowolnie uniosły się lekko, po słowach Alexa. W zasadzie chyba nawet tego trochę potrzebowałem - żartu, rozluźnienia atmosfery, odwrócenia uwagi od okropności, które przyniosła i może jeszcze przynieść wojna.
- Kurą? - powtórzyłem za Alexem rozbawiony. - Co muszę zrobić, żebyś przemianował mnie na koguta? Wystarczy jak będę cię budził skoro świt śpiewem i graniem na gitarze? - wypaliłem bez większego zastanowienia. Tak, to zdecydowanie musiało być zmęczenie. Teraz poczułem je wyraźnie, choć wciąż jeszcze mu się opierałem.
- Prąd i instalacje brzmią dobrze - wpadłem zaraz chłopakowi w słowo i nawet się ożywiłem. - Chętnie popatrzę co jest, czego nie ma, co ewentualnie można by zamontować... - wymieniłem, odruchowo przetaczając spojrzeniem po pokoju, jakbym już wstępnie chciał określić stan tych mugolskich instalacji. Te "poprawki" brzmiały dość intrygująco. Gdyby nie zmęczenie, to od razu bym się tym zajął - grzebanie w takich rzeczach, majsterkowanie ogólnie było fajnym odciągaczem uwagi i uspokajaczem, a do tego mogło być całkiem ciekawym zajęciem.
Spojrzałem jeszcze na niego uważnie słuchając o lecznicy, którą zamierzał otworzyć. Uśmiechnąłem się, bo to brzmiało naprawdę fajnie, szczególnie w obecnych czasach. Gdyby zdarzył się jakiś wypadek, to na przykład ja nie miałem bladego pojęcia co robić. Moja wiedza na tego typu tematy sprowadzała się do odkażenia i zabandażowania miejsca zranienia... I zażywania leków, które przepisywał lekarz, ot, to wszystko.
- Nauczyłbyś mnie? - właściwie dopiero teraz dotarł do mnie sens jego słów. - Pierwszej pomocy i... no, tego wszystkiego - zakreśliłem ręką jakieś krzywe koło w powietrzu. - Koosmos... Nie znam się na tym - poinformowałem, żeby nie miał złudzeń co do mojej wiedzy z biologii. - Ale to się zawsze może przydać, nie? I chętnie pomogę ci przy tej lecznicy - to był świetny plan na spłacanie tego mojego długu, nie? Nieważne co tam Alex mówił. No i miałbym możliwość przydania się do czegoś i nauki czegoś nowego.
- Super pomysł z takim punktem medycznym. Szczególnie teraz... chociaż mam nadzieję, że będzie jak najmniej potrzebny - uśmiechnąłem się lekko. Na pewno wiedział co miałem na myśli.
W końcu zaczynałem dostrzegać jakieś światełko nadziei w tym tunelu beznadziei, w którym się dziś znalazłem przez to wszystko. Zaczynałem mieć jakiś plan działania, coś, czego mogłem się trzymać zamiast pogrążania w koszmarnym odrętwieniu. W tamtym punkcie już byłem jakieś pół roku temu, kiedy bardziej wegetowałem niż robiłem cokolwiek innego - to było straszne i za nic nie chciałbym znów tak skończyć. Dzięki Alexowi faktycznie mogło być inaczej. Już było! Po raz drugi przezwyciężyłem swój strach, więc byłem na najlepszej drodze. Wierzyłem w to.
Zaciągnąłem się powtórnie papierosem, w duchu dziękując chłopakowi za wszystko jeszcze raz. Zerknąłem tylko kiedy mówił o kolejnej osobie. Więc będzie nas tu czwórka, jasne. Przytaknąłem milcząco wciąż go słuchając, kiedy doszedł do fragmentu o pokoju. Szczerze? To i tak brzmiało genialnie - jak waletowałem po ludziach po przyjeździe do Londynu, to nie miałem takich wygód.
- Luz, Lex, serio, jak będzie taka potrzeba, to i poduszka w przedpokoju mi wystarczy do spania - oświadczyłem zupełnie na poważnie, po czym wstałem z łóżka (tak, zebrałem się w sobie i wyszło nawet nieźle, już nie miałem nóg jak z waty). Podszedłem do okna, żeby strzepnąć za nie popiół, który był niebezpiecznie blisko do usyfienia sypialni Alexa.
- Powiedz mi tylko gdzie i pójdę się położyć, mam już dość - zaciągnąłem się ostatni raz, po czym pstryknąłem palcami wywalając peta na zewnątrz. - Ty chyba zresztą też - dodałem lustrując go wzrokiem. Obaj mieliśmy za sobą ciężką noc, trzeba było to chociaż trochę odespać... a jutro zabrać się do roboty.
Kąciki moich ust mimowolnie uniosły się lekko, po słowach Alexa. W zasadzie chyba nawet tego trochę potrzebowałem - żartu, rozluźnienia atmosfery, odwrócenia uwagi od okropności, które przyniosła i może jeszcze przynieść wojna.
- Kurą? - powtórzyłem za Alexem rozbawiony. - Co muszę zrobić, żebyś przemianował mnie na koguta? Wystarczy jak będę cię budził skoro świt śpiewem i graniem na gitarze? - wypaliłem bez większego zastanowienia. Tak, to zdecydowanie musiało być zmęczenie. Teraz poczułem je wyraźnie, choć wciąż jeszcze mu się opierałem.
- Prąd i instalacje brzmią dobrze - wpadłem zaraz chłopakowi w słowo i nawet się ożywiłem. - Chętnie popatrzę co jest, czego nie ma, co ewentualnie można by zamontować... - wymieniłem, odruchowo przetaczając spojrzeniem po pokoju, jakbym już wstępnie chciał określić stan tych mugolskich instalacji. Te "poprawki" brzmiały dość intrygująco. Gdyby nie zmęczenie, to od razu bym się tym zajął - grzebanie w takich rzeczach, majsterkowanie ogólnie było fajnym odciągaczem uwagi i uspokajaczem, a do tego mogło być całkiem ciekawym zajęciem.
Spojrzałem jeszcze na niego uważnie słuchając o lecznicy, którą zamierzał otworzyć. Uśmiechnąłem się, bo to brzmiało naprawdę fajnie, szczególnie w obecnych czasach. Gdyby zdarzył się jakiś wypadek, to na przykład ja nie miałem bladego pojęcia co robić. Moja wiedza na tego typu tematy sprowadzała się do odkażenia i zabandażowania miejsca zranienia... I zażywania leków, które przepisywał lekarz, ot, to wszystko.
- Nauczyłbyś mnie? - właściwie dopiero teraz dotarł do mnie sens jego słów. - Pierwszej pomocy i... no, tego wszystkiego - zakreśliłem ręką jakieś krzywe koło w powietrzu. - Koosmos... Nie znam się na tym - poinformowałem, żeby nie miał złudzeń co do mojej wiedzy z biologii. - Ale to się zawsze może przydać, nie? I chętnie pomogę ci przy tej lecznicy - to był świetny plan na spłacanie tego mojego długu, nie? Nieważne co tam Alex mówił. No i miałbym możliwość przydania się do czegoś i nauki czegoś nowego.
- Super pomysł z takim punktem medycznym. Szczególnie teraz... chociaż mam nadzieję, że będzie jak najmniej potrzebny - uśmiechnąłem się lekko. Na pewno wiedział co miałem na myśli.
W końcu zaczynałem dostrzegać jakieś światełko nadziei w tym tunelu beznadziei, w którym się dziś znalazłem przez to wszystko. Zaczynałem mieć jakiś plan działania, coś, czego mogłem się trzymać zamiast pogrążania w koszmarnym odrętwieniu. W tamtym punkcie już byłem jakieś pół roku temu, kiedy bardziej wegetowałem niż robiłem cokolwiek innego - to było straszne i za nic nie chciałbym znów tak skończyć. Dzięki Alexowi faktycznie mogło być inaczej. Już było! Po raz drugi przezwyciężyłem swój strach, więc byłem na najlepszej drodze. Wierzyłem w to.
Zaciągnąłem się powtórnie papierosem, w duchu dziękując chłopakowi za wszystko jeszcze raz. Zerknąłem tylko kiedy mówił o kolejnej osobie. Więc będzie nas tu czwórka, jasne. Przytaknąłem milcząco wciąż go słuchając, kiedy doszedł do fragmentu o pokoju. Szczerze? To i tak brzmiało genialnie - jak waletowałem po ludziach po przyjeździe do Londynu, to nie miałem takich wygód.
- Luz, Lex, serio, jak będzie taka potrzeba, to i poduszka w przedpokoju mi wystarczy do spania - oświadczyłem zupełnie na poważnie, po czym wstałem z łóżka (tak, zebrałem się w sobie i wyszło nawet nieźle, już nie miałem nóg jak z waty). Podszedłem do okna, żeby strzepnąć za nie popiół, który był niebezpiecznie blisko do usyfienia sypialni Alexa.
- Powiedz mi tylko gdzie i pójdę się położyć, mam już dość - zaciągnąłem się ostatni raz, po czym pstryknąłem palcami wywalając peta na zewnątrz. - Ty chyba zresztą też - dodałem lustrując go wzrokiem. Obaj mieliśmy za sobą ciężką noc, trzeba było to chociaż trochę odespać... a jutro zabrać się do roboty.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Alex zaśmiał się krótko, wypychając przy tym z płuc papierosowy dym. Pokręcił głową, a w jego oczach zabłyszczało coś na kształt rozbawienia.
– Niech będzie, mianuję cię kogutem, tylko błagam, nie budź mnie o świcie – powiedział, lekko szturchając przy tym Botta ramieniem. Miał wrażenie, że Louis będzie interesującym dodatkiem do tego domu. No i nie zamierzał się oszukiwać: po prostu chłopaka lubił. Nie myślał, że kiedykolwiek będzie kumplował się z mugolem, ale najwyraźniej życie od czasu do czasu lubiło też zaskakiwać pozytywnie.
Na deklarację swojego rozmówcy nieznacznie się zdziwił, lecz udało mu się w miarę zamaskować obawę. – Zamontować...? – zapytał niepewnie, w głowie zaczynając snuć wizje tego, jak Lou całkowicie przemienia jego dom w mugolskie siedlisko. Farley obawiał się, że może przestać umieć obsługiwać własny dom, lecz ostatecznie wzruszył ramionami i zaciągnął się papierosem, niemo wyrażając swoją zgodę.
– Pewnie – odparł, wyszczerzając się w odpowiedzi na żywe zainteresowanie Botta tematem medycyny. – Umiejętność udzielenia pomocy drugiej osobie zawsze jest w cenie, właszcza w takich czasach jak te. Zresztą, mi też może się zdarzyć wrócić do domu w kiepskim stanie i wtedy każde jakkolwiek kompetentne ręce są na wagę złota – przyznał, starając się jeszcze bardziej utwierdzić rówieśnika w tym, że leczenie było super – bo według nieobiektywnej opinii Alexa przecież było, na pewno Archibald i parę innych osób zgodziliby się ze stwierdzeniem, że uzdrowicielstwo to jedne z fajniejszych zajęć, za które można się zabrać. – Dzięki. Jestem poniekąd... podekscytowany. W sensie, wiesz, teoretycznie to nie mogę teraz zdać egzaminów ze specjalizacji, a możliwość dalszego rozwoju w zawodzie... – urwał, jekko potrząsając głową. Jakkolwiek źle by nie było, miał plan. Mieli plan: bo przecież nie tylko Alex nie zamierzał się poddać, usiąść i załamać ręce. Byli ludzie, którzy ich potrzebowali.
Spojrzał na Louisa, zastanawiając się, jak przewrotny bywał los. Wystarczyłby jakiś jeden splot wydarzeń, żeby Botta tu nie było.
– Nikt nie będzie spał w przedpokoju, co ty, chcesz żebym się o ciebie potykał pałętając się po domu nocą? Wstawaj, pokażę ci pokój – oznajmił Alex po czym wstał i śladem Louisa wyrzucił niedopałek papierosa. Złapał następnie za klatkę z wozakiem i gitarę, po czym zaprowadził swojego nowego współlokatora do jego pokoju.
| zt x2
– Niech będzie, mianuję cię kogutem, tylko błagam, nie budź mnie o świcie – powiedział, lekko szturchając przy tym Botta ramieniem. Miał wrażenie, że Louis będzie interesującym dodatkiem do tego domu. No i nie zamierzał się oszukiwać: po prostu chłopaka lubił. Nie myślał, że kiedykolwiek będzie kumplował się z mugolem, ale najwyraźniej życie od czasu do czasu lubiło też zaskakiwać pozytywnie.
Na deklarację swojego rozmówcy nieznacznie się zdziwił, lecz udało mu się w miarę zamaskować obawę. – Zamontować...? – zapytał niepewnie, w głowie zaczynając snuć wizje tego, jak Lou całkowicie przemienia jego dom w mugolskie siedlisko. Farley obawiał się, że może przestać umieć obsługiwać własny dom, lecz ostatecznie wzruszył ramionami i zaciągnął się papierosem, niemo wyrażając swoją zgodę.
– Pewnie – odparł, wyszczerzając się w odpowiedzi na żywe zainteresowanie Botta tematem medycyny. – Umiejętność udzielenia pomocy drugiej osobie zawsze jest w cenie, właszcza w takich czasach jak te. Zresztą, mi też może się zdarzyć wrócić do domu w kiepskim stanie i wtedy każde jakkolwiek kompetentne ręce są na wagę złota – przyznał, starając się jeszcze bardziej utwierdzić rówieśnika w tym, że leczenie było super – bo według nieobiektywnej opinii Alexa przecież było, na pewno Archibald i parę innych osób zgodziliby się ze stwierdzeniem, że uzdrowicielstwo to jedne z fajniejszych zajęć, za które można się zabrać. – Dzięki. Jestem poniekąd... podekscytowany. W sensie, wiesz, teoretycznie to nie mogę teraz zdać egzaminów ze specjalizacji, a możliwość dalszego rozwoju w zawodzie... – urwał, jekko potrząsając głową. Jakkolwiek źle by nie było, miał plan. Mieli plan: bo przecież nie tylko Alex nie zamierzał się poddać, usiąść i załamać ręce. Byli ludzie, którzy ich potrzebowali.
Spojrzał na Louisa, zastanawiając się, jak przewrotny bywał los. Wystarczyłby jakiś jeden splot wydarzeń, żeby Botta tu nie było.
– Nikt nie będzie spał w przedpokoju, co ty, chcesz żebym się o ciebie potykał pałętając się po domu nocą? Wstawaj, pokażę ci pokój – oznajmił Alex po czym wstał i śladem Louisa wyrzucił niedopałek papierosa. Złapał następnie za klatkę z wozakiem i gitarę, po czym zaprowadził swojego nowego współlokatora do jego pokoju.
| zt x2
Sypialnia Alexa
Szybka odpowiedź