Salon
AutorWiadomość
Salon
Największe pomieszczenie w całym mieszkaniu, lecz nie ma w nim aż tak wiele wolnego miejsca. Widoczne drewniane stropy sprawiają wrażenie, że przestrzeni jest zdecydowanie mniej, ale to przede wszystkim meble ją zapełniają w znaczącym stopniu. Dwie kanapy, mniejsza szara i większa czerwona, zawsze pozostaję skierowane w stronę kominka, tworząc wraz z fotelem i dwoma małym stolikami kawowymi krąg, w którym gospodarze mogą przyjąć gości. Na ścianach wiszą oprawione obrazy i fotografie, w drewnianych kredensach z oszklonymi drzwiczkami kryją się porcelanowe drobiazgi. Aż chce się być w tak przyjemnym i pełnym ciepła salonie.
| 17 października, wieczór
Kolejna noc okazała się być tą niechcianą, pełną bólu i kropli potu lśniących na czole i skroniach. Zanim świadomość wróciła do ciała, dokładnie pamiętała, co przeżywała. Na początku znów nad ciałem ojca stał wilkołak, ale tym razem, zamiast podle ryczeć do rozgrzanego srebrem księżyca, rozszarpywał go na strzępy. Widziała latające mięso i tryskającą krew, która barwiła szmaragdem trawę i wsiąkała w ziemię, karmiąc ją śmiercią i rozkładem. Czuła ten smród, apetyt świata na destrukcję, skapującą ślinę z wilczego pyska. Wiedziała, że nie mogła go uratować – znowu. Rozdzierało ją od środka tak, że czuła, jak traci oddech. Biegła przed siebie korytarzami w tajemniczym bunkrze. Słyszała ujadanie psów, słyszała je za sobą, a kiedy się obejrzała – zobaczyła je. Zakrwawione pyski, wywieszone języki, ostre pazury zanurzające się w kamiennej ziemi. Skręciła. I oślepiło ją światło. Usłyszała głos dziewczynki. Ciągnęła ją za rękę, płakała panicznie. Nie widziała jej twarzy, zasłaniały ją ogniście rude włosy. Uciekła, chciała ją zatrzymać, ale głos Jackie ugrzązł w jej gardle. W głowie tłukło jej się pytanie – gdzie jest Bren? Wszystko z nim w porządku? Gdzie on jest? Pobiegła do kamienicy, z której wybiegła dziewczynka, ale nikogo nie zauważyła. Nie dostrzegli jej czarnoksiężnicy, którzy wybiegli ze środka z przygotowanymi w dłoniach różdżkami. Kibicowała tylko rudowłosej – biegnij, mała, biegnij, ile tylko masz sił.
Straciła przytomność. Obudziła się na ławce w parku. W dłoni trzymała rożek z kulką lodów o smaku truskawkowym. Polizała je, słodki smak rozlał się po języku. Odruchowo spojrzała w prawo. Uśmiechał się do niej Vincent, dorosły, trzymał w dłoniach taki sam rożek. Jednak z jego czoła skapywała krew – wprost na słodkie lody. W końcu posoka zaczęła płynąć po ramionach, krztusił się nią, malował nią zęby, wyglądał upiornie.
„Wszystko w porządku, Jackie”
Dookoła nich ludzie się śmiali. Małe dzieci grały w badmintona. A on właśnie upuszczał z siebie wannę krwi.
„Wszystko w porządku”
Obudziła się nagle, cała mokra, w swojej koszuli, w skórze pachnącej tamtym miejscem – zapach jednak przyszedł później. Poczuła się, jakby rzeczywistość po długotrwałym i pracochłonnym memłaniu jej w swoich ustach, postanowiła wypluć ją bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Bolała ją głowa, czuła się skołowana i otumaniona. Przetarła w leniwym ruchu oczy, zmarszczyła brwi, bo pod powiekami pojawiły się czarno-białe plamki. Potrzebowały chwili, żeby minąć.
Usiadła na łóżku, dotknęła dłonią białej pościeli przykrytej żółtym pledem… i dopiero wtedy zaczęło do niej docierać, gdzie była. Albo raczej – gdzie nie była. Rozejrzała się dookoła uważnie. Łóżko, gramofon, dywan, niewielki sekretarzyk ze zdjęciem i piórem leżącym obok kałamarza. Tkający nić czasu zegarek stojący na starej etażerce. Cisza. Wszystko zaczynało do niej docierać. List ojca, przeświadczenie o jego śmierci, krzyki, labirynt, psy i wilkołak.
Czy to się zdarzyło naprawdę?
W panicznym ruchu sięgnęła do swojej łydki, szukając tam śladów po ugryzieniach anomaliowych węży. Były tam. Piekły, łydka bolała. Więc…
Ojciec.
Przełknęła ślinę. Nie miała pojęcia, jak się znalazła w domu, ale cokolwiek do tego doprowadziło, musiało mieć znaczenie i cel.
Przesunęła się na krawędź łóżka i wstała z niego, zaraz chwytając się krawędzi szafy, bo zawroty głowy przejęły nad nią na chwilę kontrolę. Musiała teraz stanąć twarzą w twarz z rzeczywistością – jeśli to był ich dom, a w tej chwili nie było tam ojca… powinna tracić nadzieję? Może to tylko cholerny żart.
Ściągnęła klamkę w dół, ostrożnie, jakby wymykała się potajemnie z własnego domu, i wyjrzała na zewnątrz, szukając jakichkolwiek znaków obcego bytu. Wszystko wydawało się być takie jak zawsze.
Ale po chwili zauważyła parę uciekającą od kuchni – lekką i rozmywającą się, im dalej leciała. Za chwilę doszedł świst kaszlącego czajnika, mieli go wymienić jakiś czas temu, już sobie nie radził z wodą. Do nozdrzy dotarł aromat świeżej kawy, ale to nie dzięki niemu serce zaczęło bić szybciej, a tętno wyraźnie przyspieszyło. Stawiała kroki ostrożnie, kulejąc. Dotarła w końcu do wejścia do kuchni.
I zobaczyła go tam. Stał przy stole, tak samo siwy, jakim go zapamiętała. Z tym samym wyrazem twarzy, który, jak jej się zawsze zdawało, wrośnięty był w jego osobowość od kiedy tylko pamiętała. W znajomych ubraniach, o postawie przygniecionej doświadczeniami. Z oczami, które tak dobrze znała. Oparła się o szafkę, przyglądając mu się, chłonąc jego widok, jakby to nie było zaledwie kilka dni, a całe lata. Łzy pojawiły się bez jej zgody – najpierw oczy zaszkliły się niebezpiecznie mocno, uwolnione strużki zleciały wolno po policzkach. Miała wrażenie, że jest do siebie niepodobna. Że nagle stała się słaba i tkliwa, odmówiła sobie męskości na rzecz odzyskania kobiecych odruchów, tęsknoty i przywiązania. Podeszła do niego bliżej, żeby być pewną, że na pewno się obudziła. Położyła dłoń na jego ramieniu i zacisnęła na nim palce, zamknęła oczy.
– Napisałeś mi list – własny głos, który usłyszała, wydał jej się dziwny, zupełnie do niej niepasujący. Ale bardziej szczerego nie pamiętała. – Żegnałeś się w nim ze mną. Byłam przekonana, że tam umarłeś. Że torturowali cię do ostatniego oddechu. Myślałam, że zginę tam razem z tobą.
Uniosła ramię do oczu, żeby ukryć chwile słabości.
Kolejna noc okazała się być tą niechcianą, pełną bólu i kropli potu lśniących na czole i skroniach. Zanim świadomość wróciła do ciała, dokładnie pamiętała, co przeżywała. Na początku znów nad ciałem ojca stał wilkołak, ale tym razem, zamiast podle ryczeć do rozgrzanego srebrem księżyca, rozszarpywał go na strzępy. Widziała latające mięso i tryskającą krew, która barwiła szmaragdem trawę i wsiąkała w ziemię, karmiąc ją śmiercią i rozkładem. Czuła ten smród, apetyt świata na destrukcję, skapującą ślinę z wilczego pyska. Wiedziała, że nie mogła go uratować – znowu. Rozdzierało ją od środka tak, że czuła, jak traci oddech. Biegła przed siebie korytarzami w tajemniczym bunkrze. Słyszała ujadanie psów, słyszała je za sobą, a kiedy się obejrzała – zobaczyła je. Zakrwawione pyski, wywieszone języki, ostre pazury zanurzające się w kamiennej ziemi. Skręciła. I oślepiło ją światło. Usłyszała głos dziewczynki. Ciągnęła ją za rękę, płakała panicznie. Nie widziała jej twarzy, zasłaniały ją ogniście rude włosy. Uciekła, chciała ją zatrzymać, ale głos Jackie ugrzązł w jej gardle. W głowie tłukło jej się pytanie – gdzie jest Bren? Wszystko z nim w porządku? Gdzie on jest? Pobiegła do kamienicy, z której wybiegła dziewczynka, ale nikogo nie zauważyła. Nie dostrzegli jej czarnoksiężnicy, którzy wybiegli ze środka z przygotowanymi w dłoniach różdżkami. Kibicowała tylko rudowłosej – biegnij, mała, biegnij, ile tylko masz sił.
Straciła przytomność. Obudziła się na ławce w parku. W dłoni trzymała rożek z kulką lodów o smaku truskawkowym. Polizała je, słodki smak rozlał się po języku. Odruchowo spojrzała w prawo. Uśmiechał się do niej Vincent, dorosły, trzymał w dłoniach taki sam rożek. Jednak z jego czoła skapywała krew – wprost na słodkie lody. W końcu posoka zaczęła płynąć po ramionach, krztusił się nią, malował nią zęby, wyglądał upiornie.
„Wszystko w porządku, Jackie”
Dookoła nich ludzie się śmiali. Małe dzieci grały w badmintona. A on właśnie upuszczał z siebie wannę krwi.
„Wszystko w porządku”
Obudziła się nagle, cała mokra, w swojej koszuli, w skórze pachnącej tamtym miejscem – zapach jednak przyszedł później. Poczuła się, jakby rzeczywistość po długotrwałym i pracochłonnym memłaniu jej w swoich ustach, postanowiła wypluć ją bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Bolała ją głowa, czuła się skołowana i otumaniona. Przetarła w leniwym ruchu oczy, zmarszczyła brwi, bo pod powiekami pojawiły się czarno-białe plamki. Potrzebowały chwili, żeby minąć.
Usiadła na łóżku, dotknęła dłonią białej pościeli przykrytej żółtym pledem… i dopiero wtedy zaczęło do niej docierać, gdzie była. Albo raczej – gdzie nie była. Rozejrzała się dookoła uważnie. Łóżko, gramofon, dywan, niewielki sekretarzyk ze zdjęciem i piórem leżącym obok kałamarza. Tkający nić czasu zegarek stojący na starej etażerce. Cisza. Wszystko zaczynało do niej docierać. List ojca, przeświadczenie o jego śmierci, krzyki, labirynt, psy i wilkołak.
Czy to się zdarzyło naprawdę?
W panicznym ruchu sięgnęła do swojej łydki, szukając tam śladów po ugryzieniach anomaliowych węży. Były tam. Piekły, łydka bolała. Więc…
Ojciec.
Przełknęła ślinę. Nie miała pojęcia, jak się znalazła w domu, ale cokolwiek do tego doprowadziło, musiało mieć znaczenie i cel.
Przesunęła się na krawędź łóżka i wstała z niego, zaraz chwytając się krawędzi szafy, bo zawroty głowy przejęły nad nią na chwilę kontrolę. Musiała teraz stanąć twarzą w twarz z rzeczywistością – jeśli to był ich dom, a w tej chwili nie było tam ojca… powinna tracić nadzieję? Może to tylko cholerny żart.
Ściągnęła klamkę w dół, ostrożnie, jakby wymykała się potajemnie z własnego domu, i wyjrzała na zewnątrz, szukając jakichkolwiek znaków obcego bytu. Wszystko wydawało się być takie jak zawsze.
Ale po chwili zauważyła parę uciekającą od kuchni – lekką i rozmywającą się, im dalej leciała. Za chwilę doszedł świst kaszlącego czajnika, mieli go wymienić jakiś czas temu, już sobie nie radził z wodą. Do nozdrzy dotarł aromat świeżej kawy, ale to nie dzięki niemu serce zaczęło bić szybciej, a tętno wyraźnie przyspieszyło. Stawiała kroki ostrożnie, kulejąc. Dotarła w końcu do wejścia do kuchni.
I zobaczyła go tam. Stał przy stole, tak samo siwy, jakim go zapamiętała. Z tym samym wyrazem twarzy, który, jak jej się zawsze zdawało, wrośnięty był w jego osobowość od kiedy tylko pamiętała. W znajomych ubraniach, o postawie przygniecionej doświadczeniami. Z oczami, które tak dobrze znała. Oparła się o szafkę, przyglądając mu się, chłonąc jego widok, jakby to nie było zaledwie kilka dni, a całe lata. Łzy pojawiły się bez jej zgody – najpierw oczy zaszkliły się niebezpiecznie mocno, uwolnione strużki zleciały wolno po policzkach. Miała wrażenie, że jest do siebie niepodobna. Że nagle stała się słaba i tkliwa, odmówiła sobie męskości na rzecz odzyskania kobiecych odruchów, tęsknoty i przywiązania. Podeszła do niego bliżej, żeby być pewną, że na pewno się obudziła. Położyła dłoń na jego ramieniu i zacisnęła na nim palce, zamknęła oczy.
– Napisałeś mi list – własny głos, który usłyszała, wydał jej się dziwny, zupełnie do niej niepasujący. Ale bardziej szczerego nie pamiętała. – Żegnałeś się w nim ze mną. Byłam przekonana, że tam umarłeś. Że torturowali cię do ostatniego oddechu. Myślałam, że zginę tam razem z tobą.
Uniosła ramię do oczu, żeby ukryć chwile słabości.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Jego serce nie było z kamienia, ono również biło, mimo że tak dobrze zaznajomione z bólem. Gdzieś w nim tkwiła strata tak wielka i nieodżałowana, która może i utwardziła powłokę, jednak prawdziwa głębia nadal pozostawała wrażliwa na emocje. Czasem wydawało mu się, że to jego serce, wystawione niekiedy na zbyt ciężkie próby, po prostu całkowicie zamiera. Takie chwile stagnacji zdarzały się rzadko, ale kiedy już nastawały, szybko zapisywały się w jego pamięci. Widok nieprzytomnej córki w ramionach obcego mężczyzny sprawił, że jego serce znów stanęło w miejscu. To znów w progu domu Rineheartów odgrywały się losy rodziny. Niegdyś drzwi zbyt szybko trzasnęły z hukiem, teraz z kolei zbyt wolno otworzyły się na oścież. Wszystko niespodziewanie spowolniło i ucichło. Kieran pobladł i cały zastygł w bezruchu, przez pewien moment potrafiąc jedynie wpatrywać się w wycieńczoną Jackie. Nie próbował dociekać niczego, zbyt mocno zaniepokojony jej stanem, jej całkowitą bezbronnością, którą zwalczał u niej przez lata, aby mogła się bronić przed całym złem tego świata. Uderzył w niego strach.
W końcu zareagował, wiedziony ojcowskim instynktem, aby zapewnić swemu dziecku opiekę. Dość gwałtownie wyrwał się do przodu, stawiając pewny krok, lecz zaraz zmusił się do jak największej ostrożności i ogromnej delikatności, gdy odbierał z cudzych ramion bezwładne ciało córki. Szybko zapomniał o obecności mężczyzny, nie rzucając w jego stronę żadnych oskarżeń, zapomniał nawet o cokolwiek go spytać. Bełkotliwa wzmianka o anomalii wystarczała mu w zupełności, gdy skupiał się na oznakach życia u Jackie. Na płytkim oddechu – ledwo słyszalnym, ale widzialnym – i cieple ciała. Żyje.
Zaniósł ją do jej sypialni i ułożył na łóżku. A potem stał obok chwilę, nim zdecydował się dotknąć ją ponownie. Niepewnie odgarnął kilka potarganych kosmyków z jej czoła. Czuł się tak bardzo nie na miejscu w pokoju należącym tylko do niej, jakby naruszał jedyną wolną od jego osoby przestrzeń pod tym dachem. Dopiero widok ukąszeń na łydkach sprawił, że wreszcie drgnął. Wyszedł z sypialni, jednak szybko powrócił z miską wypełnioną wodą i ręcznikiem. Bardzo ostrożnie przemył jej twarz i rany na nogach. A gdy zakończył te drobne zabiegi pielęgnacyjne, chciał chwycić za różdżkę i ulżyć w bólu nieprzytomnej córce. Ale brak należytej biegłości w magii leczniczej i prawdopodobne wystąpienie anomalii zniechęciło go do tego pomysłu. Najważniejsze, że nie zauważył żadnych głębokich ran ani krwi.
Długo wahał się, nim przysiadł na brzegu łóżka, a potem jeszcze dłużej bił się z pragnieniem pochwycenia jej dłoni. Ujął ją bardzo ostrożnie w swoją i po prostu czuł. Od wielu lat odcinał się od uczuć, przede wszystkim tłumił własne. Tak długo pozostawał przez to ślepy na wiele spraw. Jaki los sprowadził na Jackie z powodu własnych ambicji? Wydawało mu się, że już przyzwyczaił się do faktu, że często wystawiana jest na niebezpieczeństwo z racji wykonywanego zawodu. Już widział ją zmęczoną i ranną, ale tym razem była pozbawiona przytomności, skazana na łaskę obcego człowieka. To go złościło, ale przede wszystkim przerażało. Gdyby Abigail to widziała, gdyby ujrzała w tej chwili Jackie, znienawidziłaby go natychmiast. Przecież zawsze powtarzała, że dla ich dzieci chce jedynie zdrowia i szczęścia. Po jej śmierci nie potrafił im tego dać.
Przez ten nagły rachunek sumienia musiał wyjść. Siedział w kuchni i zadręczał się, z mocnym opóźnieniem zadając najpierw w myślach ważkie i pilne pytania. Chciał wiedzieć, co doprowadziło jego córkę do tak opłakanego stanu. Mężczyzna, który mógł dać mu odpowiedzi, już dawno zniknął. A Jackie… Spytać jej o nic nie mógł, póki leżała nieprzytomna u siebie. Ale oddychała. Zamykał oczy i wsłuchiwał się w dźwięki domu, chcąc usłyszeć jej oddech. Blisko niej i daleko zarazem.
Fala ulgi zalała go, gdy pojawiła się w kuchni. Nie był pewien który to już raz próbował nagrzać wodę na herbatę w metalowym czajniku. Wiele razy przerywał to zadanie w połowie albo o nim zapominał na rzecz głębokich przemyśleń. Idea spożycia ciepłego naparu zniknęła, kiedy spojrzał na Jackie. Podeszła do niego, dotknęła jego ramienia, a łzy spływały po jej policzkach. Nie rozumiał jej słów, ale na dobrą sprawę nawet nie próbował.
– Nie płacz – tym razem nie rozkazywał stanowczym tonem. Jego głos brzmiał cicho, słabo, jakby nie należał do niego. Przez chwilę nie było doświadczonego aurora, był tylko i wyłącznie zatroskany rodzic, pełen wyrzutów sumienia ojciec. – Nie płacz, córuś – poprosił ją raz jeszcze, nad wyraz łagodnie i szeptem. Objął ją i przygarnął do siebie, zapłakaną twarz chcąc wtulić w swoje ramię. Jakim cudem ta czułość była mu obca? Jak to się stało, że znów musiał uczyć się tulić swoje dziecko? Była w nim gorycz, był smutek i był strach. – Żyjesz – zapewnił ją z mocą, samemu upewniając się o tym przez zwiększenie siły swego uścisku. – Żyjemy.
Chciał ją uspokoić, nim powie cokolwiek więcej o tym, co tak naprawdę się wydarzyło. Musiał ją przekonać, że jest bezpieczna. Serce było bliskie złamania, gdy widział ją tak zrozpaczoną. Ale jego córka nie była słaba. Podniesie się z tego, po prostu potrzeba na to czasu. Szok w końcu minie.
W końcu zareagował, wiedziony ojcowskim instynktem, aby zapewnić swemu dziecku opiekę. Dość gwałtownie wyrwał się do przodu, stawiając pewny krok, lecz zaraz zmusił się do jak największej ostrożności i ogromnej delikatności, gdy odbierał z cudzych ramion bezwładne ciało córki. Szybko zapomniał o obecności mężczyzny, nie rzucając w jego stronę żadnych oskarżeń, zapomniał nawet o cokolwiek go spytać. Bełkotliwa wzmianka o anomalii wystarczała mu w zupełności, gdy skupiał się na oznakach życia u Jackie. Na płytkim oddechu – ledwo słyszalnym, ale widzialnym – i cieple ciała. Żyje.
Zaniósł ją do jej sypialni i ułożył na łóżku. A potem stał obok chwilę, nim zdecydował się dotknąć ją ponownie. Niepewnie odgarnął kilka potarganych kosmyków z jej czoła. Czuł się tak bardzo nie na miejscu w pokoju należącym tylko do niej, jakby naruszał jedyną wolną od jego osoby przestrzeń pod tym dachem. Dopiero widok ukąszeń na łydkach sprawił, że wreszcie drgnął. Wyszedł z sypialni, jednak szybko powrócił z miską wypełnioną wodą i ręcznikiem. Bardzo ostrożnie przemył jej twarz i rany na nogach. A gdy zakończył te drobne zabiegi pielęgnacyjne, chciał chwycić za różdżkę i ulżyć w bólu nieprzytomnej córce. Ale brak należytej biegłości w magii leczniczej i prawdopodobne wystąpienie anomalii zniechęciło go do tego pomysłu. Najważniejsze, że nie zauważył żadnych głębokich ran ani krwi.
Długo wahał się, nim przysiadł na brzegu łóżka, a potem jeszcze dłużej bił się z pragnieniem pochwycenia jej dłoni. Ujął ją bardzo ostrożnie w swoją i po prostu czuł. Od wielu lat odcinał się od uczuć, przede wszystkim tłumił własne. Tak długo pozostawał przez to ślepy na wiele spraw. Jaki los sprowadził na Jackie z powodu własnych ambicji? Wydawało mu się, że już przyzwyczaił się do faktu, że często wystawiana jest na niebezpieczeństwo z racji wykonywanego zawodu. Już widział ją zmęczoną i ranną, ale tym razem była pozbawiona przytomności, skazana na łaskę obcego człowieka. To go złościło, ale przede wszystkim przerażało. Gdyby Abigail to widziała, gdyby ujrzała w tej chwili Jackie, znienawidziłaby go natychmiast. Przecież zawsze powtarzała, że dla ich dzieci chce jedynie zdrowia i szczęścia. Po jej śmierci nie potrafił im tego dać.
Przez ten nagły rachunek sumienia musiał wyjść. Siedział w kuchni i zadręczał się, z mocnym opóźnieniem zadając najpierw w myślach ważkie i pilne pytania. Chciał wiedzieć, co doprowadziło jego córkę do tak opłakanego stanu. Mężczyzna, który mógł dać mu odpowiedzi, już dawno zniknął. A Jackie… Spytać jej o nic nie mógł, póki leżała nieprzytomna u siebie. Ale oddychała. Zamykał oczy i wsłuchiwał się w dźwięki domu, chcąc usłyszeć jej oddech. Blisko niej i daleko zarazem.
Fala ulgi zalała go, gdy pojawiła się w kuchni. Nie był pewien który to już raz próbował nagrzać wodę na herbatę w metalowym czajniku. Wiele razy przerywał to zadanie w połowie albo o nim zapominał na rzecz głębokich przemyśleń. Idea spożycia ciepłego naparu zniknęła, kiedy spojrzał na Jackie. Podeszła do niego, dotknęła jego ramienia, a łzy spływały po jej policzkach. Nie rozumiał jej słów, ale na dobrą sprawę nawet nie próbował.
– Nie płacz – tym razem nie rozkazywał stanowczym tonem. Jego głos brzmiał cicho, słabo, jakby nie należał do niego. Przez chwilę nie było doświadczonego aurora, był tylko i wyłącznie zatroskany rodzic, pełen wyrzutów sumienia ojciec. – Nie płacz, córuś – poprosił ją raz jeszcze, nad wyraz łagodnie i szeptem. Objął ją i przygarnął do siebie, zapłakaną twarz chcąc wtulić w swoje ramię. Jakim cudem ta czułość była mu obca? Jak to się stało, że znów musiał uczyć się tulić swoje dziecko? Była w nim gorycz, był smutek i był strach. – Żyjesz – zapewnił ją z mocą, samemu upewniając się o tym przez zwiększenie siły swego uścisku. – Żyjemy.
Chciał ją uspokoić, nim powie cokolwiek więcej o tym, co tak naprawdę się wydarzyło. Musiał ją przekonać, że jest bezpieczna. Serce było bliskie złamania, gdy widział ją tak zrozpaczoną. Ale jego córka nie była słaba. Podniesie się z tego, po prostu potrzeba na to czasu. Szok w końcu minie.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wspomnienie bunkra było w niej wciąż zbyt mocne, żeby nawet po długim śnie mogła o nim zapomnieć. Jej umysł masochistycznie przewijał wszystkie sceny, przypatrując się detalom, z bliska oglądając każdą skapującą z wysoka kroplę krwi, potu, każdy kamień kruszący się na twardej, zimnej podłodze laboratorium. A jednocześnie te wspomnienia były mgliste – jak sen, z którego dopiero co się obudziła. Nie potrafiła połączyć tych dwóch rzeczywistości, nie mogła też wybrać jednej z nich, w jej stanie to było fizycznie niemożliwe. Odczuła to zwłaszcza, kiedy stanęła przed ojcem – każda komórka jej obolałego ciała mówiła jej, że jest żywy, ale przede wszystkim prawdziwy, ale jakaś nieuchwytna, obezwładniająca aura podsycała wrażenie, że to tylko omamy. Częściowo je odpychała od siebie, stawiając na piedestale to fizyczne zaspokojenie poszarpanych brutalnie zmysłów. Był tutaj, stał przed nią bardziej niż ten sam – był jedynym elementem świata, który potrafił odbudować jej sylwetkę na nowo, jak zburzoną ścianę, pogruchotane kości. Sądziła, że jest nauczona kontroli, odpychania od siebie uciech w jakimkolwiek wymiarze, kiedy tylko zachce, a okazywało się, że wciąż musiała trenować swój umysł – w tej chwili nie była zdolna oderwać nawet spojrzenia od tak dobrze sobie znanej sylwetki. W dodatku, gdy usłyszała jego głos, tak inny, tak przypominający o czasach dzieciństwa, tak dziwnie ojcowski, podnoszący na duchu, pokrzepiający strudzone ciało, zapomniała o sile, jaką jej wpoił, i pozwoliła mu się objąć, całkiem zatapiając się w jego obecności. W sylwetce ojca, na którego zawsze patrzyła z wysoko uniesioną brodą, twardo, wzrokiem chłopca, którym miała kiedyś zostać – aurorem; ale przede wszystkim teraz zagłębiła się w posturze człowieka, którego zawsze jej brakowało, od pierwszych dni, gdy jego donośny głos zaczął porządkować jej zachowanie, charakter, światopogląd, a który w tej chwili stał się opoką, wysokim murem oznaczającym bezpieczeństwo, rozgrzewającym zziębnięte dłonie ogniskiem. Był tym, czego jej tak naprawdę brakowało do ponownego złożenia się w całość.
Córuś.
Jednocześnie nie mogła przyzwyczaić się do brzmienia tego słowa i topniała pod nim jak ostrzeżone przed wiosną sople lodu. Była lwicą. Ryczała, pazurami orała klatki swoich wrogów, przywlekała ich ciała do Tower, ale kiedy przychodził czas powrotu do korzeni, oddawała się tym chwilom bez reszty jako kobieta i córka. Jego zapewnienia działały jak pieczęć.
Żyli. Oboje.
Nie chciała się od niego odsuwać, ale zrobiła to, zaraz ocierając łzy rękawem koszuli.
– Na Święcie Dyni w Kumbrii miał pojawić się czarodziej wiedzący więcej o czarnomagicznych pieczęciach, nad którymi pracowałam od dawna – pociągnęła nosem, głos drżał, choć starała się go uspokoić. Spojrzała na niego. – Wszystko poszło źle. Znikąd pojawili się mugole, całą polanę pokrył dziwny, gęsty dym i potem… obudziliśmy się w bunkrze. Ludzie obwiniali nas o anomalie, przez które zginęła im rodzina. Rozumiałam ich – zmarszczyła brwi, krzywiąc się boleśnie, dłonią zaczesała włosy do tyłu i zostawiła palce między nie wczepione. – Ale oni nie rozumieli nas. Uparli się, że przeprowadzą nas przez serię prób. Był też tam Samuel i Frederick. Właściwie… jak się tu znalazłam?
Córuś.
Jednocześnie nie mogła przyzwyczaić się do brzmienia tego słowa i topniała pod nim jak ostrzeżone przed wiosną sople lodu. Była lwicą. Ryczała, pazurami orała klatki swoich wrogów, przywlekała ich ciała do Tower, ale kiedy przychodził czas powrotu do korzeni, oddawała się tym chwilom bez reszty jako kobieta i córka. Jego zapewnienia działały jak pieczęć.
Żyli. Oboje.
Nie chciała się od niego odsuwać, ale zrobiła to, zaraz ocierając łzy rękawem koszuli.
– Na Święcie Dyni w Kumbrii miał pojawić się czarodziej wiedzący więcej o czarnomagicznych pieczęciach, nad którymi pracowałam od dawna – pociągnęła nosem, głos drżał, choć starała się go uspokoić. Spojrzała na niego. – Wszystko poszło źle. Znikąd pojawili się mugole, całą polanę pokrył dziwny, gęsty dym i potem… obudziliśmy się w bunkrze. Ludzie obwiniali nas o anomalie, przez które zginęła im rodzina. Rozumiałam ich – zmarszczyła brwi, krzywiąc się boleśnie, dłonią zaczesała włosy do tyłu i zostawiła palce między nie wczepione. – Ale oni nie rozumieli nas. Uparli się, że przeprowadzą nas przez serię prób. Był też tam Samuel i Frederick. Właściwie… jak się tu znalazłam?
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wiedział, że musi ją wypuścić z uścisku. Jego obecność wystarczała w zupełności, ponieważ bliskość przestała być im znana wiele lat temu. Pozwolił jej odsunąć się, wciąż jednak stał nieopodal, aby w każdej chwili mogła wyciągnąć po niego jeszcze niepewne po dramatycznych wydarzeniach ręce. Ofiarował jej cierpliwe i wyrozumiałe milczenie. Musiała wyrzucić z siebie te wszystkie emocje, dlatego wsłuchiwał się w jej relację, chcąc zapamiętać jak najwięcej szczegółów i wyłuskać istotne fakty. Święto Dynii, Kumbria, czarnomagiczne pieczęcie. Trudno było mu jednak słuchać łamiącego się głosu. Bał się, że Jackie zapadnie się w sobie, a potem rozpadnie całkowicie i nic nie zdoła już jej odbudować. Sam w tej chwili całkowicie zapomniał o tym, że nie tak ją przecież wychował. O jej sile przypomniało mu jej spojrzenie. Nadal nie bała się spojrzeć mu prosto w oczy, choć tak wiele wysiłku włożyć musiała w uporządkowanie własnych myśli przy ustaleniu chronologii wydarzeń, którymi chciała się podzielić.
Czy powinien spróbować dodać jej otuchy? Może to właśnie pocieszenia zabrakło mugolom, którzy pożegnać musieli swoich bliskich i bez nich trwać w przerażającej samotności, napędzani już tylko rozpaczą, co dała początek także żądzy krwi. Tymczasem czarodzieje przez anomalie też utracili wiele, również ukochane osoby. W tym przypadku wszyscy byli ofiarami.
Był pewien, że Samuel i Frederick poradzili sobie jakoś w tych ekstremalnych warunkach. Obaj byli przecież doświadczonymi aurorami, ale przede wszystkim byli Gwardzistami. Lecz tak naprawdę dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że w wydarzeniach w bunkrze musiało brać udział więcej osób podzielonych na oprawców i ofiary. Los innych jednostek jednak nie obchodził go tak, jak stan Jackie. Nigdy wcześniej nie zmartwiał się o nią aż tak bardzo. Szok sprawił, że łatwo cały świat Rinehearta ograniczył się do rannej córki. Tak naprawdę tylko ona się liczyła, jedyna żywa pamiątka po nieżyjącej Abigail.
– Przyniósł cię tu mężczyzna. Nie widziałem go wcześniej – odpowiedział na jej pytanie po chwili ciszy, samemu potrzebując czasu na pozbieranie własnych myśli. – Ciemny szatyn, z zarostem, ponad metr osiemdziesiąt – stworzył szybki rysopis czarodzieja, dopiero teraz dostrzegając jak wiele błędów popełnił, gdy otwierał przed tym człowiekiem drzwi. Kiedy jednak ujrzał Jackie w tak opłakanym stanie, po prostu zareagował instynktownie. To niedawna rocznica śmierci ukochanej żony rozstroiła go w taki sposób. Przeraziła go myśl, że mógłby nagle stracić córkę. – Nie zdążyłem go przepytać – dlatego też spojrzał na nią, licząc, że zidentyfikuje tajemniczego jegomościa.
Czy powinien spróbować dodać jej otuchy? Może to właśnie pocieszenia zabrakło mugolom, którzy pożegnać musieli swoich bliskich i bez nich trwać w przerażającej samotności, napędzani już tylko rozpaczą, co dała początek także żądzy krwi. Tymczasem czarodzieje przez anomalie też utracili wiele, również ukochane osoby. W tym przypadku wszyscy byli ofiarami.
Był pewien, że Samuel i Frederick poradzili sobie jakoś w tych ekstremalnych warunkach. Obaj byli przecież doświadczonymi aurorami, ale przede wszystkim byli Gwardzistami. Lecz tak naprawdę dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że w wydarzeniach w bunkrze musiało brać udział więcej osób podzielonych na oprawców i ofiary. Los innych jednostek jednak nie obchodził go tak, jak stan Jackie. Nigdy wcześniej nie zmartwiał się o nią aż tak bardzo. Szok sprawił, że łatwo cały świat Rinehearta ograniczył się do rannej córki. Tak naprawdę tylko ona się liczyła, jedyna żywa pamiątka po nieżyjącej Abigail.
– Przyniósł cię tu mężczyzna. Nie widziałem go wcześniej – odpowiedział na jej pytanie po chwili ciszy, samemu potrzebując czasu na pozbieranie własnych myśli. – Ciemny szatyn, z zarostem, ponad metr osiemdziesiąt – stworzył szybki rysopis czarodzieja, dopiero teraz dostrzegając jak wiele błędów popełnił, gdy otwierał przed tym człowiekiem drzwi. Kiedy jednak ujrzał Jackie w tak opłakanym stanie, po prostu zareagował instynktownie. To niedawna rocznica śmierci ukochanej żony rozstroiła go w taki sposób. Przeraziła go myśl, że mógłby nagle stracić córkę. – Nie zdążyłem go przepytać – dlatego też spojrzał na nią, licząc, że zidentyfikuje tajemniczego jegomościa.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wciąż czuła na sobie pozostałości z bunkra. Czuła, że śmierdzi, jest brudna, głodna, zmarnowana. Chciała się jednocześnie wykąpać i zasnąć, pozwolić, żeby skóra napęczniała od wody, pomarszczyła się od wilgoci. Ale z drugiej strony nie chciała odchodzić od ojca. Łakomie pochłaniała jego obecność, jakby jutra miało nie być – głupi, naiwny frazes nagle stał się jej aktualną chwilą, częścią życia. Podeszła do chlebaka, żeby wyciągnąć z niego bułkę. Odgryzła pokaźny kęs. Żołądek niemal już przykleił się do kręgosłupa. Oparła się o blat szafki, bez ustanku obserwując ojca. Patrzył na nią inaczej. Zmartwiony, utrapiony, przestraszony – te emocje wypełzały spod jego twardej skorupy jak woda ze skalnej szczeliny, niewielkim strumieniem, ale widocznym. Ten widok w tym samym porównaniu był na swój sposób… orzeźwiający. Przyzwyczaiła się do jego twarzy spiętej złością i determinacją, a teraz ta niespodziewana łagodność zaskoczyła ją na tyle, że na krótką chwilę przestała gryźć to, co miała w ustach. Odchrząknęła jednak, jakby ze zmieszania.
– Nie patrz tak na mnie. Już w porządku – i choć nie było, czego świadomi byli oboje, to ta delikatna otoczka ułudy była im znana. Gdyby nie ona, rozpadliby się na swoich oczach. Usiadła przy stole w kuchni, zerkając na ojca, żeby zajął miejsce obok. Przyjrzała mu się bliżej, kiedy wspomniał o mężczyźnie, którą ją przyniósł. Opis pasował do mężczyzny, który zamienił się w ciemną mgłę, ale Rycerz Walpurgii nie mógł być tak dobroczynny i wielkoduszny wobec aurora. – Percival – odpowiedziała, przypominając sobie sylwetkę czarodzieja. – Stanął po naszej stronie w tym konflikcie. Wygadany, całkiem mądry, ale przede wszystkim – cholernie zdolny. Gdybyś zobaczył jak rzucił deprimo. – skrzywiła się, tamte chwile wciąż przyklejone były do jej skóry, żywe jak świeże blizny. – Rzucił też na mnie bąblogłowę, kiedy w bunkrze znów uwolnili na nas ten swój gaz – ugryzła kawałek bułki, nie zorientowała się, w którym momencie zaczęła skubać jej jasną skorupkę. – Uratował mnie dobry człowiek. Muszę się z nim skontaktować, podziękować mu za to.
Wypadałoby.
– Był tam Rycerz Walpurgii, jestem tego pewna. Zamienił się w czarną mgłę, żeby uniknąć kuli z... – to mugolskie cacko, Jackie, przypomnij sobie. – z pistoletu. Tato, oni potrafią zabić czarodzieja jednym strzałem z tego narzędzia. Z czoła jednego z więźniów ziała zwęglona dziura po pocisku.
– Nie patrz tak na mnie. Już w porządku – i choć nie było, czego świadomi byli oboje, to ta delikatna otoczka ułudy była im znana. Gdyby nie ona, rozpadliby się na swoich oczach. Usiadła przy stole w kuchni, zerkając na ojca, żeby zajął miejsce obok. Przyjrzała mu się bliżej, kiedy wspomniał o mężczyźnie, którą ją przyniósł. Opis pasował do mężczyzny, który zamienił się w ciemną mgłę, ale Rycerz Walpurgii nie mógł być tak dobroczynny i wielkoduszny wobec aurora. – Percival – odpowiedziała, przypominając sobie sylwetkę czarodzieja. – Stanął po naszej stronie w tym konflikcie. Wygadany, całkiem mądry, ale przede wszystkim – cholernie zdolny. Gdybyś zobaczył jak rzucił deprimo. – skrzywiła się, tamte chwile wciąż przyklejone były do jej skóry, żywe jak świeże blizny. – Rzucił też na mnie bąblogłowę, kiedy w bunkrze znów uwolnili na nas ten swój gaz – ugryzła kawałek bułki, nie zorientowała się, w którym momencie zaczęła skubać jej jasną skorupkę. – Uratował mnie dobry człowiek. Muszę się z nim skontaktować, podziękować mu za to.
Wypadałoby.
– Był tam Rycerz Walpurgii, jestem tego pewna. Zamienił się w czarną mgłę, żeby uniknąć kuli z... – to mugolskie cacko, Jackie, przypomnij sobie. – z pistoletu. Tato, oni potrafią zabić czarodzieja jednym strzałem z tego narzędzia. Z czoła jednego z więźniów ziała zwęglona dziura po pocisku.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie chciał odrywać od niej spojrzenia. To był przejaw irracjonalnego strachu. Wydawało mu się, że jeśli teraz spuści z niej wzrok, najzwyczajniej w świecie zniknie bez śladu. Zdołał przejść ogromną ilość prób w swoim życiu, ale ta jedna była najbardziej wymagająca spośród wszystkich. Na takie wymierzone w jego stronę przez czarnoksiężników był w stanie coś zaradzić, nie mógł jednak konkurować z samą śmiercią, która mogła znienacka odebrać mu kolejną bliską osobę, już ostatnią na tym świecie, która jeszcze trwała przy jego boku. Wciąż żyło w nim wspomnienie wrześniowej awantury nad grobem utraconej żony i matki, ale najgorsza była ta złowroga wróżba rzucona w gniewie przez Jackie, że na koniec zostanie sam. Samotność mógłby jeszcze jakoś znieść, jednak ostateczna utrata córki byłaby zbyt dotkliwa. Podobne rozważania poczynił nad mogiłą ukochanej Abigail. Gdyby rzeczywiście na starość przyszło mu żyć w osamotnieniu, zdołałby to znieść, jeśli tylko posiadałby wiedzę, że przynajmniej Jackie żyje gdzieś tam szczęśliwie. Czasem nawet odnosił wrażenie, że pełnego szczęścia mogłaby zaznać tylko z dala od niego. Przez całe życie jedynie wywierał na nią coraz większą presję, stawiał kolejne wymagania. Wraz z Jackie rosły też jego oczekiwania.
Miała rację, nie powinien tak na nią patrzeć. Przeżyła i tylko to miało znaczenie. Wszystkie jego obawy były nieistotne, zwłaszcza, że rozbudzone zostały zdecydowanie zbyt późno. Teraz już nie odmieni jej przeznaczenia, bo sam przecież pchał ją w kierunku jedynej słusznej ścieżki życia. Przyczynił się do stworzenia z niej jak najbardziej skutecznego narzędzia do łapania zwyrodnialców. Rujnował jej umysł i odbudowywał na nowo, aby tylko stała się silniejsza. Chyba utracił prawo do przyglądania się jej z troską. Nie ułatwiał jej przeżuwania kolejnych kęsów bułki, które łapczywie upychała do ust.
Kiedy odpowiedział na zadane przez nią pytanie, było to katalizatorem do podjęcia opowieści o trudnych wydarzeniach w bunkrze. Zdecydował się powrócić do roli, która w całym życiu wychodziła mu najlepiej – znów ograniczył się do bycia tylko aurorem. Skupił się na sprawie, uparcie spychając emocje na dalszy plan wraz z ojcowską troską. Polana, gęsty dym, mugole, bunkier. Skądś musieli wiedzieć gdzie i kiedy zaatakować. Ktoś im powiedział? Kto? Odkryli magię dzięki anomaliom, w ostatnich tygodniach nie dało się jej po prostu przeoczyć, a amnezjatorzy też nie mogli działać w pełni swobodnie, bo nieoczekiwane wypadki przy rzucaniu zaklęć były niebezpieczne, a co dopiero w takich warunkach gmerać komuś w umyśle. Incydentów było zresztą zbyt wiele, a ludzie jak zwykle za mało.
– Mugole musieli mieć czarodzieja za informatora – stwierdził z powagą, jak zwykle marszcząc brwi, gdy rozważał ważkie kwestie. – Nie zatrzymaliby was w bunkrze samymi mugolskimi sposobami. Wiedzieli też, gdzie można złapać kilku czarodziejów – przyjrzał się Jackie badawczo. Może za bardzo wybiegał do przodu. Wciąż jednak pochwycenie czarodziejów i to aż kilku, na dodatek zdolnych jak Samuel i Frederick, wydawało mu się sporym wyczynem. W tej opowieści pojawiła się też postać Percivala. Nie znał tego człowieka, jednak sprowadził jego córkę do domu, to już o czymś świadczyło. Ale Jackie po chwili kreśliła już inną sylwetkę. Rycerz Walpurgii. I ta wzmianka o broni mugoli. Jego brwi podniosły się w zdumieniu. Mugolskie wojny pochłaniały wiele ofiar i teraz przynajmniej wiedział dlaczego. Te ich pistolety przynosiły natychmiastową śmierć. O ile tylko celowało się w głowę lub istotne narządy. Podobnie było z Lamino, wystarczyło jedynie dobrze wycelować, aby ostrza wbiły się w odpowiednie miejsca na ciele.
– Wspomniałaś o liście – spokojnie powrócił do tematu listu, w którym ponoć się z nią żegnał. Był jednak cały, mugole z bunkra nigdy go nie dopadli. A jednak wmówili jej, że napisał do niej pożegnalny list. Musieli mieć po swojej stronie czarodzieja, to było pewne. – Poddawali was próbom tylko z powodu zemsty? – wydawało mu się to zbyt dużym przedsięwzięciem, aby miało ono na celu jedynie zemstę. Mógł się mylić, nie było go tam przecież. – Co się stało z tymi mugolami? Powinniśmy do nich dotrzeć jak najszybciej i zrobić z nimi porządek. Jeśli działali z pomocą magii, powinni zostać osądzeni według czarodziejskiego prawa.
Miała rację, nie powinien tak na nią patrzeć. Przeżyła i tylko to miało znaczenie. Wszystkie jego obawy były nieistotne, zwłaszcza, że rozbudzone zostały zdecydowanie zbyt późno. Teraz już nie odmieni jej przeznaczenia, bo sam przecież pchał ją w kierunku jedynej słusznej ścieżki życia. Przyczynił się do stworzenia z niej jak najbardziej skutecznego narzędzia do łapania zwyrodnialców. Rujnował jej umysł i odbudowywał na nowo, aby tylko stała się silniejsza. Chyba utracił prawo do przyglądania się jej z troską. Nie ułatwiał jej przeżuwania kolejnych kęsów bułki, które łapczywie upychała do ust.
Kiedy odpowiedział na zadane przez nią pytanie, było to katalizatorem do podjęcia opowieści o trudnych wydarzeniach w bunkrze. Zdecydował się powrócić do roli, która w całym życiu wychodziła mu najlepiej – znów ograniczył się do bycia tylko aurorem. Skupił się na sprawie, uparcie spychając emocje na dalszy plan wraz z ojcowską troską. Polana, gęsty dym, mugole, bunkier. Skądś musieli wiedzieć gdzie i kiedy zaatakować. Ktoś im powiedział? Kto? Odkryli magię dzięki anomaliom, w ostatnich tygodniach nie dało się jej po prostu przeoczyć, a amnezjatorzy też nie mogli działać w pełni swobodnie, bo nieoczekiwane wypadki przy rzucaniu zaklęć były niebezpieczne, a co dopiero w takich warunkach gmerać komuś w umyśle. Incydentów było zresztą zbyt wiele, a ludzie jak zwykle za mało.
– Mugole musieli mieć czarodzieja za informatora – stwierdził z powagą, jak zwykle marszcząc brwi, gdy rozważał ważkie kwestie. – Nie zatrzymaliby was w bunkrze samymi mugolskimi sposobami. Wiedzieli też, gdzie można złapać kilku czarodziejów – przyjrzał się Jackie badawczo. Może za bardzo wybiegał do przodu. Wciąż jednak pochwycenie czarodziejów i to aż kilku, na dodatek zdolnych jak Samuel i Frederick, wydawało mu się sporym wyczynem. W tej opowieści pojawiła się też postać Percivala. Nie znał tego człowieka, jednak sprowadził jego córkę do domu, to już o czymś świadczyło. Ale Jackie po chwili kreśliła już inną sylwetkę. Rycerz Walpurgii. I ta wzmianka o broni mugoli. Jego brwi podniosły się w zdumieniu. Mugolskie wojny pochłaniały wiele ofiar i teraz przynajmniej wiedział dlaczego. Te ich pistolety przynosiły natychmiastową śmierć. O ile tylko celowało się w głowę lub istotne narządy. Podobnie było z Lamino, wystarczyło jedynie dobrze wycelować, aby ostrza wbiły się w odpowiednie miejsca na ciele.
– Wspomniałaś o liście – spokojnie powrócił do tematu listu, w którym ponoć się z nią żegnał. Był jednak cały, mugole z bunkra nigdy go nie dopadli. A jednak wmówili jej, że napisał do niej pożegnalny list. Musieli mieć po swojej stronie czarodzieja, to było pewne. – Poddawali was próbom tylko z powodu zemsty? – wydawało mu się to zbyt dużym przedsięwzięciem, aby miało ono na celu jedynie zemstę. Mógł się mylić, nie było go tam przecież. – Co się stało z tymi mugolami? Powinniśmy do nich dotrzeć jak najszybciej i zrobić z nimi porządek. Jeśli działali z pomocą magii, powinni zostać osądzeni według czarodziejskiego prawa.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Te kilka chwil ciszy, które zawisły nad nimi, gdy patrzyli na siebie, były zawstydzające dla samej Jackie, odsłaniały ją, ograbiały z prywatności. Od kiedy pamiętała, tylko się kłócili albo wymieniali między sobą zawiłe dialogi ojciec-córka, które zazwyczaj miały na celu ukształtować jej światopogląd albo upomnieć. Naprawdę rzadko dochodziło między nimi do wymiany zwrotów grzecznościowych albo werbalizowania słów pełnych wdzięczności. Nie była do tego przyzwyczajona, a teraz też nie była do tego przygotowana – brudna, zmęczona, wciąż śmierdząca czuła się pod jego wzrokiem jak podkulający ogon kundel. A tak czuć się przed nim nie chciała. Zwłaszcza ze względu na zbyt wysokie mniemanie o jego osobie. Zdawało jej się, że już dawno przestał być dla niej ojcem, ten tytuł trwał w umyśle tylko symbolicznie, przejął za to rolę mentora, opiekuna, nawet chwilowo kata, gdy uczył ją oklumencji. I chociaż tak słodko w jego ustach brzmiało to jedno słowo, przyjęła je do siebie tylko na chwilę, na ułamek życia, kiedy zachowała się jak stęskniona do szpiku kości kobieta, a nie jak wojowniczka.
Odwróciła wzrok, utkwiła spojrzenie w małych szparkach między starymi panelami podłogowymi. Żłobienia, na początku pewnie niewielkie, z biegiem czasu zaczynały się pogłębiać. Jak zmarszczki na twarzy starzejącego się człowieka. Jak blizny na kobiecej skórze jego córki.
– Mieli – potwierdziła jego słowa. Zapomniała, jak wielkie miał doświadczenie w tym fachu. Zapomniała, jak wiele przeżył i jak wiele teorii potrafiło ułożyć się pod jego siwymi włosami w słuszną ideę, popartą celną dedukcją i zrozumieniem faktów. – Ale już… nie pamiętam jego personaliów. Zdradził nas. Najpierw obiecał, że pomoże nam się stąd wydostać, a potem okazało się, że doprowadził nas do nich. Dwoje mężczyzn i kobieta. Ona była najbardziej zgorzkniała, pełna żalu. Życzyła mi śmierci na stosie – skrzywiła się lekko, przełykając ostatni kęs bułki. To było nic, wciąż czuła ssący w desperacji żołądek, ale zaspokoiła pierwszy głód. – Tak, pewnie on im o wszystkim powiedział. O całym święcie.
Czuła, że te zdarzenia zaczynają z niej parować – uczucie bardzo znajome, towarzyszące jej po każdej akcji, która zakończyła się całkowitym lub połowicznym sukcesem i przespała ją w swoim łóżku. Uczucie, jakby obudziła się w innym świecie, z dala od wydarzeń z dnia poprzedniego. A jednak odór i rany były prawdziwe – dłonią podwinęła nogawkę, by jeszcze raz je sprawdzić. Krew zakrzepła. Zostały po niej tylko czerwone cienie. Westchnęła. Wyprostowała się znów, gdy zapytał o list. Dłonią poklepała się po kieszeniach szaty, podartej i pewnie już nie do uratowania. Kolejna. Jej rysy twarzy, dotąd spięte skupieniem, teraz jakby złagodniały.
– Musiałam go zgubić – odpowiedziała cicho. – Wydaje mi się, że tak, ale ten drugi… chyba chciał nas wykorzystać do jakichś badań. Sprawdzić naszą wytrzymałość, magiczne zdolności. Chciał, żebyśmy walczyli ze sobą, ale udało nam się to obejść. – obrazy się zacierały. Chciała sobie przypomnieć ich przebieg, ale poszczególne wątki zaczynały się ze sobą mieszać. – Nie wiem, tato. Dostaliśmy się do labiryntu. Potem znów był ten gaz. Powodował jakieś wizje. Zabijał cię wilkołak, cały leżałeś we krwi, rozszarpany. Byłam przerażona. – spojrzała na ojca i położyła mu dłoń na ramieniu, zaraz odbijając się od krawędzi blatu i powoli kierując swoje kroki w stronę łazienki. – Pójdę się wykąpać. Śmierdzę psim gównem. – burknęła pod nosem. – Zrobiłbyś mi coś do jedzenia? – zerknęła na niego przez ramię, by zaraz zniknąć za rogiem. Drzwi do łazienki zamknęły się po cichu. Strumień gorącej wody zaszemrał niebiańsko.
Odwróciła wzrok, utkwiła spojrzenie w małych szparkach między starymi panelami podłogowymi. Żłobienia, na początku pewnie niewielkie, z biegiem czasu zaczynały się pogłębiać. Jak zmarszczki na twarzy starzejącego się człowieka. Jak blizny na kobiecej skórze jego córki.
– Mieli – potwierdziła jego słowa. Zapomniała, jak wielkie miał doświadczenie w tym fachu. Zapomniała, jak wiele przeżył i jak wiele teorii potrafiło ułożyć się pod jego siwymi włosami w słuszną ideę, popartą celną dedukcją i zrozumieniem faktów. – Ale już… nie pamiętam jego personaliów. Zdradził nas. Najpierw obiecał, że pomoże nam się stąd wydostać, a potem okazało się, że doprowadził nas do nich. Dwoje mężczyzn i kobieta. Ona była najbardziej zgorzkniała, pełna żalu. Życzyła mi śmierci na stosie – skrzywiła się lekko, przełykając ostatni kęs bułki. To było nic, wciąż czuła ssący w desperacji żołądek, ale zaspokoiła pierwszy głód. – Tak, pewnie on im o wszystkim powiedział. O całym święcie.
Czuła, że te zdarzenia zaczynają z niej parować – uczucie bardzo znajome, towarzyszące jej po każdej akcji, która zakończyła się całkowitym lub połowicznym sukcesem i przespała ją w swoim łóżku. Uczucie, jakby obudziła się w innym świecie, z dala od wydarzeń z dnia poprzedniego. A jednak odór i rany były prawdziwe – dłonią podwinęła nogawkę, by jeszcze raz je sprawdzić. Krew zakrzepła. Zostały po niej tylko czerwone cienie. Westchnęła. Wyprostowała się znów, gdy zapytał o list. Dłonią poklepała się po kieszeniach szaty, podartej i pewnie już nie do uratowania. Kolejna. Jej rysy twarzy, dotąd spięte skupieniem, teraz jakby złagodniały.
– Musiałam go zgubić – odpowiedziała cicho. – Wydaje mi się, że tak, ale ten drugi… chyba chciał nas wykorzystać do jakichś badań. Sprawdzić naszą wytrzymałość, magiczne zdolności. Chciał, żebyśmy walczyli ze sobą, ale udało nam się to obejść. – obrazy się zacierały. Chciała sobie przypomnieć ich przebieg, ale poszczególne wątki zaczynały się ze sobą mieszać. – Nie wiem, tato. Dostaliśmy się do labiryntu. Potem znów był ten gaz. Powodował jakieś wizje. Zabijał cię wilkołak, cały leżałeś we krwi, rozszarpany. Byłam przerażona. – spojrzała na ojca i położyła mu dłoń na ramieniu, zaraz odbijając się od krawędzi blatu i powoli kierując swoje kroki w stronę łazienki. – Pójdę się wykąpać. Śmierdzę psim gównem. – burknęła pod nosem. – Zrobiłbyś mi coś do jedzenia? – zerknęła na niego przez ramię, by zaraz zniknąć za rogiem. Drzwi do łazienki zamknęły się po cichu. Strumień gorącej wody zaszemrał niebiańsko.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Szedł dobrym tropem, skoro jego przypuszczenia odnajdywały potwierdzenie u samej Jackie, która w całym tym przerażającym zdarzeniu uczestniczyła. Jakiś czarodziej dołączył do chorego projektu i nic nie usprawiedliwiało takiej postawy, niezależnie od nacisków, jakich mógł zaznać ze strony mugoli. Może straszyli go tym całym pistoletem albo wykorzystali na nim jakieś chemikalia, aby z ich pomocą jakąś nagiąć jego wolę. Ale wciąż czynem karygodnym było to, że pod pozorem pomocy prowadził inne osoby prosto na rzeź. Tłumił w sobie wszelkie komentarze, chcąc wysłuchać córki. Wciąż była pod wpływem emocji, gdzieś jeszcze tkwiła w niej złość i strach. I w nim kryły się te same uczucia, lecz były zarazem inne, wywołane troska nie o własną osobę, ale o bezpieczeństwo kogoś innego. Analizował sytuację, chcąc lepiej poznać zagrożenie, nawet jeśli minęło.
Z jakiegoś powodu uznała, że rzekomy list został napisany przez niego. Trudno było mu jednak uwierzyć w to, że tak łatwo przyszło komuś sfałszować jego pismo, z którym Jackie była dobrze zapoznana. Może więc było to jakieś złudzenie? Papier był zaklęty lub nasączony jakimś specyfikiem? Boleśnie szkolił jej umysł, aby nikt nie mógł wpłynąć na jej myśli. Co wcale nie znaczyło, że różne rodzaje magii nie mogły na swój sposób warunkować u niej postrzegania rzeczywistości. Wspominała o tym, że wypuszczony został jakiś szkodliwy gaz, więc może to on w jakiś sposób wpłynął na jej odporność. Choć pomógł jej postawić wokół umysłu solidne bariery, to jednak różne substancje mogły wywoływać halucynacje i ich przezwyciężenie było zależne już tylko od siły organizmu. Bunkier z jej opowieści jawił mu się jak dobrze przygotowane miejsce kaźni, choć nie poznał wiele szczegółów. Sam fakt wpuszczania tam gazu i zorganizowanie systemu wentylacji było dużym przedsięwzięciem.
– Pewnie nigdy nie istniał – oznajmił spokojnie, bo nie widział sensu w tym, aby miała go dalej szukać. Być może tajemniczy list był wytworem jej głęboko skrywanych lęków – chciano wywołać w niej rozpacz i uczucie osamotnienia. Przeciwnika pokonać można ostatecznie tylko wtedy, gdy już złamie się jego wolę, odbierze mu się cel walki, sens istnienia.
Czyli gaz wywoływał wizje. Najwidoczniej wpływał na układ nerwowy. Bunkier stanowił cholerny tor przeszkód, na którym poddawano im różnych próbom. Makabryczne rozwiązanie, naprawdę.
Jackie dotknęła jego ramienia i w końcu poderwała się z miejsca. Ruszyła do łazienki i była głodna. Kieran również poderwał się z miejsca i zdecydował przygotować jakieś kanapki. Póki nie dotykał garnków, jakie łatwo można spalić, był w stanie przygotować coś do jedzenia. Złapał za nóż i pokroił bochen chleba na kilka solidnych kromek. Nim Jackie wyjdzie odświeżona z łazienki, posiłek będzie na nią czekał.
| z tematu x 2
Z jakiegoś powodu uznała, że rzekomy list został napisany przez niego. Trudno było mu jednak uwierzyć w to, że tak łatwo przyszło komuś sfałszować jego pismo, z którym Jackie była dobrze zapoznana. Może więc było to jakieś złudzenie? Papier był zaklęty lub nasączony jakimś specyfikiem? Boleśnie szkolił jej umysł, aby nikt nie mógł wpłynąć na jej myśli. Co wcale nie znaczyło, że różne rodzaje magii nie mogły na swój sposób warunkować u niej postrzegania rzeczywistości. Wspominała o tym, że wypuszczony został jakiś szkodliwy gaz, więc może to on w jakiś sposób wpłynął na jej odporność. Choć pomógł jej postawić wokół umysłu solidne bariery, to jednak różne substancje mogły wywoływać halucynacje i ich przezwyciężenie było zależne już tylko od siły organizmu. Bunkier z jej opowieści jawił mu się jak dobrze przygotowane miejsce kaźni, choć nie poznał wiele szczegółów. Sam fakt wpuszczania tam gazu i zorganizowanie systemu wentylacji było dużym przedsięwzięciem.
– Pewnie nigdy nie istniał – oznajmił spokojnie, bo nie widział sensu w tym, aby miała go dalej szukać. Być może tajemniczy list był wytworem jej głęboko skrywanych lęków – chciano wywołać w niej rozpacz i uczucie osamotnienia. Przeciwnika pokonać można ostatecznie tylko wtedy, gdy już złamie się jego wolę, odbierze mu się cel walki, sens istnienia.
Czyli gaz wywoływał wizje. Najwidoczniej wpływał na układ nerwowy. Bunkier stanowił cholerny tor przeszkód, na którym poddawano im różnych próbom. Makabryczne rozwiązanie, naprawdę.
Jackie dotknęła jego ramienia i w końcu poderwała się z miejsca. Ruszyła do łazienki i była głodna. Kieran również poderwał się z miejsca i zdecydował przygotować jakieś kanapki. Póki nie dotykał garnków, jakie łatwo można spalić, był w stanie przygotować coś do jedzenia. Złapał za nóż i pokroił bochen chleba na kilka solidnych kromek. Nim Jackie wyjdzie odświeżona z łazienki, posiłek będzie na nią czekał.
| z tematu x 2
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Salon
Szybka odpowiedź