Mokradło
Strona 30 z 31 • 1 ... 16 ... 29, 30, 31
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Mokradło
Znajdujące się w pobliżu moczary są jednym z głównych elementów dworku. Na swój sposób ozdabiają posiadłość. Większość gości stwierdza jednak, że są wyraźnie przerażające.
Istnieją legendy mówiące o tym, że mokradło jest nawiedzane przez tajemniczego ducha czarodzieja, który tragicznie zmarł podczas polowania. Inni mówią, że nieszczęśliwiec zgubił się we mgle i z tego powodu wprowadza w błąd każdego, kogo spotka na drodze.
Zaleca się aby na tym terenie korzystać z wodoodpornego, wysokiego obuwia.
Istnieją legendy mówiące o tym, że mokradło jest nawiedzane przez tajemniczego ducha czarodzieja, który tragicznie zmarł podczas polowania. Inni mówią, że nieszczęśliwiec zgubił się we mgle i z tego powodu wprowadza w błąd każdego, kogo spotka na drodze.
Zaleca się aby na tym terenie korzystać z wodoodpornego, wysokiego obuwia.
Tym razem czarownica uderzyła w czułą strunę Heatha. Chłopiec wydął policzki tak ukazując swoje oburzenie.
-Wcale nie jestem mały!- oznajmił. Ostatnio nawet trochę urósł! Poza tym małe to były dzieci wujka Tonika, a nie on. Na szczęście jak szybko się naburmuszał tak szybko mu przechodziło i po krótkiej chwili jego policzki wróciły do normalnych rozmiarów.
-Dlaczego? Jak im nic nie zrobiłem?- wzruszył ramionami. Niby ciągle mu tam powtarzano, że powinien uważać, ale do tej pory nic mu się nie stało. No dobra, może raz jak po Wielkiej Brytanii szalały anomalnie to jakaś kobieta kichnęła w niego kulą ognia. To było trochę straszne. No ale wtedy były anomalnie, a teraz ich nie ma. Poza tym zawsze mógł uciec i po sprawie. No ale czemu się dziwić dla sześcio- czy siedmiolatka świat nie był aż tak skomplikowany jak dla dorosłych.
-Hmmmm… no wtedy to trochę gorzej…- tym razem skapitulował. Chociaż nie był do końca pewien czy nieznajomej udało by się tak o uciec.
Kiedy wrócił z niejakim zainteresowaniem przyglądał się dziwnej ozdobie jaką miała.
-Czemu zbierasz pióra? One coś robią? Jak chcesz to kiedyś przyniosę Ci pióro mojej sowy, jak jej wypadnie- zaoferował chociaż nie wiedział do czego miały służyć. No i wiadomo, że nie wyrwie swojemu Muffinowi piórka, ale jeśli czarownica by chciała mógłby je przechować do następnego spotkania. No ale po chwili wszystko stało się nieważne, bo dostał pozwolenie na zajrzenie do jednej ze skrzyń. Czy może być coś lepszego dla parolatka niż poczuć się jak poszukiwacz skarbów? Pewnie równie ekscytujące byłoby dla blondynka przedzieranie się przez sterty rupieci na strychu.
Heath bez zawahania zeskoczył ze swojej miotełki i zaczął buszować po skrzyni. Do tego stopnia się zapomniał, że przez moment wydawało się, że wpadnie do środka, albo zapląta się w materiały i będzie wyglądać jak jedna z egipskich mumii. Dopiero po dobrych paru minutach się ze wszystkiego wyplątał i stanął obok skrzyni, a jako że podszedł do tematu dość chaotycznie to i nie znalazł czekoladowej żaby. Po minie zaś można było poznać, że nie jest pewien czy się cieszy z zaspokojenia swojej ciekawości czy może jest zawiedziony, że wnętrze skrzyni kryło tak prozaiczne rzeczy jak pościel. Żeby to była chociaż pościel w znikacze, o. To by było coś.
-Wcale nie jestem mały!- oznajmił. Ostatnio nawet trochę urósł! Poza tym małe to były dzieci wujka Tonika, a nie on. Na szczęście jak szybko się naburmuszał tak szybko mu przechodziło i po krótkiej chwili jego policzki wróciły do normalnych rozmiarów.
-Dlaczego? Jak im nic nie zrobiłem?- wzruszył ramionami. Niby ciągle mu tam powtarzano, że powinien uważać, ale do tej pory nic mu się nie stało. No dobra, może raz jak po Wielkiej Brytanii szalały anomalnie to jakaś kobieta kichnęła w niego kulą ognia. To było trochę straszne. No ale wtedy były anomalnie, a teraz ich nie ma. Poza tym zawsze mógł uciec i po sprawie. No ale czemu się dziwić dla sześcio- czy siedmiolatka świat nie był aż tak skomplikowany jak dla dorosłych.
-Hmmmm… no wtedy to trochę gorzej…- tym razem skapitulował. Chociaż nie był do końca pewien czy nieznajomej udało by się tak o uciec.
Kiedy wrócił z niejakim zainteresowaniem przyglądał się dziwnej ozdobie jaką miała.
-Czemu zbierasz pióra? One coś robią? Jak chcesz to kiedyś przyniosę Ci pióro mojej sowy, jak jej wypadnie- zaoferował chociaż nie wiedział do czego miały służyć. No i wiadomo, że nie wyrwie swojemu Muffinowi piórka, ale jeśli czarownica by chciała mógłby je przechować do następnego spotkania. No ale po chwili wszystko stało się nieważne, bo dostał pozwolenie na zajrzenie do jednej ze skrzyń. Czy może być coś lepszego dla parolatka niż poczuć się jak poszukiwacz skarbów? Pewnie równie ekscytujące byłoby dla blondynka przedzieranie się przez sterty rupieci na strychu.
Heath bez zawahania zeskoczył ze swojej miotełki i zaczął buszować po skrzyni. Do tego stopnia się zapomniał, że przez moment wydawało się, że wpadnie do środka, albo zapląta się w materiały i będzie wyglądać jak jedna z egipskich mumii. Dopiero po dobrych paru minutach się ze wszystkiego wyplątał i stanął obok skrzyni, a jako że podszedł do tematu dość chaotycznie to i nie znalazł czekoladowej żaby. Po minie zaś można było poznać, że nie jest pewien czy się cieszy z zaspokojenia swojej ciekawości czy może jest zawiedziony, że wnętrze skrzyni kryło tak prozaiczne rzeczy jak pościel. Żeby to była chociaż pościel w znikacze, o. To by było coś.
- Jak to nie? Jak nazwiesz to, że jesteś o wiele mniejszy niż ja? No jesteś mały! – Uśmiechnęła się, spoglądając jeszcze na niego, pamiętając jak sama się obruszała na mówienie do niej per „mała”. Marynarze czuli się rozbawieni, ale nigdy nie traktowali jej poważnie, nawet jeżeli rzucała się na nich z próbą uderzenia nich i kończyła w skrzyni z której miała problem wyjść. Chyba że urośniesz, to wtedy możemy jakoś porozmawiać.
- Świat nie działa tak, jak byśmy chcieli i niestety, jeżeli mamy mówić o tym, że ty nic nie zrobiłeś, to zdecydowanie nie oznacza tego, że inni tak to będą postrzegać. – Rozmyśliła się, zastanawiając się jak mogła by to wytłumaczyć, ale chyba nie było po co tańczyć dookoła tematu. Nawet jeżeli był młody, nie miała powodów traktować go jak imbecyla. – Ludzie czasem czerpią przyjemność po prostu z cierpienia. Nawet jeżeli nie powinni, dalej lubią robić to co najgorsze bo dzięki temu czują, że mają siłę. Tak jak na przykład kiedy dzieci dręczą zwierzęta. – Spojrzała na niego, zastanawiając się, czy już wyłączył się podczas tej rozmowy czy może jednak jeszcze ją jakoś słucha. – A czasem tacy ludzie chętnie cię złapią, bo nic ich nie obchodzi.
- Spokojnie, jakbym miała uciekać to nie przynosiłabym wam rzeczy. Chociaż niebawem będzie dla mnie pora. – Wiedziała, że nie mogła zostać tutaj na dłużej, ale musiała pogodzić się z tym, że miała zbyt wiele rzeczy do zrobienia zanim dzień nie minie i nie będzie musiała udać się na spoczynek. Mimo wszystko nie zawsze dawało się zająć tym, co chciała zrobić, więc akceptowała że w wyścigu z czasem nigdy nie wygra.
- To na pamiątkę tych, którzy już nie są ze mną. Jeżeli chcesz mi wysłać piórko od swojej sowy to chętnie je przyjmę, tylko go nie wyrywaj. – Spojrzała na swojego rozmówcę, nie wiedząc, co ten odpowie, ale mimo wszystko musiała zaakceptować to, że kolejna rzecz dla niego będzie nudna. I nie chciała aby wyrywał piórka sowie gdyby potrzebował.
Mimo to, zaśmiała się lekko kiedy dostrzegła jak ochoczo rzucił się do przekopywania przez skrzyni i jak mieszane uczucia miał. Chyba się nie dziwiła – wiedziała, że brak petard albo magicznych fajerwerk potrafił zawieść, dlatego pochyliła się, sięgając do środka skrzyni i wyjmując z niej czekoladową żabę którą podała młodemu Macmillanowi.
- Łap, powiedz mi potem jaka to była karta. – Uśmiechnęła się lekko, po czym spojrzała na miejsce gdzie widziała, że nadchodząc ludzie odebrać zapasy. – Trzymaj się, młody. Pokażę ci później parę ruchów na miotle jak zechcesz. – Mrugnęła do niego i wycofała się, zostawiając Heatha samemu sobie.
zt, przekazuję Heathowi żabę
- Świat nie działa tak, jak byśmy chcieli i niestety, jeżeli mamy mówić o tym, że ty nic nie zrobiłeś, to zdecydowanie nie oznacza tego, że inni tak to będą postrzegać. – Rozmyśliła się, zastanawiając się jak mogła by to wytłumaczyć, ale chyba nie było po co tańczyć dookoła tematu. Nawet jeżeli był młody, nie miała powodów traktować go jak imbecyla. – Ludzie czasem czerpią przyjemność po prostu z cierpienia. Nawet jeżeli nie powinni, dalej lubią robić to co najgorsze bo dzięki temu czują, że mają siłę. Tak jak na przykład kiedy dzieci dręczą zwierzęta. – Spojrzała na niego, zastanawiając się, czy już wyłączył się podczas tej rozmowy czy może jednak jeszcze ją jakoś słucha. – A czasem tacy ludzie chętnie cię złapią, bo nic ich nie obchodzi.
- Spokojnie, jakbym miała uciekać to nie przynosiłabym wam rzeczy. Chociaż niebawem będzie dla mnie pora. – Wiedziała, że nie mogła zostać tutaj na dłużej, ale musiała pogodzić się z tym, że miała zbyt wiele rzeczy do zrobienia zanim dzień nie minie i nie będzie musiała udać się na spoczynek. Mimo wszystko nie zawsze dawało się zająć tym, co chciała zrobić, więc akceptowała że w wyścigu z czasem nigdy nie wygra.
- To na pamiątkę tych, którzy już nie są ze mną. Jeżeli chcesz mi wysłać piórko od swojej sowy to chętnie je przyjmę, tylko go nie wyrywaj. – Spojrzała na swojego rozmówcę, nie wiedząc, co ten odpowie, ale mimo wszystko musiała zaakceptować to, że kolejna rzecz dla niego będzie nudna. I nie chciała aby wyrywał piórka sowie gdyby potrzebował.
Mimo to, zaśmiała się lekko kiedy dostrzegła jak ochoczo rzucił się do przekopywania przez skrzyni i jak mieszane uczucia miał. Chyba się nie dziwiła – wiedziała, że brak petard albo magicznych fajerwerk potrafił zawieść, dlatego pochyliła się, sięgając do środka skrzyni i wyjmując z niej czekoladową żabę którą podała młodemu Macmillanowi.
- Łap, powiedz mi potem jaka to była karta. – Uśmiechnęła się lekko, po czym spojrzała na miejsce gdzie widziała, że nadchodząc ludzie odebrać zapasy. – Trzymaj się, młody. Pokażę ci później parę ruchów na miotle jak zechcesz. – Mrugnęła do niego i wycofała się, zostawiając Heatha samemu sobie.
zt, przekazuję Heathowi żabę
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
stąd
Wiedział, że niewiele trzeba było, by go namówić, a czasem i tego nie musiał robić. Szedł za nim w ciemno, lekka propozycja, a może nawet dwa słowa wystarczyły, by zebrał się i poszedł, rzucił to, czym się zajmował. Zawsze tak było, robił dokładnie to samo.
— O wrzosach — powiedział, wsiadając na miotłę, kiedy tylko Marcello przywołał swoją. Uniósł brwi niewinnie, uśmiechnął się jednak zawadiacko i odepchnął nogami od ziemi, podrywając trzon w górę, jak kiedyś, podczas gry w quidditcha. Ruszył od razu, początkowo wiedząc gdzie się kierować. Kiedy jednak pozostawili za sobą Londyn, machnął różdżka, wskazując sobie północ. Spojrzał w górę, na gwiazdy — lekcje Vane'a miał zawsze w pamięci, mimo wszystko. To na nich nauczył się nawigacji, z której korzystali jego krewni, podróżując z karawanami po Anglii. Kierunek był prosty, Kornwalia. Nie zdradził tego jednak Marcelowi. Zerknął na przyjaciela i ruszył, próbując trafić we właściwe miejsce. Było chłodno, dłonie szybko mu zmarzły podczas lotu, który był długi.— Legenda głosi, że po środku wrzosowych pól znajduje się polana otoczona mokradłami. Ludzie tam mieszkający wiele lat temu, jeszcze nim powstały pierwsze wielkie miasta, nauczyli się zbijać z drewna beczki, które przetaczali przez mokradła, by napęczniały, uszczelniły się wilgocią i błotem. Z roślin warzyli w kotłach eliksir, który dodawał im odwagi, krzepy i płodności. Przez to, że spożywali go zbyt dużo i zbyt często, zaczęli chorować. Był bardzo mocny, wierzono, że rozrzedzał krew, a przez to osłabiał ich magię. Wszystko miało swoją cenę, byli czarodziejami i chcieli nimi pozostać. Postanowili zmienić recepturę, nadając wywarowi słodyczy i lekkości. Miał stać się łagodniejszy przy spożyciu, bezpieczniejszy i zupełnie niemożliwy do podrobienia. W końcu im się udało. Zaczęli warzyć eliksiry, początkowo dla własnego użytku. Byli jednak świadomi wyjątkowości swojego dzieła, więc chcieli się nim podzielić, ale nie za darmo i nie przepisem, do którego planowali mieć wyłączne prawa. Wielu chciało podkraść tę wiedzę, by na niej zarobić, ale nikomu się to nie udało. Tak powstało setki podróbek, mniej lub bardziej rozcieńczonych, znanych i sprzedawanych do dziś, ale żadna z nich nie jest bliska oryginałowi. Ponoć każdy kto go spróbuje już nigdy nie tknie niczego innego, poznając smak doskonałości. A sekret tkwi właśnie we wrzosach. Mówi się, że te beczki, kiedy są już napełnione alkoholem, turla się bo wrzosowisku, by zapach kwiatów gniecionych przez dębowe drewno przesiąkł przez nie i nadał trunkowi szlachetnego aromatu i smaku. I tak się składa, że te wrzosy rosną tylko w tym jednym miejscu, a my możemy sprawdzić ile prawdy jest w opowieściach. — Spojrzał na Marcela z uśmieszkiem, nie zdradzając, jak wiele prawdy było w jego słowach. Żartował, czy mówił prawdę? Marcel z pewnością wiedział.
Nigdy tu nie był, ale słyszał o tym miejscu. Mówiono, że nie da się tego przegapić. Dworek ulokowany po środku absolutnie niczego. Miał się kierować od pastelowych wrzosowisk, po mgliste moczary, by tam trafić, ale kiedy słońce zaszło trudno było zlokalizować kolorowe połacie kilkadziesiąt jardów pod stopami. Zabłądzili, a próba ratowania się gwiazdami na nic się nie zdała. Kiedy jednak ujrzał mgliste lasy od razu pomyślał, że to właśnie musi być to. Obniżył lot. — Myślę, że musimy iść tam — Wskazał ruchem głowy. Czekało ich niełatwe zadanie, fabryka ognistej whisky napewno była jakoś... strzeżona.
K3? rzucaj za nas.
1. Podłoże wyglądało normalnie, ściółka nie wyróżniała się niczym. Byli pewni, że będą mogli twardo stąpać po ziemi, ale ku ich zaskoczeniu zatopili się w mokradle aż do połowy ud.
2. Kiedy tylko wylądowali na mokrawym podłożu, coś dotknęło ich stóp. Błotoryj zainteresował się ich nogami, umaczanymi w błocie...
3. Lądując na mokradle zupełnie tracimy orientacje w terenie i z pewnością zamiast kierując się do dworku Macmillanów wdepniemy w połacie odchodów testrali.
Wiedział, że niewiele trzeba było, by go namówić, a czasem i tego nie musiał robić. Szedł za nim w ciemno, lekka propozycja, a może nawet dwa słowa wystarczyły, by zebrał się i poszedł, rzucił to, czym się zajmował. Zawsze tak było, robił dokładnie to samo.
— O wrzosach — powiedział, wsiadając na miotłę, kiedy tylko Marcello przywołał swoją. Uniósł brwi niewinnie, uśmiechnął się jednak zawadiacko i odepchnął nogami od ziemi, podrywając trzon w górę, jak kiedyś, podczas gry w quidditcha. Ruszył od razu, początkowo wiedząc gdzie się kierować. Kiedy jednak pozostawili za sobą Londyn, machnął różdżka, wskazując sobie północ. Spojrzał w górę, na gwiazdy — lekcje Vane'a miał zawsze w pamięci, mimo wszystko. To na nich nauczył się nawigacji, z której korzystali jego krewni, podróżując z karawanami po Anglii. Kierunek był prosty, Kornwalia. Nie zdradził tego jednak Marcelowi. Zerknął na przyjaciela i ruszył, próbując trafić we właściwe miejsce. Było chłodno, dłonie szybko mu zmarzły podczas lotu, który był długi.— Legenda głosi, że po środku wrzosowych pól znajduje się polana otoczona mokradłami. Ludzie tam mieszkający wiele lat temu, jeszcze nim powstały pierwsze wielkie miasta, nauczyli się zbijać z drewna beczki, które przetaczali przez mokradła, by napęczniały, uszczelniły się wilgocią i błotem. Z roślin warzyli w kotłach eliksir, który dodawał im odwagi, krzepy i płodności. Przez to, że spożywali go zbyt dużo i zbyt często, zaczęli chorować. Był bardzo mocny, wierzono, że rozrzedzał krew, a przez to osłabiał ich magię. Wszystko miało swoją cenę, byli czarodziejami i chcieli nimi pozostać. Postanowili zmienić recepturę, nadając wywarowi słodyczy i lekkości. Miał stać się łagodniejszy przy spożyciu, bezpieczniejszy i zupełnie niemożliwy do podrobienia. W końcu im się udało. Zaczęli warzyć eliksiry, początkowo dla własnego użytku. Byli jednak świadomi wyjątkowości swojego dzieła, więc chcieli się nim podzielić, ale nie za darmo i nie przepisem, do którego planowali mieć wyłączne prawa. Wielu chciało podkraść tę wiedzę, by na niej zarobić, ale nikomu się to nie udało. Tak powstało setki podróbek, mniej lub bardziej rozcieńczonych, znanych i sprzedawanych do dziś, ale żadna z nich nie jest bliska oryginałowi. Ponoć każdy kto go spróbuje już nigdy nie tknie niczego innego, poznając smak doskonałości. A sekret tkwi właśnie we wrzosach. Mówi się, że te beczki, kiedy są już napełnione alkoholem, turla się bo wrzosowisku, by zapach kwiatów gniecionych przez dębowe drewno przesiąkł przez nie i nadał trunkowi szlachetnego aromatu i smaku. I tak się składa, że te wrzosy rosną tylko w tym jednym miejscu, a my możemy sprawdzić ile prawdy jest w opowieściach. — Spojrzał na Marcela z uśmieszkiem, nie zdradzając, jak wiele prawdy było w jego słowach. Żartował, czy mówił prawdę? Marcel z pewnością wiedział.
Nigdy tu nie był, ale słyszał o tym miejscu. Mówiono, że nie da się tego przegapić. Dworek ulokowany po środku absolutnie niczego. Miał się kierować od pastelowych wrzosowisk, po mgliste moczary, by tam trafić, ale kiedy słońce zaszło trudno było zlokalizować kolorowe połacie kilkadziesiąt jardów pod stopami. Zabłądzili, a próba ratowania się gwiazdami na nic się nie zdała. Kiedy jednak ujrzał mgliste lasy od razu pomyślał, że to właśnie musi być to. Obniżył lot. — Myślę, że musimy iść tam — Wskazał ruchem głowy. Czekało ich niełatwe zadanie, fabryka ognistej whisky napewno była jakoś... strzeżona.
K3? rzucaj za nas.
1. Podłoże wyglądało normalnie, ściółka nie wyróżniała się niczym. Byli pewni, że będą mogli twardo stąpać po ziemi, ale ku ich zaskoczeniu zatopili się w mokradle aż do połowy ud.
2. Kiedy tylko wylądowali na mokrawym podłożu, coś dotknęło ich stóp. Błotoryj zainteresował się ich nogami, umaczanymi w błocie...
3. Lądując na mokradle zupełnie tracimy orientacje w terenie i z pewnością zamiast kierując się do dworku Macmillanów wdepniemy w połacie odchodów testrali.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wzbił się w powietrze w ślad za Jamesem, za nim też podążając. Gwiazdy na niebie lśniły pięknie, lecz w przeciwieństwie do Jamesa z lekcji z Vanem nie zapamiętał na tyle dużo, by po nich odnaleźć kierunek podjętej przez nich trasy. Wyrównał lot z jego, słuchając opowiadanej przez niego historii - zdumiony wcześniejszym wspomnieniem wrzosów, które jednak z czasem nabrały większego sensu. O tym, że James mówił o alkoholu, zorientował się bliżej końca niż początku tej opowieści i głównie dlatego, że Jamesa nigdy nie interesowały alchemiczne sekrety. Nie skojarzył tego jednak z żadnym konkretnym miejscem. Właściwie nie zainteresował się nawet tym, że zabłądzili, nie dostrzegając zagubienia na twarzy Jamesa; kręcił w tym czasie beczki w locie, pikując to w górę, to w dół, lot raz za czas wyrównując niechętnie.
- Ale nie będziemy musieli sami przetaczać tych beczek? - zagaił w pewnym momencie, odejmując od trzonu miotły jedną rękę; lubił latac, ale droga rzeczywiście była daleka - a chłód przenikał ciało coraz dotkliwiej. - Gdzie my jesteśmy? - zapytał, zeskakując z miotły w podłoże, w którym jego buty zapadły sie momentalnie do połowy łydki. Nierozważnie wykonał kilka kolejnych kroków, w przód, w tył, sprawdzając stabilność podłoża i nieszczególnie myśląc o tym, co wydarzyloby się, gdyby owemu podłożu jednak zabrakło stabilności. Krajobraz wydawał się... ponury. I rzeczywiście dziki, czy gdzieś tutaj mogła znajdowac się destylarnia?
- Jim - rzucił nagle, chcąc przykuć jego uwagę. W pierwszej chwili chyba mu się wydawało, ale lada moment pojął, że coś rzeczywiście próbowąło przebić się przez jego buty. - Coś... coś mnie chyba ugryzło - poskarżył się, gwałtownie poruszając nogą, żeby przepłoszyć stworzenie. Uderzył nią kilkakrotnie o bagnistą wodę, wyprowadził solidne kopnięcie przed siebie, chcąc uderzyć zwierzę i w ten sposób je przepłoszyć - a przynajmniej odsunąć od siebie. Co tu mogło żyć? Na bagnach? Smok? Bagienny tygrys? - Wynoś się, draniu! - zawołał, podnosząc leżący nieopodal kij i zamachnął się nim na bagna, rozchlapując brudną wodę wokół.
1 - kopnąłem błotoryja
2 - poślizgnąłem się
3 - kopnąłem jamesa (przypadkiem)
1 - uderzyłem kijem błotoryja
2 - poślizgnąłem się pod wpływem impetu kija
3 - uderzyłem kijem jamesa (przypadkiem)
https://www.morsmordre.net/t11314p225-rzuty-koscia-vii#348725 rzut
- Ale nie będziemy musieli sami przetaczać tych beczek? - zagaił w pewnym momencie, odejmując od trzonu miotły jedną rękę; lubił latac, ale droga rzeczywiście była daleka - a chłód przenikał ciało coraz dotkliwiej. - Gdzie my jesteśmy? - zapytał, zeskakując z miotły w podłoże, w którym jego buty zapadły sie momentalnie do połowy łydki. Nierozważnie wykonał kilka kolejnych kroków, w przód, w tył, sprawdzając stabilność podłoża i nieszczególnie myśląc o tym, co wydarzyloby się, gdyby owemu podłożu jednak zabrakło stabilności. Krajobraz wydawał się... ponury. I rzeczywiście dziki, czy gdzieś tutaj mogła znajdowac się destylarnia?
- Jim - rzucił nagle, chcąc przykuć jego uwagę. W pierwszej chwili chyba mu się wydawało, ale lada moment pojął, że coś rzeczywiście próbowąło przebić się przez jego buty. - Coś... coś mnie chyba ugryzło - poskarżył się, gwałtownie poruszając nogą, żeby przepłoszyć stworzenie. Uderzył nią kilkakrotnie o bagnistą wodę, wyprowadził solidne kopnięcie przed siebie, chcąc uderzyć zwierzę i w ten sposób je przepłoszyć - a przynajmniej odsunąć od siebie. Co tu mogło żyć? Na bagnach? Smok? Bagienny tygrys? - Wynoś się, draniu! - zawołał, podnosząc leżący nieopodal kij i zamachnął się nim na bagna, rozchlapując brudną wodę wokół.
1 - kopnąłem błotoryja
2 - poślizgnąłem się
3 - kopnąłem jamesa (przypadkiem)
1 - uderzyłem kijem błotoryja
2 - poślizgnąłem się pod wpływem impetu kija
3 - uderzyłem kijem jamesa (przypadkiem)
https://www.morsmordre.net/t11314p225-rzuty-koscia-vii#348725 rzut
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3, 3
'k3' : 3, 3
— Co?— spytał Marcela, gdy spytał o beczki. — Nie no, zwariowałeś. Musimy znaleźć już gotowe beczki. Pewnie stoją w jakiejś piwnicy, albo w stodole...— Chociaż, czy arystokraci mieli stodoły? Wujostwo Neali miało, ale trzymali tam siano dla koni. — W Kornwalii.— Miał nadzieję, że tam, że dobrze trafili, a ten majaczący budynek w oddali, który widział jeszcze z góry to właśnie dwór, w którym pędzą ognistą. Bo tam to robili, prawda? Zeskoczył z miotły od razu wpadając w błotniste podłoże. Skrzywił się i jęknął, próbując utrzymać równowagę. Buty miał już przemoczone — to byłoby na tyle niezauważonego wejścia. Pozostawią brudne ślady za sobą. I kiedy jego największym zmartwieniem były przemoczone buty, Marcel wspomniał o czymś innym. — To pewnie pijawki. Nie martw się, nic ci nie będzie — mruknął pewien, że to właśnie było to. Niezbyt dobrze je wspominał. Kiedyś wskoczył do leśnej sadzawki, a przynajmniej wierzył, że był to staw, a nie błotnisty zbiornik wodny. Dopiero kiedy coś zaczęło go szczypać w majtkach zdał sobie sprawę, że to był błąd. — Tylko nie siadaj w tym... — Przestrzegł go od razu, korzystając z własnego doświadczenia. Posłał przyjacielowi przeciągłe spojrzenie i spróbował oderwać stopę od podłoża, nie puszczając miotły ani przez chwilę. Niespodziewanie zachwiał się do przodu, lądując przed Marcelem, wtedy też kopnął go w łydkę.
— Szlag — przeklął. Noga odruchowo się ugięła w kolanie, wpadł nim prosto w wodę. Podparł się lewą ręką, prawą podnosząc w górę, by nie zmoczyć miotły, zaraz jednak Sallow zamachnął się kijem, który smagnął mu tuż przed nosem. Poczuł ból, który rozszedł się od nosa przez całą czaszkę. Krótki, gwałtowny, aż przyćmiło go na chwilę. Zamrugał, a łzy popłynęły mu z oczy. Nie był pewien co się stało. Sięgnął brudną z błota dłonią do twarzy, brudząc ją, krew zmieszała się z cuchnącą glonami mazią. — Co to było — spytał po chwili zdezorientowany, spoglądając w wodę. Próbował wstać, ale w takim miejscu było to trudne, kiedy buty przyssały się do podłoża. — Musimy stąd iść. — Trochę się wystraszył, że nie dojdą do tego budynku i umrą na moczarach.
| dzięki stary
1 - Wstając oparłem się na Marcelu, nieświadomie wpychając go w wodę
2 - przydepnąłem błotoryja
3 - but ugrzązł mi w błocie i za nic go już nie znajdę
— Szlag — przeklął. Noga odruchowo się ugięła w kolanie, wpadł nim prosto w wodę. Podparł się lewą ręką, prawą podnosząc w górę, by nie zmoczyć miotły, zaraz jednak Sallow zamachnął się kijem, który smagnął mu tuż przed nosem. Poczuł ból, który rozszedł się od nosa przez całą czaszkę. Krótki, gwałtowny, aż przyćmiło go na chwilę. Zamrugał, a łzy popłynęły mu z oczy. Nie był pewien co się stało. Sięgnął brudną z błota dłonią do twarzy, brudząc ją, krew zmieszała się z cuchnącą glonami mazią. — Co to było — spytał po chwili zdezorientowany, spoglądając w wodę. Próbował wstać, ale w takim miejscu było to trudne, kiedy buty przyssały się do podłoża. — Musimy stąd iść. — Trochę się wystraszył, że nie dojdą do tego budynku i umrą na moczarach.
| dzięki stary
1 - Wstając oparłem się na Marcelu, nieświadomie wpychając go w wodę
2 - przydepnąłem błotoryja
3 - but ugrzązł mi w błocie i za nic go już nie znajdę
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Legendy głosiły też, że pewien nieszczęśliwiec zgubił drogę na mokradłach należących do Macmilanów i już nigdy nie odnalazł drogi, a ci którzy go spotkali nie potrafili odnaleźć właściwej drogi. Czy było to prawdą, czy też nie – nie miał pojęcia. Przeszedł te mokradła wzdłuż i wszerz w ciągu tych trzydziestu paru lat, nawet z kilkuletnią przerwą spędzoną na podróżowaniu i jeszcze nie udało mu się spotkać zbłądzonego ducha. Jeżeli cokolwiek miało być w tym prawdą, to z całą pewnością ktoś zapomniał dodać, że jakiś Macmillan się spił i nie potrafił wrócić do domu dopóki trochę nie wytrzeźwiał. Prawdopodobnie.
Zresztą, nie miał teraz czasu na legendy i rozmyślanie o nich. Pech chciał, że spokojny dzień zamienił się w mordęgę, bo okazało się, że cztery stulitrowe beczki przeciekają. I dzień nagle zamienił się w koszmar. Najpierw trzeba było uratować zawartość. Potem trzeba rozmyślić czy beczki nadawały się jedynie na śmietnik, czy może istniała jakaś szansa pomocy. Jakby tego było mało, coś się stało z whisky w destylarni i wszyscy skupili się na odwracaniu niepożądanego efektu i ratowania dziennej produkcji. Beczki, co prawda puste i teoretycznie lżejsze o tych czterysta litrów, przypadły jemu… Nie mógł ich przewieźć na miotle, nawet jeżeli nie były zapełnione… więc pozostała jedyna opcja z wozem. Podirytowany przemierzał bagniste tereny, modląc się, żeby wóz nie utknął.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie nieznani goście na drodze, którzy nie wyglądali na kogokolwiek kogo znał. Fakt, że wciąż był poszukiwany i że zdecydowanie nie lubił intruzów na swoich ziemiach sprawił, że szybko wydobył różdżkę. W następnej chwili, z towarzyszącym przy tym głośnym chlupnięciem, zeskoczył z powozu i bezceremonialnie, ani bez skradania, zaczął kroczyć przez bagno, które sięgało do połowy skórzanych butów, w ich stronę niczym buchorożec, który wywęszył zagrożenie na swoim terenie.
– Wy! – zawołał najgłośniej jak potrafił, z tonem który zdecydowanie nie brzmiał przyjemnie. Być może nawet zawarczał. Czy było to rozsądne dawać im znać, że nie byli tutaj sami? Być może nie. Kto wie, jeżeli to były psy Malfoya i mieli odwagę na wędrówkę tutaj z nadzieją, że uda im się zaburzyć spokój mieszkańców Puddlemere… ale to nie byłoby z kolei rozsądne dla nich. Chyba. W końcu to był teren Macmillanów i każdy to wiedział. Musiał zareagować. Nawet nie zwrócił uwagi na to, że ci mieli już swoje problemy. – Ręce w górze i z dala od różdżek, chyba że chcecie oberwać solidnym lamino – dodał, choć był od nich dość daleko. A fakt, że jeden z nich machał czymś drewnianym po bagnie tym bardziej go zaalarmował (bo skąd miał wiedzieć ze swojej odległości, że to był kij?).
W końcu wydawało mu się, że ci dwaj z całą pewnością wiedzieli gdzie są i że mają swoje niecne zamiary wobec domowników. A coś mu podpowiadało, że miał do czynienia z psami Malfoya. Błędem jedynie mogło być to, że dał im znać tak szybko o swojej obecności... i to że kroczył niczym słoń, nie patrząc na podłoże.
Zabawię się z Wami.
K1 zahaczam o korzeń drzewa i spektakularnie wywracam, a błoto niszczy moją piękną granatowo–złotą szatę
K2 zahaczam o korzeń drzewa i wykonuję nieśmieszny dla mnie, ale śmieszny dla innych taniec utrzymania się na nodze
K3 pięknie unikam tego przeklętego korzenia, a właściwie to tylko głupie szczęście i przypadek
Zresztą, nie miał teraz czasu na legendy i rozmyślanie o nich. Pech chciał, że spokojny dzień zamienił się w mordęgę, bo okazało się, że cztery stulitrowe beczki przeciekają. I dzień nagle zamienił się w koszmar. Najpierw trzeba było uratować zawartość. Potem trzeba rozmyślić czy beczki nadawały się jedynie na śmietnik, czy może istniała jakaś szansa pomocy. Jakby tego było mało, coś się stało z whisky w destylarni i wszyscy skupili się na odwracaniu niepożądanego efektu i ratowania dziennej produkcji. Beczki, co prawda puste i teoretycznie lżejsze o tych czterysta litrów, przypadły jemu… Nie mógł ich przewieźć na miotle, nawet jeżeli nie były zapełnione… więc pozostała jedyna opcja z wozem. Podirytowany przemierzał bagniste tereny, modląc się, żeby wóz nie utknął.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie nieznani goście na drodze, którzy nie wyglądali na kogokolwiek kogo znał. Fakt, że wciąż był poszukiwany i że zdecydowanie nie lubił intruzów na swoich ziemiach sprawił, że szybko wydobył różdżkę. W następnej chwili, z towarzyszącym przy tym głośnym chlupnięciem, zeskoczył z powozu i bezceremonialnie, ani bez skradania, zaczął kroczyć przez bagno, które sięgało do połowy skórzanych butów, w ich stronę niczym buchorożec, który wywęszył zagrożenie na swoim terenie.
– Wy! – zawołał najgłośniej jak potrafił, z tonem który zdecydowanie nie brzmiał przyjemnie. Być może nawet zawarczał. Czy było to rozsądne dawać im znać, że nie byli tutaj sami? Być może nie. Kto wie, jeżeli to były psy Malfoya i mieli odwagę na wędrówkę tutaj z nadzieją, że uda im się zaburzyć spokój mieszkańców Puddlemere… ale to nie byłoby z kolei rozsądne dla nich. Chyba. W końcu to był teren Macmillanów i każdy to wiedział. Musiał zareagować. Nawet nie zwrócił uwagi na to, że ci mieli już swoje problemy. – Ręce w górze i z dala od różdżek, chyba że chcecie oberwać solidnym lamino – dodał, choć był od nich dość daleko. A fakt, że jeden z nich machał czymś drewnianym po bagnie tym bardziej go zaalarmował (bo skąd miał wiedzieć ze swojej odległości, że to był kij?).
W końcu wydawało mu się, że ci dwaj z całą pewnością wiedzieli gdzie są i że mają swoje niecne zamiary wobec domowników. A coś mu podpowiadało, że miał do czynienia z psami Malfoya. Błędem jedynie mogło być to, że dał im znać tak szybko o swojej obecności... i to że kroczył niczym słoń, nie patrząc na podłoże.
Zabawię się z Wami.
K1 zahaczam o korzeń drzewa i spektakularnie wywracam, a błoto niszczy moją piękną granatowo–złotą szatę
K2 zahaczam o korzeń drzewa i wykonuję nieśmieszny dla mnie, ale śmieszny dla innych taniec utrzymania się na nodze
K3 pięknie unikam tego przeklętego korzenia, a właściwie to tylko głupie szczęście i przypadek
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
- Jim! - zawołał z prawdziwym przerażeniem, chwilę przed tym, jak walnął go kijem prosto w twarz, wiedząc już, że nie powstrzyma impetu wymierzonego ciosu; pochylił się ku niemu od razu, chwytając go pod ramię, żeby pomóc mu wstać, gdy... - Tu jest! Pijawki nie są takie wielkie! - Wskazał miejsce, w którym, w błotnistej brei zarysował się wystający grzbiet błotoryja. Przypominało dryfującą na powierzchni kłodę spróchniałego drzewa, która zniknęła pod wodą równie szybko, jak szybko pojawiła się na jej powierzchni. - Krokodyl!!! - Było ciemno, czarne bagno oświetlały tylko nieliczne gwiazdy i księżyc, który zszedł z pełni już tydzień temu. Czy w Kornwalii mogły żyć krokodyle? Na legendarnej łące wszystko było możliwe. - Biegiem! Na brzeg... w którą stronę tu jest brzeg? - W lewo, w prawo, wszędzie ciągnęły się mokradła. Czy James na pewno wiedział, dokąd ich zabrał?
Lecz jakby problemów było mało - wkrótce w okolicy pojawił się ktoś jeszcze. Stalowy okrzyk momentalnie odwrócił jego uwagę, zastygły z przerażenia w bezruchu spojrzał w stronę, z której pochodził krzyk. - Szmalcownik - rzucił, drżącym głosem; ostatnim razem, gdy słyszał inkantację przywołaną przez nieznajomego, broczył obrzygany we własnej krwi, zmieszanej z krwią jego matki, pod stopami Schmidta. To ta inkantacja zostawiła na jego krtani ślad, który był pamiątką po tym, że ten popieprzony szmalcownik nie zarżnął go tamtego dnia. Serce zabiło mocniej, tętno przyśpieszyło, a narastający szum w uszach nie pozwalał się poruszyć; dłoń mimowolnie zacisnęła się mocniej na ramieniu Jamesa. Beczki, whisky, to wszystko przestało mieć znaczenie. Kiedy James mówił o niebezpieczeństwie, nie do końca wziął to na serio - choć najwyraźniej powinien. - GOŃ SIĘ, DUPKU - zawołał, szczerze przekonany, że woła go człowiek Malfoya; po zderzeniu ze Schmidtem wiedział, że i tak nie puści ich wolno. Nie wyciągnął różdżki - pewien, że i tak nie miał szans z tym człowiekiem - ale za to pociągnął Jamesa na oślep przed siebie, nie dostrzegając jeszcze, że ten zgubił w bagnach buta.
błotoryj atakuje, ciągnie za nogę i przewraca prosto w błoto:
1. mnie (a ja ciągnę Jamesa)
2. jamesa (a ja go ciągnę)
3. antka
Lecz jakby problemów było mało - wkrótce w okolicy pojawił się ktoś jeszcze. Stalowy okrzyk momentalnie odwrócił jego uwagę, zastygły z przerażenia w bezruchu spojrzał w stronę, z której pochodził krzyk. - Szmalcownik - rzucił, drżącym głosem; ostatnim razem, gdy słyszał inkantację przywołaną przez nieznajomego, broczył obrzygany we własnej krwi, zmieszanej z krwią jego matki, pod stopami Schmidta. To ta inkantacja zostawiła na jego krtani ślad, który był pamiątką po tym, że ten popieprzony szmalcownik nie zarżnął go tamtego dnia. Serce zabiło mocniej, tętno przyśpieszyło, a narastający szum w uszach nie pozwalał się poruszyć; dłoń mimowolnie zacisnęła się mocniej na ramieniu Jamesa. Beczki, whisky, to wszystko przestało mieć znaczenie. Kiedy James mówił o niebezpieczeństwie, nie do końca wziął to na serio - choć najwyraźniej powinien. - GOŃ SIĘ, DUPKU - zawołał, szczerze przekonany, że woła go człowiek Malfoya; po zderzeniu ze Schmidtem wiedział, że i tak nie puści ich wolno. Nie wyciągnął różdżki - pewien, że i tak nie miał szans z tym człowiekiem - ale za to pociągnął Jamesa na oślep przed siebie, nie dostrzegając jeszcze, że ten zgubił w bagnach buta.
błotoryj atakuje, ciągnie za nogę i przewraca prosto w błoto:
1. mnie (a ja ciągnę Jamesa)
2. jamesa (a ja go ciągnę)
3. antka
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Nie zwrócił w ogóle uwagi na kij, który miał w dłoni przyjaciel, nie zarejestrował, że strzał padł z najbliższej strony, spodziewając się raczej gałęzi, czy ataku — choć początkowo nie wierzył, że cokolwiek mogło ich naprawdę zaatakować. Pijawki bywały naprawdę podstępne. Rozchylił załzawione oczy, by spojrzeć w miejsce, które wskazał mu Marcel, szukając stwora, o którym mówił. Nie pijawki? To co?
— CO?— Krokodyl? — O, psia dupa — jęknął, czując jak adrenalina nagle dodaje mu sił i pozwala mu na wyprostowanie się przy pomocy przyjaciela. Pociągnął nogę, ale but zsunął mu się ze stopy. Zimna woda błyskawicznie zmoczyła dziurawą skarpetkę i połowę nogawki, a wzdłuż łydki, uda i pośladka przemknął go nieprzyjemny dreszcz.— Użaa-arłby mi stopę! — jęknął panicznie, tracąc równowagę w połowie zdania, przechylając się lekko na Marceliusa. Serce podskoczyło mu do gardła, oddech spłycił się wyraźnie. Wpakował ich w śmiertelną pułapkę — mógł się domyślić, że fabryka alkoholu będzie strzeżona przez jakieś niebezpieczne stworzenia. Kurwa, pomyślał, wiedząc, że znów to zrobił. Naraził go, wpakował w gówno, z którego prawdopodobnie już nigdy nie wyjdą.— Umrzemy tutaj— dodał szeptem, czując jak krew odpływa mu z twarzy. Obrócił się w drugą stronę, zaciskając palce na ramieniu przyjaciela. On także go trzymał, ale to nie dodawało mu otuchy. Przypominało o tym, że z jego szczęściem zamorduje ich tu coś lub ktoś, a nikt nie będzie mógł znaleźć i pochować ich ciał. — Tam! — Wskazał kierunek, próbując się go popchać. Już pal licho tego buta, obrzydliwa, gęsta maź ślizgała mu się pod stopą. Kiedy usłyszeli krzyk, a Marcel wspomniał o szmalcowniku, skrzyżował na ułamek sekundy z nim spojrzenie. Byli w czarnej dupie, ale grunt, że byli razem, tak? Tak zawsze mówili. Szybko wyciągnął różdżkę z kieszeni kurtki i na oślep rzucił zaklęcie, licząc, że to spowolni pościg:— Lapifors!— Odwrócił się zaraz, pociągnięty przez Marcela. Królik nie zrobi im krzywdy, przynajmniej przez chwilę, a przy odrobinie szczęścia utonie w tym bagnie.— Na miotłę, szybko — mruknął, ale jego była zamoczoną, witki zlepiało błoto. Spróbował na nią wsiąść, ale się zachwiał. Albo pożrą ich krokodyle albo zabije szmalcownik. Nie tak wyobrażał sobie ten wieczór, nie tak chciał go spędzić z przyjacielem. Widział już prześwit polany, a może ogrodu? Czy to tam znajdował się raj?
1. Kierujemy się w stronę przeciwną do dworu
2. Kierujemy się w stronę dworu
3. Jakimś cudownym trafem idziemy prosto na Anthony'ego
Rzucam też k100 na zaklęcie i rzucam kierunek, w którym rzucam:
1. Rzucam prosto w Anthony'ego
2. Rzucam blisko Anthony'ego
3. Not even close
— CO?— Krokodyl? — O, psia dupa — jęknął, czując jak adrenalina nagle dodaje mu sił i pozwala mu na wyprostowanie się przy pomocy przyjaciela. Pociągnął nogę, ale but zsunął mu się ze stopy. Zimna woda błyskawicznie zmoczyła dziurawą skarpetkę i połowę nogawki, a wzdłuż łydki, uda i pośladka przemknął go nieprzyjemny dreszcz.— Użaa-arłby mi stopę! — jęknął panicznie, tracąc równowagę w połowie zdania, przechylając się lekko na Marceliusa. Serce podskoczyło mu do gardła, oddech spłycił się wyraźnie. Wpakował ich w śmiertelną pułapkę — mógł się domyślić, że fabryka alkoholu będzie strzeżona przez jakieś niebezpieczne stworzenia. Kurwa, pomyślał, wiedząc, że znów to zrobił. Naraził go, wpakował w gówno, z którego prawdopodobnie już nigdy nie wyjdą.— Umrzemy tutaj— dodał szeptem, czując jak krew odpływa mu z twarzy. Obrócił się w drugą stronę, zaciskając palce na ramieniu przyjaciela. On także go trzymał, ale to nie dodawało mu otuchy. Przypominało o tym, że z jego szczęściem zamorduje ich tu coś lub ktoś, a nikt nie będzie mógł znaleźć i pochować ich ciał. — Tam! — Wskazał kierunek, próbując się go popchać. Już pal licho tego buta, obrzydliwa, gęsta maź ślizgała mu się pod stopą. Kiedy usłyszeli krzyk, a Marcel wspomniał o szmalcowniku, skrzyżował na ułamek sekundy z nim spojrzenie. Byli w czarnej dupie, ale grunt, że byli razem, tak? Tak zawsze mówili. Szybko wyciągnął różdżkę z kieszeni kurtki i na oślep rzucił zaklęcie, licząc, że to spowolni pościg:— Lapifors!— Odwrócił się zaraz, pociągnięty przez Marcela. Królik nie zrobi im krzywdy, przynajmniej przez chwilę, a przy odrobinie szczęścia utonie w tym bagnie.— Na miotłę, szybko — mruknął, ale jego była zamoczoną, witki zlepiało błoto. Spróbował na nią wsiąść, ale się zachwiał. Albo pożrą ich krokodyle albo zabije szmalcownik. Nie tak wyobrażał sobie ten wieczór, nie tak chciał go spędzić z przyjacielem. Widział już prześwit polany, a może ogrodu? Czy to tam znajdował się raj?
1. Kierujemy się w stronę przeciwną do dworu
2. Kierujemy się w stronę dworu
3. Jakimś cudownym trafem idziemy prosto na Anthony'ego
Rzucam też k100 na zaklęcie i rzucam kierunek, w którym rzucam:
1. Rzucam prosto w Anthony'ego
2. Rzucam blisko Anthony'ego
3. Not even close
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k3' : 1
--------------------------------
#2 'k100' : 44
--------------------------------
#3 'k3' : 2
#1 'k3' : 1
--------------------------------
#2 'k100' : 44
--------------------------------
#3 'k3' : 2
Opanowała go złość. Intruzi, w dodatku na ziemi wokół jego rezydencji, sprawiali że zwyczajnie martwił się o rodzinę. Właściwie, od dawna spodziewał się takiego obrotu spraw. Domyślał się, że kiedyś w końcu jakiś szalony pies Malfoya zdecyduje się pojawić akurat tu, w Puddlemere. Nie oczekiwał jednak tego, że ta przeklęta żmija zdecydowała się wysłać tu dwójkę młodych czarodziejów. A przynajmniej na takich wyglądali z daleka. Wygląd mógł mylił, kto wie, może byli doświadczonymi czarodziejami. Zakładał w takiej sytuacji najgorszą opcję. Nie mógł więc mieć litości dla wroga. Sami byli sobie winni tego, że stali po złej stronie. Bo w końcu jak miał wiedzieć, że ich celem nie było sprowadzenia nieszczęścia na Macmillanów, a chęć wykradzenia beczki z piwnicy?
Stwierdzenie „Goń się” wcale nie poprawiało sytuacji, a tym bardziej jego nastroju. Anthony zmrużył oczy, jak gdyby próbował lepiej przyjrzeć się blondynowi, który wykrzyczał te słowa. Na twarzy pojawił się niezadowolony grymas, a dłoń mocniej zacisnęła się na różdżce. Cokolwiek między sobą mówili, a mówili zbyt cicho, żeby słyszał, wiedział że nie zamierza ich tak po prostu puścić. Choćby miał im połamać nogi, albo oni jemu, musiał ich zatrzymać. On już pokaże Malfoyowi i innym gadom co to znaczy wysyłać tego typu „wiadomości” Macmillanom. Czym zaczęli uciekać i czym usłyszał inkantację zaklęcia, które pamiętał ze spotkania z panną Leighton, a które na szczęście przemknęło obok niego (bo obroniłby się jedynie cudem). Drgnął zaskoczony niemal dobrą celnością. Natychmiast postanowił zamachnąć się i odwdzięczyć innym zaklęciem:
– Fontesio!
I zdawałoby się, że wszystko miało być dobrze, bo celował w osobę, która przed chwilą próbowała rzucić w niego urok, gdyby nie pech… Akurat, kiedy wypowiadał zaklęcie, poczuł ugryzienie w stopę… a za tym i nagłe szarpnięcie, które sprawiło, że upadł prosto na tyłek. I to w błoto, niszcząc chwilowo swoją piękną szatę. W efekcie Merlin mógł jedynie wiedzieć gdzie mogło skończyć zaklęcie. Przymknął na dosłownie sekundę oczy, a chwilę później zaczął walczyć z przeklętym stworzeniem, które postanowiło go zaatakować.
– Ja wam dam, wy przeklęci zdrajcy! Bezpańskie psy bez grama honoru! – Rzucił gniewnie w stronę oddalających się mężczyzn. Czym prędzej postanowił zrzucić ze swojej stopy przeklętego błotoryja, nie wiedząc nawet (a właściwie będąc zajętym dwójką intruzów, żeby skupić się na rozpoznaniu zwierzęcia), że miał z nim do czynienia. – Zapamiętacie na czyje ziemie weszliście! – Dorzucił, starając się iść za napastnikami. – Nogi z… – zaczął wyrzucać z siebie całą litanię przekleństw, po angielsku, rosyjsku i w łamany serbskim, bo te dwa ostatnie języki pozwalały na większą swobodę słownych klątw. – Pożałujecie dnia, w którym się urodziliście!
K100 na Fontesio
Ponieważ błotoryj pociągnął mnie w błoto Fontesio idzie w:
K1 we mnie (i błotoryja)
K2 w Jamesa (jako cel) i Marcela
K3 w drzewo (podlejmy i tak już pochowaną przez bagno naturę)
I ponieważ błotoryj bardzo kocha moją stopę to:
K1 nie udaje mi się go zrzucić ze stopy (Helgo miej mnie w opiece)
K2 kopniak mu w brzuch, ale będzie mnie śledził
K3 kopniak mu w twarz i chwała Merlinowi za uwolnienie od tego przeklętego stworzenia
Stwierdzenie „Goń się” wcale nie poprawiało sytuacji, a tym bardziej jego nastroju. Anthony zmrużył oczy, jak gdyby próbował lepiej przyjrzeć się blondynowi, który wykrzyczał te słowa. Na twarzy pojawił się niezadowolony grymas, a dłoń mocniej zacisnęła się na różdżce. Cokolwiek między sobą mówili, a mówili zbyt cicho, żeby słyszał, wiedział że nie zamierza ich tak po prostu puścić. Choćby miał im połamać nogi, albo oni jemu, musiał ich zatrzymać. On już pokaże Malfoyowi i innym gadom co to znaczy wysyłać tego typu „wiadomości” Macmillanom. Czym zaczęli uciekać i czym usłyszał inkantację zaklęcia, które pamiętał ze spotkania z panną Leighton, a które na szczęście przemknęło obok niego (bo obroniłby się jedynie cudem). Drgnął zaskoczony niemal dobrą celnością. Natychmiast postanowił zamachnąć się i odwdzięczyć innym zaklęciem:
– Fontesio!
I zdawałoby się, że wszystko miało być dobrze, bo celował w osobę, która przed chwilą próbowała rzucić w niego urok, gdyby nie pech… Akurat, kiedy wypowiadał zaklęcie, poczuł ugryzienie w stopę… a za tym i nagłe szarpnięcie, które sprawiło, że upadł prosto na tyłek. I to w błoto, niszcząc chwilowo swoją piękną szatę. W efekcie Merlin mógł jedynie wiedzieć gdzie mogło skończyć zaklęcie. Przymknął na dosłownie sekundę oczy, a chwilę później zaczął walczyć z przeklętym stworzeniem, które postanowiło go zaatakować.
– Ja wam dam, wy przeklęci zdrajcy! Bezpańskie psy bez grama honoru! – Rzucił gniewnie w stronę oddalających się mężczyzn. Czym prędzej postanowił zrzucić ze swojej stopy przeklętego błotoryja, nie wiedząc nawet (a właściwie będąc zajętym dwójką intruzów, żeby skupić się na rozpoznaniu zwierzęcia), że miał z nim do czynienia. – Zapamiętacie na czyje ziemie weszliście! – Dorzucił, starając się iść za napastnikami. – Nogi z… – zaczął wyrzucać z siebie całą litanię przekleństw, po angielsku, rosyjsku i w łamany serbskim, bo te dwa ostatnie języki pozwalały na większą swobodę słownych klątw. – Pożałujecie dnia, w którym się urodziliście!
K100 na Fontesio
Ponieważ błotoryj pociągnął mnie w błoto Fontesio idzie w:
K1 we mnie (i błotoryja)
K2 w Jamesa (jako cel) i Marcela
K3 w drzewo (podlejmy i tak już pochowaną przez bagno naturę)
I ponieważ błotoryj bardzo kocha moją stopę to:
K1 nie udaje mi się go zrzucić ze stopy (Helgo miej mnie w opiece)
K2 kopniak mu w brzuch, ale będzie mnie śledził
K3 kopniak mu w twarz i chwała Merlinowi za uwolnienie od tego przeklętego stworzenia
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 77
--------------------------------
#2 'k3' : 1
--------------------------------
#3 'k3' : 2
#1 'k100' : 77
--------------------------------
#2 'k3' : 1
--------------------------------
#3 'k3' : 2
Strona 30 z 31 • 1 ... 16 ... 29, 30, 31
Mokradło
Szybka odpowiedź