Cour d’honneur
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Cour d’honneur
Otwarty dziedziniec Chateau Rose od jednej strony odgrodzony kutą, czarną bramą, stanowi przednią część reprezentacyjną dworu. Białe ściany posiadłości piętrzą się w górę, ozdobione strzelistymi, dzielonymi na mniejsze półokrągłymi oknami, balkonikami o kutych w roślinne wzory balustradkach oraz wieżami, które górowały nad całością. Niewątpliwie najpiękniejszą część tego miejsca stanowią trawniki przystrzyżone na angielską modłę, kwitnące osławionymi czerwonymi różami skrytymi w labiryntach niskich zaczarowanych żywopłotów.
Każdego innego dnia Evandra budziła się wczesnym rankiem, sięgała po filiżankę kawy, udawała się na spacer, w dół kamiennymi schodami do uroczyska, spędzała czas wśród kojącego szumu fal. Świeżym spojrzeniem sięgała w dal, zachłannie spijając ciszę, jaka przynosiła jej motywację oraz siłę do stawiania czoła wszelkim wyzwaniom.
Ostatnia pozbawiona snu doba obfitowała w wydarzenia, które nie pozwoliły jej zasnąć. Zmęczenie wkradło się już na bladą twarz, wniknęło w mięśnie, kierowało każdym z powolnie wykonywanych ruchów. Wycieńczona atakiem serpentyny, długimi godzinami płaczu oraz ciągłym strachem mieszającym się ze złością napotykała kolejnych czarodziejów, którzy mimo nagłych interrupcji stawali na wysokości zadania, chcąc przynieść jej spokój, ukoić nerwy, odwieść od skrajnie nierozważnych myśli. Winna była im wszystkim podziękowania, lecz listy miały zaczekać.
Pod czarną kutą bramą Château Rose czekała już na nią służba. Zaaferowani zniknięciem lady doyenne starali się nie zdradzać swego przejęcia, zwłaszcza gdy w pierwszych słowach półwila jasno stwierdziła, iż niczego nie potrzebuje niczego poza własnymi komnatami. Chrzęszczące pod podeszwami butów drobne kamyczki wiodły wprost do głównego wejścia, skąd Evandra chciała czym prędzej dostać się do skrzydła sypialnianego i zanurzyć wycieńczone ciało w kąpieli. Szła wyprostowana, nie tracąc rezonu, od chwili wolności dzieliło ją zaledwie kilka kroków. Dochodzący zza pleców głos zmusił pochód do zatrzymania się, czarownica wzięła głębszy oddech i wraz ze służbą odwróciła się do mknącego w ich stronę Tristana.
W natłoku wydarzeń zdążyła na krótką chwilę zapomnieć o przykrościach i ostrych słowach, ale i o miłości, jaką darzył ją nieustannie, dając jej świadectwo w każdej, nawet niedogodnej dlań chwili, gdy wszystko wskazywało na to, że znany Evandrze świat miał sypać się spod nóg. Zniknęła pod ciężarem nakładanego na jej ramiona płaszcza, głęboka czerń przesłoniła delikatne, przygaszone szarości długiej spódnicy. W chwili, w której została otulona jego zapachem usilnie prostowane plecy i dumnie uniesiony podbródek rozluźniły się, przywodząc uczucie bezpieczeństwa. Powiodła spojrzeniem po ostrej, malującej się powagą twarzy, gdy czujnie przyglądał się zadrapaniu od różanego krzewu z ogrodu Blacków. Kiedy zorientował się, że nie ma jej w pałacu? Czy już zaczął jej szukać, wypytywać wokół, sprawdzać ulubione miejsca, do których mogła się udać?
- Miałam wiele szczęścia, Tristanie - odparła ze spokojem w głosie, nie uciekając przed jego spojrzeniem. - Zajęli się mną dobrzy ludzie, Aquila, Primrose, Zachary. Nie ma już żadnych powodów do obaw.
Chęć znalezienia się w objęciach jego ramion była silniejsza od złości, jakie wywołały u niej usłyszane dzisiejszej nocy słowa. Przecież wcale nie musiała w nie wierzyć, ani wyciągać konsekwencji. Po co też rzucać oskarżenia, kiedy nie ma się pewności? W całej swej gwałtowności i radykalności był jedyną niezmienną, stabilną przystanią, a Evandra nie była gotowa, by pozbawiać się tych ostatnich, bezpiecznych objęć. Uniosła ręce i delikatnie, bo na tyle pozwalały jej resztki nagromadzonych sił, objęła go wpół.
- Tak bardzo się bałam, że już tu nie wrócę - powiedziała zgodnie z prawdą, odsłaniając słabości. Strach był najsilniejszych z pierwotnych uczuć, to z nim człowiek się rodzi i to on towarzyszy mu przez całe życie. Evandra nie chciała się już nigdy więcej bać.
Trwali w milczącym uścisku przez dłuższą chwilę, aż opadło wzburzenie i oboje zyskali pewność, że spotkanie ma miejsce naprawdę. Niespiesznym krokiem ruszyli w stronę pałacu, pozostawiając Cour d'honneur puste.
| zt x2
Ostatnia pozbawiona snu doba obfitowała w wydarzenia, które nie pozwoliły jej zasnąć. Zmęczenie wkradło się już na bladą twarz, wniknęło w mięśnie, kierowało każdym z powolnie wykonywanych ruchów. Wycieńczona atakiem serpentyny, długimi godzinami płaczu oraz ciągłym strachem mieszającym się ze złością napotykała kolejnych czarodziejów, którzy mimo nagłych interrupcji stawali na wysokości zadania, chcąc przynieść jej spokój, ukoić nerwy, odwieść od skrajnie nierozważnych myśli. Winna była im wszystkim podziękowania, lecz listy miały zaczekać.
Pod czarną kutą bramą Château Rose czekała już na nią służba. Zaaferowani zniknięciem lady doyenne starali się nie zdradzać swego przejęcia, zwłaszcza gdy w pierwszych słowach półwila jasno stwierdziła, iż niczego nie potrzebuje niczego poza własnymi komnatami. Chrzęszczące pod podeszwami butów drobne kamyczki wiodły wprost do głównego wejścia, skąd Evandra chciała czym prędzej dostać się do skrzydła sypialnianego i zanurzyć wycieńczone ciało w kąpieli. Szła wyprostowana, nie tracąc rezonu, od chwili wolności dzieliło ją zaledwie kilka kroków. Dochodzący zza pleców głos zmusił pochód do zatrzymania się, czarownica wzięła głębszy oddech i wraz ze służbą odwróciła się do mknącego w ich stronę Tristana.
W natłoku wydarzeń zdążyła na krótką chwilę zapomnieć o przykrościach i ostrych słowach, ale i o miłości, jaką darzył ją nieustannie, dając jej świadectwo w każdej, nawet niedogodnej dlań chwili, gdy wszystko wskazywało na to, że znany Evandrze świat miał sypać się spod nóg. Zniknęła pod ciężarem nakładanego na jej ramiona płaszcza, głęboka czerń przesłoniła delikatne, przygaszone szarości długiej spódnicy. W chwili, w której została otulona jego zapachem usilnie prostowane plecy i dumnie uniesiony podbródek rozluźniły się, przywodząc uczucie bezpieczeństwa. Powiodła spojrzeniem po ostrej, malującej się powagą twarzy, gdy czujnie przyglądał się zadrapaniu od różanego krzewu z ogrodu Blacków. Kiedy zorientował się, że nie ma jej w pałacu? Czy już zaczął jej szukać, wypytywać wokół, sprawdzać ulubione miejsca, do których mogła się udać?
- Miałam wiele szczęścia, Tristanie - odparła ze spokojem w głosie, nie uciekając przed jego spojrzeniem. - Zajęli się mną dobrzy ludzie, Aquila, Primrose, Zachary. Nie ma już żadnych powodów do obaw.
Chęć znalezienia się w objęciach jego ramion była silniejsza od złości, jakie wywołały u niej usłyszane dzisiejszej nocy słowa. Przecież wcale nie musiała w nie wierzyć, ani wyciągać konsekwencji. Po co też rzucać oskarżenia, kiedy nie ma się pewności? W całej swej gwałtowności i radykalności był jedyną niezmienną, stabilną przystanią, a Evandra nie była gotowa, by pozbawiać się tych ostatnich, bezpiecznych objęć. Uniosła ręce i delikatnie, bo na tyle pozwalały jej resztki nagromadzonych sił, objęła go wpół.
- Tak bardzo się bałam, że już tu nie wrócę - powiedziała zgodnie z prawdą, odsłaniając słabości. Strach był najsilniejszych z pierwotnych uczuć, to z nim człowiek się rodzi i to on towarzyszy mu przez całe życie. Evandra nie chciała się już nigdy więcej bać.
Trwali w milczącym uścisku przez dłuższą chwilę, aż opadło wzburzenie i oboje zyskali pewność, że spotkanie ma miejsce naprawdę. Niespiesznym krokiem ruszyli w stronę pałacu, pozostawiając Cour d'honneur puste.
| zt x2
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
gramy altanę na ogrodach/klifie, ale jest zajęta więc wzięłam tu
Była zaskoczona, że Manannan postanowił jej towarzyszyć, dlatego kiedy wędrowali korytarzami Château Rose pojawiając się trochę przed umówionym z Corinne spotkaniem, co jakiś czas - częściej niż wymagały tego wypowiedziane słowa i nie tak otwarcie jak robiła to podczas nich - zerkała ku niemu, jakby spodziewając się, że za którymś razem po prostu nie zobaczy go obok. Ale był, stawiając kroki pozwalając przytrzymywać własną dłoń na swoim przedramieniu w powoli znajomej już manierze wypowiadając słowa z pewnością, albo nachylając się lekko, bliżej niej, gdy któreś z nich były mniej odpowiednie wprowadzając ją w naprawdę dobry i lekki nastrój. Przynajmniej do chwili w której nie pojawiła się matka krocząca z naprzeciwka zauważając ich dwójkę, co zaanonsowała wypowiadając imię córki. Powitała ją z uśmiechem i uprzejmością, więcej milcząc niż mówiąc, kiedy ta zwracała się do nich. Do Manannana z uprzejmością - a może nawet wdzięcznością - roztaczając swój własny czar. Tego nie mogła jej odmówić. Ku niej pozornie też - by pod poduszeczką z niewinnych stwierdzeń wytknąć ledwie dostrzegalnie to, co zrobiła nieodpowiednio. Długie, cienkie palce mimowolnie spięły się zaciskając (nieświadomie dla niej) na przedramieniu które trzymała; nigdy nie była odpowiednia - a może w jej mniemaniu mogłaby być lepsza. Wybierała złe odcienie sukienek, spinkę która nie pasowała do upięcia, niepotrzebnie pojawiała się w rezerwacie. Za dużo chciała - powinna być wdzięczna za to co miała. Ale Melisande nie chciała na tym kończyć, od życia pragnęła więcej niż dekorowanie salonów i radość z dokonań męża. Dlatego zawsze się ścierały w postrzeganiach i własnych pragnieniach. A może jednak były do siebie podobne, bo wiedziała czym było brzękadło Cedriny - a gdy to zrozumiała, przez większość czasu zwyczajnie jej ją oddawała - kontrolę - bo to właśnie ją ceniła sobie matka. Pozwalała jej wybierać suknie które wkładała(w końcu w odpowiednich odcieniach), makijaż, upięcie na głowie. Szła porozmawiać ze wskazanym lordem, czy lady. Z pokorą i sumiennością odbierała kolejne lekcje nie buntując się po słowach ojca. Jednego tylko sobie nie dała odebrać - i był to rezerwat. Reszta była zawsze tak jak chciała matka - i to też było za mało. A teraz, do wszystkiego dochodziło to, że minęło już ponad pół roku, a ona nie nosiła pod sercem dziecka. O czym też nie zapomniała wspomnieć między wersami obracającymi się wokół rzekomej troski. Rozmowa trwała może kilka minut - nie dłużej, bo użyła chęci pokazania Manannanowi kilku miejsc przed spotkaniem z Corinne jako wysunięcie się z objęć matki. Ruszyła szybko na trochę puszczając trzymaną rękę, wysuwając się do przodu, by gdy matka zniknęła zatrzymać się z odrobinie gniewanie zmarszczonymi brwiami spojrzeć na niego, unosząc rękę, by palcami w roztargnieniu i zastanowieniu pociągnąć płatek ucha w końcu stwierdzając, że zamiast ogrodów, pokaże mu swoje dawne komnaty, licząc, że nadal pozostawały wole od innej obecności. Nie informując o planach do momentu w którym nie popchnęła znajomych drzwi, zamykając je za sobą, gdy wszedł do środka, na krótką chwilę opierając się o nie plecami, wypuszczając z warg powietrze, ręce unosząc do jednego z zapięć luźnej mniej formalnej granatowej sukienki, zerknęła na zegar zastygając w połowie gestu, głowa przechyliła się na bok, a brew zadarła w niemym pytaniu - a może bardziej - propozycji. Spacer, czy odrobina samotności? Mieli jeszcze chwilę do godziny na którą umówiła spotkanie z Corinne.
Dochodziła osiemnasta, wystarczająco by porozmawiać zanim nadejdzie czas kolacji. Nie inwazyjnie w ostatnich dniach sprawdzała czy nic nie potrzebowało nagłej interwencji. Szczerze wątpiła, by istniało coś takiego ( jej brat i jego żona, prawdopodobnie zaplanowali rzeczy naprzód - sama postąpiłaby tak samo). Potrafiła też zrozumieć obawy brata, który odkąd został głową rodziny, właściwie wyjeżdżał nigdzie dalej. Chciała dotrzymać danego słowa - a to, było też doskonałą okazją, żeby poznać żonę kuzyna. Ich ostatnia wspólna rozmowa nie należała do przyjemnych i skłamałaby mówiąc, że nie zaniepokoiły ją jego słowa. Corinne była młoda, wcześniej ich ścieżki nie zeszły się ze sobą - a podczas ich ślubu nie miały wielu okazji by porozmawiać. Melisande zaś nie zależało, wcześniej nie czuła takiej potrzeby skupiona na celu, który znajdował się przed nią. Teraz krocząc obok razem z nią w kierunku altany znajdującej się w ogrodach na samym brzegu klifu. Zabawne, jak sprawy potrafiły się zmienić ledwie jednej nocy.
- To moje ulubione miejsce. - wyjaśniła, kiedy znajdowali się już niedaleko. Kreśląc list poprosiła młodą lady Rosier, żeby spotkały się właśnie tutaj - na jej altanie z której rozciągał się widok na klify i majaczące dalej morze. Wokół rozpościerał się zapach róż, łagodnie mieszający się z tym morza. Nie tak wyraźnym jak ten unoszący się w Corbenic Castle, powietrze było jednak inne, niż w samym Londynie czy centralnych częściach kraju. - Nocą czasem można dostrzec smoki z rezerwatu. - dodała jeszcze, rozciągając usta w uśmiechu. Jej humor, po chwilowym oddechu od matki wracał na właściwie miejsce. Ostatni raz spojrzała na Manannana, by później tęczówki ulokować w znajdującej się już w altanie kobiecie.
- Corinne. - przywitała się jako pierwsza. - Manannana miałaś okazję już poznać. - przypomniała układając na chwilę dłoń na ramieniu mężczyzny, zerkając na jego twarz. - Mam nadzieję, że wybaczysz iż nie uprzedziłam cię że nie zjawię się sama. - i że jej nie speszy. Manannan z pewnością różnił się od wielu; postawny z blizną na twarzy i tatuażami, był przystojny - cóż, jego matka była wilą - ale bardziej przypominał jej morską bestię niż salonowego lwa. Sama też nie wiedziała, że dziś nie będzie sama. Ale skłamałby mówiąc, że nie podobał jej się taki obrót sprawy. - Jak się czujesz w Château Rose? Z pewnością kwitnąco. - orzekła zanim młódka w ogóle jej odpowiedziała zasiadając. Zaśmiała się łagodnie. Początkowa grzecznościowa formuła. Trudno było jej zliczyć ile razy usłyszała podobne pytanie. Powtarzając niemal jedną i tą samą odpowiedź. Właściwie była w stanie niemal dokładnie skreślić słowa, które by dostała. - Słyszałam że wspomogłaś Evandrę podczas jarmarku. Podobało ci się? - zapytała przekrzywiając odrobinę głowę. Spokojnie, metodycznie i do przodu, potem planowała poruszyć temat kuzyna - na razie pozostawiając go gdzieś dalej. - Czy Evandra zaprosiła cię już na wspólne podziwianie wschodu słońca? - zapytała żartobliwie, zerkając ku młódce. Jeśli szło o racjonalne godziny podnoszenia się z łóżka zdecydowanie różniły się z panią tego zamku, ale nie zmniejszało to sympatii, którą Melisande darzyła Evandre - mimo, że nie potrafiła zrozumieć jej upodobania do wstawania skoro świt.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego zaoferował jej swoje towarzystwo. Jeszcze parę tygodni temu z pewnością by tego nie zrobił – kurtuazyjne wizyty na salonach były czymś, czego na ogół unikał, o ile nie wiązały się z dużą ilością podawanego alkoholu – ale gdy wspomniała o planowanych odwiedzinach w Chateau Rose, wyraził chęć dołączenia do niej bez zawahania i bez głębszego zastanowienia, nie próbując nawet udawać, że zależało mu na nadrobieniu zaległości z kuzynem – ale nie dopuszczając też do siebie absurdalnego wniosku, że tak naprawdę chodziło o Melisande; i o jej bliskość, której od jakiegoś czasu bezwiednie szukał – nie wychwytując momentu, w którym wkradła się w jego myśli, niczym zagadka, którą uparcie chciał rozwiązać. Intrygowała go w nie do końca zrozumiały sposób, sprawiając, że obserwował ją coraz uważniej – również wtedy, gdy pokonywali kolejne korytarze rodowej rezydencji Rosierów, te same, wśród których się wychowała i dorastała, stając się sobą: czarownicą inteligentną i zdecydowaną, piękną i zabawną, elokwentną i nieznośną. Jego żoną, kobietą, którą ignorował zbyt długo, zanim zorientował się, że była w istocie kimś, kto mógłby stać u jego boku – nawet jeśli ta perspektywa dopiero krystalizowała się w jego świadomości, powstrzymywana (nie)dawnymi doświadczeniami i ostrożnością, której nie potrafił i nie chciał tak po prostu porzucić.
Pojawienie się lady Cedriny sprawiło, że zamilkł nagle, zapominając, o czym przed chwilą opowiadał – przez moment skupiając uwagę wyłącznie na starszej czarownicy i witając się z nią z szacunkiem. Krótka wymiana zdań wydawała mu się niewinna, nie wychwycił drugiego dna schowanego pod uprzejmymi słowami, dlatego kiedy poczuł palce Melisande zaciskające się mocniej na jego przedramieniu, zerknął na nią z niemym pytaniem malującym się w jasnym spojrzeniu – ale nie skomentował tego w żaden sposób, przynajmniej dopóki nie znaleźli się sami, wolni od uważnego wzroku teściowej. – Melisande? – odezwał się, podążając za nią, kiedy wysunęła się spod jego ramienia, by po chwili popchnąć jedne z drzwi – i zamknąć je za nimi, opierając się plecami o rzeźbione drewno.
Rozejrzał się po komnatach jedynie pobieżnie, przemykając spojrzeniem po ścianach i meblach, kompletnie niezainteresowany ani jednym ani drugim – w locie pojmując jednak, gdzie się znaleźli. Zaskoczenie odmalowało się na jego twarzy na krótko, dwa uderzenia serca – szybko zastąpione rozbawieniem i czymś jeszcze, ciepłem zalewającym wnętrze klatki piersiowej, ogniskującym tuż za mostkiem; uśmiechnął się, w oczach błysnęło coś niebezpiecznego, ale nie potrzebował dodatkowej zachęty. W przeciwieństwie do Melisande nie spoglądał też ku zegarowi, wiedząc, że dopilnuje, by dotarli na spotkanie na czas – a zamiast tego w dwóch pewnych krokach zniwelował dzielący ich dystans, bez trudu odnajdując jej wargi, szorstkimi od żeglugi dłońmi pospiesznie, niecierpliwie przesuwając wzdłuż granatowego materiału sukienki, poddając się pragnieniu, którego nigdy nie był w stanie tak do końca ugasić – a które towarzyszyło mu od tamtego pamiętnego wieczoru na plaży, przeplatane wspomnieniem szeptanych do ucha słów.
Czuł je pod skórą również parę chwil później, gdy wyszli na zewnątrz, kierując się ku wysokim, białym klifom; cichy szum spokojnego morza muskającego ich podstawę brzmiał znajomo, niemal od razu sprawiając, że Manannan poczuł się dobrze – nawet jeśli słodkawy zapach rosnących w ogrodzie kwiatów w niczym nie przypominał surowej bryzy rozbijającej się o mury Corbenic Castle. Zerknął kątem oka na Melisande, z zadowoleniem dostrzegając zaróżowione policzki i iskry w ciemnych oczach, które nie zdążyły jeszcze zgasnąć; przez chwilę zwyczajnie milczał, próbując bezskutecznie odgadnąć, o czym myślała, spoglądając w stronę dalekiego horyzontu. Obserwowanie jej w otoczeniu znajomych różanych ogrodów stanowiło dla niego pewną nowość, podobnie jak ciche przysłuchiwanie się rozmowie z matką; nie wiedział o tym wtedy, ale nieświadomie gromadził te skrawki, odłamki składające się w nią – nieco koślawo i jeszcze nieumiejętnie próbując złożyć je w całość. – Dlaczego? – zapytał ze szczerym zainteresowaniem, starając się wyobrazić sobie chwile, które mogła spędzać w ustronnej altanie; przychodziła tu kiedy była zła – czy wprost przeciwnie? – To musi być niesamowity widok – skomentował z podziwem, nie wyobrażając sobie jednak wcale przesuwających się po nocnym niebie sylwetek smoków, a zatrzymując wzrok na malinowych, wygiętych w uśmiechu wargach. Miała piękny uśmiech, nieodgadniony, pozostawiający po sobie margines błędu – niepewności, czy śmiała się z rozmówcą, czy może z niego.
Skrzyżował z nią spojrzenie raz jeszcze, prawie przelotnie, zanim znaleźli się wystarczająco blisko czekającej w altanie czarownicy, by stało się to nieodpowiednie. Pamiętał Corinne – choć na niedawnym ślubie nie mieli okazji zamienić ze sobą więcej niż paru łatwo osuwających się w zapomnienie słów. – Lady Rosier – odezwał się do niej, z szacunkiem skłaniając głowę w powitaniu, uśmiechając się przy tym uprzejmie. Nie wiedział o niej wiele, oprócz tego, że była bardzo młoda – zbyt młoda, by ich ścieżki mogły skrzyżować się na którymkolwiek z sabatów. Podczas jej debiutu na salonach przebywał daleko poza krajem; później jego myśli zaprzątały inne sprawy. – Jeżeli będziecie chciały porozmawiać na osobności, z pewnością znajdę dla siebie zajęcie – uzupełnił słowa Melisande, wykorzystując ten moment, żeby przesunąć spojrzeniem po jej profilu. Przelotnie, zaraz potem powrócił wzrokiem do małżonki Mathieu, w milczeniu odnotowując w myślach, że choć trudno byłoby jej odmówić urody – nie miała w sobie tej iskry, która sprawiała, że nie potrafił oderwać oczu od żony; niejednokrotnie czując się wtedy tak, jakby spoglądał w sam środek tworzącego się sztormu – nie wiedząc, czy przyniesie mu zgubę, czy niezapomnianą przygodę.
Miejsce na drewnianej ławeczce zajął jako ostatni, przysiadając po prawej stronie Melisande. – Podziwianie wschodu słońca? To jakaś tradycja? – zagadnął z zainteresowaniem, przesuwając wzrokiem pomiędzy dwiema arystokratkami; choć próbował, z jakiegoś powodu nie był w stanie wyobrazić sobie swojej małżonki zrywającej się z łóżka skoro świt, tylko po to, żeby podziwiać spektakl rodzącego się dnia – ale być może wiele było jeszcze rzeczy, o których nie wiedział.
Pojawienie się lady Cedriny sprawiło, że zamilkł nagle, zapominając, o czym przed chwilą opowiadał – przez moment skupiając uwagę wyłącznie na starszej czarownicy i witając się z nią z szacunkiem. Krótka wymiana zdań wydawała mu się niewinna, nie wychwycił drugiego dna schowanego pod uprzejmymi słowami, dlatego kiedy poczuł palce Melisande zaciskające się mocniej na jego przedramieniu, zerknął na nią z niemym pytaniem malującym się w jasnym spojrzeniu – ale nie skomentował tego w żaden sposób, przynajmniej dopóki nie znaleźli się sami, wolni od uważnego wzroku teściowej. – Melisande? – odezwał się, podążając za nią, kiedy wysunęła się spod jego ramienia, by po chwili popchnąć jedne z drzwi – i zamknąć je za nimi, opierając się plecami o rzeźbione drewno.
Rozejrzał się po komnatach jedynie pobieżnie, przemykając spojrzeniem po ścianach i meblach, kompletnie niezainteresowany ani jednym ani drugim – w locie pojmując jednak, gdzie się znaleźli. Zaskoczenie odmalowało się na jego twarzy na krótko, dwa uderzenia serca – szybko zastąpione rozbawieniem i czymś jeszcze, ciepłem zalewającym wnętrze klatki piersiowej, ogniskującym tuż za mostkiem; uśmiechnął się, w oczach błysnęło coś niebezpiecznego, ale nie potrzebował dodatkowej zachęty. W przeciwieństwie do Melisande nie spoglądał też ku zegarowi, wiedząc, że dopilnuje, by dotarli na spotkanie na czas – a zamiast tego w dwóch pewnych krokach zniwelował dzielący ich dystans, bez trudu odnajdując jej wargi, szorstkimi od żeglugi dłońmi pospiesznie, niecierpliwie przesuwając wzdłuż granatowego materiału sukienki, poddając się pragnieniu, którego nigdy nie był w stanie tak do końca ugasić – a które towarzyszyło mu od tamtego pamiętnego wieczoru na plaży, przeplatane wspomnieniem szeptanych do ucha słów.
Czuł je pod skórą również parę chwil później, gdy wyszli na zewnątrz, kierując się ku wysokim, białym klifom; cichy szum spokojnego morza muskającego ich podstawę brzmiał znajomo, niemal od razu sprawiając, że Manannan poczuł się dobrze – nawet jeśli słodkawy zapach rosnących w ogrodzie kwiatów w niczym nie przypominał surowej bryzy rozbijającej się o mury Corbenic Castle. Zerknął kątem oka na Melisande, z zadowoleniem dostrzegając zaróżowione policzki i iskry w ciemnych oczach, które nie zdążyły jeszcze zgasnąć; przez chwilę zwyczajnie milczał, próbując bezskutecznie odgadnąć, o czym myślała, spoglądając w stronę dalekiego horyzontu. Obserwowanie jej w otoczeniu znajomych różanych ogrodów stanowiło dla niego pewną nowość, podobnie jak ciche przysłuchiwanie się rozmowie z matką; nie wiedział o tym wtedy, ale nieświadomie gromadził te skrawki, odłamki składające się w nią – nieco koślawo i jeszcze nieumiejętnie próbując złożyć je w całość. – Dlaczego? – zapytał ze szczerym zainteresowaniem, starając się wyobrazić sobie chwile, które mogła spędzać w ustronnej altanie; przychodziła tu kiedy była zła – czy wprost przeciwnie? – To musi być niesamowity widok – skomentował z podziwem, nie wyobrażając sobie jednak wcale przesuwających się po nocnym niebie sylwetek smoków, a zatrzymując wzrok na malinowych, wygiętych w uśmiechu wargach. Miała piękny uśmiech, nieodgadniony, pozostawiający po sobie margines błędu – niepewności, czy śmiała się z rozmówcą, czy może z niego.
Skrzyżował z nią spojrzenie raz jeszcze, prawie przelotnie, zanim znaleźli się wystarczająco blisko czekającej w altanie czarownicy, by stało się to nieodpowiednie. Pamiętał Corinne – choć na niedawnym ślubie nie mieli okazji zamienić ze sobą więcej niż paru łatwo osuwających się w zapomnienie słów. – Lady Rosier – odezwał się do niej, z szacunkiem skłaniając głowę w powitaniu, uśmiechając się przy tym uprzejmie. Nie wiedział o niej wiele, oprócz tego, że była bardzo młoda – zbyt młoda, by ich ścieżki mogły skrzyżować się na którymkolwiek z sabatów. Podczas jej debiutu na salonach przebywał daleko poza krajem; później jego myśli zaprzątały inne sprawy. – Jeżeli będziecie chciały porozmawiać na osobności, z pewnością znajdę dla siebie zajęcie – uzupełnił słowa Melisande, wykorzystując ten moment, żeby przesunąć spojrzeniem po jej profilu. Przelotnie, zaraz potem powrócił wzrokiem do małżonki Mathieu, w milczeniu odnotowując w myślach, że choć trudno byłoby jej odmówić urody – nie miała w sobie tej iskry, która sprawiała, że nie potrafił oderwać oczu od żony; niejednokrotnie czując się wtedy tak, jakby spoglądał w sam środek tworzącego się sztormu – nie wiedząc, czy przyniesie mu zgubę, czy niezapomnianą przygodę.
Miejsce na drewnianej ławeczce zajął jako ostatni, przysiadając po prawej stronie Melisande. – Podziwianie wschodu słońca? To jakaś tradycja? – zagadnął z zainteresowaniem, przesuwając wzrokiem pomiędzy dwiema arystokratkami; choć próbował, z jakiegoś powodu nie był w stanie wyobrazić sobie swojej małżonki zrywającej się z łóżka skoro świt, tylko po to, żeby podziwiać spektakl rodzącego się dnia – ale być może wiele było jeszcze rzeczy, o których nie wiedział.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Po wyjeździe Evandry i jej małżonka Corinne bardzo szybko odczuła ciężar nowych, nieznanych wcześniej obowiązków i doceniła rolę starszej damy, która tak znakomicie potrafiła wszystkim zarządzać. Corinne nie nawykła do przejmowania się różnymi prozaicznymi sprawami, które dotąd zawsze były na barkach innych, podczas gdy ona oddawała się błahym przyjemnościom lady. Naprawdę bardzo brakowało jej teraz obecności Evandry i nie umiała się doczekać jej powrotu. Nie ulegało wątpliwości, że nie miała doświadczenia w zarządzaniu dworem, tym bardziej, że była bardzo młoda i wydano ją za mąż ledwie rok po skończeniu szkoły. Ponadto jej matka nie była żoną nestora, więc też nie miała jak przekazać córce odpowiedniej wiedzy i umiejętności, skoro również spędzała swój żywot przede wszystkim w roli żony, matki i salonowej ozdoby. Corinne uświadomiła sobie, że nie ma czego zazdrościć Evandrze, że jej pozycja wiązała się nie tylko z przywilejami, ale też z wieloma obowiązkami, z których wcześniej nigdy nie zdawała sobie sprawy, i doszła do wniosku, że zdecydowanie lepiej być zwykłą lady, niż lady doyenne, bo przynajmniej miała dużo więcej czasu dla siebie i nie musiała się niczym przejmować. Wcześniej zawsze myślała, że służba sama wie, co robić i że jedzenie jakoś samo znajduje drogę do dworu, nie zastanawiała się nad tym, ale starała się trzymać dyspozycji Evandry, podtrzymywać je i miała nadzieję, że jej zagubienie nie jest aż tak mocno zauważane przez służbę. Corinne kochała życie pełne wygód i przywilejów, ale nie była przyzwyczajona do dźwigania czegokolwiek na swoich barkach, poza oczywistymi obowiązkami płynącymi z urodzenia, takimi jak to, że musiała młodo wyjść za mąż.
Zapowiedź wizyty Melisande z jednej strony ją ucieszyła, a z drugiej zestresowała, bo co, jeśli dama, która spędziła w tych murach większość życia, od razu wychwyci to, że Corinne nie miała wprawy i doświadczenia Evandry? Miała nadzieję, że zrobi dobre wrażenie. Jak dotąd nie miały okazji się dobrze poznać, na weselu nie było sposobności, by dłużej porozmawiać, bo zbyt wiele osób domagało się uwagi, a później też nie było okazji, ponieważ starsza Rosierówna wyszła za Traversa i już tu nie mieszkała, a jedynie wpadała tu gościnnie, tak jak Corinne do swojego panieńskiego domu. Z powodu różnicy wieku i nauki w różnych szkołach nie było też okazji poznać się w innych okolicznościach, dlatego Melisande była dla niej zagadką i Corinne była jej bardzo ciekawa. Tym bardziej, że sama nie urodziła się Rosierem i wciąż poznawała tutejsze obyczaje.
Jej służka intensywnie i wytrwale walczyła z ponadprzeciętnie bujną fryzurą młódki, ale w końcu upięcie było zadowalające, przynajmniej jak na spotkanie z osobą, która jakby nie patrzeć, była teraz rodziną; na sabat lub inne ważne towarzystwo z pewnością wymagałaby więcej. Suknia, którą ubrała na to spotkanie, również nie była tak wyjściowa jak te balowe, ale kolorystyką znakomicie wpasowywała się w barwy nowego rodu. Jej dół był stosunkowo prosty, pozbawiony ozdobników i sięgał samej ziemi, a górna część, znajdująca się na ciasno opinającym talię gorsecie, była delikatnie haftowana w różane motywy.
Udając się na miejsce spotkania nie wiedziała jeszcze, że lady Melisande odwiedziła ją z małżonkiem, dlatego widok wysokiej męskiej sylwetki początkowo ją zaskoczył. Nie znała lorda Travers zbyt dobrze, właściwie głównie z widzenia ze swojego wesela; podobnie jak to było w przypadku Melisande, z powodu dużej różnicy wieku nie było im dane poznać się w szkole czy na salonach. Nie przypominał też w niczym typowego lwa salonowego, a raczej jakieś groźne morskie stworzenie. Traversowie bez wątpienia byli specyficznym rodem, odbiegającym od typowych salonowych standardów.
- Lordzie Travers, lady Melisande – przywitała oboje, gdy dotarli już do altany, w której na nich oczekiwała. – Oczywiście pamiętam nasze spotkanie podczas wesela, choć żałuję, że nie dane nam było wtedy porozmawiać dłużej. Wobec tego naprawdę cieszę się, że przybyliście z wizytą i że będziemy mieli szansę lepiej się poznać. – W końcu byli teraz rodziną, nawet jeśli nie łączyły ich bezpośrednie więzy krwi, bo Corinne została wżeniona do Rosierów z innego rodu. Zdawała sobie też sprawę, że z racji obecności męża Melisande tym razem nie miała co liczyć na typowo babskie pogaduszki, ale i to się kiedyś nadrobi. Tak czy inaczej zależało jej, by odpowiednio ugościć małżeństwo Traversów i porozmawiać z nimi. – Chateau Rose jest czarującym i pięknym miejscem, przez ten niespełna miesiąc, odkąd tu zamieszkałam, poświęciłam wiele chwil, żeby poznać jak najwięcej jego zakątków, a także tutejszych obyczajów. Jest zupełnie inaczej niż w Ludlow, ale podoba mi się tutaj – przyznała, delikatnym ruchem poprawiając zbłąkany kosmyk. Jej włosy czasem lubiły żyć swoim życiem bez względu na to, ile czasu jej służka próbowała je ujarzmić. – A ty, lady Melisande, z pewnością tęsknisz za tym miejscem? Spędziłaś tu w końcu wiele bez wątpienia pięknych chwil. – Tak jak i ona tęskniła czasem za swoim dawnym domem i rodziną, było to naturalne. Ale taki już los kobiet, że w momencie ślubu musiały porzucić to, co znane i zamieszkać u boku męża. – Ale pewnie niewiele się tu zmieniło od tego czasu? – Uśmiechnęła się lekko. – Towarzyszyłam Evandrze podczas jarmarku, choć ciężar organizacji tego wydarzenia spoczywał głównie na niej i muszę przyznać, że świetnie sobie poradziła. Na ziemiach Averych tego typu wydarzenia raczej nie były powszechne, więc dla mnie był to pierwszy raz, zupełnie nowe doświadczenie. – Bowiem Avery raczej nie słynęli z subtelności i w swoich poddanych zwykli budzić strach, a nie wychodzić do nich i dbać o ich dobro. Przynajmniej tak to wyglądało w przypadku męskich członków rodu, bo Corinne raczej w nikim strachu nie budziła. Była tylko kobietą, tylko damą, wychowywaną na przyszłą żonę i oddaną na nią ledwie rok po debiucie. Nie miała też w sobie natury społecznika ani tym bardziej altruizmu, ale pojmowała, że Evandra dbała o poddanych Rosierów, by ci pozostawali wierni rodowi i nie ulegli zgubnym równościowym ideom. Przynajmniej tak jej się wydawało. – Jeszcze nie, ale z pewnością nadejdzie taki dzień. Evandra zaczęła mnie jednak wprowadzać w tajniki pielęgnacji wspaniałych róż Rosierów. – Corinne lubiła pospać nieco dłużej, choć u Rosierów i tak musiała wstawać na tyle wcześnie, by zdążyć na wspólne śniadanie. A to oczywiście wymagało wcześniejszego zadbania jej służki o niesforną fryzurę, bo nie mogła pojawić się przy stole wyglądając jakby właśnie zsiadła z aetonana po bardzo szybkim locie. – Może zechcecie napić się herbaty i zjeść ciasto? Zaraz poślę służkę – zaproponowała po chwili; służka znajdowała się w dyskretnym cieniu, nienachalnie oczekując na ewentualne polecenia, zależnie od tego, czego Melisande i jej małżonek sobie zażyczą.
Zapowiedź wizyty Melisande z jednej strony ją ucieszyła, a z drugiej zestresowała, bo co, jeśli dama, która spędziła w tych murach większość życia, od razu wychwyci to, że Corinne nie miała wprawy i doświadczenia Evandry? Miała nadzieję, że zrobi dobre wrażenie. Jak dotąd nie miały okazji się dobrze poznać, na weselu nie było sposobności, by dłużej porozmawiać, bo zbyt wiele osób domagało się uwagi, a później też nie było okazji, ponieważ starsza Rosierówna wyszła za Traversa i już tu nie mieszkała, a jedynie wpadała tu gościnnie, tak jak Corinne do swojego panieńskiego domu. Z powodu różnicy wieku i nauki w różnych szkołach nie było też okazji poznać się w innych okolicznościach, dlatego Melisande była dla niej zagadką i Corinne była jej bardzo ciekawa. Tym bardziej, że sama nie urodziła się Rosierem i wciąż poznawała tutejsze obyczaje.
Jej służka intensywnie i wytrwale walczyła z ponadprzeciętnie bujną fryzurą młódki, ale w końcu upięcie było zadowalające, przynajmniej jak na spotkanie z osobą, która jakby nie patrzeć, była teraz rodziną; na sabat lub inne ważne towarzystwo z pewnością wymagałaby więcej. Suknia, którą ubrała na to spotkanie, również nie była tak wyjściowa jak te balowe, ale kolorystyką znakomicie wpasowywała się w barwy nowego rodu. Jej dół był stosunkowo prosty, pozbawiony ozdobników i sięgał samej ziemi, a górna część, znajdująca się na ciasno opinającym talię gorsecie, była delikatnie haftowana w różane motywy.
Udając się na miejsce spotkania nie wiedziała jeszcze, że lady Melisande odwiedziła ją z małżonkiem, dlatego widok wysokiej męskiej sylwetki początkowo ją zaskoczył. Nie znała lorda Travers zbyt dobrze, właściwie głównie z widzenia ze swojego wesela; podobnie jak to było w przypadku Melisande, z powodu dużej różnicy wieku nie było im dane poznać się w szkole czy na salonach. Nie przypominał też w niczym typowego lwa salonowego, a raczej jakieś groźne morskie stworzenie. Traversowie bez wątpienia byli specyficznym rodem, odbiegającym od typowych salonowych standardów.
- Lordzie Travers, lady Melisande – przywitała oboje, gdy dotarli już do altany, w której na nich oczekiwała. – Oczywiście pamiętam nasze spotkanie podczas wesela, choć żałuję, że nie dane nam było wtedy porozmawiać dłużej. Wobec tego naprawdę cieszę się, że przybyliście z wizytą i że będziemy mieli szansę lepiej się poznać. – W końcu byli teraz rodziną, nawet jeśli nie łączyły ich bezpośrednie więzy krwi, bo Corinne została wżeniona do Rosierów z innego rodu. Zdawała sobie też sprawę, że z racji obecności męża Melisande tym razem nie miała co liczyć na typowo babskie pogaduszki, ale i to się kiedyś nadrobi. Tak czy inaczej zależało jej, by odpowiednio ugościć małżeństwo Traversów i porozmawiać z nimi. – Chateau Rose jest czarującym i pięknym miejscem, przez ten niespełna miesiąc, odkąd tu zamieszkałam, poświęciłam wiele chwil, żeby poznać jak najwięcej jego zakątków, a także tutejszych obyczajów. Jest zupełnie inaczej niż w Ludlow, ale podoba mi się tutaj – przyznała, delikatnym ruchem poprawiając zbłąkany kosmyk. Jej włosy czasem lubiły żyć swoim życiem bez względu na to, ile czasu jej służka próbowała je ujarzmić. – A ty, lady Melisande, z pewnością tęsknisz za tym miejscem? Spędziłaś tu w końcu wiele bez wątpienia pięknych chwil. – Tak jak i ona tęskniła czasem za swoim dawnym domem i rodziną, było to naturalne. Ale taki już los kobiet, że w momencie ślubu musiały porzucić to, co znane i zamieszkać u boku męża. – Ale pewnie niewiele się tu zmieniło od tego czasu? – Uśmiechnęła się lekko. – Towarzyszyłam Evandrze podczas jarmarku, choć ciężar organizacji tego wydarzenia spoczywał głównie na niej i muszę przyznać, że świetnie sobie poradziła. Na ziemiach Averych tego typu wydarzenia raczej nie były powszechne, więc dla mnie był to pierwszy raz, zupełnie nowe doświadczenie. – Bowiem Avery raczej nie słynęli z subtelności i w swoich poddanych zwykli budzić strach, a nie wychodzić do nich i dbać o ich dobro. Przynajmniej tak to wyglądało w przypadku męskich członków rodu, bo Corinne raczej w nikim strachu nie budziła. Była tylko kobietą, tylko damą, wychowywaną na przyszłą żonę i oddaną na nią ledwie rok po debiucie. Nie miała też w sobie natury społecznika ani tym bardziej altruizmu, ale pojmowała, że Evandra dbała o poddanych Rosierów, by ci pozostawali wierni rodowi i nie ulegli zgubnym równościowym ideom. Przynajmniej tak jej się wydawało. – Jeszcze nie, ale z pewnością nadejdzie taki dzień. Evandra zaczęła mnie jednak wprowadzać w tajniki pielęgnacji wspaniałych róż Rosierów. – Corinne lubiła pospać nieco dłużej, choć u Rosierów i tak musiała wstawać na tyle wcześnie, by zdążyć na wspólne śniadanie. A to oczywiście wymagało wcześniejszego zadbania jej służki o niesforną fryzurę, bo nie mogła pojawić się przy stole wyglądając jakby właśnie zsiadła z aetonana po bardzo szybkim locie. – Może zechcecie napić się herbaty i zjeść ciasto? Zaraz poślę służkę – zaproponowała po chwili; służka znajdowała się w dyskretnym cieniu, nienachalnie oczekując na ewentualne polecenia, zależnie od tego, czego Melisande i jej małżonek sobie zażyczą.
Był innym, niż widziała go wcześniej. Nie była pewna, czy to dlatego, że on sam zmienił się w sposobie w jaki ją traktował, czy to ona przez irytację i frustrację nie potrafiła dostrzec tego wcześniej. Ale skłamałaby mówiąc, że nie że nie podobała jej się obecność, którą jej ofiarował. Bo - ku jednoczesnemu przeczuciu, ale i zaskoczeniu - w jakiś niezrozumiały dla niej sposób, zdawali się całkiem dobrze ze sobą rezonować. Nie na zasadzie przyprawiającego o mdłości dopasowania, ale zaskakującego kontrastu. Wzniecanego ognia i szalejącego sztormu, spokojnych fal i ciepła ogniska. Doprowadzał ją do głośnego westchnienia - zwłaszcza o poranku - perlistego śmiechu, kiedy ciągnął ją ponownie w poduszki niewytłumaczalnie odpychając na bok irytację i zduszonych oddechów podczas ciepłych wieczorów. Drażnił ją i przyciągał, pociągał. Powoli zaczynała wychwytywać mniej widoczne gesty, dostrzegać, pewne rzeczy. Choć myśl, że zdecydował się towarzyszyć jej w nieformalnej - i nie tak ekscytującej jak uwielbiane przez niego przygody - wizycie w rodzinnym domu była jednocześnie zaskakująca, ale i w niezrozumiały całkiem dla niej sposób kontentująca. Bo tym samym niewerbalnie potwierdzał, że rzeczywiście dawał jej szansę a Melisande nie zamierzała jej nie wykorzystać, albo przynajmniej spędzić z nim trochę czasu, może nawet poznać. Chciała tego jednocześnie rozdarta między palącą potrzebą stworzenia ideału, który będzie mu pasował a chęcią by pozostać sobą - całkowicie i niezaprzeczalnie.
Pojawienie się matki rozmyło jej lekki nastrój - choć pozornie, nic zdawało się nie zmienić - rozmawiała z nią (niemal) normalnie, żaden z mięśni nie drgnął na jej twarzy. Poza dłonią, która w znajomym odruchu chciała się zacisnąć w pięść natrafiając na przeszkodę w postaci podtrzymywanej dłoni. Poczuła na sobie spojrzenie męża, ale nie odwróciła na niego tęczówek odpowiadając matce, zachowując się jakby w ogóle go nie zauważyła. Jej uśmiech się nie zmienił, maniera z którą składała słowa też nie. A kiedy ruszyli dalej - a może ona ruszyła, pozostawiając Manannana za sobą, goniona wybrzmiałym z jego warg imieniem wyciągnęła rękę, kierując ją do tyłu z wyciągniętym ku górze palcem. Trzy razy machnęła drżącą dłonią, nim zatrzymała się, biorąc wdech, unosząc rękę, pozwalając palcom w roztargnieniu pociągnąć kilka razy za płatek ucha, kiedy podejmowała się krótkich rozważań, pozwalając by zmarszczka przebiegła przez jej czoło. Ruszając dalej, do obranego celu miejsca. W końcu zamykając za nimi drzwi, biorąc oddech, spoglądając na Manannana; jeśli matce tak bardzo zależało na wnuku, niezwłocznie weźmie się do sprowadzania go na ten świat. Ironizowała do swoich własnych myśli, zerkając ku mężczyźnie. Matka była wymówką, bo bała się do siebie dopuścić możliwość, że tak naprawdę sama pragnęła tego bardziej. Że coś ekscytującego i niepoprawnego było w tym, czego planowała się dopuścić. A wzrok, który posłał ku niej Manannan kiedy zrozumienie zalśniło w tęczówkach, obił mocniej sercem w klatce piersiowej. Dała się pochłonąć tej chwili całkiem, niecierpliwie, niemal pośpiesznie, z irytacją, która wcześniej odbijała się w spojrzeniu - wśród chaotycznych pocałunków wędrując w stronę łóżka - zmieniając się niezrozumiałe w pasje.
- Jest dość prywatne. - stwierdziła najpierw w odpowiedzi, zadowolenie i spełnienie emanowało z niej całej. Lekko zarumienione policzki dodawały uroku. Cieszyła się, że nie postanowiła dziś upinać włosów w jakiś skomplikowany sposób i że wybrała suknie pozbawioną gorsetu. Bez niego było… łatwiej. - Można tu zaczerpnąć oddechu i odnaleźć skupienie. - większość wybierała bardziej reprezentatywne, czy wygodne miejsca w zamku. Altana pod tym względem, mogła wydawać się nawet skromna. - Moja matka woli inne miejsca, bliżej Rosarium. - wymieniała dalej. - Często siadaliśmy tutaj w trójkę. - przesunęła spojrzeniem po rozciągającym się horyzoncie. - Tu Tristan pomógł mi ostatecznie zbudować moją pewność. - zawiesiła spojrzenie na mężu, rozciągając wargi, na krótką chwilę dokładając drugą z dłoni. - Jest więc wiele powodów. - podsumowała z rozbawieniem, prostując się, dokładając jeszcze jeden - smoki. - Potrafił mnie zawsze uspokoić. - zgodziła się z nim. Mimowolnie znów zwracając tęczówki na niego w tym jednym momencie mając wrażenie, że ich myśli są podobne.
- Melisande. - poprawiła ją, uśmiechając się promiennie. - Porzućmy tytuły, moja droga. - zaproponowała swobodnie i bez oporów słuchając jej zapewnień o pozostaniu w pamięci. Potknęła lekko głową. - Nic dziwnego, tego dnia wielu chciało zamienić z wami ich choć kilka. - wytłumaczyła ją, ale prawda była taka, że nie miała wtedy ochoty nawet na przebywanie w tamtym miejscu z frustrującą jednostką męża obok. Jeden czy dwa tańce i piękne historie o Corbenic które wygłosiła przy stole, prezentując zadowolenie i męczącą niemal radość, hamując chęć wywrócenia tęczówkami na kolejną historię - których teraz paradoksalnie, naprawdę lubiła słuchać. - Najpierw - jak słusznie zauważyła Corinne - musimy się poznać, Manannanie - o tobie poplotkujemy następnym razem. - zapewniła go, zadzierając lekko brodę, posyłając mu zadowolony uśmiech w oczach coś błysnęło. I choć nie przyznała tego na głos, nie chciała by znajdował inne zajęcie. Na skórze nadal czuła dotyk jego dłoni. Jednocześnie też, ucinała mu możliwą drogę ucieczki - skoro chciał jej towarzyszyć, nie zgadzała się by nagle odszedł. Zawiesiła tęczówki na powrót na młodej lady Rosier, nie pozwalając by zaskoczenie przemknęło przez jej twarz, gdy w istocie zaczęła jej odpowiadać. Co prawda zadała pytanie, ale krótkie stwierdzenie które wypuściła potem miało być nienachalny wskazaniem na to, że zdaje sobie sprawę jak wiele razy wypowiadała padające właśnie frazy. Oczywiście, że Chateau było czarujące i piękne. Corbenic zaskakujące, ale przyjemne. Żadnej z nich nie wypadało powiedzieć coś niepochlebnego. - Coś spodobało ci się najbardziej? Któryś z naszych obyczajów cię zaskoczył? - zapytała jej więc, przekrzywiając odrobinę głowę w zaciekawieniu. - Oh spędziłam. - zgodziła się z nią odsuwając spojrzenie, przesuwając je na bok, ku klifom i rozciągającym się za nimi morzu. - Każdy powrót budzi swojego rodzaju nostalgię. Ale tęsknocie staram się nie poddawać, jest strasznie nieproduktywna - jeśli chcesz znać moje zdanie. - orzekła ze zdecydowaniem. Poddawać się tęsknocie i marnotrawić na nią swój czas było po prostu nieopłacalne. - Niewiele. - potwierdziła jeszcze, potakując lekko głową.
- Co do tego nie mam wątpliwości. - zgodziła się z Corinne. Evandra była perfekcjonistką - a z każdym mijającym miesiącem coraz lepiej odnajdywała się w roli, którą przyszło jej dzierżyć. - Nie będziesz się nudzić - Evandra jest zaangażowana w wiele działań z pewnością z chęcią przyjmie pomoc. Z czasem z wszystkiego się nauczysz. - bo Melisnade nawet nie pomyślała o tym, że dziewczyna mogłaby nie chcieć działać w jakikolwiek sposób. Ona chciała - zamierzała. Od miesięcy budowała swoją pozycję na zamku poznając nie tylko kolejne jednostki z rodziny, ale i służby. Wybierając się do miast i miasteczek Norfolku, pokazując się ludziom i z nimi rozmawiając. Zażegnując mniejsze problemy - Na tym w Norfolku - zaczęła spoglądając ku Manannanowi, jej wargi pozostawały na chwilę rozchylone kiedy jednocześnie uśmiech pogłębiał się bardziej w widocznym zadowoleniu ale i rozbawieniu. - ustanowiłam doroczny konkurs na najlepsze bydło. - wyciągnęła wyżej brodę ku górze. Odchyliła się opierając wygodniej o zabudowanie altany, ciesząc się, że to ją wybrała, nie któryś z salonów. Ona pozwalała na bliskość, której zwykłe siedzenia nie dopuszczały. - Postanowiłam wykorzystać pomoc którą zaoferowaliśmy jednemu z hodowców na naszą korzyść. - wytłumaczyła, bardziej mężowi, niż młodej lady. Kiedy zawisło między nimi pytanie, otworzyła usta chcąc już odpowiedzieć, ale Corinne zrobiła to szybciej, spojrzała na nią, jej brwi uniosły się w zaskoczeniu, a po chwili nie powstrzymała krótkiego rozbawienia.
- Wybacz, moja droga, to żart. - wyjaśniła, przekrzywiając łagodnie głowę. - Nie czuj się zobligowana by na to przystawać jeśli nie będziesz miała ochoty. Evandra - urwała, przesuwając tęczówki na Manannana nachylając się mimowolnie ku niemu. - ma nawyk wstawania razem ze słońcem. Nawet ostatnio przekonywała bym kiedyś spróbowała obejrzeć ten zachwycający spektakl. Ale - kontynuowała wracając tęczówkami do Corinne - akceptuje fakt, że nie każdy ma podobne do niej ciągoty. - orzekła pogodnie, pochylając łagodnie głowę. - Wystarczy, że nie będziesz spóźniać się na śniadania. - poradziła nie przestając się uśmiechać. - Rosierowie osobiście dbają o kwiaty. - wyjaśniła mężowi, chociaż to jedno chyba już wiedział - wszak pewnie dlatego podarował jej ogród. - Oczywiście, korzystamy z pomocy ale to ważna lekcja: zrozumieć, że każda róża ma kolce. - przestroga i lekcja pokory dla tych, co wchodzili do rodziny a dla tych, którzy w niej dorastali przesłanie posiadanej siły. - Choć to już chyba wiesz. - dodała nie precyzując czy odnosi się do pielęgnacji kwiatów, czy kolców róży.
- Ciasta, koniecznie. - ożywiła się. - I herbaty. - niech będzie. - Służkę? - zerknęła na stojącą dalej dziewczynę. - Tristan zabrał Prymulkę? - zapytała Corinne, skrzatka zniesie tutaj wszystko szybciej niż biedna służka, która będzie musiała pokonać spory kawałek do zamku. - Kto jest dzisiaj na kuchni? - zapytała, ale zastanowiła się głośno zanim ktokolwiek jej odpowiedział. - Oh, mam nadzieję że Pierre, w piątki zawsze robił obłędną tartę cytrynową szczerze liczę że nie przestał. - podzieliła się z obojgiem. Spojrzała na Manannana. Ręce ją świerzbiły. Niedawna bliskość, nadal obijała się echem w jej pamięci. A oddalona drewnianym stolikiem sylwetka Corinne zdawała się niemal odległa, kusząc by wyciągnęła rękę w kierunku męża. - Powinieneś jej spróbować. - powiedziała z abstrakcyjną powagą i jednoczesnym radosnym oczekiwaniem. Na razie jeszcze się powstrzymując. Spojrzała znów na Corinne. - Radzisz sobie, bez Evandry w pobliżu? - zapytała jej zdając sobie sprawę, że uczynna i dobroduszna wila z pewnością wzięła ją pod własne skrzydła. - Czym wypełniasz dnie? - dodała kolejne z pytań. Nie Mathieu - to wiedziała, on uciekał do obowiązków.
Pojawienie się matki rozmyło jej lekki nastrój - choć pozornie, nic zdawało się nie zmienić - rozmawiała z nią (niemal) normalnie, żaden z mięśni nie drgnął na jej twarzy. Poza dłonią, która w znajomym odruchu chciała się zacisnąć w pięść natrafiając na przeszkodę w postaci podtrzymywanej dłoni. Poczuła na sobie spojrzenie męża, ale nie odwróciła na niego tęczówek odpowiadając matce, zachowując się jakby w ogóle go nie zauważyła. Jej uśmiech się nie zmienił, maniera z którą składała słowa też nie. A kiedy ruszyli dalej - a może ona ruszyła, pozostawiając Manannana za sobą, goniona wybrzmiałym z jego warg imieniem wyciągnęła rękę, kierując ją do tyłu z wyciągniętym ku górze palcem. Trzy razy machnęła drżącą dłonią, nim zatrzymała się, biorąc wdech, unosząc rękę, pozwalając palcom w roztargnieniu pociągnąć kilka razy za płatek ucha, kiedy podejmowała się krótkich rozważań, pozwalając by zmarszczka przebiegła przez jej czoło. Ruszając dalej, do obranego celu miejsca. W końcu zamykając za nimi drzwi, biorąc oddech, spoglądając na Manannana; jeśli matce tak bardzo zależało na wnuku, niezwłocznie weźmie się do sprowadzania go na ten świat. Ironizowała do swoich własnych myśli, zerkając ku mężczyźnie. Matka była wymówką, bo bała się do siebie dopuścić możliwość, że tak naprawdę sama pragnęła tego bardziej. Że coś ekscytującego i niepoprawnego było w tym, czego planowała się dopuścić. A wzrok, który posłał ku niej Manannan kiedy zrozumienie zalśniło w tęczówkach, obił mocniej sercem w klatce piersiowej. Dała się pochłonąć tej chwili całkiem, niecierpliwie, niemal pośpiesznie, z irytacją, która wcześniej odbijała się w spojrzeniu - wśród chaotycznych pocałunków wędrując w stronę łóżka - zmieniając się niezrozumiałe w pasje.
- Jest dość prywatne. - stwierdziła najpierw w odpowiedzi, zadowolenie i spełnienie emanowało z niej całej. Lekko zarumienione policzki dodawały uroku. Cieszyła się, że nie postanowiła dziś upinać włosów w jakiś skomplikowany sposób i że wybrała suknie pozbawioną gorsetu. Bez niego było… łatwiej. - Można tu zaczerpnąć oddechu i odnaleźć skupienie. - większość wybierała bardziej reprezentatywne, czy wygodne miejsca w zamku. Altana pod tym względem, mogła wydawać się nawet skromna. - Moja matka woli inne miejsca, bliżej Rosarium. - wymieniała dalej. - Często siadaliśmy tutaj w trójkę. - przesunęła spojrzeniem po rozciągającym się horyzoncie. - Tu Tristan pomógł mi ostatecznie zbudować moją pewność. - zawiesiła spojrzenie na mężu, rozciągając wargi, na krótką chwilę dokładając drugą z dłoni. - Jest więc wiele powodów. - podsumowała z rozbawieniem, prostując się, dokładając jeszcze jeden - smoki. - Potrafił mnie zawsze uspokoić. - zgodziła się z nim. Mimowolnie znów zwracając tęczówki na niego w tym jednym momencie mając wrażenie, że ich myśli są podobne.
- Melisande. - poprawiła ją, uśmiechając się promiennie. - Porzućmy tytuły, moja droga. - zaproponowała swobodnie i bez oporów słuchając jej zapewnień o pozostaniu w pamięci. Potknęła lekko głową. - Nic dziwnego, tego dnia wielu chciało zamienić z wami ich choć kilka. - wytłumaczyła ją, ale prawda była taka, że nie miała wtedy ochoty nawet na przebywanie w tamtym miejscu z frustrującą jednostką męża obok. Jeden czy dwa tańce i piękne historie o Corbenic które wygłosiła przy stole, prezentując zadowolenie i męczącą niemal radość, hamując chęć wywrócenia tęczówkami na kolejną historię - których teraz paradoksalnie, naprawdę lubiła słuchać. - Najpierw - jak słusznie zauważyła Corinne - musimy się poznać, Manannanie - o tobie poplotkujemy następnym razem. - zapewniła go, zadzierając lekko brodę, posyłając mu zadowolony uśmiech w oczach coś błysnęło. I choć nie przyznała tego na głos, nie chciała by znajdował inne zajęcie. Na skórze nadal czuła dotyk jego dłoni. Jednocześnie też, ucinała mu możliwą drogę ucieczki - skoro chciał jej towarzyszyć, nie zgadzała się by nagle odszedł. Zawiesiła tęczówki na powrót na młodej lady Rosier, nie pozwalając by zaskoczenie przemknęło przez jej twarz, gdy w istocie zaczęła jej odpowiadać. Co prawda zadała pytanie, ale krótkie stwierdzenie które wypuściła potem miało być nienachalny wskazaniem na to, że zdaje sobie sprawę jak wiele razy wypowiadała padające właśnie frazy. Oczywiście, że Chateau było czarujące i piękne. Corbenic zaskakujące, ale przyjemne. Żadnej z nich nie wypadało powiedzieć coś niepochlebnego. - Coś spodobało ci się najbardziej? Któryś z naszych obyczajów cię zaskoczył? - zapytała jej więc, przekrzywiając odrobinę głowę w zaciekawieniu. - Oh spędziłam. - zgodziła się z nią odsuwając spojrzenie, przesuwając je na bok, ku klifom i rozciągającym się za nimi morzu. - Każdy powrót budzi swojego rodzaju nostalgię. Ale tęsknocie staram się nie poddawać, jest strasznie nieproduktywna - jeśli chcesz znać moje zdanie. - orzekła ze zdecydowaniem. Poddawać się tęsknocie i marnotrawić na nią swój czas było po prostu nieopłacalne. - Niewiele. - potwierdziła jeszcze, potakując lekko głową.
- Co do tego nie mam wątpliwości. - zgodziła się z Corinne. Evandra była perfekcjonistką - a z każdym mijającym miesiącem coraz lepiej odnajdywała się w roli, którą przyszło jej dzierżyć. - Nie będziesz się nudzić - Evandra jest zaangażowana w wiele działań z pewnością z chęcią przyjmie pomoc. Z czasem z wszystkiego się nauczysz. - bo Melisnade nawet nie pomyślała o tym, że dziewczyna mogłaby nie chcieć działać w jakikolwiek sposób. Ona chciała - zamierzała. Od miesięcy budowała swoją pozycję na zamku poznając nie tylko kolejne jednostki z rodziny, ale i służby. Wybierając się do miast i miasteczek Norfolku, pokazując się ludziom i z nimi rozmawiając. Zażegnując mniejsze problemy - Na tym w Norfolku - zaczęła spoglądając ku Manannanowi, jej wargi pozostawały na chwilę rozchylone kiedy jednocześnie uśmiech pogłębiał się bardziej w widocznym zadowoleniu ale i rozbawieniu. - ustanowiłam doroczny konkurs na najlepsze bydło. - wyciągnęła wyżej brodę ku górze. Odchyliła się opierając wygodniej o zabudowanie altany, ciesząc się, że to ją wybrała, nie któryś z salonów. Ona pozwalała na bliskość, której zwykłe siedzenia nie dopuszczały. - Postanowiłam wykorzystać pomoc którą zaoferowaliśmy jednemu z hodowców na naszą korzyść. - wytłumaczyła, bardziej mężowi, niż młodej lady. Kiedy zawisło między nimi pytanie, otworzyła usta chcąc już odpowiedzieć, ale Corinne zrobiła to szybciej, spojrzała na nią, jej brwi uniosły się w zaskoczeniu, a po chwili nie powstrzymała krótkiego rozbawienia.
- Wybacz, moja droga, to żart. - wyjaśniła, przekrzywiając łagodnie głowę. - Nie czuj się zobligowana by na to przystawać jeśli nie będziesz miała ochoty. Evandra - urwała, przesuwając tęczówki na Manannana nachylając się mimowolnie ku niemu. - ma nawyk wstawania razem ze słońcem. Nawet ostatnio przekonywała bym kiedyś spróbowała obejrzeć ten zachwycający spektakl. Ale - kontynuowała wracając tęczówkami do Corinne - akceptuje fakt, że nie każdy ma podobne do niej ciągoty. - orzekła pogodnie, pochylając łagodnie głowę. - Wystarczy, że nie będziesz spóźniać się na śniadania. - poradziła nie przestając się uśmiechać. - Rosierowie osobiście dbają o kwiaty. - wyjaśniła mężowi, chociaż to jedno chyba już wiedział - wszak pewnie dlatego podarował jej ogród. - Oczywiście, korzystamy z pomocy ale to ważna lekcja: zrozumieć, że każda róża ma kolce. - przestroga i lekcja pokory dla tych, co wchodzili do rodziny a dla tych, którzy w niej dorastali przesłanie posiadanej siły. - Choć to już chyba wiesz. - dodała nie precyzując czy odnosi się do pielęgnacji kwiatów, czy kolców róży.
- Ciasta, koniecznie. - ożywiła się. - I herbaty. - niech będzie. - Służkę? - zerknęła na stojącą dalej dziewczynę. - Tristan zabrał Prymulkę? - zapytała Corinne, skrzatka zniesie tutaj wszystko szybciej niż biedna służka, która będzie musiała pokonać spory kawałek do zamku. - Kto jest dzisiaj na kuchni? - zapytała, ale zastanowiła się głośno zanim ktokolwiek jej odpowiedział. - Oh, mam nadzieję że Pierre, w piątki zawsze robił obłędną tartę cytrynową szczerze liczę że nie przestał. - podzieliła się z obojgiem. Spojrzała na Manannana. Ręce ją świerzbiły. Niedawna bliskość, nadal obijała się echem w jej pamięci. A oddalona drewnianym stolikiem sylwetka Corinne zdawała się niemal odległa, kusząc by wyciągnęła rękę w kierunku męża. - Powinieneś jej spróbować. - powiedziała z abstrakcyjną powagą i jednoczesnym radosnym oczekiwaniem. Na razie jeszcze się powstrzymując. Spojrzała znów na Corinne. - Radzisz sobie, bez Evandry w pobliżu? - zapytała jej zdając sobie sprawę, że uczynna i dobroduszna wila z pewnością wzięła ją pod własne skrzydła. - Czym wypełniasz dnie? - dodała kolejne z pytań. Nie Mathieu - to wiedziała, on uciekał do obowiązków.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Serce wciąż biło mu odrobinę za mocno, kiedy opuścili komnaty, żeby łagodnym wzniesieniem wspiąć się do położonej na klifach altany; krążące mu po głowie myśli – nierozerwalnie związane ze świeżym wspomnieniem urywanego oddechu Melisande, i jej cichych słów gorącem zatrzymujących się tuż przy jego uchu – w żaden sposób nie pomagały w ostudzeniu pulsującego w klatce piersiowej gorąca, podobnie jak nie robił tego lekki, wiejący od morza wiatr. Dni wciąż były dla niego za ciepłe, przyzwyczajony do chłodu położonej na Morzu Północnym wyspy nie przepadał za upałami, choć skłamałby twierdząc, że to południowym promieniom słońca należało przypisać winę za samotną, spływającą po karku strużkę potu. Odetchnął głęboko, kątem oka raz po raz zerkając jednak na zarumieniony profil żony, nie potrafiąc powstrzymać błąkającego się po ustach uśmiechu, gdy dostrzegał czerwień znaczącą policzki i kilka luźnych, wymykających się z upięcia kosmyków włosów. Jeszcze parę miesięcy wcześniej, kiedy podczas spaceru po zaręczynowej kolacji chłodem wyważonych odpowiedzi studziła nawet grudniowe powietrze kąsające zamkowe mury, za żadne skarby nie uwierzyłby, że mogło kryć się w niej tyle… żaru. I pasji, i odwagi; zaskakiwała go raz po raz, a chociaż momentami doprowadzało go to do szału, to jednocześnie budziło ciekawość i pożądanie. Podobało mu się to: jak ścierali się ze sobą, dzień po dniu sprawdzając, na ile mogą sobie pozwolić, walcząc o każdy drobny skrawek metaforycznego terenu – nawet ten najbardziej błahy. Dziś wiedział już, że początkowo źle ją ocenił; że nigdy nie miała być tylko ozdobą u jego boku, choć bardziej niż to, dziwił go fakt, że on sam przestawał widzieć ją wyłącznie w takiej roli. Melisande była inteligentna i pewna siebie, a chociaż nie ze wszystkim się zgadzali, to powoli zaczynał dostrzegać w niej sojuszniczkę; kogoś, kogo nie tylko musiał mieć u boku, ale kogo mógł potrzebować.
– Możemy postawić altanę na wyspie – zasugerował, na zalesionych wzgórzach wokół Corbenic z pewnością znalazłoby się odpowiednie miejsce. – Nie będzie się dało obserwować z niej smoków, ale podczas przypływów też będzie na co popatrzeć – dodał. Morskie wody zamieszkiwało mnóstwo magicznych stworzeń, których grzbiety i ogony czasami przebijały spokojną taflę; nie mówiąc już o krakenie, którego planował sprowadzić bliżej Norfolku, choć póki co przedsięwzięcie to pozostawało trudne – głównie logistycznie.
Milczał przez chwilę, jakby zastanawiał się, czy powinien się odezwać, ale słowa ostatecznie i tak odnalazły drogę na jego usta. – Nie dogadujecie się – zauważył, nie zapytał, odnosząc się zarówno do wcześniejszego napięcia wyczuwalnego w trakcie rozmowy Melisande z matką, jak i dystansu bijącego z jej słów. Zerknął znów w jej kierunku, ale bez ponaglenia. – Pewność? – podjął, ciekaw, co miała na myśli. Ogólnikowe stwierdzenie mogło oznaczać wszystko i nic, co w jakiś sposób było dla niej typowe; już jakiś czas temu zauważył, że miała w zwyczaju zawieszać myśl niedokończoną i pozostawioną interpretacji rozmówcy, choć do tej pory nie był pewien, czy robiła to z premedytacją – czy może zakładała, że sam wypełni luki.
Ich spacer wydał mu się za krótki, gdy znaleźli się w altanie przeniósł jednak uwagę na Corinne, choć bliskość Melisande nie pozwalała na całkowite odepchnięcie od siebie drażniącego tył czaszki uczucia. – Och? – podjął, unosząc wyżej brwi na zapowiedź wspólnych plotek; rozbawienie zatańczyło mu na ustach, uśmiechnął się, a złoty ząb przez ułamek sekundy błysnął pomiędzy wargami. – Ależ nie powstrzymujcie się, obiecuję, że nie będę przeszkadzał – zapewnił, obracając dłonie jakby w obronnym geście, pozwalając sobie na żart – starając się nie dać po sobie poznać, że subtelny fortel Melisande wywołał u niego ukłucie niezadowolenia. Póki co – mgliste, nie znudził się jeszcze, aczkolwiek miał nadzieję, że nie będzie musiał słuchać o sukienkach i cytrynowych ciasteczkach do końca wieczoru. – Jeśli tęsknisz, pani, za Ludlow, to z pewnością spodobałoby ci się Corbenic. Powinniście odwiedzić nas z Mathieu – wtrącił, ostatnia wizyta kuzyna w zamku okazała się nieco… zaskakująca, ale sądził, że odpoczynek i małżeństwo dobrze mu zrobi. Wtedy wydawał się przytłoczony: obowiązkami, odpowiedzialnością. – Swoją drogą, gdzież on jest? Nie dołączy do nas? – zapytał, rozglądając się, jakby spodziewał się, że Mathieu pojawi się na prowadzącej do altany ścieżce.
Kiedy temat rozmowy przesunął się w stronę jarmarków, z ciekawością zerknął na Melisande. Wiedział, że zaangażowała się w jego organizację, sam jednak nie uczestniczył w tym przedsięwzięciu. – Któremu? – podjął, mając na myśli hodowcę. W jego jasnym spojrzeniu coś błysnęło, podziwiał zaangażowanie małżonki w działania na rzecz hrabstwa – i to, jak zupełnie naturalnie zdawała się pośród niego obracać. Oparł się wygodniej o tył ławeczki, pozwalając sobie na przyjęcie swobodniejszej pozycji i wyciągając nieco lewe ramię; konieczność zachowania przyzwoitości nie pozwoliła mu na dotknięcie łopatek Melisande, ale miał wrażenie, że i tak czuje bijące od niej ciepło.
– Wschód słońca potrafi być niezapomnianym widokiem, trochę więc rozumiem Evandrę – dopowiedział, na chwilę krzyżując tęczówki z żoną. Żadne z nich nie przepadało za wczesnym wstawaniem, tego już zdążył się nauczyć, ale chociaż przebywając na lądzie lubił pospać do południa, to w trakcie rejsów świt niejednokrotnie zastawał go w pełni rozbudzonego. – Zwłaszcza na morzu, gdy nic innego nie widać dookoła. Ma się wtedy wrażenie, że słońce wynurza się wprost z fal – dodał, kierując wzrok na Corinne, pozwalając, by między głoski wkradło się lekkie rozmarzenie, obecne tam głównie wtedy, gdy mówił o morzu. Szanował je i podziwiał w każdej formie: zarówno tej rozgniewanej, jak i uśpionej.
Wspomnienie o śniadaniu sprawiło, że uśmiechnął się przelotnie, coś już na ten temat wiedział. Słuchając o kwiatach, skinął w milczeniu głową. – Napiję się wody – powiedział, na herbatę było mu nieco za ciepło. Miał ochotę poprosić o alkohol, ale ostatecznie zdecydował się na zachowanie tej opcji na później. Poważny ton Melisande i skupione na nim spojrzenie ściągnęło go niczym magnes, odwrócił się do niej, rozbawiony nagle sposobem, w jakim mówiła o cieście. – I na tartę też w takim razie się skuszę – zgodził się, wzruszając ramionami w karykaturze kapitulacji. Poprawił się na ławeczce, zupełnie nieumyślnie i przypadkowo przesuwając nogę pod dzielących ich od Corinne stolikiem; wyraz jego twarzy nie zmienił się ani odrobinę, gdy ledwie wyczuwalnie trącił łydkę Melisande.
– Możemy postawić altanę na wyspie – zasugerował, na zalesionych wzgórzach wokół Corbenic z pewnością znalazłoby się odpowiednie miejsce. – Nie będzie się dało obserwować z niej smoków, ale podczas przypływów też będzie na co popatrzeć – dodał. Morskie wody zamieszkiwało mnóstwo magicznych stworzeń, których grzbiety i ogony czasami przebijały spokojną taflę; nie mówiąc już o krakenie, którego planował sprowadzić bliżej Norfolku, choć póki co przedsięwzięcie to pozostawało trudne – głównie logistycznie.
Milczał przez chwilę, jakby zastanawiał się, czy powinien się odezwać, ale słowa ostatecznie i tak odnalazły drogę na jego usta. – Nie dogadujecie się – zauważył, nie zapytał, odnosząc się zarówno do wcześniejszego napięcia wyczuwalnego w trakcie rozmowy Melisande z matką, jak i dystansu bijącego z jej słów. Zerknął znów w jej kierunku, ale bez ponaglenia. – Pewność? – podjął, ciekaw, co miała na myśli. Ogólnikowe stwierdzenie mogło oznaczać wszystko i nic, co w jakiś sposób było dla niej typowe; już jakiś czas temu zauważył, że miała w zwyczaju zawieszać myśl niedokończoną i pozostawioną interpretacji rozmówcy, choć do tej pory nie był pewien, czy robiła to z premedytacją – czy może zakładała, że sam wypełni luki.
Ich spacer wydał mu się za krótki, gdy znaleźli się w altanie przeniósł jednak uwagę na Corinne, choć bliskość Melisande nie pozwalała na całkowite odepchnięcie od siebie drażniącego tył czaszki uczucia. – Och? – podjął, unosząc wyżej brwi na zapowiedź wspólnych plotek; rozbawienie zatańczyło mu na ustach, uśmiechnął się, a złoty ząb przez ułamek sekundy błysnął pomiędzy wargami. – Ależ nie powstrzymujcie się, obiecuję, że nie będę przeszkadzał – zapewnił, obracając dłonie jakby w obronnym geście, pozwalając sobie na żart – starając się nie dać po sobie poznać, że subtelny fortel Melisande wywołał u niego ukłucie niezadowolenia. Póki co – mgliste, nie znudził się jeszcze, aczkolwiek miał nadzieję, że nie będzie musiał słuchać o sukienkach i cytrynowych ciasteczkach do końca wieczoru. – Jeśli tęsknisz, pani, za Ludlow, to z pewnością spodobałoby ci się Corbenic. Powinniście odwiedzić nas z Mathieu – wtrącił, ostatnia wizyta kuzyna w zamku okazała się nieco… zaskakująca, ale sądził, że odpoczynek i małżeństwo dobrze mu zrobi. Wtedy wydawał się przytłoczony: obowiązkami, odpowiedzialnością. – Swoją drogą, gdzież on jest? Nie dołączy do nas? – zapytał, rozglądając się, jakby spodziewał się, że Mathieu pojawi się na prowadzącej do altany ścieżce.
Kiedy temat rozmowy przesunął się w stronę jarmarków, z ciekawością zerknął na Melisande. Wiedział, że zaangażowała się w jego organizację, sam jednak nie uczestniczył w tym przedsięwzięciu. – Któremu? – podjął, mając na myśli hodowcę. W jego jasnym spojrzeniu coś błysnęło, podziwiał zaangażowanie małżonki w działania na rzecz hrabstwa – i to, jak zupełnie naturalnie zdawała się pośród niego obracać. Oparł się wygodniej o tył ławeczki, pozwalając sobie na przyjęcie swobodniejszej pozycji i wyciągając nieco lewe ramię; konieczność zachowania przyzwoitości nie pozwoliła mu na dotknięcie łopatek Melisande, ale miał wrażenie, że i tak czuje bijące od niej ciepło.
– Wschód słońca potrafi być niezapomnianym widokiem, trochę więc rozumiem Evandrę – dopowiedział, na chwilę krzyżując tęczówki z żoną. Żadne z nich nie przepadało za wczesnym wstawaniem, tego już zdążył się nauczyć, ale chociaż przebywając na lądzie lubił pospać do południa, to w trakcie rejsów świt niejednokrotnie zastawał go w pełni rozbudzonego. – Zwłaszcza na morzu, gdy nic innego nie widać dookoła. Ma się wtedy wrażenie, że słońce wynurza się wprost z fal – dodał, kierując wzrok na Corinne, pozwalając, by między głoski wkradło się lekkie rozmarzenie, obecne tam głównie wtedy, gdy mówił o morzu. Szanował je i podziwiał w każdej formie: zarówno tej rozgniewanej, jak i uśpionej.
Wspomnienie o śniadaniu sprawiło, że uśmiechnął się przelotnie, coś już na ten temat wiedział. Słuchając o kwiatach, skinął w milczeniu głową. – Napiję się wody – powiedział, na herbatę było mu nieco za ciepło. Miał ochotę poprosić o alkohol, ale ostatecznie zdecydował się na zachowanie tej opcji na później. Poważny ton Melisande i skupione na nim spojrzenie ściągnęło go niczym magnes, odwrócił się do niej, rozbawiony nagle sposobem, w jakim mówiła o cieście. – I na tartę też w takim razie się skuszę – zgodził się, wzruszając ramionami w karykaturze kapitulacji. Poprawił się na ławeczce, zupełnie nieumyślnie i przypadkowo przesuwając nogę pod dzielących ich od Corinne stolikiem; wyraz jego twarzy nie zmienił się ani odrobinę, gdy ledwie wyczuwalnie trącił łydkę Melisande.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Corinne była młoda, miała krótki staż małżeński i dopiero uczyła się wielu rzeczy. Uczyła się jak być dorosłą damą, już nie dzieckiem ani nastolatką, a od niedawna uczyła się też, jak być żoną, jak być lady Rosier. Już nie Avery. To było coś więcej niż tylko przeprowadzka do Chateau Rose i przywdzianie sukni w barwach nowego rodu. Ale każdą kobietę to czekało, i skoro jej matka, babki i wcześniejsze przodkinie dały sobie radę, i ona sobie poradzi. Nawet jeśli pod nieobecność Evandry i Tristana było trudniej, starała się znosić wszystko dzielnie i wytrwale. Choć osobom postronnym mogła wydawać się krucha, delikatna i eteryczna, zawsze była osobą stałą w poglądach i wartościach, wierną zasadom, w których ją wychowano i wiedziała, że tak musi być. Nigdy się nie buntowała, a znosiła z pokorą swoją kobiecą dolę, także swoje, jakby nie patrzeć, sprzedanie jej na żonę dla obcego jej Rosiera w imię rodowej polityki. Zaakceptowała to i zgodnie z wolą obu rodów poślubiła Mathieu, bo tak po prostu miało być. Nie postrzegała tego jako słabości. Dla Corinne słabością było uleganie romantycznym porywom serca i porzucanie rodziny dla niedorzecznej miłostki wobec kogoś przez rodzinę nieakceptowanego. Siłą była wierność rodowi i gotowość poświęcenia się dla niego.
Ciekawe, czy małżeństwo Melisande i Manannana opierało się na podobnych zasadach, też było fundamentem sojuszu dwóch starych rodów o jasno sprecyzowanych antymugolskich wartościach? Zakładała, że pewnie tak było. Na ile zdołała już poznać Rosierów, to wydawało jej się, że traktowali bardzo poważnie sprawy rodowych relacji i że nie oddaliby swojej drogocennej róży byle komu. A Melisande bez wątpienia była piękną różą i z tego co słyszała, jej zalety nie kończyły się na urodzie.
- Dobrze – zgodziła się. Nie potrzebowały tytułów, skoro były teraz rodziną, nawet jeśli nosiły już inne nazwiska. Była przekonana, że Melisande będzie powracać do swojego rodzinnego gniazda i że jeszcze spotkają się nie raz i nie dwa, a choć sama Corinne nie nosiła w sobie krwi Rosierów, to będą ją nosić dzieci jej i Mathieu, które, miała nadzieję, w przyszłym roku pojawią się na świecie, choć to zależało w dużej mierze od jej męża, kiedy przestanie się tak mocno dystansować i weźmie się za dopełnianie obowiązku. Corinne, jako dobrej żonie, pozostawała cierpliwość. – Ślub i wesele ogólnie były dość… intensywne. – To chyba dobre słowo, tak jej się wydawało. Tamtego dnia nie miała praktycznie chwili spokoju i samotności, cały czas musiała z kimś rozmawiać lub tańczyć. Uśmiechnęła się na słowa Melisande o plotkowaniu na temat jej męża. – Zaiste, i na to na pewno przyjdzie czas. – Może kiedyś faktycznie poplotkują jak mężatka z mężatką, kto wie? Skoro jednak przybyła tutaj z mężem, to Corinne na pewno nie zamierzała dawać mu w żaden sposób do zrozumienia, że budził w niej pewne zakłopotanie. Traktowała go z szacunkiem należnym wysoko urodzonemu gościowi i był mile widziany. Na swój sposób też budził w niej ciekawość swą innością od typowych lwów salonowych.
Nie musiała kłamać, że podobało jej się to miejsce, bo naprawdę jej się tu podobało. Było inaczej niż w Ludlow, ale nie mogłaby powiedzieć ani jednego złego słowa ani na nową rodzinę, ani na nowy dom. No, może Mathieu bywał specyficzny i mrukliwy, ale widocznie potrzebował czasu. Nie skreślała męża, cierpliwie czekając, aż zechce spędzać z nią więcej chwil, choć równie dobrze mogli żyć obok siebie i spędzać czas razem tylko wtedy, gdy musieli, tak jak to było z jej rodzicami, którzy większość życia spędzali oddzielnie.
- Najbardziej chyba spodobały mi się… ogrody różane i ta niesamowita mnogość róż. I ten nadmorski klimat. Ludlow było raczej chłodne i mroczne, a jego otoczenie bardziej lesiste – przyznała. Jej rodzinne strony miały swój urok, miała sentyment do miejsc znanych z dzieciństwa i młodości, ale bardzo spodobało jej się tutaj, ta dworskość, bliskość morza, woń letniej bryzy, krajobrazy no i róże. Dobrze czuła się wśród kwiatów. Oba jej domy, stary i nowy, różniły się od siebie, ale nie wartościowała, gdzie jest lepiej, a gdzie gorzej. Po prostu inaczej. Tak jak i inne było jej życie przed ślubem od tego po ślubie. – Na początku musiałam przywyknąć do pór wspólnych posiłków, i szybko nauczyć się rozkładu korytarzy, by trafiać na nie na czas. Choć myślę, że różnic jest więcej, Rosierowie mają francuskie korzenie i wydaje mi się, że jest to w pewien sposób odczuwalne, tym bardziej, że nie uczyłam się w Beauxbatons – znowu się lekko uśmiechnęła. Avery nie byli aż tak dworscy, nie mieli takiego umiłowania piękna, byli bardziej chłodni i twardzi, może z wyjątkiem młodych dziewcząt takich jak Corinne. One miały większe przyzwolenie na słabość i artystyczne dyrdymały, grunt żeby dopełniły obowiązku wobec rodu. – A jak jest w Corbenic? Jak tam się żyje? Z tego co kojarzę, i tam blisko znajduje się morze, zresztą Traversowie słyną z bycia morskim rodem. – Było to widać choćby po prezencji Manannana, dokładnie tak wyobrażała sobie człowieka morza. – Bardzo chętnie złożę wam wizytę i przekonam się na własne oczy – rzekła po propozycji mężczyzny. – A Mathieu… Cóż, mąż mój większość czasu spędza w smoczym rezerwacie. Ma tam wiele obowiązków, więc pewnie nie pojawi się w domu wcześniej niż przed najbliższym rodzinnym posiłkiem.
Mathieu był bardzo zapracowany, choć Corinne nie wykluczała też, że takie oddanie pracy było pretekstem do unikania aranżowanej żony i właśnie w taki sposób radził sobie z tą sytuacją. Musiała po prostu czekać i mieć nadzieję, że coś się zmieni.
Jeśli chodzi o Corinne, to niespecjalnie paliła się do działań prospołecznych, bo o wiele bardziej wolała oddawać się byciu damą i błahym, trywialnym przyjemnościom. Pomagała Evandrze, gdy ta tego oczekiwała, ale miała nadzieję, że wydarzenia pokroju jarmarku nie będą odbywać się zbyt często i nie będzie musiała zbyt dużo obcować z gminem. To nie tak, że Corinne w ogóle nie lubiła wyjść, bo uwielbiała wizyty w przybytkach kultury wysokiej, a także bale i towarzyskie spędy, ale zdecydowanie wolała zawężać się do towarzystwa wyższych sfer. Rozumiała konieczność dbałości o poddanych, by nie przeszli na stronę wroga gdy stwierdzą, że szlamoluby zadbają o nich bardziej niż konserwatywni panowie, ale – bez przesady! Corinne była osóbką wygodnicką, stroniła od ciężkiej pracy, a jej empatia nie była zbyt rozwinięta, skoro zawsze na pierwszym miejscu stawiała ród, rodzinę oraz samą siebie, a obcy znajdowali się bardzo daleko w jej hierarchii ważności. Wpisywała się w dość typowy obraz lady, która po prostu była. Wychowano ją na to, by była ozdobą męża i matką jego dzieci.
- Sama się czasem zastanawiam, skąd w niej tyle zapału do różnych rzeczy i tyle inwencji, by tak drobiazgowo wszystko planować i organizować – pokiwała lekko głową. Od niej nikt wcześniej nie oczekiwał podobnych rzeczy, a tylko tego, żeby była dobrą córą swego rodu, a w odpowiednim momencie żeby posłusznie wyszła za mąż za tego, kogo dla niej wybrano i urodziła dla niego dzieci. Nie miała działać i być sprawcza, miała być żoną, w przyszłości matką, i przez cały ten czas dobrze wyglądać. – Prezentuje zupełnie odmienne podejście wobec poddanych niż to, do czego przywykłam żyjąc wśród Averych. – Jej panieński ród wolał wzbudzać strach niż okazywać troskę, ale może i Avery będą musieli nieco zmienić podejście do czarodziejów niższego stanu zamieszkujących ich ziemie, kto wie? – Ja lubię rankiem wylegiwać się w łóżku tyle, ile mogę. Oczywiście pamiętając o tym, że służka musi zdążyć przygotować mnie do śniadania. – Bo z włosami Corinne to naprawdę nie była taka prosta sprawa! Włosy były zresztą jej dumą i lubiła, gdy prezentowały się dobrze. – Przynajmniej już dobrze pamiętam drogę do odpowiedniej sali. A róże… są naprawdę wspaniałe. Wcześniej miałam trochę do czynienia z kwiatami, bo moja matka ma swój niewielki ogród w okolicy posiadłości, ale z pewnością nie miała tak wielu róż. Mam jednak czas, by się doskonalić w tym aspekcie. – Niemniej jednak jakieś podstawy zdążyła zdobyć, dzięki czemu łatwiej przychodziło jej nauczenie się obchodzenia z różami i to, że czuła się w rosarium po prostu dobrze. Miną miesiące nim dobrze pozna wszystkie znajdujące się tu odmiany, ale przecież miała tu spędzić resztę życia, więc któregoś dnia jeszcze mogła stać się mistrzynią w zakresie wiedzy o różach.
Służka skinęła głową, przyjmując życzenia Corinne i gości, i czym prędzej pobiegła w stronę dworku. Corinne miała nadzieję, że na kuchni znaleźli odpowiednie składniki na ciasto i że już coś było gotowe do podania, w końcu wiedząc o planowanej wizycie Melisande poprosiła zawczasu, żeby coś przygotowano. Dawniej byłoby to oczywiste, że wspaniałe ciasto na pewno by czekało, ale teraz… przez plugawych mugoli i ich miłośników niestety należało pogodzić się z tym, że czasem jakiegoś składnika mogło nie być pod ręką. Choć dopiero po wyjeździe Evandry uświadomiła sobie, ile służba musiała się dwoić i troić, żeby dbać o zaopatrzenie i o to, żeby posiłki pozostawały wyśmienite, i że nie wystarczało pstryknąć palcami, żeby pożądane składniki pojawiły się w dworze. A dawniej nigdy się nad takimi rzeczami nie zastanawiała, uważając je za oczywiste i naturalne!
- Miałam okazję spróbować tej tarty, była wyśmienita. Kto wie, może i dzisiaj ją przygotowano… - polecając zrobić ciasto zdała się na inwencję służby, w końcu to oni byli od tego, żeby znać się na swoim fachu. I pewnie pamiętali, co lubiła Melisande więc była szansa, że zrobią coś, co lubi. Corinne oczekiwała po prostu, że cokolwiek przyrządzą, będzie to równie dobrej jakości jak zawsze.
- Staram się radzić sobie jak najlepiej, choć wcześniej nie miałam pojęcia, że Evandra musi robić aż tyle różnych rzeczy. I muszę przyznać, że o wiele bardziej wolę, kiedy jest tutaj – powiedziała; zdecydowanie lepiej było, kiedy to ktoś inny brał na siebie odpowiedzialność, tym bardziej że Evandra robiła to znakomicie, i w dodatku chyba sprawiało jej to przyjemność. – Mam jednak nadzieję, że dobrze i miło spędza czas na upragnionych wakacjach z małżonkiem. – Bo wydawało jej się, że to pewnie właśnie jakieś romantyczne wakacje i odpoczynek od ciężaru obowiązków. Ciekawe, czy i ją Mathieu kiedyś gdzieś zabierze? Na ten moment mogła na palcach policzyć momenty, kiedy rozmawiali sam na sam, a nie tylko wymieniali grzecznościowe uwagi przy posiłkach. – Och, na ogół spędzam sporo czasu w rosarium, choć wieczorami lubię też zaszywać się w pokoju muzycznym i grywać na fortepianie. Staram się też poznawać członków rodziny i rozmawiać z nimi, poznać ich jak najlepiej. – Zwłaszcza z kobietami; matka jej męża często zabiegała o jej towarzystwo, a Corinne zwykle nie odmawiała jej tego, choć miała dziwne wrażenie, że między Mathieu a jego rodzicielką istniało jakieś dziwne, niezrozumiałe dla niej napięcie. – Gdy dzienny upał traci na intensywności, lubię też spacery po ogrodach i po wybrzeżu, a i w tej altanie zdarza mi się czasem przesiadywać, naprawdę ma swój urok. Pragnę poznać to miejsce i jego otoczenie jak najlepiej, choć czekam też na moment, kiedy Mathieu pokaże mi smoczy rezerwat. – Zwróciła uważniejsze spojrzenie na Melisande. Podobno i ona była bardzo zaangażowana w tę część dziedzictwa Rosierów, co wydawało się nieco niespotykane, bo u Averych raczej nie dopuszczano kobiet do rodowego interesu, jakim była hodowla trolli. Dla jej ojca było to absolutnie nie do pomyślenia, by Corinne zbliżała się do tych niebezpiecznych i nieokrzesanych istot, więc w tajniki rodowej spuścizny wprowadzał tylko syna. – Słyszałam, że smoki są ci bardzo bliskie? – spytała z ciekawością. Mathieu obiecał jej, że kiedyś ją do rezerwatu zabierze i pokaże jej go w bezpieczny dla damy sposób, ale jak dotąd tego nie zrobił, więc wiedziała na temat rezerwatu i jego podopiecznych tylko tyle, ile jej opowiedziano.
Ciekawe, czy małżeństwo Melisande i Manannana opierało się na podobnych zasadach, też było fundamentem sojuszu dwóch starych rodów o jasno sprecyzowanych antymugolskich wartościach? Zakładała, że pewnie tak było. Na ile zdołała już poznać Rosierów, to wydawało jej się, że traktowali bardzo poważnie sprawy rodowych relacji i że nie oddaliby swojej drogocennej róży byle komu. A Melisande bez wątpienia była piękną różą i z tego co słyszała, jej zalety nie kończyły się na urodzie.
- Dobrze – zgodziła się. Nie potrzebowały tytułów, skoro były teraz rodziną, nawet jeśli nosiły już inne nazwiska. Była przekonana, że Melisande będzie powracać do swojego rodzinnego gniazda i że jeszcze spotkają się nie raz i nie dwa, a choć sama Corinne nie nosiła w sobie krwi Rosierów, to będą ją nosić dzieci jej i Mathieu, które, miała nadzieję, w przyszłym roku pojawią się na świecie, choć to zależało w dużej mierze od jej męża, kiedy przestanie się tak mocno dystansować i weźmie się za dopełnianie obowiązku. Corinne, jako dobrej żonie, pozostawała cierpliwość. – Ślub i wesele ogólnie były dość… intensywne. – To chyba dobre słowo, tak jej się wydawało. Tamtego dnia nie miała praktycznie chwili spokoju i samotności, cały czas musiała z kimś rozmawiać lub tańczyć. Uśmiechnęła się na słowa Melisande o plotkowaniu na temat jej męża. – Zaiste, i na to na pewno przyjdzie czas. – Może kiedyś faktycznie poplotkują jak mężatka z mężatką, kto wie? Skoro jednak przybyła tutaj z mężem, to Corinne na pewno nie zamierzała dawać mu w żaden sposób do zrozumienia, że budził w niej pewne zakłopotanie. Traktowała go z szacunkiem należnym wysoko urodzonemu gościowi i był mile widziany. Na swój sposób też budził w niej ciekawość swą innością od typowych lwów salonowych.
Nie musiała kłamać, że podobało jej się to miejsce, bo naprawdę jej się tu podobało. Było inaczej niż w Ludlow, ale nie mogłaby powiedzieć ani jednego złego słowa ani na nową rodzinę, ani na nowy dom. No, może Mathieu bywał specyficzny i mrukliwy, ale widocznie potrzebował czasu. Nie skreślała męża, cierpliwie czekając, aż zechce spędzać z nią więcej chwil, choć równie dobrze mogli żyć obok siebie i spędzać czas razem tylko wtedy, gdy musieli, tak jak to było z jej rodzicami, którzy większość życia spędzali oddzielnie.
- Najbardziej chyba spodobały mi się… ogrody różane i ta niesamowita mnogość róż. I ten nadmorski klimat. Ludlow było raczej chłodne i mroczne, a jego otoczenie bardziej lesiste – przyznała. Jej rodzinne strony miały swój urok, miała sentyment do miejsc znanych z dzieciństwa i młodości, ale bardzo spodobało jej się tutaj, ta dworskość, bliskość morza, woń letniej bryzy, krajobrazy no i róże. Dobrze czuła się wśród kwiatów. Oba jej domy, stary i nowy, różniły się od siebie, ale nie wartościowała, gdzie jest lepiej, a gdzie gorzej. Po prostu inaczej. Tak jak i inne było jej życie przed ślubem od tego po ślubie. – Na początku musiałam przywyknąć do pór wspólnych posiłków, i szybko nauczyć się rozkładu korytarzy, by trafiać na nie na czas. Choć myślę, że różnic jest więcej, Rosierowie mają francuskie korzenie i wydaje mi się, że jest to w pewien sposób odczuwalne, tym bardziej, że nie uczyłam się w Beauxbatons – znowu się lekko uśmiechnęła. Avery nie byli aż tak dworscy, nie mieli takiego umiłowania piękna, byli bardziej chłodni i twardzi, może z wyjątkiem młodych dziewcząt takich jak Corinne. One miały większe przyzwolenie na słabość i artystyczne dyrdymały, grunt żeby dopełniły obowiązku wobec rodu. – A jak jest w Corbenic? Jak tam się żyje? Z tego co kojarzę, i tam blisko znajduje się morze, zresztą Traversowie słyną z bycia morskim rodem. – Było to widać choćby po prezencji Manannana, dokładnie tak wyobrażała sobie człowieka morza. – Bardzo chętnie złożę wam wizytę i przekonam się na własne oczy – rzekła po propozycji mężczyzny. – A Mathieu… Cóż, mąż mój większość czasu spędza w smoczym rezerwacie. Ma tam wiele obowiązków, więc pewnie nie pojawi się w domu wcześniej niż przed najbliższym rodzinnym posiłkiem.
Mathieu był bardzo zapracowany, choć Corinne nie wykluczała też, że takie oddanie pracy było pretekstem do unikania aranżowanej żony i właśnie w taki sposób radził sobie z tą sytuacją. Musiała po prostu czekać i mieć nadzieję, że coś się zmieni.
Jeśli chodzi o Corinne, to niespecjalnie paliła się do działań prospołecznych, bo o wiele bardziej wolała oddawać się byciu damą i błahym, trywialnym przyjemnościom. Pomagała Evandrze, gdy ta tego oczekiwała, ale miała nadzieję, że wydarzenia pokroju jarmarku nie będą odbywać się zbyt często i nie będzie musiała zbyt dużo obcować z gminem. To nie tak, że Corinne w ogóle nie lubiła wyjść, bo uwielbiała wizyty w przybytkach kultury wysokiej, a także bale i towarzyskie spędy, ale zdecydowanie wolała zawężać się do towarzystwa wyższych sfer. Rozumiała konieczność dbałości o poddanych, by nie przeszli na stronę wroga gdy stwierdzą, że szlamoluby zadbają o nich bardziej niż konserwatywni panowie, ale – bez przesady! Corinne była osóbką wygodnicką, stroniła od ciężkiej pracy, a jej empatia nie była zbyt rozwinięta, skoro zawsze na pierwszym miejscu stawiała ród, rodzinę oraz samą siebie, a obcy znajdowali się bardzo daleko w jej hierarchii ważności. Wpisywała się w dość typowy obraz lady, która po prostu była. Wychowano ją na to, by była ozdobą męża i matką jego dzieci.
- Sama się czasem zastanawiam, skąd w niej tyle zapału do różnych rzeczy i tyle inwencji, by tak drobiazgowo wszystko planować i organizować – pokiwała lekko głową. Od niej nikt wcześniej nie oczekiwał podobnych rzeczy, a tylko tego, żeby była dobrą córą swego rodu, a w odpowiednim momencie żeby posłusznie wyszła za mąż za tego, kogo dla niej wybrano i urodziła dla niego dzieci. Nie miała działać i być sprawcza, miała być żoną, w przyszłości matką, i przez cały ten czas dobrze wyglądać. – Prezentuje zupełnie odmienne podejście wobec poddanych niż to, do czego przywykłam żyjąc wśród Averych. – Jej panieński ród wolał wzbudzać strach niż okazywać troskę, ale może i Avery będą musieli nieco zmienić podejście do czarodziejów niższego stanu zamieszkujących ich ziemie, kto wie? – Ja lubię rankiem wylegiwać się w łóżku tyle, ile mogę. Oczywiście pamiętając o tym, że służka musi zdążyć przygotować mnie do śniadania. – Bo z włosami Corinne to naprawdę nie była taka prosta sprawa! Włosy były zresztą jej dumą i lubiła, gdy prezentowały się dobrze. – Przynajmniej już dobrze pamiętam drogę do odpowiedniej sali. A róże… są naprawdę wspaniałe. Wcześniej miałam trochę do czynienia z kwiatami, bo moja matka ma swój niewielki ogród w okolicy posiadłości, ale z pewnością nie miała tak wielu róż. Mam jednak czas, by się doskonalić w tym aspekcie. – Niemniej jednak jakieś podstawy zdążyła zdobyć, dzięki czemu łatwiej przychodziło jej nauczenie się obchodzenia z różami i to, że czuła się w rosarium po prostu dobrze. Miną miesiące nim dobrze pozna wszystkie znajdujące się tu odmiany, ale przecież miała tu spędzić resztę życia, więc któregoś dnia jeszcze mogła stać się mistrzynią w zakresie wiedzy o różach.
Służka skinęła głową, przyjmując życzenia Corinne i gości, i czym prędzej pobiegła w stronę dworku. Corinne miała nadzieję, że na kuchni znaleźli odpowiednie składniki na ciasto i że już coś było gotowe do podania, w końcu wiedząc o planowanej wizycie Melisande poprosiła zawczasu, żeby coś przygotowano. Dawniej byłoby to oczywiste, że wspaniałe ciasto na pewno by czekało, ale teraz… przez plugawych mugoli i ich miłośników niestety należało pogodzić się z tym, że czasem jakiegoś składnika mogło nie być pod ręką. Choć dopiero po wyjeździe Evandry uświadomiła sobie, ile służba musiała się dwoić i troić, żeby dbać o zaopatrzenie i o to, żeby posiłki pozostawały wyśmienite, i że nie wystarczało pstryknąć palcami, żeby pożądane składniki pojawiły się w dworze. A dawniej nigdy się nad takimi rzeczami nie zastanawiała, uważając je za oczywiste i naturalne!
- Miałam okazję spróbować tej tarty, była wyśmienita. Kto wie, może i dzisiaj ją przygotowano… - polecając zrobić ciasto zdała się na inwencję służby, w końcu to oni byli od tego, żeby znać się na swoim fachu. I pewnie pamiętali, co lubiła Melisande więc była szansa, że zrobią coś, co lubi. Corinne oczekiwała po prostu, że cokolwiek przyrządzą, będzie to równie dobrej jakości jak zawsze.
- Staram się radzić sobie jak najlepiej, choć wcześniej nie miałam pojęcia, że Evandra musi robić aż tyle różnych rzeczy. I muszę przyznać, że o wiele bardziej wolę, kiedy jest tutaj – powiedziała; zdecydowanie lepiej było, kiedy to ktoś inny brał na siebie odpowiedzialność, tym bardziej że Evandra robiła to znakomicie, i w dodatku chyba sprawiało jej to przyjemność. – Mam jednak nadzieję, że dobrze i miło spędza czas na upragnionych wakacjach z małżonkiem. – Bo wydawało jej się, że to pewnie właśnie jakieś romantyczne wakacje i odpoczynek od ciężaru obowiązków. Ciekawe, czy i ją Mathieu kiedyś gdzieś zabierze? Na ten moment mogła na palcach policzyć momenty, kiedy rozmawiali sam na sam, a nie tylko wymieniali grzecznościowe uwagi przy posiłkach. – Och, na ogół spędzam sporo czasu w rosarium, choć wieczorami lubię też zaszywać się w pokoju muzycznym i grywać na fortepianie. Staram się też poznawać członków rodziny i rozmawiać z nimi, poznać ich jak najlepiej. – Zwłaszcza z kobietami; matka jej męża często zabiegała o jej towarzystwo, a Corinne zwykle nie odmawiała jej tego, choć miała dziwne wrażenie, że między Mathieu a jego rodzicielką istniało jakieś dziwne, niezrozumiałe dla niej napięcie. – Gdy dzienny upał traci na intensywności, lubię też spacery po ogrodach i po wybrzeżu, a i w tej altanie zdarza mi się czasem przesiadywać, naprawdę ma swój urok. Pragnę poznać to miejsce i jego otoczenie jak najlepiej, choć czekam też na moment, kiedy Mathieu pokaże mi smoczy rezerwat. – Zwróciła uważniejsze spojrzenie na Melisande. Podobno i ona była bardzo zaangażowana w tę część dziedzictwa Rosierów, co wydawało się nieco niespotykane, bo u Averych raczej nie dopuszczano kobiet do rodowego interesu, jakim była hodowla trolli. Dla jej ojca było to absolutnie nie do pomyślenia, by Corinne zbliżała się do tych niebezpiecznych i nieokrzesanych istot, więc w tajniki rodowej spuścizny wprowadzał tylko syna. – Słyszałam, że smoki są ci bardzo bliskie? – spytała z ciekawością. Mathieu obiecał jej, że kiedyś ją do rezerwatu zabierze i pokaże jej go w bezpieczny dla damy sposób, ale jak dotąd tego nie zrobił, więc wiedziała na temat rezerwatu i jego podopiecznych tylko tyle, ile jej opowiedziano.
Zaskoczenie na krótki moment zajaśniało na jej twarzy, kiedy zwalniając - prawie przystając na tyle niezauważalnie, że postój właściwie nie był wyczuwalny z nadal zarumienionymi lekko policzkami - spojrzała ku Manannanowi, podczas wypuszczonej między nich sugestii i kolejno padającymi słowami. Możemy postawić altanę. Bo lubiła tą w rodzinnym domu. Tak po prostu. Głowa odsunęła się do tyłu, kiedy perlisty śmiech wypadł z ust. Spojrzała na krótką chwilę na niebo, nie potrafiąc - a może nadal nie chcąc - próbować nazwać ani określić uczucia, które obiło się wewnątrz niej. Wróciła ciemnymi tęczówkami do tych już znajomych, jasnych, jak sklepienie nad ich głowami. - Kolejną? - zapytała go z majaczącym na wargach rozbawieniem. Jedną wszak już dostała - znajdowała się w ogrodach, które otrzymała jako prezent z okazji ich zaślubin. Zapytana, nie powiedziałaby z całkowitą pewnością że był to pomysł Manannana, właściwie jeśli miałaby wybierać bardziej skłaniałaby się ku jego matce. Byłaby jednak niewdzięczna nie zauważając i nie doceniając wszystkiego, co dostała i szczodrości, której doświadczyła ( w pewnym momencie irytującej - kiedy raz z rozmysłem zakupiła wręcz nierozważną - przyprawiająca ją samą o ból głowy - ilość sukien nie usłyszała nawet słowa upomnienia; działała z innych pobudek niż kaprysu - badała, sprawdzała, poszukując sposobu, nie przynoszące oczekiwanego rezultatu działanie po prostu porzuciła - i poza tym, pozostawała rozsądna nie prosząc właściwie o nic, bo wszystko miała zapewnione i przed sobą). Ta jednak, ta którą właśnie proponował miała być czymś innym. Uniosła drugą rękę, zbliżając się do niego trochę, zadzierając głowę. - Postawmy ją. - zgodziła się z dziwnego rodzaju przyjemnością używając liczby mnogiej. - Pod warunkiem - oczywiście, że jakiś miała; wspięła się na palce, opierając ciężar ciała na ręce męża, usta kierując w stronę jego ucha - że wypróbujemy ją wspólnie. - dodała niewinny wymóg z zadowoleniem opadając na pięty, rozedrganym westchnieniem wypuszczając powietrze i odsuwając rękę, spoglądając przed siebie kiedy stawiała kolejne kroki. - Ławki powinny mieć miejsca na koce. - gdyby kiedyś zasiedzieli się tam dłużej. - Oh, wiem, a stolik zróbmy na zamówienie - z ukrytym w trzonie barkiem i szufladą w której będę mogła trzymać pergaminy i kałamarz. - żeby nie musieć nikogo wołać i mieć wszystko pod ręką. Rozbawiła ją ta wizja, ale sama propozycja widocznie uszczęśliwiła i zadowoliła.
Nie burzyła ciszy która owinęła się wokół nich, delektując się po prostu chwilą - nadal nową, inną ale jednocześnie kontentującą. Padające chwilę później stwierdzenie zsunęło jej uśmiech, gdy nabierała w płuca powietrza, odwracając głowę w drugą stronę. Pozostawiając milczenie między nimi na chwilę dłużej, niż byłoby to naturalne; brwi zeszły się leciutko, kiedy zastanawiała się nad czymś, zerknęła na męża, tęczówki finalnie lokując przed sobą. Nie powinna pozwolić im się wymknąć - emocjom, powinna zapanować nad sobą, nie chciała pokazać się z tej strony Manannanowi, a może bardziej nie chciała by dojrzał szarości siły, którą jako rodzina prezentowali. Rozsądna Melisande powiedziałaby teraz, że postanowiła pokazać mu siebie całkiem - co stało się, ale nie dlatego, że było jej planem. Byłoby więc częściowym kłamstwem, manipulacją - którą mógłby przejrzeć. Choć bywało to irytujące czasem, Manannan był inteligentny - znów, gdyby było inaczej, dzień taki jak ten nie nadszedłby nigdy. Czy tego chciała i czy jej potrzebowała? - Aby wprowadzić cię dokładnie, musielibyśmy iść na dłuższy spacer. - zaczęła z początku brzmiąc, jakby odsuwała temat nie zamierzając powiedzieć nic więcej. Rozchyliła wargi, zacisnęła je, westchnęła łagodnie, by odezwać się znów. - Kocham maman - francuskie głoski owinęły się wokół sylab - w wielu sprawach nasze spojrzenie jest całkiem podobne - bo to nie do końca była kwestia dogadywania - ale nigdy w pełni nie spełniłam jej wyobrażenia o tym jaką być powinnam, nie pozwoliłam też kontrolować się w sprawach, które były dla mnie ważne. Więc uprzejmie, nie pozwala mi o tym zapomnieć. - skoro on dał jej szansę, ona jako pierwsze postanowiła ofiarować mu szczerość i prawdę - już od poranka po tamtej nocy - nie lubiła o tym mówić, ale jeśli mieli posuwać się dalej - jej zdaniem - powinni poznać się lepiej. Nie, nie lepiej - całkiem. - Odrzuciłam też mężczyznę którego dla mnie wybrała - nadal mi tego nie wybaczyła, jest przekonana, że zrobiłam jej po złości. - wzruszyła łagodnie ramionami. Tak nie było, ale matka nie próbowała słuchać jej tłumaczeń bardziej przejęta skandalem. Jej głos był spokojny, ale próżno było szukać w nim wcześniejszego rozbawienia i lekkości. Na kolejne słowo ubrane w pytanie najpierw potaknęła głową w końcu znów zwracając tęczówki ku mężczyźnie idącemu obok. Łagodny uśmiech dźwignął jej wargi wyżej, przeganiając odrobinę zebrane na wspomnienie o matce chmury. - Był moment w którym słowa pewnych mężczyzn osiadały na mych ramionach przynosząc zwątpienie. - przeniosła znów wzrok przed siebie. - We mnie samą i w drogę, której się podjęłam. - spojrzała na altanę, ku której zmierzali. - Tristan kilkoma zdaniami zrobił z nich głupców, wskazując śmieszność wystawionych tez, wypowiedzianych przez nich słów, wlewając we mnie pewność i ofiarowując zdania i rady których nie zapomnę i z których korzystam do dzisiaj. Kilku z nich - powiedziała, przechylając się z budującym się na nowo rozbawieniem napierając łagodnie na jego bok - użyłam nawet w naszej rozmowie. - wyprostowała się, to wspomnienie było łagodne i dobre. - Zbudował moją pewność w sposób w jaki tylko brat może. - obróciła spojrzenie na Manannana, była poważna. - Sądzę, że na podobnej altanie - choć zbudowanej z innych wątpliwości - właśnie jest Imogen. - obserwowała ją od jakiegoś czasu - właściwie od momentu kiedy zjawiła się w Corbenic. Wcześniej, była dla niej jedynie pionkiem, aż niezauważalnie polubiła szwagierkę naprawdę chcąc dla niej dobrze. Mogła być dla niej siostrą której nigdy nie miała, mogła ją popchnąć i zachęcić jak zrobiła to dla Melisande Marie, ale jej słowa, rady i wsparcie, nie były w stanie uzbroić jej w sposób w który mógł Manannan. Samym wspomnieniem o tym, właśnie to sugerowała - nie miała czasu by powiedzieć teraz więcej - nie planowała też dziś poruszać tego tematu, ale skoro dotarli do takiego punktu w rozmowie, wskazywała to, na co padło jej spojrzenie. Nie zastanawiając się, czy będzie miał jej za złe wypowiedziane słowa. - Twoja kolej. - powiedziała mrużąc odrobinę oczy zadzierając brodę, pozwalając sobie przesunąć palcami po ręce, na której je składała. Chwila którą mieli, teraz paradoksalnie wydawała jej się niesprawiedliwie krótka. Coś za coś, mój drogi. Ofiaruj mi cokolwiek.
Wchodząc na altanę przeniosła całą swoją uwagę na Corinne, nietaktem byłoby nie ofiarować jej tego, jeśli sama wystosowała prośbę o spotkanie - miała cel w tej wizycie. Jak przeważnie w każdym podejmowanym się przez siebie zadaniu. Z łagodnym uśmiechem - odsuwając na bok całkiem zarówno wspomnienie matki, jak i toczonej chwilę wcześniej rozmowy - potaknęła głową, przyjmując jej zgodę.
- I... - odezwała się po słowach padających z ust Corinne. - Nie możemy. - odpowiedziała mu z teatralnym niemal zaskoczeniem - jakby sprawa powinna być jasna dla wszystkich - wspieranym powagą, choć efekt ten nie wybrzmiewał dobrze, kiedy jej oczy wypełniało ciepło i rozbawienie. - Istnieje niepisana zasada, że plotki są plotkami tylko i wyłącznie wtedy, kiedy nie ma obok tego o kim się rozmawia przecież. - zerknęła w stronę Corinne, posyłając jej uśmiech. Mimo scysji z matką i wspomnieniu jej w drodze, wygrywał jej dobry nastrój a może nieodchodzące wspomnienie przesuwających się po niej ust i dłoni. Wspierany dodatkowo tylko pozornie niezauważalnym odcięciem drogi wyjścia mężowi - była pewna, że Manannan dostrzegł co robi co jedynie zadowalało ją bardziej. Z nim majaczącym na jej twarzy skupiła się na żonie kuzyna, wysłuchując kolejnych słów. Ich ogrody rzeczywiście potrafiły wzbudzać zachwyt - zwłaszcza wśród kobiet, które częściej od mężczyzn, miały słabość do kwiatów. Uśmiechnęła się potakując głową. Też je lubiła - morze, obijające się o jasne klify. - Z pewnością. - zgodziła się z nią nie mając co tego wątpliwości - ich zwyczaje różniły się od tych angielskich, bo od pokoleń kultywowali tradycje francuskich przodków. - Nie mam obaw, że w końcu odnajdziesz tu swój dom. - powiedziała, choć Corinne - jak i ona - nie miały większego wyboru.
- Nasz zamek w całości otoczony jest morzem. Mieszkamy na urokliwej wyspie. - wyjaśniła kobiecie przed nią. - Dobrze jest więc nie podpaść gospodarzom bo trudno z niego uciec niezauważonym - rozciągnęła usta w rozbawionym uśmiechu - i na brzeg. - dodała lekko. Spotkanie z matką nie osiadło przy niej na dłużej - nie zastanawiała się nad tym dlaczego. Ale mogła wydawać się trochę inną - ale nie inną przez spięcie( to odchodziło z każdą chwilą) a przez rozluźnienie, które rozkwitało od pierwszej prawdziwej rozmowy którą przeprowadzili. Pozornie nie zmieniło się wiele, formalne rozmowy nie zmieniły się w swoim brzmieniu, ale ona sama - kiedy i oni pozostawali ze sobą, albo wśród bliskich czy miejscach takich jak to - w końcu zaczynała naprawdę być sobą. A może nie tyle sobą, a tą wersją siebie, którą otrzymywali tylko ci, których chciała dopuścić bliżej. Ci którym pozwalała zobaczyć swoją prawdziwą złość i prawdziwą radość. - Kolacje potrafią się przeciągnąć, ale na szczęście wyposażenie komnat jest na najwyższym poziomie. - tak, chwaliła ich łóżka z utrzymywaną powagą. Gdyby nie siedziała tutaj we własnym domu a pomiędzy ludźmi rozpłynęła by się nad superlatywami zamku, ciekawostkami które odkryła, skarbami które zobaczyła. Corinne co prawda była obca, ale miejsce znajome, wlewające w nią spokój a same słowa miały sprawdzić reakcje Manannana na którego spojrzała zadzierając jedną z brwi odrobinę do góry. - Z kilku innych rzeczy jeszcze słyną, czyż nie, Manannanie? - decydując, że nie opowie lepiej od niego o Corbenic i życiu na wyspie. A nawet i samym rodzie. - Nie będziesz żałować. - zapewniła ją milknąc na chwilę. Nie zdziwiła jej odpowiedź Corinne. To jedno już wiedziała po ostatniej rozmowie z kuzynem. A teraz, kiedy Tristana nie było nie chciał, by cokolwiek poszło nie tak. Ona też spokojnie czuwała nad wszystkim, nie ingerując, bo Mathieu wiedział co robi. Trzymała jednak rękę na pulsie przez to w jakim ostatnio znajdował się stanie.
- Z zamiłowaniem do planów trzeba się urodzić. - wyrzuciła z siebie pogodnie, choć była to tylko po części prawda. - Ale odpowiedź na pojawiające się w twojej głowie pytanie znajduje się bliżej niż ci się wydaje - orzekła, rozciągając usta w uśmiechu. - Jesteśmy tymi którzy wskazują kierunek zmiany. - orzekła bez cienie wątpliwości. - Jesteśmy panami i władcami. Jesteśmy też marzeniem, wyobrażeniem, po części enigmą. Jesteśmy powodem westchnień, miłości i zazdrości. Przeważnie, jesteśmy bytem niemal tak nieuchwytnym jak niecodziennym, patrzącym ku innym ze stron gazet. Zgodzisz się na razie ze mną? - pominęła swojego męża w tym pytaniu całą uwagę skupiając na niej. - Więc jak myślisz - co i czy cokolwiek można zrobić z tym dalej? - zapytała jej pochylając lekko głowę, przekrzywiając ją w prawą stronę.
Przekręciła się łagodnie w stronę Manannana to na niego przesuwając uwagę. - Panu Borwnowi. - wypowiedziała w jego stronę. Był ceniony - z tego co mówiła Imogen, nie tylko przez Traversów, ale posłuch miał też wśród mieszkańców. - Imogen go wskazała więc mniemam, że nie z przypadku, wspominała, że jest ceniony wśród ludzi. Obejrzałam jego jałówkę, była naprawdę dobrze prowadzona. - decyzje w sprawie jarmarku - te ostateczne - należały do jego siostry. Melisande nie przejmowała pałeczki od niej przy tym przedsięwzięciu przekonana, że pozwoli jej to nie tylko spróbować swoich sił, ale i uwierzyć we własne możliwości. Pomagała jej, ale nie ingerowała. Doradzała słowem i myślą, ale nie decydowała. - Chciała bym to ja przekazała mu przygotowaną propozycję. - co przyjęła, nie zastanawiając się nad tym nawet chwilę. Zamierzała wykrzosytać wszystko, co pojawiało się przed nią, choć zaniepokoiły ją słowa szwagierki i ofiarność, którą potem rozwinęła. Nie cofnęła się jednak tamto zdarzenie czyniąc jednocześnie własną okazją i swoistego rodzaju lekcją. - Pozwoliłam ją sobie lekko doprawić. - wypowiedziała, unosząc rękę, jakby na szczyt potrawy dosypywała odrobinę przyprawy.
- Oczywiście. - zgodziła się z Corinne, nie potrafiła nie zerkać na nią przez pryzmat wieku z łagodną pobłażliwością. Zgasiła na wargach żartobliwe słowa, odnośnie tego, że Manannan też długo się szykuje - czy może bardziej, ciężko wyciągnąć go z łóżka. W końcu, przegrała walkę o śniadanie. - Oh nie przejmuj się, to mało zaskakujące pomylić drogę w pierwszych dniach w nowym miejscu. - orzekła poprawiając splecione na nogach dłonie. Zastanawiając się chwilę. - Wschody zastają mnie głównie wtedy, kiedy nocą pochłonie mnie to, nad czym się pochylam. Bliżej mi jednak do zachodów. Tego widoku - uniosła dłoń zataczając nią w kierunku klifów - i sylwetek smoków przecinających niebo.- orzekła kierując głowę w stronę męża, wysuwając mimowolnie brodę. - Ty i twoje morze - powiedziała mrużąc lekko oczy - możecie spróbować mnie przekonać. Oddam ci rację, jeśli widok mnie zadowoli. - zaproponowała rzucając mu wyzwanie z zadowoleniem rozciągając usta.
Jej reakcja przypominała niemal dziecięcą radość - powstrzymywaną jednak przez ogładę - najmocniej odębiającą się w spojrzeniu. Ale tęskniła za smakami, które znała z domu i choć Tod był dobrym kucharzem, to Traversi nie byli takimi smakoszami a potrawy - nie tyle, że były nijakie, czy gorszej jakości, ale inne zwyczajnie. Kolejną prawdą był fakt, że Melisande lubiła delektować się jedzeniem - zwłaszcza, jeśli było słodkie. Rozciągnęła usta w zadowoleniu prostując się trochę i unosząc brodę, kiedy Manannan zgodził się z wysuwaną przez nią propozycją. Zwracając znów uwagę ku młodej lady Rosier.
Poczuła go - zamierając, spinając się na chwilę - choć sam dotyk był tak lekki, że równie dobrze mogłaby uznać, że jedynie wymyśliła to sobie. Ale tej opcji nie brała pod uwagę - a raczej szybko ją odrzuciła - może dlatego, że jej samej ciężko było utrzymać w ryzach własne ciało, które irytująco - wbrew niej samej - szukało kontaktu. Teraz zaś uznała, że jej mąż zwyczajnie ją prowokuje rzucając wyzwanie. Niezauważalnie wstrzymała oddech, odrywając na chwilę tęczówki od wypowiadającej się nowej lady Rosier, odwracając głowę, zawieszając je na twarzy własnego męża jakby chcąc dostrzec - upewnić się bardziej - czy jego działanie było wynikiem przypadku czy tego, o co go podejrzewała, próbując podzielić uwagę na wypowiadane przez nią słowa i możliwą niewerbalną odpowiedź. Gdzieś w kolejnej myśli przypominając sobie słowa Tristana - Corinne rzeczywiście zdawała się pasować do krótkiego stwierdzenia.
- Zawsze możesz napisać do mnie o radę, lub nakreślić problem teraz jeśli jest coś czego nie jesteś pewna a masz mnie na miejscu. Nie bój się pytać - mnie czy Evandry- wiedza uchroni cię przed popełnieniem błędu. - wypowiedziała unosząc prawą dłoń - obiecała bratu dopilnować, by wszystko przebiegło bez problemów podczas ich nieobecności i słowa tego zamierzała dotrzymać - palce zawinęły jeden z kosmyków za ucho, powoli, niemal leniwie, przesunęła nimi - śladem wysuniętego na przód kosmyka - po szyi, dopiero w okolicy obojczyka odrywając ją od własnego ciała. - Z pewnością wykorzystają do cna tą możliwość. - w to nie wątpiła ostatnie lata Tristan spędził trzymając pieczę nad rodem i angażując się w walkę. Nie wspomniała o tym, że sam powód jego wizyty tam miał jeszcze jeden - inny cel. Wysłuchała jej kolejnych słów, opuszczając rękę, kierując ją naturalnie do drugiej, by spleść je ze sobą w tym samym czasie odpowiadając Corinne - Nie daj się złapać na zbyt długo ciotce Mabel, jeśli zauważy że chcesz jej słuchać godziny spłyną ci na przydługich opowieściach o jej przebytych i nadchodzących chorobach - wypadło z jej warg z krótkim śmiechem w czasie którego nachyliła się lekko - ciotka była hipochondryczką - chciała pozwolić by palec wskazujący zawinął się niżej, przesuwając wierzchem po udzie Manannana - ledwie na ułamek chwili, nie dłużej - nim splotłaby dłoń z drugą na własnych kolanach. Ale zrezygnowała, bo wydawało jej się to... nienaturalne i niepewne. - Wyraziłaś chęć ich zobaczenia? - zadała kolejne z pytań, przekrzywiając odrobinę głowę. - Mathieu jest mi jak brat, ale - zawiesiła na ledwie zauważalną chwilę głos, zmieniając wcześniej zbierające się na języku słowa - może się nie domyślić że chciałabyś go zobaczyć. - co też było prawdą, zwłaszcza że niewielu spoza rezerwatu zapraszali do środka. - Oczywiście. - potwierdziła rozciągając usta w uśmiechu. - To moje dziedzictwo i pierwsza miłość. - przyznała ze spokojem - Pierwsze smoki z bliska zobaczyłam w wieku ośmiu lat. - podzieliła się tą informacją z obojgiem. - Ojciec zabrał mnie do Smoczych Ogrodów w celach… wychowawczych. - dorzuciła, przed ostatnim słowem tworząc chwilową pauzę, by po niej, odrzucić głowę i się zaśmiać - świadomie cofając plecy tak, by dotknąć nawet nie na ułamek sekundy jeden z palców ręki, którą układał na oparciu za nią Manannan. Ułamek, dosłownie, na tyle długo by to poczuł i na tyle krótko, by nie zdążył nawet nim poruszyć. Jeśli chciał grać, chętnie sprawdzi, czy potrafiła rzuconej rękawicy się podjąć. - Może w coś zagramy? - rzuciła pomiędzy nich, dość przewrotnie. Zawiesiła spojrzenie na Manannanie, na dwie sekundy z niemalże niewinnym wyrazem twarzy, zanim przesunęła je na Corinne.
Nie burzyła ciszy która owinęła się wokół nich, delektując się po prostu chwilą - nadal nową, inną ale jednocześnie kontentującą. Padające chwilę później stwierdzenie zsunęło jej uśmiech, gdy nabierała w płuca powietrza, odwracając głowę w drugą stronę. Pozostawiając milczenie między nimi na chwilę dłużej, niż byłoby to naturalne; brwi zeszły się leciutko, kiedy zastanawiała się nad czymś, zerknęła na męża, tęczówki finalnie lokując przed sobą. Nie powinna pozwolić im się wymknąć - emocjom, powinna zapanować nad sobą, nie chciała pokazać się z tej strony Manannanowi, a może bardziej nie chciała by dojrzał szarości siły, którą jako rodzina prezentowali. Rozsądna Melisande powiedziałaby teraz, że postanowiła pokazać mu siebie całkiem - co stało się, ale nie dlatego, że było jej planem. Byłoby więc częściowym kłamstwem, manipulacją - którą mógłby przejrzeć. Choć bywało to irytujące czasem, Manannan był inteligentny - znów, gdyby było inaczej, dzień taki jak ten nie nadszedłby nigdy. Czy tego chciała i czy jej potrzebowała? - Aby wprowadzić cię dokładnie, musielibyśmy iść na dłuższy spacer. - zaczęła z początku brzmiąc, jakby odsuwała temat nie zamierzając powiedzieć nic więcej. Rozchyliła wargi, zacisnęła je, westchnęła łagodnie, by odezwać się znów. - Kocham maman - francuskie głoski owinęły się wokół sylab - w wielu sprawach nasze spojrzenie jest całkiem podobne - bo to nie do końca była kwestia dogadywania - ale nigdy w pełni nie spełniłam jej wyobrażenia o tym jaką być powinnam, nie pozwoliłam też kontrolować się w sprawach, które były dla mnie ważne. Więc uprzejmie, nie pozwala mi o tym zapomnieć. - skoro on dał jej szansę, ona jako pierwsze postanowiła ofiarować mu szczerość i prawdę - już od poranka po tamtej nocy - nie lubiła o tym mówić, ale jeśli mieli posuwać się dalej - jej zdaniem - powinni poznać się lepiej. Nie, nie lepiej - całkiem. - Odrzuciłam też mężczyznę którego dla mnie wybrała - nadal mi tego nie wybaczyła, jest przekonana, że zrobiłam jej po złości. - wzruszyła łagodnie ramionami. Tak nie było, ale matka nie próbowała słuchać jej tłumaczeń bardziej przejęta skandalem. Jej głos był spokojny, ale próżno było szukać w nim wcześniejszego rozbawienia i lekkości. Na kolejne słowo ubrane w pytanie najpierw potaknęła głową w końcu znów zwracając tęczówki ku mężczyźnie idącemu obok. Łagodny uśmiech dźwignął jej wargi wyżej, przeganiając odrobinę zebrane na wspomnienie o matce chmury. - Był moment w którym słowa pewnych mężczyzn osiadały na mych ramionach przynosząc zwątpienie. - przeniosła znów wzrok przed siebie. - We mnie samą i w drogę, której się podjęłam. - spojrzała na altanę, ku której zmierzali. - Tristan kilkoma zdaniami zrobił z nich głupców, wskazując śmieszność wystawionych tez, wypowiedzianych przez nich słów, wlewając we mnie pewność i ofiarowując zdania i rady których nie zapomnę i z których korzystam do dzisiaj. Kilku z nich - powiedziała, przechylając się z budującym się na nowo rozbawieniem napierając łagodnie na jego bok - użyłam nawet w naszej rozmowie. - wyprostowała się, to wspomnienie było łagodne i dobre. - Zbudował moją pewność w sposób w jaki tylko brat może. - obróciła spojrzenie na Manannana, była poważna. - Sądzę, że na podobnej altanie - choć zbudowanej z innych wątpliwości - właśnie jest Imogen. - obserwowała ją od jakiegoś czasu - właściwie od momentu kiedy zjawiła się w Corbenic. Wcześniej, była dla niej jedynie pionkiem, aż niezauważalnie polubiła szwagierkę naprawdę chcąc dla niej dobrze. Mogła być dla niej siostrą której nigdy nie miała, mogła ją popchnąć i zachęcić jak zrobiła to dla Melisande Marie, ale jej słowa, rady i wsparcie, nie były w stanie uzbroić jej w sposób w który mógł Manannan. Samym wspomnieniem o tym, właśnie to sugerowała - nie miała czasu by powiedzieć teraz więcej - nie planowała też dziś poruszać tego tematu, ale skoro dotarli do takiego punktu w rozmowie, wskazywała to, na co padło jej spojrzenie. Nie zastanawiając się, czy będzie miał jej za złe wypowiedziane słowa. - Twoja kolej. - powiedziała mrużąc odrobinę oczy zadzierając brodę, pozwalając sobie przesunąć palcami po ręce, na której je składała. Chwila którą mieli, teraz paradoksalnie wydawała jej się niesprawiedliwie krótka. Coś za coś, mój drogi. Ofiaruj mi cokolwiek.
Wchodząc na altanę przeniosła całą swoją uwagę na Corinne, nietaktem byłoby nie ofiarować jej tego, jeśli sama wystosowała prośbę o spotkanie - miała cel w tej wizycie. Jak przeważnie w każdym podejmowanym się przez siebie zadaniu. Z łagodnym uśmiechem - odsuwając na bok całkiem zarówno wspomnienie matki, jak i toczonej chwilę wcześniej rozmowy - potaknęła głową, przyjmując jej zgodę.
- I... - odezwała się po słowach padających z ust Corinne. - Nie możemy. - odpowiedziała mu z teatralnym niemal zaskoczeniem - jakby sprawa powinna być jasna dla wszystkich - wspieranym powagą, choć efekt ten nie wybrzmiewał dobrze, kiedy jej oczy wypełniało ciepło i rozbawienie. - Istnieje niepisana zasada, że plotki są plotkami tylko i wyłącznie wtedy, kiedy nie ma obok tego o kim się rozmawia przecież. - zerknęła w stronę Corinne, posyłając jej uśmiech. Mimo scysji z matką i wspomnieniu jej w drodze, wygrywał jej dobry nastrój a może nieodchodzące wspomnienie przesuwających się po niej ust i dłoni. Wspierany dodatkowo tylko pozornie niezauważalnym odcięciem drogi wyjścia mężowi - była pewna, że Manannan dostrzegł co robi co jedynie zadowalało ją bardziej. Z nim majaczącym na jej twarzy skupiła się na żonie kuzyna, wysłuchując kolejnych słów. Ich ogrody rzeczywiście potrafiły wzbudzać zachwyt - zwłaszcza wśród kobiet, które częściej od mężczyzn, miały słabość do kwiatów. Uśmiechnęła się potakując głową. Też je lubiła - morze, obijające się o jasne klify. - Z pewnością. - zgodziła się z nią nie mając co tego wątpliwości - ich zwyczaje różniły się od tych angielskich, bo od pokoleń kultywowali tradycje francuskich przodków. - Nie mam obaw, że w końcu odnajdziesz tu swój dom. - powiedziała, choć Corinne - jak i ona - nie miały większego wyboru.
- Nasz zamek w całości otoczony jest morzem. Mieszkamy na urokliwej wyspie. - wyjaśniła kobiecie przed nią. - Dobrze jest więc nie podpaść gospodarzom bo trudno z niego uciec niezauważonym - rozciągnęła usta w rozbawionym uśmiechu - i na brzeg. - dodała lekko. Spotkanie z matką nie osiadło przy niej na dłużej - nie zastanawiała się nad tym dlaczego. Ale mogła wydawać się trochę inną - ale nie inną przez spięcie( to odchodziło z każdą chwilą) a przez rozluźnienie, które rozkwitało od pierwszej prawdziwej rozmowy którą przeprowadzili. Pozornie nie zmieniło się wiele, formalne rozmowy nie zmieniły się w swoim brzmieniu, ale ona sama - kiedy i oni pozostawali ze sobą, albo wśród bliskich czy miejscach takich jak to - w końcu zaczynała naprawdę być sobą. A może nie tyle sobą, a tą wersją siebie, którą otrzymywali tylko ci, których chciała dopuścić bliżej. Ci którym pozwalała zobaczyć swoją prawdziwą złość i prawdziwą radość. - Kolacje potrafią się przeciągnąć, ale na szczęście wyposażenie komnat jest na najwyższym poziomie. - tak, chwaliła ich łóżka z utrzymywaną powagą. Gdyby nie siedziała tutaj we własnym domu a pomiędzy ludźmi rozpłynęła by się nad superlatywami zamku, ciekawostkami które odkryła, skarbami które zobaczyła. Corinne co prawda była obca, ale miejsce znajome, wlewające w nią spokój a same słowa miały sprawdzić reakcje Manannana na którego spojrzała zadzierając jedną z brwi odrobinę do góry. - Z kilku innych rzeczy jeszcze słyną, czyż nie, Manannanie? - decydując, że nie opowie lepiej od niego o Corbenic i życiu na wyspie. A nawet i samym rodzie. - Nie będziesz żałować. - zapewniła ją milknąc na chwilę. Nie zdziwiła jej odpowiedź Corinne. To jedno już wiedziała po ostatniej rozmowie z kuzynem. A teraz, kiedy Tristana nie było nie chciał, by cokolwiek poszło nie tak. Ona też spokojnie czuwała nad wszystkim, nie ingerując, bo Mathieu wiedział co robi. Trzymała jednak rękę na pulsie przez to w jakim ostatnio znajdował się stanie.
- Z zamiłowaniem do planów trzeba się urodzić. - wyrzuciła z siebie pogodnie, choć była to tylko po części prawda. - Ale odpowiedź na pojawiające się w twojej głowie pytanie znajduje się bliżej niż ci się wydaje - orzekła, rozciągając usta w uśmiechu. - Jesteśmy tymi którzy wskazują kierunek zmiany. - orzekła bez cienie wątpliwości. - Jesteśmy panami i władcami. Jesteśmy też marzeniem, wyobrażeniem, po części enigmą. Jesteśmy powodem westchnień, miłości i zazdrości. Przeważnie, jesteśmy bytem niemal tak nieuchwytnym jak niecodziennym, patrzącym ku innym ze stron gazet. Zgodzisz się na razie ze mną? - pominęła swojego męża w tym pytaniu całą uwagę skupiając na niej. - Więc jak myślisz - co i czy cokolwiek można zrobić z tym dalej? - zapytała jej pochylając lekko głowę, przekrzywiając ją w prawą stronę.
Przekręciła się łagodnie w stronę Manannana to na niego przesuwając uwagę. - Panu Borwnowi. - wypowiedziała w jego stronę. Był ceniony - z tego co mówiła Imogen, nie tylko przez Traversów, ale posłuch miał też wśród mieszkańców. - Imogen go wskazała więc mniemam, że nie z przypadku, wspominała, że jest ceniony wśród ludzi. Obejrzałam jego jałówkę, była naprawdę dobrze prowadzona. - decyzje w sprawie jarmarku - te ostateczne - należały do jego siostry. Melisande nie przejmowała pałeczki od niej przy tym przedsięwzięciu przekonana, że pozwoli jej to nie tylko spróbować swoich sił, ale i uwierzyć we własne możliwości. Pomagała jej, ale nie ingerowała. Doradzała słowem i myślą, ale nie decydowała. - Chciała bym to ja przekazała mu przygotowaną propozycję. - co przyjęła, nie zastanawiając się nad tym nawet chwilę. Zamierzała wykrzosytać wszystko, co pojawiało się przed nią, choć zaniepokoiły ją słowa szwagierki i ofiarność, którą potem rozwinęła. Nie cofnęła się jednak tamto zdarzenie czyniąc jednocześnie własną okazją i swoistego rodzaju lekcją. - Pozwoliłam ją sobie lekko doprawić. - wypowiedziała, unosząc rękę, jakby na szczyt potrawy dosypywała odrobinę przyprawy.
- Oczywiście. - zgodziła się z Corinne, nie potrafiła nie zerkać na nią przez pryzmat wieku z łagodną pobłażliwością. Zgasiła na wargach żartobliwe słowa, odnośnie tego, że Manannan też długo się szykuje - czy może bardziej, ciężko wyciągnąć go z łóżka. W końcu, przegrała walkę o śniadanie. - Oh nie przejmuj się, to mało zaskakujące pomylić drogę w pierwszych dniach w nowym miejscu. - orzekła poprawiając splecione na nogach dłonie. Zastanawiając się chwilę. - Wschody zastają mnie głównie wtedy, kiedy nocą pochłonie mnie to, nad czym się pochylam. Bliżej mi jednak do zachodów. Tego widoku - uniosła dłoń zataczając nią w kierunku klifów - i sylwetek smoków przecinających niebo.- orzekła kierując głowę w stronę męża, wysuwając mimowolnie brodę. - Ty i twoje morze - powiedziała mrużąc lekko oczy - możecie spróbować mnie przekonać. Oddam ci rację, jeśli widok mnie zadowoli. - zaproponowała rzucając mu wyzwanie z zadowoleniem rozciągając usta.
Jej reakcja przypominała niemal dziecięcą radość - powstrzymywaną jednak przez ogładę - najmocniej odębiającą się w spojrzeniu. Ale tęskniła za smakami, które znała z domu i choć Tod był dobrym kucharzem, to Traversi nie byli takimi smakoszami a potrawy - nie tyle, że były nijakie, czy gorszej jakości, ale inne zwyczajnie. Kolejną prawdą był fakt, że Melisande lubiła delektować się jedzeniem - zwłaszcza, jeśli było słodkie. Rozciągnęła usta w zadowoleniu prostując się trochę i unosząc brodę, kiedy Manannan zgodził się z wysuwaną przez nią propozycją. Zwracając znów uwagę ku młodej lady Rosier.
Poczuła go - zamierając, spinając się na chwilę - choć sam dotyk był tak lekki, że równie dobrze mogłaby uznać, że jedynie wymyśliła to sobie. Ale tej opcji nie brała pod uwagę - a raczej szybko ją odrzuciła - może dlatego, że jej samej ciężko było utrzymać w ryzach własne ciało, które irytująco - wbrew niej samej - szukało kontaktu. Teraz zaś uznała, że jej mąż zwyczajnie ją prowokuje rzucając wyzwanie. Niezauważalnie wstrzymała oddech, odrywając na chwilę tęczówki od wypowiadającej się nowej lady Rosier, odwracając głowę, zawieszając je na twarzy własnego męża jakby chcąc dostrzec - upewnić się bardziej - czy jego działanie było wynikiem przypadku czy tego, o co go podejrzewała, próbując podzielić uwagę na wypowiadane przez nią słowa i możliwą niewerbalną odpowiedź. Gdzieś w kolejnej myśli przypominając sobie słowa Tristana - Corinne rzeczywiście zdawała się pasować do krótkiego stwierdzenia.
- Zawsze możesz napisać do mnie o radę, lub nakreślić problem teraz jeśli jest coś czego nie jesteś pewna a masz mnie na miejscu. Nie bój się pytać - mnie czy Evandry- wiedza uchroni cię przed popełnieniem błędu. - wypowiedziała unosząc prawą dłoń - obiecała bratu dopilnować, by wszystko przebiegło bez problemów podczas ich nieobecności i słowa tego zamierzała dotrzymać - palce zawinęły jeden z kosmyków za ucho, powoli, niemal leniwie, przesunęła nimi - śladem wysuniętego na przód kosmyka - po szyi, dopiero w okolicy obojczyka odrywając ją od własnego ciała. - Z pewnością wykorzystają do cna tą możliwość. - w to nie wątpiła ostatnie lata Tristan spędził trzymając pieczę nad rodem i angażując się w walkę. Nie wspomniała o tym, że sam powód jego wizyty tam miał jeszcze jeden - inny cel. Wysłuchała jej kolejnych słów, opuszczając rękę, kierując ją naturalnie do drugiej, by spleść je ze sobą w tym samym czasie odpowiadając Corinne - Nie daj się złapać na zbyt długo ciotce Mabel, jeśli zauważy że chcesz jej słuchać godziny spłyną ci na przydługich opowieściach o jej przebytych i nadchodzących chorobach - wypadło z jej warg z krótkim śmiechem w czasie którego nachyliła się lekko - ciotka była hipochondryczką - chciała pozwolić by palec wskazujący zawinął się niżej, przesuwając wierzchem po udzie Manannana - ledwie na ułamek chwili, nie dłużej - nim splotłaby dłoń z drugą na własnych kolanach. Ale zrezygnowała, bo wydawało jej się to... nienaturalne i niepewne. - Wyraziłaś chęć ich zobaczenia? - zadała kolejne z pytań, przekrzywiając odrobinę głowę. - Mathieu jest mi jak brat, ale - zawiesiła na ledwie zauważalną chwilę głos, zmieniając wcześniej zbierające się na języku słowa - może się nie domyślić że chciałabyś go zobaczyć. - co też było prawdą, zwłaszcza że niewielu spoza rezerwatu zapraszali do środka. - Oczywiście. - potwierdziła rozciągając usta w uśmiechu. - To moje dziedzictwo i pierwsza miłość. - przyznała ze spokojem - Pierwsze smoki z bliska zobaczyłam w wieku ośmiu lat. - podzieliła się tą informacją z obojgiem. - Ojciec zabrał mnie do Smoczych Ogrodów w celach… wychowawczych. - dorzuciła, przed ostatnim słowem tworząc chwilową pauzę, by po niej, odrzucić głowę i się zaśmiać - świadomie cofając plecy tak, by dotknąć nawet nie na ułamek sekundy jeden z palców ręki, którą układał na oparciu za nią Manannan. Ułamek, dosłownie, na tyle długo by to poczuł i na tyle krótko, by nie zdążył nawet nim poruszyć. Jeśli chciał grać, chętnie sprawdzi, czy potrafiła rzuconej rękawicy się podjąć. - Może w coś zagramy? - rzuciła pomiędzy nich, dość przewrotnie. Zawiesiła spojrzenie na Manannanie, na dwie sekundy z niemalże niewinnym wyrazem twarzy, zanim przesunęła je na Corinne.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wzruszył ramionami w odpowiedzi na rzucone w przestrzeń słowo, jakby nie rozumiał, skąd brało się zawieszone na jego końcu pytanie. Przywykł do życia w ten sposób, do zabierania tego, na co miał ochotę – bez względu na to, czy chodziło o skarby ukryte pod pokładem mugolskiego okrętu czy życie przeklętego zdrajcy. Ojciec nauczył go, że czarodziej zdobywał tyle, po ile miał zuchwałość sięgnąć – i chociaż podążanie za tym sentymentem przysporzyło mu wrogów w niejednym zakątku świata, to w głowie nigdy nie zaświtała mu myśl, że być może nie tą ścieżką powinien podążać. Postawienie altany na rodowej wyspie wydawało się w tym zestawieniu drobnostką; bardziej niezrozumiałe mogłyby mu się wydać jego własne motywacje – ale nad tymi wygodnie się nie zastanawiał, przyjemnie odprężony krótką (ale intensywną) wizytą w sypialnianych komnatach.
Słysząc o warunkach wywrócił oczami (oczywiście, że Melisande jakieś miała), ale ciepły szept zatrzymujący się tuż przy uchu starł na proch rodzące się poirytowanie. Uśmiechnął się mimowolnie, czując przyjemny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. – Na taki warunek jestem w stanie przystać – zgodził się, spoglądając w bok, odnajdując parę ciemnych tęczówek. Nie powinno go dziwić (i właściwie – nie zdziwiło), że jego żona zaledwie kilka sekund później przeszła do szczegółowego planowania; roześmiał się, poddając się rozbawieniu. – Masz jeszcze jakieś życzenia? – zapytał żartobliwie, domyślając się jednak, że Melisande wcale nie potraktuje tego jako żart – a bardziej jako zaproszenie do rozrysowania kolejnych elementów nieistniejącej jeszcze altany.
Nie poganiał jej, gdy zbierała myśli, przyglądał się jej jednak z zainteresowaniem, śledząc drobne zmiany na twarzy. Zastanowił się przez chwilę nad jej słowami. – Blacka? – wyrwało mu się. – Nie – odpowiedział sam sobie szybko, dochodząc do wniosku, że jego pytanie nie miało sensu, zanim ostatnie głoski wybrzmiałyby w ciepłym powietrzu. Alphard Black zginął jak bohater, Melisande nie odrzuciła go z własnej woli. – Kogoś innego. Kiedy? – poprawił się. Długa nieobecność w kraju sprawiała, że na ogół nie nadążał za zmianami zachodzącymi na salonowej scenie arystokratycznego teatru, nadrabiając je dopiero w trakcie powrotów. Częściowo, to, co nie miało na niego bezpośredniego wpływu, interesowało go rzadko. – Masz na myśli smoki? – spróbował zgadnąć, zdążył już zauważyć, że sprawy rezerwatu leżały jej mocno na sercu – jak i domyślał się, że mogły być czymś, od czego matka próbowałaby ją odciągnąć. Smoki były niebezpieczne, a pieczę nad groźnymi stworzeniami rzadko kiedy powierzało się kobietom, ale Melisande była zbyt uparta, żeby pozwolić się odciągnąć od powziętego zamierzenia. Teraz już to wiedział, tak jak i zdawał sobie sprawę z faktu, że on sam również nie był w stanie jej kontrolować – ale paradoksalnie nie sprawiało to, że myślał o niej gorzej. To rzeczy pozostające poza jego kontrolą budziły na ogół jego szacunek: morze, przeznaczenie; potężne, magiczne stworzenia. Ona.
– Wobec tego już wiem teraz, komu powinienem za to podziękować – wspomniał z przekąsem, przypominając sobie ich sprzeczkę na brzegu. Miał wrażenie, że wtedy po raz pierwszy dostrzegł Melisande naprawdę, że zobaczył ją taką, jaką była: butną, upartą, odważną. Zdziwiło go, że uprzednio mogły targać nią wątpliwości, chociaż pewnie nie powinno. – Imogen? – powtórzył, na chwilę zwalniając kroku, odwracając ku niej zaskoczony wzrok. – Co masz na myśli? – podjął, ruszając dalej, z pionową zmarszczką nadal przecinającą czoło pomiędzy brwiami. Odkąd wrócił do kraju, widział zmianę, która zaszła w jego siostrze, ale jeśli miałby zgadywać, powiedziałby, że było w niej więcej pewności niż poprzednio – nie mniej. Starał się wspierać ją w realizacji każdego pomysłu i przedsięwzięcia, czego więc jej brakowało?
Uniósł wyżej brew, kiedy odbiła piłeczkę w jego stronę, jego kolej? – Chcesz, żebym ci opowiedział o moich relacjach z matką? – zapytał, wplatając pomiędzy głoski żartobliwe nuty. – Czy o tym, kto dodał mi pewności? – podjął. Spojrzał na Melisande, z opóźnieniem orientując się, że mówiła poważnie – i naprawdę oczekiwała od niego jakiegoś wyznania. Westchnął bezgłośnie. – Mój ojciec. I wuj, kiedy podarował mi Selmę – powiedział, przenosząc wzrok w górę ścieżki, na końcu której majaczyła już altana. Ofiarowanie steru statku zawsze wydawało mu się najwyższym wyrazem zaufania; a sam okręt – uosobieniem wolności, możliwości wyboru, nieskończoności kierunków, którymi mógł podążyć. Na jakiś czas zachłysnął się tą wolnością, czasami wciąż mu się to zdarzało – ale wiedział też, że zawsze przychodził czas na zawinięcie do portu. Z Traversami łączyły go więzy zbyt silne, by mogły zostać zerwane.
Wzruszył z kapitulacją ramionami, porzucając kwestię plotek (i starając się odsunąć od siebie wcześniejszą wymianę zdań), zamiast tego skupiając się na rozmowie toczącej się pomiędzy Corinne a Melisande. Nie wtrącając się zbyt często, wiedział, że żadna z nich nie była tutaj, żeby rozmawiać z nim – odzywając się dopiero, kiedy konwersacja zahaczyła o Corbenic. – Naprawdę z tego słyniemy? – pozwolił sobie na rozbawienie, nie był pewien dlaczego rozśmieszyło go to stwierdzenie. Po części wychował się na pokładzie statku, więź jego rodziny z morzem wydawała mu się więc czymś nie tyle oczywistym – co niemożliwym do ubrania w słowa. To trochę tak, jakby powiedzieć, że w ocean miał w sobie dużo wody. – Z czego jeszcze? – odpowiedział pytaniem na pytanie, tym razem zwracając się do żony. Skrzyżował z nią tęczówki na dłuższą sekundę, nim wrócił spojrzeniem do Corinne. – Melisande żartuje, jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś musiał z wyspy uciekać – sprostował. To nie była prawda, ale ściągnięcie na siebie gniewu któregoś z porywczych Traversów z całą pewnością nie było czymś, co groziło łagodnej żonie Mathieu. – Chociaż przyznaję, że jeżeli skręci się w zapomniany korytarz, to czasami trudno się wydostać. Moja rodzina od pokoleń lubuje się w transmutacji i nudę związaną z przebywaniem na lądzie zwykli zabijać eksperymentując w zamku – niektóre schody i pomieszczenia żyją już dziś własnym życiem – zdradził, odchylając się wygodniej na ławce.
Aluzja ukryta w słowach Melisande mu nie umknęła, postarał się jednak o zachowanie niewzruszonego wyrazu twarzy, mimo że lewy kącik ust zauważalnie drgnął mu w górę. – Cóż, wbrew pozorom lubimy wygodę – stwierdził, tylko w ten sposób uzupełniając komentarz żony o zamkowym wyposażeniu. Wieść o tym, że Mathieu nie było nigdzie w pobliżu, nieco go zawiodła; skinął nieznacznie głową w stronę Corinne. – Przekaż mu więc, proszę, moje pozdrowienia. I niechże sam również mnie odwiedzi, praca od rana do wieczora jeszcze nikomu nie wyszła na dobre – poprosił lekkim tonem, zastanawiając się w milczeniu, ile było prawdy w słowach żony kuzyna; pamiętał wciąż, że kiedy widział go po raz ostatni, Mathieu wydawał się co najmniej nieswój.
Zmiął w ustach pytanie o to, czy Melisande również urodziła się z zamiłowaniem do planów, po chwili skupiając się wyłącznie na jej słowach; trafnych, rozsądnych. Zerknął w stronę Corinne, ciekaw jej odpowiedzi na zawieszone w przestrzeni pytanie. Nie znał jej zbyt dobrze, ale póki co nie wywarła na nim wrażenia czarownicy palącej się do działania – wydawała się raczej bierna, choć dopuszczał do siebie myśl, że mógł ocenić ją źle. Tak, jak zrobił to z własną żoną.
– Kojarzę go – przytaknął, nazwisko nie było mu obce. – Jego syn pływa na Zagubionym Wędrowcu – przypomniał sobie, choć na ostatnich sylabach zatańczyła niepewność; był prawie przekonany, że to właśnie na tym okręcie służył młody Brown, ale ręki nie dałby sobie za to uciąć. Jednego palca już nie miał. – Doprawić? – powtórzył, zainteresowany, choć wcale nie zaskoczony.
Kolejne słowa żony również zwróciły jego uwagę. – Mówisz z doświadczenia? – zaczepił ją, odnosząc się do gubienia drogi pośród nowych korytarzy; w trakcie pierwszych tygodni jej obecności w Corbenic nie poświęcał jej zbyt wiele uwagi, właściwie nie mając pojęcia, jak sobie wtedy radziła. Dbał oczywiście o to, żeby niczego jej nie brakowało, szczegóły zostawiał jednak w rękach zaufanej służby, samemu niewiele dokładając od siebie. Melisande nie myliła się w swoich domysłach, nawet podarowanie jej różanego ogrodu było pomysłem jego matki, i to ona dopilnowała szczegółów. – Spodobałoby ci się – zapewnił uparcie, odchylając się w stronę drewnianego oparcia. Podwinął bezwiednie rękawy koszuli, odsłaniając czarne linie tatuaży. – Smoki i morze mają ze sobą coś wspólnego – stwierdził w zastanowieniu. – Oba były tu przed nami i będą jeszcze długo po nas. Żadne nie robi sobie nic z rozterek, które targają naszym światem. – Nigdy nie przestało to na nim robić wrażenia; nieistotne, ile razy wypływał w dłuższe i krótsze rejsy, widok bezkresności oceanu – roztaczającego się setki mil morskich w każdą ze stron – budził w nim coś, czego nie potrafił opisać. – Morze daje i odbiera wtedy, kiedy uzna to za stosowne. Możemy urosnąć w potęgę, osiągnąć niewyobrażalne, a i tak wobec jego gniewu będziemy bezsilni. – Głos odpłynął mu gdzieś daleko, przez moment zdawało mu się, że myślami uciekł poza zacienioną altankę – ale zreflektował się szybko. Pochylił się do przodu, biorąc do ręki szklankę z wodą. – A ty, lady Corinne? Po której stronie batalii o wschody i zachody słońca stoisz? – zapytał. Arystokratka przyznała już, że lubi długo wylegiwać się w pościeli, ale to nie oznaczało, że sam widok był jej obcy.
Poczyniony przez niego gest nie miał w sobie nic z przypadkowości, ale wyraz jego twarzy, kiedy uchwycił spojrzenie Melisande – wyczuwając je na sobie bardziej niż dostrzegając – pozostał zupełnie neutralny, nawet jeśli w jasnych tęczówkach rozbłysły wesołe ogniki. Nie cofnął też nogi, przez chwilę przysłuchując się w milczeniu wymianie zdań między kobietami, żeby później płynnie powrócić do rozmowy. – Teraz to i ja zaczynam nabierać ochoty, żeby je zobaczyć – przyznał, choć bardziej niż same smoki, ciekawił go widok małżonki przy nich; mówiła o nich dużo, widział pasję w jej spojrzeniu za każdym razem, gdy o nich wspominała – nigdy jednak nie miał okazji obserwować jej przy pracy.
Cele wychowawcze go zaintrygowały, chciał o to zapytać – ale odchylone do tyłu plecy i łopatki muskające jego palce skutecznie odwróciły jego uwagę. Nie powstrzymał rozbawionego uśmiechu wypływającego na usta, choć zakrył go nieco upiciem łyku chłodnej wody; odstawiając szklankę, cofnął oparte o ławeczkę ramię, po drodze (naturalnie przypadkiem) przesuwając opuszkami po przewiewnym materiale sukienki. – To doskonały pomysł – zgodził się od razu. Przesunął wzrokiem pomiędzy Melisande a Corinne, czy oczekiwano od niego propozycji? Przysunął drugą dłoń do twarzy, pocierając krawędź pokrytej zarostem żuchwy. – Masz jakieś ulubione gry, lady Corinne? – zapytał; wybór wydawał się ograniczony, nie mieli ze sobą kart ani kości, zresztą: nie był pewien, czy żona Mathieu uznałaby podobne rozrywki za odpowiednie. – Skoro chcemy lepiej się poznać – podjął, świadomie powtarzając słowa Melisande – moglibyśmy spróbować dwóch prawd i jednego kłamstwa – zasugerował od razu potem przechodząc do wyjaśnienia zasad. – Każdy z nas zdradza trzy rzeczy na swój temat, ale tylko dwie z nich mogą być prawdziwe. Jeśli pozostali zgadną, która historia jest zmyślona, dostają po punkcie. Jeżeli nikt nie zgadnie, punkt dostaje opowiadający – dokończył, przenosząc przelotnie wzrok na żonę. Kwestia ewentualnej nagrody za zwycięstwo pozostała niedookreślona, ale podejrzewał, że Melisande i tak nie odpuściłaby sobie okazji do wykreowania kilku własnych zasad.
Słysząc o warunkach wywrócił oczami (oczywiście, że Melisande jakieś miała), ale ciepły szept zatrzymujący się tuż przy uchu starł na proch rodzące się poirytowanie. Uśmiechnął się mimowolnie, czując przyjemny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa. – Na taki warunek jestem w stanie przystać – zgodził się, spoglądając w bok, odnajdując parę ciemnych tęczówek. Nie powinno go dziwić (i właściwie – nie zdziwiło), że jego żona zaledwie kilka sekund później przeszła do szczegółowego planowania; roześmiał się, poddając się rozbawieniu. – Masz jeszcze jakieś życzenia? – zapytał żartobliwie, domyślając się jednak, że Melisande wcale nie potraktuje tego jako żart – a bardziej jako zaproszenie do rozrysowania kolejnych elementów nieistniejącej jeszcze altany.
Nie poganiał jej, gdy zbierała myśli, przyglądał się jej jednak z zainteresowaniem, śledząc drobne zmiany na twarzy. Zastanowił się przez chwilę nad jej słowami. – Blacka? – wyrwało mu się. – Nie – odpowiedział sam sobie szybko, dochodząc do wniosku, że jego pytanie nie miało sensu, zanim ostatnie głoski wybrzmiałyby w ciepłym powietrzu. Alphard Black zginął jak bohater, Melisande nie odrzuciła go z własnej woli. – Kogoś innego. Kiedy? – poprawił się. Długa nieobecność w kraju sprawiała, że na ogół nie nadążał za zmianami zachodzącymi na salonowej scenie arystokratycznego teatru, nadrabiając je dopiero w trakcie powrotów. Częściowo, to, co nie miało na niego bezpośredniego wpływu, interesowało go rzadko. – Masz na myśli smoki? – spróbował zgadnąć, zdążył już zauważyć, że sprawy rezerwatu leżały jej mocno na sercu – jak i domyślał się, że mogły być czymś, od czego matka próbowałaby ją odciągnąć. Smoki były niebezpieczne, a pieczę nad groźnymi stworzeniami rzadko kiedy powierzało się kobietom, ale Melisande była zbyt uparta, żeby pozwolić się odciągnąć od powziętego zamierzenia. Teraz już to wiedział, tak jak i zdawał sobie sprawę z faktu, że on sam również nie był w stanie jej kontrolować – ale paradoksalnie nie sprawiało to, że myślał o niej gorzej. To rzeczy pozostające poza jego kontrolą budziły na ogół jego szacunek: morze, przeznaczenie; potężne, magiczne stworzenia. Ona.
– Wobec tego już wiem teraz, komu powinienem za to podziękować – wspomniał z przekąsem, przypominając sobie ich sprzeczkę na brzegu. Miał wrażenie, że wtedy po raz pierwszy dostrzegł Melisande naprawdę, że zobaczył ją taką, jaką była: butną, upartą, odważną. Zdziwiło go, że uprzednio mogły targać nią wątpliwości, chociaż pewnie nie powinno. – Imogen? – powtórzył, na chwilę zwalniając kroku, odwracając ku niej zaskoczony wzrok. – Co masz na myśli? – podjął, ruszając dalej, z pionową zmarszczką nadal przecinającą czoło pomiędzy brwiami. Odkąd wrócił do kraju, widział zmianę, która zaszła w jego siostrze, ale jeśli miałby zgadywać, powiedziałby, że było w niej więcej pewności niż poprzednio – nie mniej. Starał się wspierać ją w realizacji każdego pomysłu i przedsięwzięcia, czego więc jej brakowało?
Uniósł wyżej brew, kiedy odbiła piłeczkę w jego stronę, jego kolej? – Chcesz, żebym ci opowiedział o moich relacjach z matką? – zapytał, wplatając pomiędzy głoski żartobliwe nuty. – Czy o tym, kto dodał mi pewności? – podjął. Spojrzał na Melisande, z opóźnieniem orientując się, że mówiła poważnie – i naprawdę oczekiwała od niego jakiegoś wyznania. Westchnął bezgłośnie. – Mój ojciec. I wuj, kiedy podarował mi Selmę – powiedział, przenosząc wzrok w górę ścieżki, na końcu której majaczyła już altana. Ofiarowanie steru statku zawsze wydawało mu się najwyższym wyrazem zaufania; a sam okręt – uosobieniem wolności, możliwości wyboru, nieskończoności kierunków, którymi mógł podążyć. Na jakiś czas zachłysnął się tą wolnością, czasami wciąż mu się to zdarzało – ale wiedział też, że zawsze przychodził czas na zawinięcie do portu. Z Traversami łączyły go więzy zbyt silne, by mogły zostać zerwane.
Wzruszył z kapitulacją ramionami, porzucając kwestię plotek (i starając się odsunąć od siebie wcześniejszą wymianę zdań), zamiast tego skupiając się na rozmowie toczącej się pomiędzy Corinne a Melisande. Nie wtrącając się zbyt często, wiedział, że żadna z nich nie była tutaj, żeby rozmawiać z nim – odzywając się dopiero, kiedy konwersacja zahaczyła o Corbenic. – Naprawdę z tego słyniemy? – pozwolił sobie na rozbawienie, nie był pewien dlaczego rozśmieszyło go to stwierdzenie. Po części wychował się na pokładzie statku, więź jego rodziny z morzem wydawała mu się więc czymś nie tyle oczywistym – co niemożliwym do ubrania w słowa. To trochę tak, jakby powiedzieć, że w ocean miał w sobie dużo wody. – Z czego jeszcze? – odpowiedział pytaniem na pytanie, tym razem zwracając się do żony. Skrzyżował z nią tęczówki na dłuższą sekundę, nim wrócił spojrzeniem do Corinne. – Melisande żartuje, jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś musiał z wyspy uciekać – sprostował. To nie była prawda, ale ściągnięcie na siebie gniewu któregoś z porywczych Traversów z całą pewnością nie było czymś, co groziło łagodnej żonie Mathieu. – Chociaż przyznaję, że jeżeli skręci się w zapomniany korytarz, to czasami trudno się wydostać. Moja rodzina od pokoleń lubuje się w transmutacji i nudę związaną z przebywaniem na lądzie zwykli zabijać eksperymentując w zamku – niektóre schody i pomieszczenia żyją już dziś własnym życiem – zdradził, odchylając się wygodniej na ławce.
Aluzja ukryta w słowach Melisande mu nie umknęła, postarał się jednak o zachowanie niewzruszonego wyrazu twarzy, mimo że lewy kącik ust zauważalnie drgnął mu w górę. – Cóż, wbrew pozorom lubimy wygodę – stwierdził, tylko w ten sposób uzupełniając komentarz żony o zamkowym wyposażeniu. Wieść o tym, że Mathieu nie było nigdzie w pobliżu, nieco go zawiodła; skinął nieznacznie głową w stronę Corinne. – Przekaż mu więc, proszę, moje pozdrowienia. I niechże sam również mnie odwiedzi, praca od rana do wieczora jeszcze nikomu nie wyszła na dobre – poprosił lekkim tonem, zastanawiając się w milczeniu, ile było prawdy w słowach żony kuzyna; pamiętał wciąż, że kiedy widział go po raz ostatni, Mathieu wydawał się co najmniej nieswój.
Zmiął w ustach pytanie o to, czy Melisande również urodziła się z zamiłowaniem do planów, po chwili skupiając się wyłącznie na jej słowach; trafnych, rozsądnych. Zerknął w stronę Corinne, ciekaw jej odpowiedzi na zawieszone w przestrzeni pytanie. Nie znał jej zbyt dobrze, ale póki co nie wywarła na nim wrażenia czarownicy palącej się do działania – wydawała się raczej bierna, choć dopuszczał do siebie myśl, że mógł ocenić ją źle. Tak, jak zrobił to z własną żoną.
– Kojarzę go – przytaknął, nazwisko nie było mu obce. – Jego syn pływa na Zagubionym Wędrowcu – przypomniał sobie, choć na ostatnich sylabach zatańczyła niepewność; był prawie przekonany, że to właśnie na tym okręcie służył młody Brown, ale ręki nie dałby sobie za to uciąć. Jednego palca już nie miał. – Doprawić? – powtórzył, zainteresowany, choć wcale nie zaskoczony.
Kolejne słowa żony również zwróciły jego uwagę. – Mówisz z doświadczenia? – zaczepił ją, odnosząc się do gubienia drogi pośród nowych korytarzy; w trakcie pierwszych tygodni jej obecności w Corbenic nie poświęcał jej zbyt wiele uwagi, właściwie nie mając pojęcia, jak sobie wtedy radziła. Dbał oczywiście o to, żeby niczego jej nie brakowało, szczegóły zostawiał jednak w rękach zaufanej służby, samemu niewiele dokładając od siebie. Melisande nie myliła się w swoich domysłach, nawet podarowanie jej różanego ogrodu było pomysłem jego matki, i to ona dopilnowała szczegółów. – Spodobałoby ci się – zapewnił uparcie, odchylając się w stronę drewnianego oparcia. Podwinął bezwiednie rękawy koszuli, odsłaniając czarne linie tatuaży. – Smoki i morze mają ze sobą coś wspólnego – stwierdził w zastanowieniu. – Oba były tu przed nami i będą jeszcze długo po nas. Żadne nie robi sobie nic z rozterek, które targają naszym światem. – Nigdy nie przestało to na nim robić wrażenia; nieistotne, ile razy wypływał w dłuższe i krótsze rejsy, widok bezkresności oceanu – roztaczającego się setki mil morskich w każdą ze stron – budził w nim coś, czego nie potrafił opisać. – Morze daje i odbiera wtedy, kiedy uzna to za stosowne. Możemy urosnąć w potęgę, osiągnąć niewyobrażalne, a i tak wobec jego gniewu będziemy bezsilni. – Głos odpłynął mu gdzieś daleko, przez moment zdawało mu się, że myślami uciekł poza zacienioną altankę – ale zreflektował się szybko. Pochylił się do przodu, biorąc do ręki szklankę z wodą. – A ty, lady Corinne? Po której stronie batalii o wschody i zachody słońca stoisz? – zapytał. Arystokratka przyznała już, że lubi długo wylegiwać się w pościeli, ale to nie oznaczało, że sam widok był jej obcy.
Poczyniony przez niego gest nie miał w sobie nic z przypadkowości, ale wyraz jego twarzy, kiedy uchwycił spojrzenie Melisande – wyczuwając je na sobie bardziej niż dostrzegając – pozostał zupełnie neutralny, nawet jeśli w jasnych tęczówkach rozbłysły wesołe ogniki. Nie cofnął też nogi, przez chwilę przysłuchując się w milczeniu wymianie zdań między kobietami, żeby później płynnie powrócić do rozmowy. – Teraz to i ja zaczynam nabierać ochoty, żeby je zobaczyć – przyznał, choć bardziej niż same smoki, ciekawił go widok małżonki przy nich; mówiła o nich dużo, widział pasję w jej spojrzeniu za każdym razem, gdy o nich wspominała – nigdy jednak nie miał okazji obserwować jej przy pracy.
Cele wychowawcze go zaintrygowały, chciał o to zapytać – ale odchylone do tyłu plecy i łopatki muskające jego palce skutecznie odwróciły jego uwagę. Nie powstrzymał rozbawionego uśmiechu wypływającego na usta, choć zakrył go nieco upiciem łyku chłodnej wody; odstawiając szklankę, cofnął oparte o ławeczkę ramię, po drodze (naturalnie przypadkiem) przesuwając opuszkami po przewiewnym materiale sukienki. – To doskonały pomysł – zgodził się od razu. Przesunął wzrokiem pomiędzy Melisande a Corinne, czy oczekiwano od niego propozycji? Przysunął drugą dłoń do twarzy, pocierając krawędź pokrytej zarostem żuchwy. – Masz jakieś ulubione gry, lady Corinne? – zapytał; wybór wydawał się ograniczony, nie mieli ze sobą kart ani kości, zresztą: nie był pewien, czy żona Mathieu uznałaby podobne rozrywki za odpowiednie. – Skoro chcemy lepiej się poznać – podjął, świadomie powtarzając słowa Melisande – moglibyśmy spróbować dwóch prawd i jednego kłamstwa – zasugerował od razu potem przechodząc do wyjaśnienia zasad. – Każdy z nas zdradza trzy rzeczy na swój temat, ale tylko dwie z nich mogą być prawdziwe. Jeśli pozostali zgadną, która historia jest zmyślona, dostają po punkcie. Jeżeli nikt nie zgadnie, punkt dostaje opowiadający – dokończył, przenosząc przelotnie wzrok na żonę. Kwestia ewentualnej nagrody za zwycięstwo pozostała niedookreślona, ale podejrzewał, że Melisande i tak nie odpuściłaby sobie okazji do wykreowania kilku własnych zasad.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
Gdyby Corinne miała okazję poobserwować ich wcześniej, niewątpliwie mogłaby pozazdrościć im łączącej ich relacji. W głębi duszy pragnęła, żeby Mathieu zaczął być bardziej obecny w jej życiu, żeby przestali być dla siebie obcymi ludźmi złączonymi jedynie rodową polityką. Ale żyli w patriarchalnym świecie, gdzie inicjatywa powinna należeć do mężczyzny i nie uchodziło kobiecie pchać się do męskiego łoża i dopominać się o spłodzenie potomka. Nawet zwykłe domaganie się uwagi i rozmowy mogło zostać poczytane za zbytnią nachalność i doprowadzić do tego, że Mathieu wycofa się jeszcze bardziej, dlatego starała się nie być natarczywa i nie snuć się za nim. Skoro potrzebował czasu, musiała mu go dać, mając nadzieję, że w końcu otrząśnie się, zaakceptuje ją jako swoją żonę i zacznie z nią rozmawiać i zabierać ze sobą na towarzyskie wyjścia. Bo skoro już miała tego męża, i to całkiem przystojnego, to chciałaby móc gdzieś z nim wyjść, choćby do galerii sztuki, opery, baletu czy na elegancki obiad do jakiejś renomowanej restauracji. Zbliżał się też festiwal lata, może tam wreszcie nadarzy się okazja do pokazania się razem jako małżeństwo? Póki co w znacznej mierze byli osobnymi jednostkami żyjącymi swoim życiem i ich ścieżki splatały się tylko podczas posiłków, co nie satysfakcjonowało Corinne. Nawet teraz, Melisande i Manannan odwiedzili ją razem jako małżeństwo, a ona oczekiwała ich samotnie, bez męża u boku. Rozumiała że miał obowiązki, że rolą mężczyzny było dbanie o byt rodziny, a także pielęgnowanie rodowego dziedzictwa, ale… najpierw musiał powołać tę rodzinę do życia, a nie zrobi tego siedząc całymi dniami w pracy. Nie znali się wcześniej, więc nie była świadoma jego rozterek, nie wiedziała, że kochał inną, której nie było mu dane poślubić. Jedynie słyszała plotki o innych narzeczonych, ale jeszcze nie miała okazji z nim o tym porozmawiać. Był skryty, obcowanie z nim przypominało stąpanie po kruchym lodzie. Jeden niewłaściwy krok i mógł wycofać się do swojej ochronnej skorupy.
Cieszyła się jednak z okazji do poznania innych członków rodziny, a Melisande, mimo że nosiła teraz nazwisko Travers, wciąż była częścią rodu Rosier i znajomość z nią mogła okazać się nie tylko interesująca, ale i cenna dla młodej róży. Corinne odwzajemniła jej uśmiech, na plotki rzeczywiście przyjdzie jeszcze pewnie kiedyś czas. Sama bardzo chętnie podpytałaby Melisande o Mathieu, bo na pewno znała go dużo lepiej od niej i wiedziała rzeczy, które mogłyby jej pomóc lepiej zrozumieć męża i lepiej spełnić jego oczekiwania. Bo może w tym był problem, że coś mu w niej nie odpowiadało, może coś robiła nie tak? Ale przy jej groźnie wyglądającym mężu głupio byłoby jej tak po prostu wypytywać o Mathieu.
- Jestem pewna, że z upływem czasu będę odnajdywać się coraz lepiej w tutejszych obyczajach. Już poznaję je coraz lepiej. To po prostu kwestia tego, że u Averych wiele rzeczy było inaczej, mimo że oba rody łączą bez wątpienia konserwatywne poglądy. – Zarówno Avery jak i Rosierowie nienawidzili mugoli i szlamu, stawiali czystość krwi na piedestale, ale pod wieloma względami się różnili. Choć akurat Corinne i tak wyróżniała się na tle panieńskiego rodu swym usposobieniem, bo była bardziej niż jej krewni dworska i towarzyska, a także bardziej wrażliwa na piękno i sztukę. I raczej nie groziłaby jej konieczność uciekania, bo nie była osobą która szukała zwady, i jeśli bywała u kogoś w gościnie, zawsze przestrzegała zasad. – Na wyspie? – zdziwiła się. – To tym bardziej brzmi interesująco, choć pewnie wiąże się i z różnymi niedogodnościami. – Ale od czego magia? Traversowie pewnie potrafili sobie poradzić także z tymi mniej przyjemnymi stronami mieszkania na wyspie. Zwłaszcza, jeśli, jak mówił Manannan, lubowali się w transmutacji. – I dla mnie transmutacja w Hogwarcie była bliska – przyznała. To był jeden z przedmiotów które polubiła i nie traktowała go tak po macoszemu jak większość innych. Historie o czarodziejach zaklętych w kamień rozpalały jej wyobraźnię, choć sama nigdy nie osiągnęła takiego zaawansowania, żeby użyć aż tak trudnej transmutacji, ale prostsze czary przydawały się do innych rzeczy. Na przykład prób nadania szkolnym szatom nieco bardziej szlachetnego rysu, za co kiedyś miała rozmowę z opiekunem domu. Poza tym transmutacja wydawała się dziedziną o wiele bardziej elegancką i stosowną dla damy niż przedmioty typowo pojedynkowe. Corinne od pojedynków trzymała się z daleka, bo zwyczajnie nie wypadało kobiecie interesować się takimi sprawami, albo co gorsza narażać na uszkodzenia ciała, więc ani razu nie zaszczyciła swą obecnością szkolnego klubu pojedynków. Z większości przedmiotów poza transmutacją i zielarstwem miała też dość przeciętne oceny i większość zdała tylko na zadowalający, bo zwyczajnie nie chciało jej się uczyć, skoro i tak nie zamierzała nigdy pracować, a jej zainteresowania skupiały się raczej wokół sztuki i szlacheckich aktywności nauczanych w rodzinnym domu, a nie wokół tego, co było w Hogwarcie.
- Evandra znakomicie sobie radzi zarówno z zarządzeniem dworem, jak i organizacją różnych wydarzeń. – Ale Corinne zdecydowanie wolała nie być na jej miejscu i miała nadzieję, że Mathieu nigdy nie zostanie nestorem. Corinne zdecydowanie wolała bardziej spokojny żywot, pozbawiony obowiązków i trosk. Poza tymi przyrodzonymi kobiecie, jak małżeństwo czy macierzyństwo, bo od tego uciekać nie zamierzała.
Przez dłuższą chwilę zastanawiała się nad słowami Melisande. No cóż, Corinne może nie była zupełnie głupia, ale też nie należała do najinteligentniejszych dziewcząt.
- Tym jesteśmy dla czarodziejów niższego stanu? – zapytała, tak interpretując jej słowa. Że oni, jako szczyt społecznej piramidy, byli niedoścignionym wzorem dla tych niżej, budzili podziw i zazdrość, bo ich świat był dla pospólstwa obcy i niedostępny, tak jak dla Corinne obcy był świat zwyczajnych ludzi. Nie znała ich trosk, nie wiedziała, jak to jest ledwie wiązać koniec z końcem, bo zawsze miała wszystko, czego mogła pragnąć tylko za sam fakt urodzenia w jednym z rodów Skorowidzu. – Evandra chyba lepiej wyczuwa ich potrzeby i nastroje. Ja… przyznam szczerze, nigdy nie interesował mnie ich świat, ich życie. Nawet w Hogwarcie nigdy nie zapominałam o wpojonych w rodzinnym domu zasadach i nie spoufalałam się z niżej urodzonymi. – Grono jej znajomych stanowili niemal wyłącznie czarodzieje z wysokich rodów, zdarzyło się też trochę osób z rodzin krwi czystej ze skazą o dobrej reputacji i poglądach. Ale już mieszańców próżno było szukać w jej bliższym otoczeniu, o szlamach nie wspominając, tych bardzo starannie w szkole unikała. Ale podejrzewała, że na ziemiach Rosierów raczej żadne szlamy już się nie ostały, a nawet jeśli, to raczej pewnie nie miały odwagi przyjść na ich jarmark. – Oczywiście rozumiem, że są potrzebni. – Czarodzieje półkrwi. Ktoś musiał w końcu wykonywać wszystkie te zadania, których im nie wypadało się podejmować. Ktoś musiał pracować na to, by wielkim rodom było wygodnie. Ktoś musiał produkować dla nich jedzenie, ubrania i inne niezbędne rzeczy. Ktoś musiał zapewniać im rozrywkę. Corinne doceniała to i choć czuła się lepsza i uprzywilejowana, nie żywiła do zwyczajnych czarodziejów wrogości, dopóki znali swoje miejsce i nie marzyły im się równościowe idee, przewroty i inne szkodliwe rzeczy. Wrogość żywiła do szlam, mugoli i zdrajców, co zaszczepiono w niej już kiedy była dzieckiem. Avery wyznawali dość radykalne poglądy i żywili głęboką niechęć do wszelkich odszczepieńców. – I że muszą wiedzieć, że to my, Rosierowie, dbamy o ich dobro na tych ziemiach i że nie zapomnieliśmy o nich w gorszych czasach. – Jeśli jednak Evandra liczyła na to, że Corinne sama zacznie prężnie działać, angażować się i tworzyć własne inicjatywy, to chyba czekało ją rozczarowanie. Była lady Avery zbyt rzadko sięgała wzrokiem dalej niż koniec własnego nosa i za bardzo kochała wygodne życie, by zbyt często schodzić ze swoich wyżyn do prostego ludu. Poza tym inicjatywa i działanie raczej nie były rzeczami, które wpajano jej w rodzinnym domu, ucząc ją raczej tego, że rola kobiety to przede wszystkim bycie ozdobą męża i matką jego dzieci, a poza tymi obowiązkami powinna oddawać się ładnym i niebrudzącym hobby takim jak sztuka czy muzyka, albo chodzić na bale, przyjęcia czy do eleganckich przybytków artystycznych. Rzeczywiście była osobą z natury bierną i nie widziała w tym niczego złego, było to normalne, a także bardzo wygodne. Na ten moment Evandra mogła liczyć na to, że Corinne biernie uczestniczyła w jej inicjatywach, ale nie miała głowy ani chęci do wymyślania własnych przedsięwzięć. Była osobą płynącą z prądem życia, przestrzegającą określonych zasad, bo sztywne ramy i schematy dawały jej poczucie bezpieczeństwa, zwłaszcza w obecnych, budzących niepokój czasach, ale wyczuwała, że Melisande była inna. Nie wyglądała na kogoś, kto zadowalał się rolą ozdoby. Choć jeszcze się nie znały, Corinne odniosła wrażenie, że w lady Travers kryła się trudna do zdefiniowania siła, że była to kobieta świadoma swoich zalet i swojego znaczenia. Corinne nie znała tego, dorastała stłamszona patriarchalnym podejściem Averych i ich zimnym chowem, jedynego ciepła doświadczając ze strony matki, jednak Flora Avery z domu Flint nie należała do silnych kobiet. Matka Corinne była osobą delikatną, wrażliwą i uległą, pokornie wypełniającą swoje życiowe role, więc nie miała jak zaszczepić w Corinne wzorców kobiety aktywnej i działającej, choć też trudno było nazwać Corinne zahukaną czy zakompleksioną. Znała swoją wartość jako lady, była świadoma swojej czystej krwi, urody i artystycznych talentów, i nie chciała dostrzegać swoich braków, bo zawsze powtarzano jej, że kobieta z takiego rodu nie musi być utalentowaną czarownicą, nie musi być dobra w żadnej nieartystycznej dziedzinie, bo i tak nigdy nie skala rąk pracą, a wyjdzie za mąż, będzie rodzić dzieci i stanie się ozdobą. Rzecz jasna nie posądzała ani Evandry, ani Melisande o nic niestosownego, wszak były damami i żonami swoich mężów, ale zdawała sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach nie brakowało kobiet, które próbowały się wyłamać ze schematów. Jednak nie Corinne, ona zawsze była wierna zasadom i niezachwianie wierzyła w słuszność tego, co wpajano jej w rodzinnym domu, i to w tym upatrywała swojej siły: w wierności zasadom i wytrwałym podążaniu ścieżką rodu. Aktywizm nie leżał w jej naturze ani jej nie pociągał, także jej empatia była dość ograniczona i los biedoty nieszczególnie ją obchodził. Może Evandra po prostu była bardziej empatyczna i dobra dla pokrzywdzonych przez los, dlatego tak bardzo się angażowała, podczas gdy Corinne była skupiona na sobie i wygodnicka.
- Oczywiście pozdrowię Mathieu i przekażę mu, że nas dzisiaj odwiedziliście – zapewniła, także żałując że jej męża tu nie było, choć wypadałoby, żeby tu był, w końcu to byli przede wszystkim jego krewni, powinien ich ugościć, a nie chować się w rezerwacie. – Wydaje mi się, że i mnie bliżej do zachodów. Żeby je podziwiać, nie trzeba tak wcześnie wstawać – uśmiechnęła się lekko. – A tu, blisko morza, i jedne i drugie dobrze widać, lepiej niż w głębi lądu. – Choć ona sama nie poznała jeszcze tej nieprzewidywalnej strony żywiołu, skoro zamieszkała tu latem i nie wiedziała, jak będzie w zimie, kiedy aura będzie znacznie mniej sprzyjająca. Choć na pewno nigdy nie przekona się o tym w taki sposób jak Traversowie, bo nie ciągnęło jej do morskich podróży. Wolała stać obiema nogami na stałym lądzie. Nie mieć pod nimi ani rozchybotanej morskiej wody, ani powietrza, bo i do latania jej nigdy nie ciągnęło, a miotły od czasu lekcji latania w pierwszej klasie nigdy więcej nie dotknęła.
Kątem oka dostrzegła tatuaże wyłaniające się spod rękawów mężczyzny i poczuła lekką konsternację, ale starała się, żeby nie było tego widać. U Averych coś takiego by nie przeszło, ale Traversowie mogli mieć zupełnie inne podejście do ozdabiania ciała. Co ród to obyczaj, zwłaszcza jeśli był to ród, którego męscy członkowie dużo podróżowali po innych krainach.
- Dziękuję, na pewno będę pytać, jeśli pojawią się jakieś wątpliwości – zapewniła Melisande po jej propozycji. Choć wytrwale zgłębiała obyczaje nowego rodu, na pewno czasem przyda jej się pomoc kogoś znającego tę rodzinę lepiej. Na pewno będzie potrzebować rozmowy o Mathieu, żeby go zadowolić musiała dowiedzieć się o nim więcej. Ale na to lepiej było poczekać, aż będą same. Im mniej osób wiedziało o tym, że w jej małżeństwie nie do końca się układało i że najwyraźniej nie potrafiła oczarować swoją osobą męża, tym lepiej. – I będę mieć na uwadze uważanie na hipochondrię cioci Mabel – uśmiechnęła się kątem ust. W końcu niespecjalnie interesowały ją czyjeś choroby, wolała rozmawiać o milszych sprawach. Choroby nie były miłe ani ładne, zdecydowanie nie.
Służka tymczasem podała im ciasto oraz napoje, by mogli się nimi raczyć podczas dalszych konwersacji, a potem pokornie usunęła się w cień, czekając aż znowu będzie potrzebna.
- Jeśli chodzi o smoki, niedawno pytałam Mathieu, czy kiedyś zabierze mnie do rezerwatu, ale nie podał żadnego konkretnego terminu. Stwierdził tylko że zrobi to, gdy będę gotowa. A nie wiem, na co mam być gotowa? – zastanowiła się. W końcu przecież nie planowała bezpośrednio stykać się ze smokami, a zobaczyć je z bezpiecznej odległości, jak kobiecie przystało. Było to dziedzictwo jej nowego rodu, więc chciała czegoś się o nim dowiedzieć. Tym bardziej, że w towarzystwie ktoś mógł ją zapytać o rezerwat, nie mogło być tak, że nawet w nim nie była, bo bardzo źle świadczyłoby to o jej zainteresowaniu sprawami nowego rodu.
Zdziwiła się słysząc, że pan ojciec zabrał Melisande do rezerwatu w tak młodym wieku.
- Stykałaś się z nimi bezpośrednio? – uniosła brwi. Nawet Corinne była świadoma tego, że smoki były bardzo niebezpieczne, że nie dało się ich oswoić ani wyszkolić, i że obcowali z nimi raczej głównie dorośli, uzdolnieni czarodzieje potrafiący przewidzieć ich zachowania i odpowiednio zareagować. I że raczej byli to mężczyźni z racji swej fizycznej siły. - Mój pan ojciec nigdy nie pozwalał mi się zbliżać do trolli, którymi zajmują się mężczyźni z mojego rodu pochodzenia. Mój starszy brat odebrał nauki zajmowania się nimi, ale ja jako kobieta miałam się trzymać od tego z daleka, uczyć się bardziej kobiecych aktywności – powiedziała; kiedy jej brat zajmował się trollami pod okiem ojca, ona wtedy z reguły uczyła się tańca, gry na fortepianie, malarstwa i innych dziewczęcych rzeczy, które miały się przydać przyszłej ozdobie męża z innego rodu. Choć trolle także były wielkie i groźne, to nie aż tak bardzo, jak smoki. I mężczyźni z jej rodu potrafili je nawet szkolić, by mogły pełnić funkcję ochroniarzy, których potem kupowali różni czarodzieje. A smoki nawet w rezerwacie pozostawały dzikimi istotami, które oprócz wielkich i silnych ciał posiadały także ogień. – O magicznych stworzeniach wiem więc głównie to, czego nauczyłam się w szkole. Ale jako lady Rosier powinnam interesować się sprawami nowego rodu, zobaczyć coś więcej niż tylko róże, więc chętnie odwiedzę rezerwat. Tym bardziej, że jest tak ważny dla Mathieu.
Tak ważny że znikał tam na całe dnie i prawie nie było go w życiu jego młodziutkiej żony. Ale może gdyby pokazała trochę zainteresowania jego światem, spojrzałby na nią inaczej? To kolejny powód, dla którego chciała odwiedzić rezerwat i dowiedzieć się czegoś na temat jego podopiecznych. Oczywiście w bezpieczny sposób. Była tylko damą, delikatną kobietą, jej magiczne zdolności były przeciętne, więc tylko podziwianie z daleka oraz wiedza teoretyczna były w jej przypadku możliwe.
- Gry? – Wśród chłodnych Averych raczej nie uskuteczniano wielu wesołych rozrywek. Co najwyżej w dzieciństwie czasem brat jej pokazywał jakieś gry, ale nigdy nie była w nich dobra. – Możemy spróbować – zgodziła się jednak na propozycję, gotowa się dostosować, zwłaszcza jeśli miał to być dobry pretekst do dowiedzenia się czegoś na temat rozmówców.
Cieszyła się jednak z okazji do poznania innych członków rodziny, a Melisande, mimo że nosiła teraz nazwisko Travers, wciąż była częścią rodu Rosier i znajomość z nią mogła okazać się nie tylko interesująca, ale i cenna dla młodej róży. Corinne odwzajemniła jej uśmiech, na plotki rzeczywiście przyjdzie jeszcze pewnie kiedyś czas. Sama bardzo chętnie podpytałaby Melisande o Mathieu, bo na pewno znała go dużo lepiej od niej i wiedziała rzeczy, które mogłyby jej pomóc lepiej zrozumieć męża i lepiej spełnić jego oczekiwania. Bo może w tym był problem, że coś mu w niej nie odpowiadało, może coś robiła nie tak? Ale przy jej groźnie wyglądającym mężu głupio byłoby jej tak po prostu wypytywać o Mathieu.
- Jestem pewna, że z upływem czasu będę odnajdywać się coraz lepiej w tutejszych obyczajach. Już poznaję je coraz lepiej. To po prostu kwestia tego, że u Averych wiele rzeczy było inaczej, mimo że oba rody łączą bez wątpienia konserwatywne poglądy. – Zarówno Avery jak i Rosierowie nienawidzili mugoli i szlamu, stawiali czystość krwi na piedestale, ale pod wieloma względami się różnili. Choć akurat Corinne i tak wyróżniała się na tle panieńskiego rodu swym usposobieniem, bo była bardziej niż jej krewni dworska i towarzyska, a także bardziej wrażliwa na piękno i sztukę. I raczej nie groziłaby jej konieczność uciekania, bo nie była osobą która szukała zwady, i jeśli bywała u kogoś w gościnie, zawsze przestrzegała zasad. – Na wyspie? – zdziwiła się. – To tym bardziej brzmi interesująco, choć pewnie wiąże się i z różnymi niedogodnościami. – Ale od czego magia? Traversowie pewnie potrafili sobie poradzić także z tymi mniej przyjemnymi stronami mieszkania na wyspie. Zwłaszcza, jeśli, jak mówił Manannan, lubowali się w transmutacji. – I dla mnie transmutacja w Hogwarcie była bliska – przyznała. To był jeden z przedmiotów które polubiła i nie traktowała go tak po macoszemu jak większość innych. Historie o czarodziejach zaklętych w kamień rozpalały jej wyobraźnię, choć sama nigdy nie osiągnęła takiego zaawansowania, żeby użyć aż tak trudnej transmutacji, ale prostsze czary przydawały się do innych rzeczy. Na przykład prób nadania szkolnym szatom nieco bardziej szlachetnego rysu, za co kiedyś miała rozmowę z opiekunem domu. Poza tym transmutacja wydawała się dziedziną o wiele bardziej elegancką i stosowną dla damy niż przedmioty typowo pojedynkowe. Corinne od pojedynków trzymała się z daleka, bo zwyczajnie nie wypadało kobiecie interesować się takimi sprawami, albo co gorsza narażać na uszkodzenia ciała, więc ani razu nie zaszczyciła swą obecnością szkolnego klubu pojedynków. Z większości przedmiotów poza transmutacją i zielarstwem miała też dość przeciętne oceny i większość zdała tylko na zadowalający, bo zwyczajnie nie chciało jej się uczyć, skoro i tak nie zamierzała nigdy pracować, a jej zainteresowania skupiały się raczej wokół sztuki i szlacheckich aktywności nauczanych w rodzinnym domu, a nie wokół tego, co było w Hogwarcie.
- Evandra znakomicie sobie radzi zarówno z zarządzeniem dworem, jak i organizacją różnych wydarzeń. – Ale Corinne zdecydowanie wolała nie być na jej miejscu i miała nadzieję, że Mathieu nigdy nie zostanie nestorem. Corinne zdecydowanie wolała bardziej spokojny żywot, pozbawiony obowiązków i trosk. Poza tymi przyrodzonymi kobiecie, jak małżeństwo czy macierzyństwo, bo od tego uciekać nie zamierzała.
Przez dłuższą chwilę zastanawiała się nad słowami Melisande. No cóż, Corinne może nie była zupełnie głupia, ale też nie należała do najinteligentniejszych dziewcząt.
- Tym jesteśmy dla czarodziejów niższego stanu? – zapytała, tak interpretując jej słowa. Że oni, jako szczyt społecznej piramidy, byli niedoścignionym wzorem dla tych niżej, budzili podziw i zazdrość, bo ich świat był dla pospólstwa obcy i niedostępny, tak jak dla Corinne obcy był świat zwyczajnych ludzi. Nie znała ich trosk, nie wiedziała, jak to jest ledwie wiązać koniec z końcem, bo zawsze miała wszystko, czego mogła pragnąć tylko za sam fakt urodzenia w jednym z rodów Skorowidzu. – Evandra chyba lepiej wyczuwa ich potrzeby i nastroje. Ja… przyznam szczerze, nigdy nie interesował mnie ich świat, ich życie. Nawet w Hogwarcie nigdy nie zapominałam o wpojonych w rodzinnym domu zasadach i nie spoufalałam się z niżej urodzonymi. – Grono jej znajomych stanowili niemal wyłącznie czarodzieje z wysokich rodów, zdarzyło się też trochę osób z rodzin krwi czystej ze skazą o dobrej reputacji i poglądach. Ale już mieszańców próżno było szukać w jej bliższym otoczeniu, o szlamach nie wspominając, tych bardzo starannie w szkole unikała. Ale podejrzewała, że na ziemiach Rosierów raczej żadne szlamy już się nie ostały, a nawet jeśli, to raczej pewnie nie miały odwagi przyjść na ich jarmark. – Oczywiście rozumiem, że są potrzebni. – Czarodzieje półkrwi. Ktoś musiał w końcu wykonywać wszystkie te zadania, których im nie wypadało się podejmować. Ktoś musiał pracować na to, by wielkim rodom było wygodnie. Ktoś musiał produkować dla nich jedzenie, ubrania i inne niezbędne rzeczy. Ktoś musiał zapewniać im rozrywkę. Corinne doceniała to i choć czuła się lepsza i uprzywilejowana, nie żywiła do zwyczajnych czarodziejów wrogości, dopóki znali swoje miejsce i nie marzyły im się równościowe idee, przewroty i inne szkodliwe rzeczy. Wrogość żywiła do szlam, mugoli i zdrajców, co zaszczepiono w niej już kiedy była dzieckiem. Avery wyznawali dość radykalne poglądy i żywili głęboką niechęć do wszelkich odszczepieńców. – I że muszą wiedzieć, że to my, Rosierowie, dbamy o ich dobro na tych ziemiach i że nie zapomnieliśmy o nich w gorszych czasach. – Jeśli jednak Evandra liczyła na to, że Corinne sama zacznie prężnie działać, angażować się i tworzyć własne inicjatywy, to chyba czekało ją rozczarowanie. Była lady Avery zbyt rzadko sięgała wzrokiem dalej niż koniec własnego nosa i za bardzo kochała wygodne życie, by zbyt często schodzić ze swoich wyżyn do prostego ludu. Poza tym inicjatywa i działanie raczej nie były rzeczami, które wpajano jej w rodzinnym domu, ucząc ją raczej tego, że rola kobiety to przede wszystkim bycie ozdobą męża i matką jego dzieci, a poza tymi obowiązkami powinna oddawać się ładnym i niebrudzącym hobby takim jak sztuka czy muzyka, albo chodzić na bale, przyjęcia czy do eleganckich przybytków artystycznych. Rzeczywiście była osobą z natury bierną i nie widziała w tym niczego złego, było to normalne, a także bardzo wygodne. Na ten moment Evandra mogła liczyć na to, że Corinne biernie uczestniczyła w jej inicjatywach, ale nie miała głowy ani chęci do wymyślania własnych przedsięwzięć. Była osobą płynącą z prądem życia, przestrzegającą określonych zasad, bo sztywne ramy i schematy dawały jej poczucie bezpieczeństwa, zwłaszcza w obecnych, budzących niepokój czasach, ale wyczuwała, że Melisande była inna. Nie wyglądała na kogoś, kto zadowalał się rolą ozdoby. Choć jeszcze się nie znały, Corinne odniosła wrażenie, że w lady Travers kryła się trudna do zdefiniowania siła, że była to kobieta świadoma swoich zalet i swojego znaczenia. Corinne nie znała tego, dorastała stłamszona patriarchalnym podejściem Averych i ich zimnym chowem, jedynego ciepła doświadczając ze strony matki, jednak Flora Avery z domu Flint nie należała do silnych kobiet. Matka Corinne była osobą delikatną, wrażliwą i uległą, pokornie wypełniającą swoje życiowe role, więc nie miała jak zaszczepić w Corinne wzorców kobiety aktywnej i działającej, choć też trudno było nazwać Corinne zahukaną czy zakompleksioną. Znała swoją wartość jako lady, była świadoma swojej czystej krwi, urody i artystycznych talentów, i nie chciała dostrzegać swoich braków, bo zawsze powtarzano jej, że kobieta z takiego rodu nie musi być utalentowaną czarownicą, nie musi być dobra w żadnej nieartystycznej dziedzinie, bo i tak nigdy nie skala rąk pracą, a wyjdzie za mąż, będzie rodzić dzieci i stanie się ozdobą. Rzecz jasna nie posądzała ani Evandry, ani Melisande o nic niestosownego, wszak były damami i żonami swoich mężów, ale zdawała sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach nie brakowało kobiet, które próbowały się wyłamać ze schematów. Jednak nie Corinne, ona zawsze była wierna zasadom i niezachwianie wierzyła w słuszność tego, co wpajano jej w rodzinnym domu, i to w tym upatrywała swojej siły: w wierności zasadom i wytrwałym podążaniu ścieżką rodu. Aktywizm nie leżał w jej naturze ani jej nie pociągał, także jej empatia była dość ograniczona i los biedoty nieszczególnie ją obchodził. Może Evandra po prostu była bardziej empatyczna i dobra dla pokrzywdzonych przez los, dlatego tak bardzo się angażowała, podczas gdy Corinne była skupiona na sobie i wygodnicka.
- Oczywiście pozdrowię Mathieu i przekażę mu, że nas dzisiaj odwiedziliście – zapewniła, także żałując że jej męża tu nie było, choć wypadałoby, żeby tu był, w końcu to byli przede wszystkim jego krewni, powinien ich ugościć, a nie chować się w rezerwacie. – Wydaje mi się, że i mnie bliżej do zachodów. Żeby je podziwiać, nie trzeba tak wcześnie wstawać – uśmiechnęła się lekko. – A tu, blisko morza, i jedne i drugie dobrze widać, lepiej niż w głębi lądu. – Choć ona sama nie poznała jeszcze tej nieprzewidywalnej strony żywiołu, skoro zamieszkała tu latem i nie wiedziała, jak będzie w zimie, kiedy aura będzie znacznie mniej sprzyjająca. Choć na pewno nigdy nie przekona się o tym w taki sposób jak Traversowie, bo nie ciągnęło jej do morskich podróży. Wolała stać obiema nogami na stałym lądzie. Nie mieć pod nimi ani rozchybotanej morskiej wody, ani powietrza, bo i do latania jej nigdy nie ciągnęło, a miotły od czasu lekcji latania w pierwszej klasie nigdy więcej nie dotknęła.
Kątem oka dostrzegła tatuaże wyłaniające się spod rękawów mężczyzny i poczuła lekką konsternację, ale starała się, żeby nie było tego widać. U Averych coś takiego by nie przeszło, ale Traversowie mogli mieć zupełnie inne podejście do ozdabiania ciała. Co ród to obyczaj, zwłaszcza jeśli był to ród, którego męscy członkowie dużo podróżowali po innych krainach.
- Dziękuję, na pewno będę pytać, jeśli pojawią się jakieś wątpliwości – zapewniła Melisande po jej propozycji. Choć wytrwale zgłębiała obyczaje nowego rodu, na pewno czasem przyda jej się pomoc kogoś znającego tę rodzinę lepiej. Na pewno będzie potrzebować rozmowy o Mathieu, żeby go zadowolić musiała dowiedzieć się o nim więcej. Ale na to lepiej było poczekać, aż będą same. Im mniej osób wiedziało o tym, że w jej małżeństwie nie do końca się układało i że najwyraźniej nie potrafiła oczarować swoją osobą męża, tym lepiej. – I będę mieć na uwadze uważanie na hipochondrię cioci Mabel – uśmiechnęła się kątem ust. W końcu niespecjalnie interesowały ją czyjeś choroby, wolała rozmawiać o milszych sprawach. Choroby nie były miłe ani ładne, zdecydowanie nie.
Służka tymczasem podała im ciasto oraz napoje, by mogli się nimi raczyć podczas dalszych konwersacji, a potem pokornie usunęła się w cień, czekając aż znowu będzie potrzebna.
- Jeśli chodzi o smoki, niedawno pytałam Mathieu, czy kiedyś zabierze mnie do rezerwatu, ale nie podał żadnego konkretnego terminu. Stwierdził tylko że zrobi to, gdy będę gotowa. A nie wiem, na co mam być gotowa? – zastanowiła się. W końcu przecież nie planowała bezpośrednio stykać się ze smokami, a zobaczyć je z bezpiecznej odległości, jak kobiecie przystało. Było to dziedzictwo jej nowego rodu, więc chciała czegoś się o nim dowiedzieć. Tym bardziej, że w towarzystwie ktoś mógł ją zapytać o rezerwat, nie mogło być tak, że nawet w nim nie była, bo bardzo źle świadczyłoby to o jej zainteresowaniu sprawami nowego rodu.
Zdziwiła się słysząc, że pan ojciec zabrał Melisande do rezerwatu w tak młodym wieku.
- Stykałaś się z nimi bezpośrednio? – uniosła brwi. Nawet Corinne była świadoma tego, że smoki były bardzo niebezpieczne, że nie dało się ich oswoić ani wyszkolić, i że obcowali z nimi raczej głównie dorośli, uzdolnieni czarodzieje potrafiący przewidzieć ich zachowania i odpowiednio zareagować. I że raczej byli to mężczyźni z racji swej fizycznej siły. - Mój pan ojciec nigdy nie pozwalał mi się zbliżać do trolli, którymi zajmują się mężczyźni z mojego rodu pochodzenia. Mój starszy brat odebrał nauki zajmowania się nimi, ale ja jako kobieta miałam się trzymać od tego z daleka, uczyć się bardziej kobiecych aktywności – powiedziała; kiedy jej brat zajmował się trollami pod okiem ojca, ona wtedy z reguły uczyła się tańca, gry na fortepianie, malarstwa i innych dziewczęcych rzeczy, które miały się przydać przyszłej ozdobie męża z innego rodu. Choć trolle także były wielkie i groźne, to nie aż tak bardzo, jak smoki. I mężczyźni z jej rodu potrafili je nawet szkolić, by mogły pełnić funkcję ochroniarzy, których potem kupowali różni czarodzieje. A smoki nawet w rezerwacie pozostawały dzikimi istotami, które oprócz wielkich i silnych ciał posiadały także ogień. – O magicznych stworzeniach wiem więc głównie to, czego nauczyłam się w szkole. Ale jako lady Rosier powinnam interesować się sprawami nowego rodu, zobaczyć coś więcej niż tylko róże, więc chętnie odwiedzę rezerwat. Tym bardziej, że jest tak ważny dla Mathieu.
Tak ważny że znikał tam na całe dnie i prawie nie było go w życiu jego młodziutkiej żony. Ale może gdyby pokazała trochę zainteresowania jego światem, spojrzałby na nią inaczej? To kolejny powód, dla którego chciała odwiedzić rezerwat i dowiedzieć się czegoś na temat jego podopiecznych. Oczywiście w bezpieczny sposób. Była tylko damą, delikatną kobietą, jej magiczne zdolności były przeciętne, więc tylko podziwianie z daleka oraz wiedza teoretyczna były w jej przypadku możliwe.
- Gry? – Wśród chłodnych Averych raczej nie uskuteczniano wielu wesołych rozrywek. Co najwyżej w dzieciństwie czasem brat jej pokazywał jakieś gry, ale nigdy nie była w nich dobra. – Możemy spróbować – zgodziła się jednak na propozycję, gotowa się dostosować, zwłaszcza jeśli miał to być dobry pretekst do dowiedzenia się czegoś na temat rozmówców.
- Liczyłam, że się zgodzisz. - wypadło z jej warg, a usta rozciągnęły się jeszcze mocniej pokazując skrywane zęby, sugerując już samym uśmiechem, że nie oczekiwała i nie spodziewała się czegokolwiek innego. Opadła lekko na palce nie potrafiąc pozbyć się uśmiechu, współgrającego z rozbawieniem, które i ją ogarnęło. Padające pytanie sprawiło że spojrzała przed siebie, unosząc wolną dłoń, żeby pozwolić palcom zatańczyć pod brodą. - Kilka, ale większość z nich raczej cię nie obejdzie, jeśli mogę wybrać jak ma wyglądać szczegółami zanudzę architekta. - upewniła się wracając do niego spojrzeniem. To nie tak, że nie nawykła do drogich - a czasem i ekstrawaganckich - prezentów. Ten jednak był dla niej inny niż wszystko, co kiedykolwiek wcześniej wysunął ku niej Manannan. - Oh, oczywiście życzę sobie najlepszego widoku. - sam zapewniał ją, że będzie miała ku czemu zerkać. Chwilę później przechodząc do dywagacji nad tym, czy widoczna będzie z ich tarasów, czy może powinna zastanowić się nad tym w jaki sposób informować go o tym, że tam przebywa (wietrzne dzwonki z lusterek dwukierunkowych mogłoby być czymś odkrywczo nowym i spełniającym swoją funkcję) - gdyby jej szukał, albo miał ochotę towarzyszyć - wypuszczając myśli na głos w stanie lekkiego frywolnego rozważania. Nieświadomie pokazując, że nie zamierzała się przed nim chować - wręcz przeciwnie, chętnie pozostając w zasięgu spojrzenia.
Padające później pytania dotykały tematów, które - choć istniały - niekoniecznie budziły jej entuzjazm. Jej relacja z matką była… trudna. Padające nazwisko uniosło łagodnie jej brwi, otworzyła wargi by zaprzeczyć, ale Manannan poprawił się sam. Wymieniła nazwisko - nie widziała powodów, by nie padło, nic dla niej nie znaczył ale wraz z biegiem lat - dokładnie tak, jak mu wróżono - zrobił karierę wyrabiając swoje imię. - Miałam wtedy dwadzieścia lat. - uzupełniła jeszcze. - Miesiącami o tym mówili. - zastanowiła się kompletnie nieprzejęta. Kolejne pytanie skwitowała najpierw skąpym potwierdzeniem głową. - Smoki, mężczyznę którego wybrała, tego że chciałam więcej, że nie mogłam być Marianne jak mocno by tego nie chciała. - jej ramiona uniosły się łagodnie i opadły w krótkim wzruszeniu. Wiedziała, że spośród córek to ona zawsze matkę najmocniej rozczarowywała. Nie była słońcem jak Marianne, ani nie posiadała łagodności Vivienne. - Oddałam jej kontrolę w każdej kwestii, która nie miała znaczenia. Jakby świat mógł się skończyć, bo suknia jest w odcieniu zbyt ciepłym. - wywróciła oczami. Oczywiście, że nie zawsze o to chodziło, ale nie potrafiła nie ironizować lekko. - Moja dzisiejsza, ledwie mieści się w jej normach. Nazwała ją ładną, jeśli chce kogoś skomplementować i naprawdę docenić używa bardziej wyszukanego słownictwa. W jakiś sposób z pewnością ją ubodło, kiedy przyjęłam zaręczyny a potem wyszłam za mąż zgodnie z wolą Tristana. - mówiła prawdę, niechętnie wystawiając się pierwszą. Zapytana - odpowiadała, postanawiając ofiarować mu prawdę i szczerość.
- Powinieneś. A wyobraź sobie, mój drogi, że dopiero nabieram wiatru w żagle. - orzekła nic nie robiąc sobie z przekąsu, który pojawił się w jego głosie, prezentując mu niemal narcystyczną pewność siebie i zadowolony, piękny uśmiech rozciągający jej wargi i zahaczający oczy. A może nie niemal - może właśnie taką. Myślała o sobie wysoko - teraz, nikt nie był tego w stanie już zmniejszyć, czy zasiać w niej wątpliwości. - To co powiedziałam. - skrzyżowała spojrzenie z własnym mężem. - Twoja siostra wątpi - w siebie w to, że coś rzeczywiście może być dla niej, a jej ofiarność może okazać się jej własną zgubą. Na Mahatu - jest piękną i niegłupią kobietą, do tego wilą. Gdybym miała jej możliwości... - wyrzuciła trochę w irytacji, zazdrości i mimowolnym rozmarzeniu z jaką łatwością mogłaby zdobyć wszystko, choć nie zburzył on jej powagi. - To temat dłuższy, niż na kilka kroków - pomówimy o tym w domu. - zdecydowała, bo swojej bratowej chciała poświęcić więcej, niż krótki urywek czasu podczas stawianych kroków. Dlatego - a może pomimo tego - zażądała czegoś w zamian. Wywróciła z rozbawieniem tęczówkami, na pierwsze padając z jego ust pytanie. Wpatrywała się w niego, kiedy dostała swoją odpowiedź - przyjmując ją, akceptując - nie zdziwiła jej jakoś nadmiernie. To w nich doszukiwałaby się tych, którzy najmocniej go ukształtowali. A potem zmrużyła lekko oczy, by zaraz zmarszczyć z łagodnym niezadowoleniem nos. - Jeszcze jeden pierścień wieczorem i będę ukontentowana. - orzekła, nie pytała, stwierdziła rzucając w przestrzeń przed siebie kiedy ledwie kilka kolejnych kroków dzieliło ich od altany.
Odchyliła się zerkając na Manannana, wytrzymując jego spojrzenie i utrzymując je może chwilę dłużej niż powinna, ale powtórzone pytanie uniosło jej brwi. Odwrócił wzrok pierwszy, a ona zrobiła to chwilę później, mając ochotę wywrócić oczami na padające z jego ust słowa, zirytował ją szereg zdania którego użył. Ułożyła dłonie na kolanach i pochyliła się w stronę Corinne, jakby zamierzała podzielić się z nią sekretem.
- Manannan nie wie - zaczęła w tym samym tonie co on - że cierpię na straszną fobię, okropnie przerażają mnie ludzie z wyłupionymi oczami i w opaskach, które mogą to ukrywać. Dlatego musiałam przygotować się na różne ewentualności - sama rozumiesz - gdyby był jednym z nich. Szczęśliwie dla wszystkich jak widzisz ma parę oczu a opaska nie jest częścią jego garderoby więc obeszło się bez skandalu i aetonana zabierającego mnie na swoim grzbiecie byle dalej. - dla podkreślenia doniosłości historii uniosła dłoń zakreślając nią horyzont. Zaraz zerknęła ku niemu unosząc obie ręce w geście niewypowiedzianego poddania. - Teraz żartowałam. - zgodziła się zaznaczając, unosząc jedną brew kiedy zerknęła ku niemu.
Na padające z jej ust pytanie potwierdziła skinieniem głowy. - To tylko cząstka tego, czym jesteśmy. - orzekła ze spokojem. Wysłuchała odpowiedzi Corinne, panując nad wyrazem twarzy. Nie pozwalając by jej brwi uniosły się w zaskoczeniu, bo… właściwie nie odpowiedziała na zadane jej pytanie. Kompletnie nie chodziło w nim przecież o wyczuwanie nastrojów, ani o ich potrzeby bo Melisande dbała tylko o własne. - Nie o spoufalanie się chodzi moja droga. - odpowiedziała jej dość zdawkowo, ale uważała, że do rozwiązania Corinne powinna dojść sama. Myślenie samodzielne, albo to nastawione na korzyści było umiejętnością. Jak nad każdą inną, należało nad nią pracować. Zmrużyła lekko oczy, kiedy Corinne nawiązała do tego, że ich ludność powinna pamiętać o swoich panach. - Po co? - zapytała jej krótko przekręcając lekko głowę w lewą stronę oczekując odpowiedzi. Po co mieli to wszystko wiedzieć. Po niej, miała wiedzieć już wszystko.
- Dla Browna został przygotowany kwartalny kontrakt. Chodziło o pomoc dla niego; o przypomnienie, że jesteśmy i dbamy - a Brown z tego co słyszałam ma szacunek i posłuch wśród ludzi. Rozwiązanie było dobre. Miało korzyść, którą twoja siostra mimo swojej pracy złożyła w moje ręce. Wzięłam ją, czyniąc z tego dla niej lekcje a dla hrabstwa - potencjalnie więcej. - rozumiesz, Manannanie? Wzięłam ją bez zawahania, bo nie obawiam się sięgać po możliwości. Ta, była mi na rękę. - Ale jednorazowa pomoc, taki sam miała przynieść skutek. - jednorazowy. - Doroczny konkurs w którym zwycięzca jednego roku, staje się oceniającym w następnym, powstrzyma ludzi przed oskarżeniem nas o stronniczość i wybieraniem co rok jednego zwycięzcy- mięso i tak kupimy od kogo zechcemy - a wskazywany poziom co najmniej w dwóch różnych miejscach pokaże innym, do czego mają dążyć. To działanie da więcej, albo nie da mniej. Moje imię zaś jako prowodyrki i dobrodziejki, dzięki uprzejmości twojej siostry zacznie szybciej i głośniej krążyć po Norfolku. - nie udawała fałszywie skromnej, nie teraz, nie przy nim. Nie próbowała też pokazać, że nie dostrzegła korzyści w tym działaniu i sięgnęła je, mimo że to nie należało do niej, a jedynie ku niej zostało skierowane. Pomysł z konkursem - był jej, ale kontrakt i tego komu owej pomocy dostarczyć opracowała Imogen wspierając się na innych. Wiedziała czym były podyktowane motywy Imogen, ale nie umiała się z nią zgodzić z tym, że oddawanie całkowicie siebie było odpowiednim krokiem.
Kiedy z ust jej męża wypadło zaczepne pytanie zerknęła na niego niemal strzelając tęczówkami - specjalnie się z nią drażnił. Oburzyła się całkiem rozchylając na moment wargi. Owszem, zdarzyło jej się odkryć niejeden z tych transmutacyjnych eksperymentów w czasie niechcianych wojaży. Ale za to nadal winiła jego. Więc nie zamierzała oddać mu satysfakcji. - Bynajmniej. - zaprzeczyła mrużąc lekko oczy, unosząc brodę, mimowolnie wysuwając twarz trochę w jego stronę. - Twój kuzyn - Casworon i Imogen chętnie uchronili mnie przed błąkaniem się pośród korytarzy. Zbadałam też plan zamku. - co było prawdą - kwestia planów nie Casworona i Imogen, ich użyła jedynie po to, żeby się odciąć, szwagierki używając mimowolnie do załagodzenia cichej wojny pomiędzy słowem. Same plany na niewiele jej się zdały, bo szybko odkryła, że zamek wcale ich się nie trzyma tak dokładnie jak ten jej. Cóż to akurat było winą eksperymentów. - Do jednej z sal poddanych eksperymentom o których wspomniałeś trafiłam zgodnie z własną wolą. - wcale nie dlatego, że się zgubiłam. Wyprostowała się jeszcze trochę. A na padające uparte stwierdzenie odnośnie wschodu przekręciła głowę przez chwilę mierząc go spojrzeniem, które rzucało niewerbalne wyzwanie. - Z pewnością. - zgodziła się w końcu, ale jeśli złapał wyraz jej twarzy na chwilę odwrócony od lady Rosier z pewnością zauważył, że słowa kontrastowały z tym, co prezentowały oczy. Przekręciła lekko głowę, a jej mimika złagodniała kiedy podjął dalej. Nigdy po prawdzie nie zastanawiała się nad tym co powiedział. Zadumała się odrobinę nad padającymi słowami - bo trudno było odmówić im racji. I w tym, i w kolejnym, choć to drugie sprawiło, że znów nachyliła się ku dziewczynie.
- Zobacz Corinne, Manannan mówi o morzu, a mam wrażenie jakby opisywał mnie. - podzieliła się z nimi, niewzruszona tym, że siedział obok. Pewnie doprawiając to arogancką nutą. Wyprostowała się. - Daje i odbieram kiedy uznam za stosowne. - jej dłoń odchyliła się, jakby stała się jedną z szal, czy w jej dłoni prezentowano jakąś wartość. - A wobec mojego gniewu wszyscy są bezsilni. - druga odeszła na bok w lustrzanym odbiciu, zawisła tak na chwilę, nim Melisande odchyliła głowę w tył żeby zaśmiać się perliście zasłaniając dłonią różane wargi. Żartowała, choć tylko połowicznie, ale miała dobry humor i wspaniałomyślnie obdzielała go światem i jednostki wokół siebie.
- Masz jakieś pasje, moja droga? - zapytała jej, pozostawiając za sobą kwestię sporu o zachody słońca. Wspaniałomyślnie, powierzchownie zgadzając się z przekonaniem własnego męża. Skupiając na jednostce kobiety siedzącej z nimi, choć po prawdzie nie spodziewała się zaskakującej odpowiedzi.
Potaknęła głową, trochę zaskoczona a trochę nie, że Corinne nie postanowiła podzielić się żadnym z problemów - Melisande szczerze wątpiła, że ze wszystkim zetknęła się wcześniej przez wzgląd na wiek, ale postanowiła nie ciągnąć tematu dalej. Uśmiechnęła się lekko na wspomnienie ciotki, jeszcze raz potakując głową.
Pojawiająca się w końcu służka zwróciła jej uwagę - zdecydowanie zbyt długo to trwało i nie spodobało jej się, że Corinne nie zawołała któregoś ze skrzatów zmuszając ją, żeby tyle czekała na wypieki rosierowej kuchni. A kiedy to stanęło pomiędzy nimi wyprostowała się, składając dłonie z zadowoleniem klaskając lekko w dłonie. - Jest. - ucieszyła się, pierwszy kawałek podając mężowi z uśmiechem, który rozciągał jej wargi w absurdalnie zadowolonym uśmiechu. Zaraz odnajdując ten dla siebie, a kiedy malutki widelczyk wsunął się w jej usta przymknęła łagodnie oczy poddając się znajomemu smakowi, ledwie powstrzymując się przed mruknięciem z zadowoleniem, ale już równakie westchnie opuściło jej wargi. Dopiero przy drugim kęsie orientując się w słowach wypowiadanych przez Corinne.
- Pytałaś? - powtórzyła po niej, marszcząc odrobinę brwi. Ona nie prosiła - a jeśli to rzadko i jedynie jednostki którym postanowiła się podporządkować. Wymagała i żądała. Jeśli pozostawiała wybór, to z opcji, które sama wybrała, albo przemyślała. Co mógł mieć na myśli Mathieu mówiąc, że zabierze żonę do rezerwatu, kiedy będzie gotowa? Nie wiedziała. - Następnym razem zażądaj. - wypowiedziała ze spokojem i pewnością, końcówką trzymanego widelczyka uderzając kilka razy w dolną wargę nim ponownie zanurzyła go w cieście, nie przejmując się że Manannan może nie pochwalić jej rady, czy rozwiązania. - Wraz z przyjęciem nazwiska rezerwat stał się też dziedzictwem twoim i dzieci, które mu dasz. Może chodzi o gotowość do prawdziwego przyjęcia naszej spuścizny. A jeśli nie zależy ci na tym, bo obejrzeć go z Mathieu - możesz wspomóc Evandre. Właśnie planuje serpentarium w Ogrodach. - wtedy z pewnością będzie okazja by je zobaczyć i czynem udowodnić Mathieu to o czym mówiła. Sięgnęła po filiżankę z herbatą. Nie przejmując się mężem siedzącym obok i tym, że dojrzy sposoby, które by wybrała. Chciała, żeby ją poznał i zobaczył. Czekała na to, aż sam będzie tego chciał. Była elastyczna. Dopasowywała się jeśli potrzebowała by osiągnąć to po co wyciągała ręce. Tak jak mu powiedziała - jeśli otrzymany efekt jej nie zadowalał próbowała kolejnego rozwiązania. Jej talerzyk był już pusty. Słowa padające z ust Manannana - a wcześniej gest i jego łydka, dotykająca drażniąco jej własnej zwróciły jej uwagę, na chwilę zamierając gestem - i słowem. Obijając mocniej sercem, rozciągając ciepło w tamtej okolicy, mimowolnie przesuwając jej myśli gdzie indziej. Odnalazła jednak rezon - jeśli Manannan chciał grać, zagra. Odstawiła filiżankę spoglądając na niego. - Zobaczysz. - zapewniła go spokojnie. - Wyznaczyłam termin na drugą połowę sierpnia. Teraz musimy przygotować się na Festiwal, nie miałabym czasu żeby przyjąć cię odpowiednio. - rzuciła w jego stronę łagodnie. Obiecała mu opowiedzieć historię o tym, jak pokonała smoka i swojego słowa zamierzała dotrzymać - a że Edrea znajdowała się w rezerwacie i pokazanie mu tego, czemu poświęcała swój czas znalazło się w jej planie.
Wypuszczone zabawne - ale i prawdziwe - stwierdzenie dotyczące jej przeszłości miało dać jej pretekst, ale było też prawdą. Naparła też odrobinę mocniej swoją własną łydką, na tą jego, przesuwając lekko piętę. A gdy się wyprostowała nie spojrzała na niego, wsłuchując się w padające pytanie Corinne.
- Wtedy nie. - zaprzeczyła. - Ojciec chciał przekazać mi coś ważnego, ale jak sądzę, większej siły i prawdziwości jego słowa zyskały właśnie na miejscu. - orzekła ze swobodą i spokojem, nie zdradzając w tym momencie szczegół lekcji o brzękadle i tym, jak wędrowała ona z nią do dzisiaj. - Kobiecych aktywności? - powtórzyła po niej, owijając te słowa niewinnym pytaniem. Kącik jej warg drgnął, na ułamek, ledwie widocznie załamując nieskalany uśmiech, głowa przekręciła się odrobinę. Otwierała już usta, żeby rozpocząć wypowiedź - nie, tyradę - o tym, że jej ojciec i brat, pozwolili jej się rozwijać i myśleć - o tym, że nie brakowało jej kobiecości i że (wbrew temu co jak sądziła wyobrażała sobie Corinne) nie szafowała życiem. Jej dłonie były zadbane i gładkie - pozornie nieskalane pracą. Kontrastujące z szorstką skórą na tych jej męża. Ale zamknęła je, czując dotyk palców na sobie samej, mimowolnie odsuwając się myślami, gasząc rozpalając się w niej irytację, przypominając o grze, budząc ekscytację. Ubrała usta w uśmiech. - W nich też jestem biegła. A w rezerwacie nie podejmuje się żadnych męskich czynności. - powiedziała więc bez cienia wątpliwości. - Winnaś nie zawierzać krążącym na salonach plotkom. Zgodnie z nim w tej chwili obleciałam już pewnie pół świata na smoczym grzbiecie szafując nierozważnie życiem. Moja praca skupia się wokół obserwacji i myślenia - rozpoznawaniu wzorców, poszukiwaniu schematów, proponowaniu rozwiązań. Badaniu rzeczy, które nie są w stanie pozostawić na mnie trwałych uszkodzeń. Praca wykonawcza z reguły nie przypada mi w udziale. A przy samych smokach - zwłaszcza dorosłych - z bliska bywam tylko w wyjątkowych przypadkach i w odpowiedniej asyście. - wytłumaczyła ze swobodą. Kolejnych jej słów wysłuchała, choć właściwie nie zdawały jej się niczym nowym. Część skupienia przenosząc na to, jakiego ruchu dalej powinna się podjąć. Grzeczne, poprawne, trzymające się schematów rozmowy - choć wypadała w nich śpiewająco - przeważnie szybko zaczynały ją nużyć. - Jeśli przedstawisz swoje chęci odpowiednio niedługo z pewnością go zobaczysz. - wypuściła uprzejmie z warg, choć coraz mocniej wątpiła że ich związek może dokądkolwiek zmierzać. Mathieu wzbraniał się przed nią chowając w rezerwacie, podejście Melisande nazywając mechanicznym. Corinne zaś zdawała się bierna i oczekująca - nie sięgającą albo nie chcąc sięgnąć po możliwości. Któreś z nich musiało wykonać zdecydowany krok - nie miało znaczenia które - liczył się końcowy efekt i to, czego od nich wymagano. Zmięła na wargach komentarz o tym, że samym zainteresowaniem nie zaimponuje Tristanowi - bo wiedziała, że dla brata nie miała znaczenia o ile nie przynosiła wstydu Rosierom. Obchodziła go tyle, co prawdopodobnie ona obchodziła nestora Traversów - nic, jako jednostka. Była jedynie formą rozwiązania kontraktu. A poprawnym i uprzejmym zachowaniem Corinne przynieść wstydu nie mogła. Skupiła tęczówki na Manannanie wyrzucając z siebie propozycję, z zadowoleniem rozciągając wargi, kiedy zgodził się z nią niemal od razu. Wyprostowała się, zwracając spojrzenie na ich gospodynię w oczekiwaniu na odpowiedź. Ale ciemne oczy nie zostały na niej dłużej wracając do męża, obserwując jak oddaje się chwilowym zastanowieniu łapiąc mikrogesty. W końcu wyrzucając między nich propozycję. Uniosła łagodnie brwi potakując głową. - Wygrany weźmie wybraną butelkę alkoholu z piwniczki w Château Rose. - dorzuciła od siebie, cóż, zawsze lepiej grało się przecież o coś - nawet niewielkiego, bo przecież nie brakowało im alkoholu. A Tristan nie urwie jej głowy za jedną butelkę zabraną do domu. Corbenic na jego brak nie narzekało, ale nie chodziło tyle co o nagrodę, a o trofeum. - Ale zanim - zawiesiła zdanie, kiedy kątem oka dostrzegła ruch na niebie po drugiej stronie męża. - zagramy i wejdziecie do rezerwatu... - przekręciła się trochę na bok, jej kolano łagodnie uderzyło w nogę Manannana, wyciągnęła rękę, wskazując nią na kształt, na którym zawisło jej spojrzenie. Nachyliła się, by drugą ręką, skrytą i oddaloną całkowicie od Corinne zamaskować to, że jej palce przesunęły po boku męża, odważniej (jak zawsze chciała wygrać - chęć rywalizacji pozostawała w niej silna - nawet jeśli trudno było powiedzieć o co grali), od góry - przy żebrach - do dołu, na dole zostając na dłużej, bo widok przecinającego niebo smoka, skupił jej uwagę mocniej niż gra zostawiając ją tak dłużej, niż planowała i powinna. - Przed chwilą skończyli karmienie. - dodała jeszcze lekko, po pierwszej sylwetce pojawiła się kolejna, lubiła ten widok, swoistego rodzaju podniebny taniec. Nie widziała go od ponad pół roku - tego konkretnego. Otrząsnęła się nagle, jej ręką drgnęła i z początku chciała ją zabrać, czując chwilowe speszenie, które objawiło potarciem czubka nosa drugą ręką. Zerknęła na Manannana i tyle wystarczyło, by pozwoliła sobie na więcej utrzymując na chwilę spojrzenie kiedy dłoń zjechała niżej, na linie spodni wsuwając się pod nie, po to tylko, by odnaleźć odkryty pod koszulą kawałek ciepłej, promieniującej skóry. - Może zacznę. - zaproponowała, znów zdaniem z podwójnym brzmieniem odwracając się w stronę Corinne. Ona poza zgodą nie wykazała ku temu chęci. Wiedziała, że jej ruchy były mniej pewne - choć maskowała to, nie dopuszczając do siebie tej myśli. Nadal bardziej kanciate. Ale jednocześnie z każdą chwilą coraz mocniej wyglądała powrotu do domu, spokojnie - ale skutecznie - rozpalana skrytą pod przypadkowymi muśnięciami grą. Kto podda się pierwszy, oznajmiając, że muszą wracać, mając do zadbania o coś jeszcze przed kolacją? - Hm… - zastanowiła się, sięgając po herbatę, na chwilę zawieszając spojrzenie znów na smokach przecinających w oddali powietrze. - Pierwsze: Czym jest grawitacja wytłumaczył mi człowiek który jest mi jak brat kiedy pewnego razu spadłam z drzewa pod którym siedział czytając książkę. Do dziś poszukuję u niego odpowiedzi jeśli nie ma ich w księgach. Drugie: W szkole grałam w Quidditch na pozycji szukającej, szło mi tak dobrze, że pod koniec nauki dostałam propozycje zawodowego kontraktu w jednej z francuskich lig. Zdecydowałam się jednak na inną ścieżkę kariery, ratując matkę przed przed całkowitym załamaniem i siebie przed jej gniewem. Trzecie: Pewnego razu odwiedzając bank Gringotta jeden ze goblinów dokonał niefortunnej pomyłki. Zamknął mnie w skrytce należącej do innego arystokraty który prawie mnie aresztował za kradzież. - wypuściła pomiędzy nich trzy stwierdzenia, gestykulując w czasie mówienia, rozbawionym spojrzeniem przesuwając od jednego do drugiego. Rozciągając wargi, unosząc brew w niewypowiedzianym uśmiechu; obstawiajcie - zdawała się mówić pomiędzy słowami.
Padające później pytania dotykały tematów, które - choć istniały - niekoniecznie budziły jej entuzjazm. Jej relacja z matką była… trudna. Padające nazwisko uniosło łagodnie jej brwi, otworzyła wargi by zaprzeczyć, ale Manannan poprawił się sam. Wymieniła nazwisko - nie widziała powodów, by nie padło, nic dla niej nie znaczył ale wraz z biegiem lat - dokładnie tak, jak mu wróżono - zrobił karierę wyrabiając swoje imię. - Miałam wtedy dwadzieścia lat. - uzupełniła jeszcze. - Miesiącami o tym mówili. - zastanowiła się kompletnie nieprzejęta. Kolejne pytanie skwitowała najpierw skąpym potwierdzeniem głową. - Smoki, mężczyznę którego wybrała, tego że chciałam więcej, że nie mogłam być Marianne jak mocno by tego nie chciała. - jej ramiona uniosły się łagodnie i opadły w krótkim wzruszeniu. Wiedziała, że spośród córek to ona zawsze matkę najmocniej rozczarowywała. Nie była słońcem jak Marianne, ani nie posiadała łagodności Vivienne. - Oddałam jej kontrolę w każdej kwestii, która nie miała znaczenia. Jakby świat mógł się skończyć, bo suknia jest w odcieniu zbyt ciepłym. - wywróciła oczami. Oczywiście, że nie zawsze o to chodziło, ale nie potrafiła nie ironizować lekko. - Moja dzisiejsza, ledwie mieści się w jej normach. Nazwała ją ładną, jeśli chce kogoś skomplementować i naprawdę docenić używa bardziej wyszukanego słownictwa. W jakiś sposób z pewnością ją ubodło, kiedy przyjęłam zaręczyny a potem wyszłam za mąż zgodnie z wolą Tristana. - mówiła prawdę, niechętnie wystawiając się pierwszą. Zapytana - odpowiadała, postanawiając ofiarować mu prawdę i szczerość.
- Powinieneś. A wyobraź sobie, mój drogi, że dopiero nabieram wiatru w żagle. - orzekła nic nie robiąc sobie z przekąsu, który pojawił się w jego głosie, prezentując mu niemal narcystyczną pewność siebie i zadowolony, piękny uśmiech rozciągający jej wargi i zahaczający oczy. A może nie niemal - może właśnie taką. Myślała o sobie wysoko - teraz, nikt nie był tego w stanie już zmniejszyć, czy zasiać w niej wątpliwości. - To co powiedziałam. - skrzyżowała spojrzenie z własnym mężem. - Twoja siostra wątpi - w siebie w to, że coś rzeczywiście może być dla niej, a jej ofiarność może okazać się jej własną zgubą. Na Mahatu - jest piękną i niegłupią kobietą, do tego wilą. Gdybym miała jej możliwości... - wyrzuciła trochę w irytacji, zazdrości i mimowolnym rozmarzeniu z jaką łatwością mogłaby zdobyć wszystko, choć nie zburzył on jej powagi. - To temat dłuższy, niż na kilka kroków - pomówimy o tym w domu. - zdecydowała, bo swojej bratowej chciała poświęcić więcej, niż krótki urywek czasu podczas stawianych kroków. Dlatego - a może pomimo tego - zażądała czegoś w zamian. Wywróciła z rozbawieniem tęczówkami, na pierwsze padając z jego ust pytanie. Wpatrywała się w niego, kiedy dostała swoją odpowiedź - przyjmując ją, akceptując - nie zdziwiła jej jakoś nadmiernie. To w nich doszukiwałaby się tych, którzy najmocniej go ukształtowali. A potem zmrużyła lekko oczy, by zaraz zmarszczyć z łagodnym niezadowoleniem nos. - Jeszcze jeden pierścień wieczorem i będę ukontentowana. - orzekła, nie pytała, stwierdziła rzucając w przestrzeń przed siebie kiedy ledwie kilka kolejnych kroków dzieliło ich od altany.
Odchyliła się zerkając na Manannana, wytrzymując jego spojrzenie i utrzymując je może chwilę dłużej niż powinna, ale powtórzone pytanie uniosło jej brwi. Odwrócił wzrok pierwszy, a ona zrobiła to chwilę później, mając ochotę wywrócić oczami na padające z jego ust słowa, zirytował ją szereg zdania którego użył. Ułożyła dłonie na kolanach i pochyliła się w stronę Corinne, jakby zamierzała podzielić się z nią sekretem.
- Manannan nie wie - zaczęła w tym samym tonie co on - że cierpię na straszną fobię, okropnie przerażają mnie ludzie z wyłupionymi oczami i w opaskach, które mogą to ukrywać. Dlatego musiałam przygotować się na różne ewentualności - sama rozumiesz - gdyby był jednym z nich. Szczęśliwie dla wszystkich jak widzisz ma parę oczu a opaska nie jest częścią jego garderoby więc obeszło się bez skandalu i aetonana zabierającego mnie na swoim grzbiecie byle dalej. - dla podkreślenia doniosłości historii uniosła dłoń zakreślając nią horyzont. Zaraz zerknęła ku niemu unosząc obie ręce w geście niewypowiedzianego poddania. - Teraz żartowałam. - zgodziła się zaznaczając, unosząc jedną brew kiedy zerknęła ku niemu.
Na padające z jej ust pytanie potwierdziła skinieniem głowy. - To tylko cząstka tego, czym jesteśmy. - orzekła ze spokojem. Wysłuchała odpowiedzi Corinne, panując nad wyrazem twarzy. Nie pozwalając by jej brwi uniosły się w zaskoczeniu, bo… właściwie nie odpowiedziała na zadane jej pytanie. Kompletnie nie chodziło w nim przecież o wyczuwanie nastrojów, ani o ich potrzeby bo Melisande dbała tylko o własne. - Nie o spoufalanie się chodzi moja droga. - odpowiedziała jej dość zdawkowo, ale uważała, że do rozwiązania Corinne powinna dojść sama. Myślenie samodzielne, albo to nastawione na korzyści było umiejętnością. Jak nad każdą inną, należało nad nią pracować. Zmrużyła lekko oczy, kiedy Corinne nawiązała do tego, że ich ludność powinna pamiętać o swoich panach. - Po co? - zapytała jej krótko przekręcając lekko głowę w lewą stronę oczekując odpowiedzi. Po co mieli to wszystko wiedzieć. Po niej, miała wiedzieć już wszystko.
- Dla Browna został przygotowany kwartalny kontrakt. Chodziło o pomoc dla niego; o przypomnienie, że jesteśmy i dbamy - a Brown z tego co słyszałam ma szacunek i posłuch wśród ludzi. Rozwiązanie było dobre. Miało korzyść, którą twoja siostra mimo swojej pracy złożyła w moje ręce. Wzięłam ją, czyniąc z tego dla niej lekcje a dla hrabstwa - potencjalnie więcej. - rozumiesz, Manannanie? Wzięłam ją bez zawahania, bo nie obawiam się sięgać po możliwości. Ta, była mi na rękę. - Ale jednorazowa pomoc, taki sam miała przynieść skutek. - jednorazowy. - Doroczny konkurs w którym zwycięzca jednego roku, staje się oceniającym w następnym, powstrzyma ludzi przed oskarżeniem nas o stronniczość i wybieraniem co rok jednego zwycięzcy- mięso i tak kupimy od kogo zechcemy - a wskazywany poziom co najmniej w dwóch różnych miejscach pokaże innym, do czego mają dążyć. To działanie da więcej, albo nie da mniej. Moje imię zaś jako prowodyrki i dobrodziejki, dzięki uprzejmości twojej siostry zacznie szybciej i głośniej krążyć po Norfolku. - nie udawała fałszywie skromnej, nie teraz, nie przy nim. Nie próbowała też pokazać, że nie dostrzegła korzyści w tym działaniu i sięgnęła je, mimo że to nie należało do niej, a jedynie ku niej zostało skierowane. Pomysł z konkursem - był jej, ale kontrakt i tego komu owej pomocy dostarczyć opracowała Imogen wspierając się na innych. Wiedziała czym były podyktowane motywy Imogen, ale nie umiała się z nią zgodzić z tym, że oddawanie całkowicie siebie było odpowiednim krokiem.
Kiedy z ust jej męża wypadło zaczepne pytanie zerknęła na niego niemal strzelając tęczówkami - specjalnie się z nią drażnił. Oburzyła się całkiem rozchylając na moment wargi. Owszem, zdarzyło jej się odkryć niejeden z tych transmutacyjnych eksperymentów w czasie niechcianych wojaży. Ale za to nadal winiła jego. Więc nie zamierzała oddać mu satysfakcji. - Bynajmniej. - zaprzeczyła mrużąc lekko oczy, unosząc brodę, mimowolnie wysuwając twarz trochę w jego stronę. - Twój kuzyn - Casworon i Imogen chętnie uchronili mnie przed błąkaniem się pośród korytarzy. Zbadałam też plan zamku. - co było prawdą - kwestia planów nie Casworona i Imogen, ich użyła jedynie po to, żeby się odciąć, szwagierki używając mimowolnie do załagodzenia cichej wojny pomiędzy słowem. Same plany na niewiele jej się zdały, bo szybko odkryła, że zamek wcale ich się nie trzyma tak dokładnie jak ten jej. Cóż to akurat było winą eksperymentów. - Do jednej z sal poddanych eksperymentom o których wspomniałeś trafiłam zgodnie z własną wolą. - wcale nie dlatego, że się zgubiłam. Wyprostowała się jeszcze trochę. A na padające uparte stwierdzenie odnośnie wschodu przekręciła głowę przez chwilę mierząc go spojrzeniem, które rzucało niewerbalne wyzwanie. - Z pewnością. - zgodziła się w końcu, ale jeśli złapał wyraz jej twarzy na chwilę odwrócony od lady Rosier z pewnością zauważył, że słowa kontrastowały z tym, co prezentowały oczy. Przekręciła lekko głowę, a jej mimika złagodniała kiedy podjął dalej. Nigdy po prawdzie nie zastanawiała się nad tym co powiedział. Zadumała się odrobinę nad padającymi słowami - bo trudno było odmówić im racji. I w tym, i w kolejnym, choć to drugie sprawiło, że znów nachyliła się ku dziewczynie.
- Zobacz Corinne, Manannan mówi o morzu, a mam wrażenie jakby opisywał mnie. - podzieliła się z nimi, niewzruszona tym, że siedział obok. Pewnie doprawiając to arogancką nutą. Wyprostowała się. - Daje i odbieram kiedy uznam za stosowne. - jej dłoń odchyliła się, jakby stała się jedną z szal, czy w jej dłoni prezentowano jakąś wartość. - A wobec mojego gniewu wszyscy są bezsilni. - druga odeszła na bok w lustrzanym odbiciu, zawisła tak na chwilę, nim Melisande odchyliła głowę w tył żeby zaśmiać się perliście zasłaniając dłonią różane wargi. Żartowała, choć tylko połowicznie, ale miała dobry humor i wspaniałomyślnie obdzielała go światem i jednostki wokół siebie.
- Masz jakieś pasje, moja droga? - zapytała jej, pozostawiając za sobą kwestię sporu o zachody słońca. Wspaniałomyślnie, powierzchownie zgadzając się z przekonaniem własnego męża. Skupiając na jednostce kobiety siedzącej z nimi, choć po prawdzie nie spodziewała się zaskakującej odpowiedzi.
Potaknęła głową, trochę zaskoczona a trochę nie, że Corinne nie postanowiła podzielić się żadnym z problemów - Melisande szczerze wątpiła, że ze wszystkim zetknęła się wcześniej przez wzgląd na wiek, ale postanowiła nie ciągnąć tematu dalej. Uśmiechnęła się lekko na wspomnienie ciotki, jeszcze raz potakując głową.
Pojawiająca się w końcu służka zwróciła jej uwagę - zdecydowanie zbyt długo to trwało i nie spodobało jej się, że Corinne nie zawołała któregoś ze skrzatów zmuszając ją, żeby tyle czekała na wypieki rosierowej kuchni. A kiedy to stanęło pomiędzy nimi wyprostowała się, składając dłonie z zadowoleniem klaskając lekko w dłonie. - Jest. - ucieszyła się, pierwszy kawałek podając mężowi z uśmiechem, który rozciągał jej wargi w absurdalnie zadowolonym uśmiechu. Zaraz odnajdując ten dla siebie, a kiedy malutki widelczyk wsunął się w jej usta przymknęła łagodnie oczy poddając się znajomemu smakowi, ledwie powstrzymując się przed mruknięciem z zadowoleniem, ale już równakie westchnie opuściło jej wargi. Dopiero przy drugim kęsie orientując się w słowach wypowiadanych przez Corinne.
- Pytałaś? - powtórzyła po niej, marszcząc odrobinę brwi. Ona nie prosiła - a jeśli to rzadko i jedynie jednostki którym postanowiła się podporządkować. Wymagała i żądała. Jeśli pozostawiała wybór, to z opcji, które sama wybrała, albo przemyślała. Co mógł mieć na myśli Mathieu mówiąc, że zabierze żonę do rezerwatu, kiedy będzie gotowa? Nie wiedziała. - Następnym razem zażądaj. - wypowiedziała ze spokojem i pewnością, końcówką trzymanego widelczyka uderzając kilka razy w dolną wargę nim ponownie zanurzyła go w cieście, nie przejmując się że Manannan może nie pochwalić jej rady, czy rozwiązania. - Wraz z przyjęciem nazwiska rezerwat stał się też dziedzictwem twoim i dzieci, które mu dasz. Może chodzi o gotowość do prawdziwego przyjęcia naszej spuścizny. A jeśli nie zależy ci na tym, bo obejrzeć go z Mathieu - możesz wspomóc Evandre. Właśnie planuje serpentarium w Ogrodach. - wtedy z pewnością będzie okazja by je zobaczyć i czynem udowodnić Mathieu to o czym mówiła. Sięgnęła po filiżankę z herbatą. Nie przejmując się mężem siedzącym obok i tym, że dojrzy sposoby, które by wybrała. Chciała, żeby ją poznał i zobaczył. Czekała na to, aż sam będzie tego chciał. Była elastyczna. Dopasowywała się jeśli potrzebowała by osiągnąć to po co wyciągała ręce. Tak jak mu powiedziała - jeśli otrzymany efekt jej nie zadowalał próbowała kolejnego rozwiązania. Jej talerzyk był już pusty. Słowa padające z ust Manannana - a wcześniej gest i jego łydka, dotykająca drażniąco jej własnej zwróciły jej uwagę, na chwilę zamierając gestem - i słowem. Obijając mocniej sercem, rozciągając ciepło w tamtej okolicy, mimowolnie przesuwając jej myśli gdzie indziej. Odnalazła jednak rezon - jeśli Manannan chciał grać, zagra. Odstawiła filiżankę spoglądając na niego. - Zobaczysz. - zapewniła go spokojnie. - Wyznaczyłam termin na drugą połowę sierpnia. Teraz musimy przygotować się na Festiwal, nie miałabym czasu żeby przyjąć cię odpowiednio. - rzuciła w jego stronę łagodnie. Obiecała mu opowiedzieć historię o tym, jak pokonała smoka i swojego słowa zamierzała dotrzymać - a że Edrea znajdowała się w rezerwacie i pokazanie mu tego, czemu poświęcała swój czas znalazło się w jej planie.
Wypuszczone zabawne - ale i prawdziwe - stwierdzenie dotyczące jej przeszłości miało dać jej pretekst, ale było też prawdą. Naparła też odrobinę mocniej swoją własną łydką, na tą jego, przesuwając lekko piętę. A gdy się wyprostowała nie spojrzała na niego, wsłuchując się w padające pytanie Corinne.
- Wtedy nie. - zaprzeczyła. - Ojciec chciał przekazać mi coś ważnego, ale jak sądzę, większej siły i prawdziwości jego słowa zyskały właśnie na miejscu. - orzekła ze swobodą i spokojem, nie zdradzając w tym momencie szczegół lekcji o brzękadle i tym, jak wędrowała ona z nią do dzisiaj. - Kobiecych aktywności? - powtórzyła po niej, owijając te słowa niewinnym pytaniem. Kącik jej warg drgnął, na ułamek, ledwie widocznie załamując nieskalany uśmiech, głowa przekręciła się odrobinę. Otwierała już usta, żeby rozpocząć wypowiedź - nie, tyradę - o tym, że jej ojciec i brat, pozwolili jej się rozwijać i myśleć - o tym, że nie brakowało jej kobiecości i że (wbrew temu co jak sądziła wyobrażała sobie Corinne) nie szafowała życiem. Jej dłonie były zadbane i gładkie - pozornie nieskalane pracą. Kontrastujące z szorstką skórą na tych jej męża. Ale zamknęła je, czując dotyk palców na sobie samej, mimowolnie odsuwając się myślami, gasząc rozpalając się w niej irytację, przypominając o grze, budząc ekscytację. Ubrała usta w uśmiech. - W nich też jestem biegła. A w rezerwacie nie podejmuje się żadnych męskich czynności. - powiedziała więc bez cienia wątpliwości. - Winnaś nie zawierzać krążącym na salonach plotkom. Zgodnie z nim w tej chwili obleciałam już pewnie pół świata na smoczym grzbiecie szafując nierozważnie życiem. Moja praca skupia się wokół obserwacji i myślenia - rozpoznawaniu wzorców, poszukiwaniu schematów, proponowaniu rozwiązań. Badaniu rzeczy, które nie są w stanie pozostawić na mnie trwałych uszkodzeń. Praca wykonawcza z reguły nie przypada mi w udziale. A przy samych smokach - zwłaszcza dorosłych - z bliska bywam tylko w wyjątkowych przypadkach i w odpowiedniej asyście. - wytłumaczyła ze swobodą. Kolejnych jej słów wysłuchała, choć właściwie nie zdawały jej się niczym nowym. Część skupienia przenosząc na to, jakiego ruchu dalej powinna się podjąć. Grzeczne, poprawne, trzymające się schematów rozmowy - choć wypadała w nich śpiewająco - przeważnie szybko zaczynały ją nużyć. - Jeśli przedstawisz swoje chęci odpowiednio niedługo z pewnością go zobaczysz. - wypuściła uprzejmie z warg, choć coraz mocniej wątpiła że ich związek może dokądkolwiek zmierzać. Mathieu wzbraniał się przed nią chowając w rezerwacie, podejście Melisande nazywając mechanicznym. Corinne zaś zdawała się bierna i oczekująca - nie sięgającą albo nie chcąc sięgnąć po możliwości. Któreś z nich musiało wykonać zdecydowany krok - nie miało znaczenia które - liczył się końcowy efekt i to, czego od nich wymagano. Zmięła na wargach komentarz o tym, że samym zainteresowaniem nie zaimponuje Tristanowi - bo wiedziała, że dla brata nie miała znaczenia o ile nie przynosiła wstydu Rosierom. Obchodziła go tyle, co prawdopodobnie ona obchodziła nestora Traversów - nic, jako jednostka. Była jedynie formą rozwiązania kontraktu. A poprawnym i uprzejmym zachowaniem Corinne przynieść wstydu nie mogła. Skupiła tęczówki na Manannanie wyrzucając z siebie propozycję, z zadowoleniem rozciągając wargi, kiedy zgodził się z nią niemal od razu. Wyprostowała się, zwracając spojrzenie na ich gospodynię w oczekiwaniu na odpowiedź. Ale ciemne oczy nie zostały na niej dłużej wracając do męża, obserwując jak oddaje się chwilowym zastanowieniu łapiąc mikrogesty. W końcu wyrzucając między nich propozycję. Uniosła łagodnie brwi potakując głową. - Wygrany weźmie wybraną butelkę alkoholu z piwniczki w Château Rose. - dorzuciła od siebie, cóż, zawsze lepiej grało się przecież o coś - nawet niewielkiego, bo przecież nie brakowało im alkoholu. A Tristan nie urwie jej głowy za jedną butelkę zabraną do domu. Corbenic na jego brak nie narzekało, ale nie chodziło tyle co o nagrodę, a o trofeum. - Ale zanim - zawiesiła zdanie, kiedy kątem oka dostrzegła ruch na niebie po drugiej stronie męża. - zagramy i wejdziecie do rezerwatu... - przekręciła się trochę na bok, jej kolano łagodnie uderzyło w nogę Manannana, wyciągnęła rękę, wskazując nią na kształt, na którym zawisło jej spojrzenie. Nachyliła się, by drugą ręką, skrytą i oddaloną całkowicie od Corinne zamaskować to, że jej palce przesunęły po boku męża, odważniej (jak zawsze chciała wygrać - chęć rywalizacji pozostawała w niej silna - nawet jeśli trudno było powiedzieć o co grali), od góry - przy żebrach - do dołu, na dole zostając na dłużej, bo widok przecinającego niebo smoka, skupił jej uwagę mocniej niż gra zostawiając ją tak dłużej, niż planowała i powinna. - Przed chwilą skończyli karmienie. - dodała jeszcze lekko, po pierwszej sylwetce pojawiła się kolejna, lubiła ten widok, swoistego rodzaju podniebny taniec. Nie widziała go od ponad pół roku - tego konkretnego. Otrząsnęła się nagle, jej ręką drgnęła i z początku chciała ją zabrać, czując chwilowe speszenie, które objawiło potarciem czubka nosa drugą ręką. Zerknęła na Manannana i tyle wystarczyło, by pozwoliła sobie na więcej utrzymując na chwilę spojrzenie kiedy dłoń zjechała niżej, na linie spodni wsuwając się pod nie, po to tylko, by odnaleźć odkryty pod koszulą kawałek ciepłej, promieniującej skóry. - Może zacznę. - zaproponowała, znów zdaniem z podwójnym brzmieniem odwracając się w stronę Corinne. Ona poza zgodą nie wykazała ku temu chęci. Wiedziała, że jej ruchy były mniej pewne - choć maskowała to, nie dopuszczając do siebie tej myśli. Nadal bardziej kanciate. Ale jednocześnie z każdą chwilą coraz mocniej wyglądała powrotu do domu, spokojnie - ale skutecznie - rozpalana skrytą pod przypadkowymi muśnięciami grą. Kto podda się pierwszy, oznajmiając, że muszą wracać, mając do zadbania o coś jeszcze przed kolacją? - Hm… - zastanowiła się, sięgając po herbatę, na chwilę zawieszając spojrzenie znów na smokach przecinających w oddali powietrze. - Pierwsze: Czym jest grawitacja wytłumaczył mi człowiek który jest mi jak brat kiedy pewnego razu spadłam z drzewa pod którym siedział czytając książkę. Do dziś poszukuję u niego odpowiedzi jeśli nie ma ich w księgach. Drugie: W szkole grałam w Quidditch na pozycji szukającej, szło mi tak dobrze, że pod koniec nauki dostałam propozycje zawodowego kontraktu w jednej z francuskich lig. Zdecydowałam się jednak na inną ścieżkę kariery, ratując matkę przed przed całkowitym załamaniem i siebie przed jej gniewem. Trzecie: Pewnego razu odwiedzając bank Gringotta jeden ze goblinów dokonał niefortunnej pomyłki. Zamknął mnie w skrytce należącej do innego arystokraty który prawie mnie aresztował za kradzież. - wypuściła pomiędzy nich trzy stwierdzenia, gestykulując w czasie mówienia, rozbawionym spojrzeniem przesuwając od jednego do drugiego. Rozciągając wargi, unosząc brew w niewypowiedzianym uśmiechu; obstawiajcie - zdawała się mówić pomiędzy słowami.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 2 z 2 • 1, 2
Cour d’honneur
Szybka odpowiedź