Biblioteka
AutorWiadomość
Biblioteka
Biblioteka Crouchów stanowi jedno z najpiękniejszych i najcenniejszych pomieszczeń w całej siedzibie. Znajdują się tu wielojęzyczne zbiory zawierające traktaty naukowe, polityczne i filozoficzne, dzieła wszelkich literatur, liczne encyklopedie, dzienniki, słowniki oraz rodowe dokumenty. Biblioteka jest dwupoziomowa, a na jej piętro wiodą majestatyczne schody wykonane z rzadkich gatunków drewna – podobnie jak parkiet, rzeźby podtrzymujące balustradę oraz liczne kolumny zdobiące ściany pomieszczenia. Uwagę zwraca także barwny, misternie malowany sufit, nad którym pracował sztab zagranicznych artystów. Dzięki okazałym oknom zajmującym jedną ze ścian biblioteka jest pełna światła, a mieszkańcy rezydencji uwielbiają spędzać w niej czas, odpoczywając z książką w ręku na wygodnych fotelach i sofach.
| 15.08.1957
Pallas Manor, z zewnątrz utrzymane w prostym i odnoszącym się do rodowych korzeni klasycystycznym stylu, w środku potrafiło zachwycać, czasem wręcz przytłaczać wszechobecnym luksusem, bogactwem i przepychem. Nic w tym zresztą dziwnego - każdy mieszkaniec rezydencji włożył w nią jakąś cząstkę siebie: Hermes Crouch pozostawił na drugim piętrze korytarz pełen starych i malowniczych gobelinów, Lucrezia Crouch zadbała o skupisko gęsto osadzonych rzeźb w sali na trzecim piętrze, a Decius Crouch stworzył długi korytarz słynący z prostoty i skromności, której próżno było szukać w ogromnej bibliotece - jednym z najpiękniejszych pomieszczeń w Pallas Manor.
Właśniej w niej spędzał najwięcej czasu. Zachwycała go ilość dzieł, których nie byłby w stanie przeczytać w ciągu całego życia. Kochał jej kolory, spokój i ciszę, wszystko od nieskazitelnych podłóg po misternie malowany sufit, nad którym - jak opowiadała mu martwa już babka - pracował sztab najlepszych zagranicznych artystów.
To tutaj czuł się swobodnie. Tutaj mógł odpoczywać, myśleć i pracować, na przykład nad projektami makiet, których w ostatnim czasie nie stworzył zbyt wiele. Wciąż zastanawiał się dlaczego? Wydawałoby się, że po ukończeniu szkoły znajdzie na to więcej czasu, jednak rozleniwił się na tyle mocno, że nie robił nic - jedynie leżał i niemal do nikogo się nie odzywał.
Tym razem było odrobinę inaczej. Inaczej, bo w tej samej bibliotece - po zaproszeniu - pojawiła się po długim czasie rozłąki Angelique Blythe we własnej osobie, niezwykle utalentowana dziewczyna, która inspirowała go... do wszystkiego! Zawsze za nią przepadał i nie chodziło jedynie o fakt, że potrafiła poruszyć go samym talentem - zwyczajnie go interesowała, intrygowała. I sprawa wcale nie leżała w jej wyjątkowych genach.
Owszem, Hecotr był chłopcem młodym, raczej łatwo ulegającym wpływom ludzi, ale nigdy nie spojrzał na Angelique jak na obiekt westchnień. Może to zasługa jego specyficznego charakteru? Oczywiście, dostrzegał jej zapierające dech w piersiach piękno, ale postrzegał ją jako najpiękniejszą modelkę z portretu najwspanialszego artysty, muzę która inspiruje do wielkich rzeczy. Patrzył więc na nią czysto i niewinnie, wręcz dziecinnie.
Nawet teraz, gdy lokaj zapowiedział jej przybycie, jedynie skrzyżował z nią spojrzenie i posłał szeroki uśmiech - nie poczuł nic poza wszechogarniającą radością. Przeszył go tylko jeden dziwny dreszcz - może rzeczywiście wywołany przez zadziwiające piękno towarzyszki.
— Panno Blythe! — zawołał przesadnie oficjalnym tonem: najchętniej zwróciłby się do niej po prostu imieniem. — Wybacz, jeśli mój list oderwał cię od obowiązków, ale tak bardzo nie mogłem doczekać się najbliższego koncertu, że postanowiłem dłużej nie zwlekać. — dodał całkiem szczerze, bo wizja kolejnego występu Angelique była jedną z niewielu rzeczy, które ostatnio podtrzymywały go na duchu.
— Dużo się zmieniłem? Może zmężniałem? — zażartował, bo od tamtego czasu wcale nie przybrał na wadzę - wciąż był delikatnym chłopcem, którego pewnie zapamiętała.
Za chłopakiem mogła zaś zauważyć stół zawalony projektami i księgami traktującymi o architekturze: wciąż pamiętał o marzeniu Angelique o wybudowaniu dworku i musieli go w końcu ruszyć!
Gość
Gość
| 15 sierpnia 1957 r.
Rzadko bywała w pałacowych murach. Nie były jej domem – w przeciwieństwie do szlachty, mieszkała w zwyczajnym domu. Owszem, dzięki funduszom ojczyma, miała zapewnioną całkiem sporą garderobę, bo jej kolekcja sukienek nie mieściła się w szafie… Ale każdy przecież wiedział, że to nie mogło się równać ze wspaniałością jakiegokolwiek dworku! Kiedy widziało się taką budowlę, po prostu było się pewnym, że nie stawiał jej przypadkowy architekt, a prawdziwy mistrz nad mistrzami w swoim fachu. I choć Angelica nie posiadała absolutnie żadnej wiedzy na ten temat, tak bardzo kochała wszelką klasyczną sztukę, że nie mogła zadowolić się byle czym. Od razu krzywiła się, gdy ktoś chciał porównać te dwie tak drastycznie różne rzeczy – to jakby postawić obok siebie osła i wierzchowca.
Ale posiadłość, w której miała się niebawem zjawić, nie była głównym powodem jej ekscytacji i radości. Był nim jej mieszkaniec. A może i przyszły właściciel? Może trochę go idealizowała, ale naprawdę wyróżniał się na tle wszystkich takich samych arystokratów. Był pełen barw. A w kategorii bardziej jej bliskich, powiedziałaby, że był bardziej skomplikowany… składający się z wielu taktów i wielu różnych dźwięków. Zaryzykowałaby stwierdzeniem, że nigdy w życiu nie spotkała się z taką melodią, która byłaby z jednej strony tak prosta, z drugiej zaś tak nieoczywista. Po prostu taka, jaki był on.
Temu uczuciu jednak daleko było do zauroczenia. Dzieliły ich aż cztery lata różnicy, na domiar wszystkiego ona była starsza! W życiu nie zniosłaby ukochanego młodszego od siebie – czułaby się nieważna i stara i nieustannie miałaby wrażenie, że jej partner ogląda się za jakąś młodszą, bardziej w swoim wieku. A przecież była ćwierćwilą, tak czy nie? Miała tendencję do narzekania na swoje geny, ale bez przesady – znała swoje możliwości. Wzrok jej pokrewnej duszy powinien spoczywać tylko na niej, nie na jakiejś podrzędnej wywłoce, której tylko pod koniem nie widziano.
Hectora suma summarum bardziej postrzegała jako wiernego wielbiciela. A nawet wsparcie, którego często znaleźć nie umiała. Była mu natchnieniem, a on – jakby w symbiozie – był dla niej oparciem, którego kurczowo się trzymała. Postrzegała go trochę jak młodszego brata, który nie wiedział jeszcze do końca, którą drogą podążać. Była jednak gotowa pomóc mu ją odnaleźć. Nie wskazać – bo sama swojej nawet przecież za bardzo nie znała. Sytuacja zmieniała się drastycznie z dnia na dzień, ciężko było więc to określić.
Przybyła więc o umówionej godzinie – bo spóźniać się nie wypadało – jak zawsze dbając o odpowiednią prezencję. Nie potknęła się, nie powiedziała nic odpowiedniego, więc mogłaby to uznać za sukces… „Mogłaby”, ale nie uznała. W końcu tak ją już wychowano. Miała być damą, nie taboretem czy proletariatem.
– Szalenie miło mi cię widzieć, lordzie Crouch – odpowiedziała z dużą rezerwą, ukłoniwszy się grzecznie. W duchu jednak walczyła z chęcią nazwania go po prostu „Hectorem”. Był od niej sporo młodszy i zdecydowanie daleko było mu do wizerunku srogiego lorda. – To prawda. Dużo czasu opłynęło od naszego ostatniego spotkania. – Przechyliła głowę w bok, a kaskada spiętych złotych pukli niesfornie podążyła za swoją właścicielką. Koncerty nie dawały jej tyle radości co spotkania z tymi, których darzyła sympatią. Ale nie chciała otwarcie tego przed nim przyznać.
Uśmiechnęła się nieco pobłażliwie na jego słowa. Przez te kilka miesięcy raczej nie dałby rady się za specjalnie zmienić. Był dalej młody i pełen werwy.
– Nic się nie zmieniłeś, lordzie Crouch… No dobrze, może zrobiłeś się troszeczkę bardziej przystojny, mój drogi lordzie – odparła nieco przekornie. Nie było to jednak aktem uwodzenia, bardziej przekomarzania.
Za jego postacią zdążyła zauważyć jakieś projekty rozłożone na stole. Czyżby chodziło o plany jej dworku? Utkwiła w projektach zaciekawione spojrzenie, po czym przeniosła je na Hectora.
– Pracowałeś nad czymś, lordzie?
Rzadko bywała w pałacowych murach. Nie były jej domem – w przeciwieństwie do szlachty, mieszkała w zwyczajnym domu. Owszem, dzięki funduszom ojczyma, miała zapewnioną całkiem sporą garderobę, bo jej kolekcja sukienek nie mieściła się w szafie… Ale każdy przecież wiedział, że to nie mogło się równać ze wspaniałością jakiegokolwiek dworku! Kiedy widziało się taką budowlę, po prostu było się pewnym, że nie stawiał jej przypadkowy architekt, a prawdziwy mistrz nad mistrzami w swoim fachu. I choć Angelica nie posiadała absolutnie żadnej wiedzy na ten temat, tak bardzo kochała wszelką klasyczną sztukę, że nie mogła zadowolić się byle czym. Od razu krzywiła się, gdy ktoś chciał porównać te dwie tak drastycznie różne rzeczy – to jakby postawić obok siebie osła i wierzchowca.
Ale posiadłość, w której miała się niebawem zjawić, nie była głównym powodem jej ekscytacji i radości. Był nim jej mieszkaniec. A może i przyszły właściciel? Może trochę go idealizowała, ale naprawdę wyróżniał się na tle wszystkich takich samych arystokratów. Był pełen barw. A w kategorii bardziej jej bliskich, powiedziałaby, że był bardziej skomplikowany… składający się z wielu taktów i wielu różnych dźwięków. Zaryzykowałaby stwierdzeniem, że nigdy w życiu nie spotkała się z taką melodią, która byłaby z jednej strony tak prosta, z drugiej zaś tak nieoczywista. Po prostu taka, jaki był on.
Temu uczuciu jednak daleko było do zauroczenia. Dzieliły ich aż cztery lata różnicy, na domiar wszystkiego ona była starsza! W życiu nie zniosłaby ukochanego młodszego od siebie – czułaby się nieważna i stara i nieustannie miałaby wrażenie, że jej partner ogląda się za jakąś młodszą, bardziej w swoim wieku. A przecież była ćwierćwilą, tak czy nie? Miała tendencję do narzekania na swoje geny, ale bez przesady – znała swoje możliwości. Wzrok jej pokrewnej duszy powinien spoczywać tylko na niej, nie na jakiejś podrzędnej wywłoce, której tylko pod koniem nie widziano.
Hectora suma summarum bardziej postrzegała jako wiernego wielbiciela. A nawet wsparcie, którego często znaleźć nie umiała. Była mu natchnieniem, a on – jakby w symbiozie – był dla niej oparciem, którego kurczowo się trzymała. Postrzegała go trochę jak młodszego brata, który nie wiedział jeszcze do końca, którą drogą podążać. Była jednak gotowa pomóc mu ją odnaleźć. Nie wskazać – bo sama swojej nawet przecież za bardzo nie znała. Sytuacja zmieniała się drastycznie z dnia na dzień, ciężko było więc to określić.
Przybyła więc o umówionej godzinie – bo spóźniać się nie wypadało – jak zawsze dbając o odpowiednią prezencję. Nie potknęła się, nie powiedziała nic odpowiedniego, więc mogłaby to uznać za sukces… „Mogłaby”, ale nie uznała. W końcu tak ją już wychowano. Miała być damą, nie taboretem czy proletariatem.
– Szalenie miło mi cię widzieć, lordzie Crouch – odpowiedziała z dużą rezerwą, ukłoniwszy się grzecznie. W duchu jednak walczyła z chęcią nazwania go po prostu „Hectorem”. Był od niej sporo młodszy i zdecydowanie daleko było mu do wizerunku srogiego lorda. – To prawda. Dużo czasu opłynęło od naszego ostatniego spotkania. – Przechyliła głowę w bok, a kaskada spiętych złotych pukli niesfornie podążyła za swoją właścicielką. Koncerty nie dawały jej tyle radości co spotkania z tymi, których darzyła sympatią. Ale nie chciała otwarcie tego przed nim przyznać.
Uśmiechnęła się nieco pobłażliwie na jego słowa. Przez te kilka miesięcy raczej nie dałby rady się za specjalnie zmienić. Był dalej młody i pełen werwy.
– Nic się nie zmieniłeś, lordzie Crouch… No dobrze, może zrobiłeś się troszeczkę bardziej przystojny, mój drogi lordzie – odparła nieco przekornie. Nie było to jednak aktem uwodzenia, bardziej przekomarzania.
Za jego postacią zdążyła zauważyć jakieś projekty rozłożone na stole. Czyżby chodziło o plany jej dworku? Utkwiła w projektach zaciekawione spojrzenie, po czym przeniosła je na Hectora.
– Pracowałeś nad czymś, lordzie?
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Chociaż bardzo nienawidził formalnego tonu, którym się posługiwali, to musiał przyznać, że przynajmniej na początku wypadało go użyć. Sam zresztą czuł się dziwnie, gdy zwracała się do niego per Lordzie Crouch - pewnie przez fakt, że tak jak ona widziała w nim młodszego brata, tak on postrzegał ją niczym starszą siostrę, dojrzalszą i bardziej doświadczoną przez życie. Poza tym czuł się przy niej - mimo oczywistej różnicy wzrostu - mały, jakby to ona była Lady, nie on Lordem. I wcale mu to nie przeszkadzało: właściwie to kiedy tylko znajdowała się blisko, wszystko traciło na znaczeniu, w tym pozycje, tytuły i nazwisko. I bardzo mu to odpowiadało, bo na ogół nie przepadał za trzymaniem się sztywnych reguł i zasad, które narzucało mu arystokratyczne towarzystwo. Był przecież dużo młodszy i mniej dojrzały od osób wśród których musiał się obracać: dziwnie się czuł, gdy ktoś starszy zwracał się do niego tak formalnie.
Szczególnie dziwnie słyszeć to było z ust Angelique, ale dobre wychowanie to dobre wychowanie! W końcu nie miał do czynienia z wywłoką, której tylko pod koniem nie widziano, a z Angelique Blythe, ćwierćwilą i najlepszą śpiewaczką operową! Klasa sama w sobie, ot co.
— Tylko troszeczkę? — uniósł brew i posłał jej kolejny uśmiech. — Czyli jeszcze jest dla mnie ratunek. Mam nadzieję, że przy następnym spotkaniu będzie trochę lepiej. Postaram się. Przy okazji... może się czegoś napijesz? — dopytał jeszcze, po czym - na pytanie o projekty - kiwnął głową i podążył w kierunku stołu.
Właściwie nie było to nic specjalnego - prawie nic nie zdążył ustalić, najważniejsze znajdowało się przed nimi. Musiał dowiedzieć się więcej o życzeniach i pomysłach Angelique. Była na tyle nietuzinkową postacią, że wolał nie robić jej żadnych przesadzonych niespodzianek.
— Pracowałem. — odparł w końcu i ponownie zwrócił na nią wzrok. — Mademoiselle Angelique Blythe, wybacz za ewentualną imperytnencję, ale wolałbym gdybyśmy mówili do siebie po imieniu. Gdy panienka zwraca się do mnie per lordzie, czuję się trochę staro. A starość równa się zmarszczkom! — dodał przesadnie poważnym tonem, po czym parsknął śmiechem.
— Tak, Angelique, pracowałem i to nie nad byle czym. Pamiętasz jak rozmawialiśmy o twoim dworku? Ostatnio trochę nad nim myślałem, ale przed rozmową z tobą nie podjąłem żadnych większych decyzji. Myślałem jedynie, żeby wzorować się na dworku Fawleyów. Widziałaś go może? — zapytał, bo podejrzewał, że poza Pallas Manor odwiedzała także inne siedziby szlacheckie. Dworek Fawleyów był najmniejszą, ale niezwykle urokliwą, być może idealną dla Angelique, która chyba nie potrzebowała ogromnego pałacu.
Szczególnie dziwnie słyszeć to było z ust Angelique, ale dobre wychowanie to dobre wychowanie! W końcu nie miał do czynienia z wywłoką, której tylko pod koniem nie widziano, a z Angelique Blythe, ćwierćwilą i najlepszą śpiewaczką operową! Klasa sama w sobie, ot co.
— Tylko troszeczkę? — uniósł brew i posłał jej kolejny uśmiech. — Czyli jeszcze jest dla mnie ratunek. Mam nadzieję, że przy następnym spotkaniu będzie trochę lepiej. Postaram się. Przy okazji... może się czegoś napijesz? — dopytał jeszcze, po czym - na pytanie o projekty - kiwnął głową i podążył w kierunku stołu.
Właściwie nie było to nic specjalnego - prawie nic nie zdążył ustalić, najważniejsze znajdowało się przed nimi. Musiał dowiedzieć się więcej o życzeniach i pomysłach Angelique. Była na tyle nietuzinkową postacią, że wolał nie robić jej żadnych przesadzonych niespodzianek.
— Pracowałem. — odparł w końcu i ponownie zwrócił na nią wzrok. — Mademoiselle Angelique Blythe, wybacz za ewentualną imperytnencję, ale wolałbym gdybyśmy mówili do siebie po imieniu. Gdy panienka zwraca się do mnie per lordzie, czuję się trochę staro. A starość równa się zmarszczkom! — dodał przesadnie poważnym tonem, po czym parsknął śmiechem.
— Tak, Angelique, pracowałem i to nie nad byle czym. Pamiętasz jak rozmawialiśmy o twoim dworku? Ostatnio trochę nad nim myślałem, ale przed rozmową z tobą nie podjąłem żadnych większych decyzji. Myślałem jedynie, żeby wzorować się na dworku Fawleyów. Widziałaś go może? — zapytał, bo podejrzewał, że poza Pallas Manor odwiedzała także inne siedziby szlacheckie. Dworek Fawleyów był najmniejszą, ale niezwykle urokliwą, być może idealną dla Angelique, która chyba nie potrzebowała ogromnego pałacu.
Gość
Gość
Pomimo formalnego zwrotu nie mogła zaprzeczyć, że czuła się przy nim swobodnie. Nawet jeśli była obecnie w pałacu, nie w swoim domu, wiedziała, że nic jej tu nie grozi. Co prawda czuła na sobie nieustannie piorunujące spojrzenia tutejszej szlachty – prawdopodobnie obawiającej się, że Angelica niedługo do nich dojdzie, a półwila będąc tu dla Hectora, próbuje wkupić się w ich szeregi – ale nie czuła się zagrożona. Była przy osobie, którą darzyła sympatią (choć nie kochała), więc wszystko wydawało się być w jak najlepszym porządku.
Pokręciła głową z uśmiechem, nie dowierzając. Naprawdę nic się nie zmienił. Takiego właśnie go zapamiętała.
– Oj, Hectorze, dla mnie zawsze będziesz męski i przystojny. Nie musisz nawet pytać – zaśmiała się dźwięcznie, czysto. Tak jak przystało na półwilę. – I mam nadzieję, że wkrótce znajdziesz kobietę, która będzie ci to mówić codziennie. Zasługujesz na to. – Nie była kokietką, ale jej słowa usłyszane przez kogoś obcego na pewno mogłyby zostać tak odebrane. Z Hectorem jednak była pewna, że jej wypowiedź zostanie potraktowana jako spory komplement. W końcu byli w bardzo dobrych relacjach i dość dobrze się znali.
Zastanawiała się, co powinna odpowiedzieć na wzmiankę o napoju. Szampan? Niczego nie świętowali? Wino? Był dość młody, jego rodzina jeszcze stwierdzi, że półwila próbuje bezczelnie go upić. Ciężko czasem było się obracać w arystokratycznych kręgach – wszystko mogło zostać odebrane jako obelga.
– Poproszę o filiżankę brytyjskiej herbaty, jeśli to nie problem. Długo jej nie próbowałam – odpowiedziała grzecznie. Nie chciała prosić o wodę, żeby czasem Crouchowie nie pomyśleli, że uznawała ich za biednych. Herbata wydawała się najbezpieczniejszym wyjściem.
Uśmiechnęła się nieco przekornie na jego słowa. Mogli darować sobie formalności – martwiła się jednak, jak zapatrują się na to jego krewni. Nie byli w końcu w posiadłości zupełnie sami. Wszystkie ściany miały uszy, a wolałaby, żeby Hector nie miał z tego tytułu nieprzyjemności.
– Ach tak? – zapytała zupełnie niewinnie. – Nie lubisz być nazywany „lordem Crouchem”, mój lordzie? – Uniosła kącik ust, drocząc się z nim jeszcze przez chwilę, po czym się zachichotała, zakrywając usta ręką. Czasami, gdy była przy kimś bliskim, nie mogła się powstrzymać. Nie lubiła, kiedy jej bliscy czuli się urażeni. Lubiła za to, kiedy troszeczkę się denerwowali.
Złożyła przed sobą ręce swobodnie, patrząc na swojego rozmówcę z jakąś niewypowiedzianą czułością. Od dłuższego czasu się tak nie czuła. Ich spotkanie było dla niej prawdziwym relaksem, a towarzystwo Hectora sprawiło, że rozluźniała zazwyczaj spięte stresem mięśnie. Był dla niej ukojeniem, którego nie wiedziała do dziś, że potrzebuje.
– Wybacz, Hectorze, już przestaję – oznajmiła w końcu, kręcąc głową, nie wierząc w samą siebie. Podeszła do niego bliżej. – Czy to jakiś projekt?
Zamrugała, z daleka bacznie śledząc każdy znak postawiony na pergaminie. To wszystko wyglądało całkiem intrygująco, zastanawiała się jednak, o co konkretnie chodzi.
– Mojego? – Zmarszczyła brwi, kontemplując przez chwilę jego słowa. – Ach, racja, rozmawialiśmy o tym. – Pokiwała głową w zrozumieniu.
Dworek Fawleyów musiał być wspaniały. Naprawdę chciałaby go kiedyś zobaczyć, ale jakie były na to szanse? Mogła tylko fantazjować w duchu.
– Niestety, nie miałam okazji. Lordowie i lady Fawley nigdy mnie jeszcze nie zaprosili do siebie – odparła ze smutkiem. – Mam nadzieję, że to kiedyś się zmieni. – Ale w istocie, cały pomysł brzmiał wspaniale. Każdy dworek wydawał jej się tonąć w majestacie, więc każdy – Blackowy, Crouchowy, Fawleyowy, Carrowowy – byłby dla niej dobry.
Pokręciła głową z uśmiechem, nie dowierzając. Naprawdę nic się nie zmienił. Takiego właśnie go zapamiętała.
– Oj, Hectorze, dla mnie zawsze będziesz męski i przystojny. Nie musisz nawet pytać – zaśmiała się dźwięcznie, czysto. Tak jak przystało na półwilę. – I mam nadzieję, że wkrótce znajdziesz kobietę, która będzie ci to mówić codziennie. Zasługujesz na to. – Nie była kokietką, ale jej słowa usłyszane przez kogoś obcego na pewno mogłyby zostać tak odebrane. Z Hectorem jednak była pewna, że jej wypowiedź zostanie potraktowana jako spory komplement. W końcu byli w bardzo dobrych relacjach i dość dobrze się znali.
Zastanawiała się, co powinna odpowiedzieć na wzmiankę o napoju. Szampan? Niczego nie świętowali? Wino? Był dość młody, jego rodzina jeszcze stwierdzi, że półwila próbuje bezczelnie go upić. Ciężko czasem było się obracać w arystokratycznych kręgach – wszystko mogło zostać odebrane jako obelga.
– Poproszę o filiżankę brytyjskiej herbaty, jeśli to nie problem. Długo jej nie próbowałam – odpowiedziała grzecznie. Nie chciała prosić o wodę, żeby czasem Crouchowie nie pomyśleli, że uznawała ich za biednych. Herbata wydawała się najbezpieczniejszym wyjściem.
Uśmiechnęła się nieco przekornie na jego słowa. Mogli darować sobie formalności – martwiła się jednak, jak zapatrują się na to jego krewni. Nie byli w końcu w posiadłości zupełnie sami. Wszystkie ściany miały uszy, a wolałaby, żeby Hector nie miał z tego tytułu nieprzyjemności.
– Ach tak? – zapytała zupełnie niewinnie. – Nie lubisz być nazywany „lordem Crouchem”, mój lordzie? – Uniosła kącik ust, drocząc się z nim jeszcze przez chwilę, po czym się zachichotała, zakrywając usta ręką. Czasami, gdy była przy kimś bliskim, nie mogła się powstrzymać. Nie lubiła, kiedy jej bliscy czuli się urażeni. Lubiła za to, kiedy troszeczkę się denerwowali.
Złożyła przed sobą ręce swobodnie, patrząc na swojego rozmówcę z jakąś niewypowiedzianą czułością. Od dłuższego czasu się tak nie czuła. Ich spotkanie było dla niej prawdziwym relaksem, a towarzystwo Hectora sprawiło, że rozluźniała zazwyczaj spięte stresem mięśnie. Był dla niej ukojeniem, którego nie wiedziała do dziś, że potrzebuje.
– Wybacz, Hectorze, już przestaję – oznajmiła w końcu, kręcąc głową, nie wierząc w samą siebie. Podeszła do niego bliżej. – Czy to jakiś projekt?
Zamrugała, z daleka bacznie śledząc każdy znak postawiony na pergaminie. To wszystko wyglądało całkiem intrygująco, zastanawiała się jednak, o co konkretnie chodzi.
– Mojego? – Zmarszczyła brwi, kontemplując przez chwilę jego słowa. – Ach, racja, rozmawialiśmy o tym. – Pokiwała głową w zrozumieniu.
Dworek Fawleyów musiał być wspaniały. Naprawdę chciałaby go kiedyś zobaczyć, ale jakie były na to szanse? Mogła tylko fantazjować w duchu.
– Niestety, nie miałam okazji. Lordowie i lady Fawley nigdy mnie jeszcze nie zaprosili do siebie – odparła ze smutkiem. – Mam nadzieję, że to kiedyś się zmieni. – Ale w istocie, cały pomysł brzmiał wspaniale. Każdy dworek wydawał jej się tonąć w majestacie, więc każdy – Blackowy, Crouchowy, Fawleyowy, Carrowowy – byłby dla niej dobry.
Wiesz, czemu śnieg jest biały? Bo zapomniał już, kim był dawniej.
Angelique Blythe
Zawód : Śpiewaczka operowa
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Kiedy na Ciebie patrzę, czuję to.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
Patrzę na Ciebie i jestem w domu.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Gdyby klatka piersiowa nie unosiła się i opadała w równym rytmie, ktoś, kto pierwszy raz pojawił się w bibliotece Pallas Manor mógłby uznać, że na jednym z wygodnych foteli spoczywa nie młoda kobieta z krwi i kości, a ubrany w misternie szytą, granatową suknię posąg. Na niewielkim stoliku przed blondynką, której jasne włosy wedle zwyczajów do czasu debiutu, a następnie w konsekwencji i zamążpójścia pozostawały puszczone swobodnie w dół, za wyjątkiem dwóch złotych spinek w kształcie gałązki jemioły, piętrzyły się ostatnie wydania gazet oraz listy, których w ostatnim tygodniu do dworu przybyło zdecydowanie więcej niż zazwyczaj. Wśród mnogości papieru trudno było jednak doszukiwać się chaosu — zaraz po śniadaniu Hypatia zaszyła się w bibliotece, zajmując się sortowaniem korespondencji. Im więcej słów sczytywała z pergaminowych, często podartych lub nadpalonych kart, tym wolniej przychodziło jej odkładanie tegoż na odpowiedni stos. Początkowo nie chciała wierzyć w prośby pomocy, sądząc, że oszuści odnaleźli idealną okazję do wyłudzania od nich pieniędzy. Była w stanie zrozumieć, co powodował deszcz meteorytów, przecież widziała go na własne oczy tamtej feralnej nocy. Pożary przychodziły na myśl jako naturalna konsekwencja zderzenia rozgrzanego ciała niebieskiego z ziemią, podobnie jak kratery stanowiące śmiertelną pułapkę dla okolicznej ludności. Pierwsze wiadomości o powodzi sprawiły jednak, że wzniosła jasne brwi do góry, na masce spokoju, którą musiała przecież włożyć w tak istotnej chwili, pojawiły się pierwsze rysy irytacji. Jak śmiali wyłudzać pieniądze, gdy wokół walił się świat, czerń myśli spowiła wreszcie także całą sylwetkę młodej damy, gdy ta odłożyła list na ostatnią, najbardziej oddaloną od siebie grupę. Podobnych listów w następnych minutach przeczytała jeszcze kilka, wystarczająco, aby zasiać w jej sercu ziarno wątpliwości. Co, jeżeli faktycznie tak było? Nadawcą jednego z listów był słynny uczony mieszkający w Surrey, o znała to nazwisko. Jeżeli i on podpisywał się pod tą relacją, dodatkowo tłumacząc w liście, jak uderzenie o wielkiej mocy może naruszyć pokrywę Ziemi, Hypatia zdecydowała, że należy sprawdzić także i te wieści. Jeżeli okażą się fałszywe, jej męscy krewni przeprowadzą sprawiedliwy osąd i tego człowieka.
Wraz z upływem kolejnych minut pergamin trzymany w jej dłoniach drżał coraz bardziej. Dziwnie znajome uczucie gorejącej pustki spoczęło na jej klatce piersiowej, w wiernym odbiciu greckiego Varypnasa. Nie mogła poddać się temu wrażeniu, przymknęła powieki, nabrała więcej powietrza w płuca, ignorując niepokojące wrażenie zatkania uszu. List spoczął na kolanach damy, gdy ta sięgnęła dłonią do ukrytej pod marszczeniem sukni kieszeni, z której wyciągnęła jedwabną chustkę, na wszelki wypadek. Nie czuła jednak metalicznego posmaku krwi, nie zbierało jej się na kaszel. To chyba tylko fałszywy alarm.
Alarm, który wybrzmiał w dobrą godzinę, bowiem niedługo później posłyszała charakterystyczny dźwięk otwierania głównych drzwi do biblioteki. Nie musiała odwracać się, aby mieć pewność, kto postanowił do niej wejść. Rytmiczne kroki, w których nie było miejsca na przypadek, zdecydowane i pewne siebie, wskazywały tylko i wyłącznie na jej brata.
— Przyniesiesz mi mapę Surrey? Proszę... — słodycz prośby zbiegła się z wyraźnie słabym tonem, którego używała. Przy bracie nie musiała ukrywać swego samopoczucia, co więcej — dla własnego dobra nie mogła tego robić. Gdyby przeczucie spełniło się, a choroba postanowiła zaatakować ją tu i teraz, to właśnie on byłby pierwszym, który ruszyłby jej na pomoc. Uparte ukrywanie objawów mogłoby przynieść tylko najtragiczniejsze skutki, a Hypatia pomimo młodego wieku rozumiała zasady funkcjonowania wszechświata, w tym własne słabości. Nie oznaczało to jednak, że zamierzała wymigiwać się ze swoich obowiązków poprzez wykorzystywanie swego zdrowia. Pierwszym zadaniem damy w jej wieku było przecież bycie ozdobą dworu. Dlatego też, gdy wreszcie wzniosła powieki, wychyliła się nieco ze swojego miejsca, sięgając po najnowszy numer Walczącego Maga. — Twój zwierzchnik wybrał dobry kierunek, ale nie byłby sobą, gdyby wcześniej sobie nie zaprzeczył — gdy Bartemius znalazł się w zasięgu jej wzroku, posłała mu porozumiewawcze spojrzenie i niemalże rozbawiony uśmiech. Nie mogła wszak pozbyć się wrażenia nagłości zmian i katastrof oraz najgorszego ze wszystkich uczuć — własnej niemocy. — Gdy podczarodzieje sprawiają, że nasze społeczeństwo funkcjonuje w swoich podstawach, my, wybrani, czarodzieje krwi czystej, doskonałej, stworzeni jesteśmy, by prowadzić świat do przodu. — przeczytała na głos, w wyuczonej manierze przedstawiania naukowych konspektów. — I dlatego my, wybrani, czarodzieje krwi czystej szlachetnej, doskonałej stworzeni jesteśmy, by wspomagać funkcjonariuszy służb porządkowych. Wyobrażasz sobie mnie wśród popiołów i szlamu? Przerzucającą gruz albo stawiającą namioty? — sposób, w który wypowiedziała te słowa, nie pozostawiał miejsca na domysły, jak ocenia wezwanie szlachty do pomocy obcym, niżej urodzonym ludziom. Z samego urodzenia byli przecież przeznaczeni do innych, istotniejszych działań. To od nich i tylko nich zależała przyszłość. — Zwłaszcza teraz, gdy Surrey upadło — wyzbywszy się ironii towarzyszącej jej wcześniejszym słowom, z powagą skierowała swe spojrzenie na stosy listów przed nią. — Wszystkie te listy to tylko ostatnie trzy dni.
These things that you're after, they can't be controlled.
This beast that you're after will eat you alive
And spit out your bones
This beast that you're after will eat you alive
And spit out your bones
Hypatia Crouch
Zawód : debiutantka
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
divinity will stain your fingers and mouth like a pomegranate. it will swallow you whole and spit you out,
wine-dark and wanting.
wine-dark and wanting.
OPCM : 5 +2
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 2 +3
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Słowa miały moc.
Zaklęte w nich znaczenie, podstawowa formuła mowy. Określały pojęcia, przeobrażały stany w informacje i skradały złożoność świata w litery. Ich pisemne odpowiedniki, wyrazy, również zawierały szczyptę magii, która wyświadczała światu przysługę. Uczyli składać się je w całość od dziecka, męczące zajęcia kaligrafii, która miała posłużyć do nadania godności i piękności przekazu, w końcu zawsze winni emancypować ich moc. Pamiętał, gdy ze skupionym spojrzeniem i niepewną dłonią stawiał pierwsze pisemne ślady istnienia, pobierał lekcje nauki, która miała posłużyć mu całe życie. Surowa matrona, babcia, stała za nim i z ponurą satysfakcją obserwowała jego trud – nie poddawał się. Bolesność ręki i zmęczenie, która otaczało jego ciało nie było wystarczającym powodem do zaprzestania, nie gdy był tak daleki od perfekcji sztuki. Zajęło mu wiele miesięcy, by uzyskać satysfakcjonujący poziom. Możliwe, że właśnie te tygodnie, które spędził wraz z piórem i pergaminem pozwoliły zachować mu stałość dłoni, gdy notował kolejne listy. Mimo znużenia, które igrało pod jego skórą i stresu związanego z dewastacją, która napotkała ich kraj – jego ręka nie drgała. Stawiał idealne linie, kreślił piękne litery i jak zawsze godnie reprezentował to kim był. W ostatnich dniach przeczytał setki listów, zarówno od prostych mieszkańców, jak i wysoko postawionych urzędników państw przyjacielskich. Rozpoznawał emocje, które tliły się w każdym nadawcy, przerażenie, które wizytowało między liniami, nadając pewnego niedbałego wyglądu. Czy winien oczekiwać doskonałości w momencie końca świata? Nie, zwłaszcza, gdy sam wygodnie koczował w cieple gabinetu i jego rodzina była bezpieczna (w pewnych granicach tego słowa, z delikatną ułomnością i szczodrą pieszczotą). Jednak owa niedbałość zdradzała więcej niż on sam chciałby przekazać, zawsze oddając czempionat profesjonalizmowi i maestrii. Preferował nie szarżować prawdziwymi odczuciami, strachem mieszającym się z defetyzmem, srogim poczuciem, że kraj już przegrał, mimo, że jeszcze tak wiele przed nimi. Wolał szerzyć determinacje oraz spokój, czasem wręcz użyczając urzędniczej obojętności. Papier przyjmie wszystko, tak prawił jego ojciec i dziadek i zapewne kilka generacji Crouchów przed. Papier akceptował prawdę, kłamstwo i wszystko, co skrywało się pomiędzy, a co politycy kochali najmocniej (a przynajmniej powinni). Nie był jedynym przedstawicielem rodu, który odnajdywał w słowach obowiązek; który zwracał się w ich stronę i oczekiwał rozwiązań. Gdy skrzat poinformował go, że jego siostra spędziła w bibliotece już kilka godzin i nie opuszcza pokoju podjęcie kolejnej destynacji było wręcz naturalne. Dom był cichy, wręcz jakby katastrofa zabrała również i z niego życie, choć przecież pozostali oddaleni od centrum nieszczęścia. Posiadali jego swoje własne epicentra, ich mała tragedia, którą spowija milczenie. Ta definitywna cisza tak bardzo różniła się od zamieszania ministerstwa, że potrzebował kilku minut, by móc do niej przywyknąć, oswoić ją jak dzikie zwierzę. Bezsłowne otoczenie nie należało do Crouchowskich zwyczajów, lecz chłód na zawsze utwardzony był w ich kulturze.
Niektóre rody mają drastycznie nakreślone rolę kobiet, piastunek domowego ogniska. Jakże marnotrawstwo talentu i czasu, pozbawiania możliwości. Na wychowanie córki łożyło się pieniądze, czas i zasoby, logicznym winno być, by to wszystko w przyszłości się zwróciło. Inwestycja w człowieka to zawsze najbardziej niepewny rodzaj zaangażowania kapitałowego, lecz on sam przekonany było jego miarodajnych sukcesach (w końcu posiadali wspólne geny). Hypatia dopiero zaczynała raczkować w ich świecie, choć czasem to młodzieńcza arogancja odnajdywała jej osobę. Niektórzy uznaliby, że owe podejście do kobiet było progresywne, on sam oceniał je jako kapitalistyczne i nastawione na zysk, czyli generujące prosperitę. Hypatia była zbyt mądra, przydatna i chętna do działania, by ograniczać jej możliwości – tak oceniał i przekazywał od dawna dziadkowi i nestorowi. Nic jednak nie nakłaniało do danego poglądu bardziej niż pieniądz i widmo fortuny. Niektórzy mieli mylne pojęcie na temat angielskich rodów – nie pozostawali tysiące lat na szczycie, gdyż oddani byli starym zwyczajom. Nie, umieli połączyć stare z nowoczesnym, zawsze się dostosować i właśnie dlatego ich latorośla osiągały sukcesy. Gdy przekroczył próg biblioteki, głos siostry wybrzmiał w pomieszczeniu. Bez słowa wykonał prośbę, rozciągając starą mapę Surrey przed ich oczami na stolę.
– Mam nadzieje, że zdajesz sobie sprawę z jej nieaktualności. Wojna spowodowała, że wiele pozostaje nieznanym, nie wspominając o ostatniej katastrofie – odnotował, skupiając swój badawczy wzrok na jej osobie. Zawsze poświęcał kilka sekund na szybką ocenę jej zdrowia, wzrokowy test diagnostyczny, który wytworzył się już w czasie dzieciństwa, gdy choroba zaczynała zabierać jej zdrowie. Zawsze oczekiwał momentu słabości, gdy organizm nie będzie mógł sobie poradzić. Dlatego szukał rozwiązań, zawsze preferował znajdywanie recepty niż dłużące się zamartwianie.
– Nie jestem entuzjastą tego przemówienia, tak mało eleganckie i bezpośrednie. Mówi za wiele nieistotnych rzeczy i za mało, tego co powinien. Kolejny manifest polityczny zamiast odezwy do narodu. Aktor grający patriotę, udający męża stanu, lecz gubiący się w swoim akcie – skomentował z wyraźną dezaprobatą, degustacja zniekształcająca jego przystojną twarz. Jego odczucia względem Ministra Malfoya od wydarzeń z kwietnia pozostawały negatywne, wręcz oschłe, lecz nie przeszkadza mu to w jego dążeniach do nowej pozycji. W ich domu, przy jej obecności mógł sobie jednak pozwolić na prawdę. Był ciekaw, czy Cornelius miał możliwości wcześniejszego omówienia tego z ministrem, tak wiele wyjaśniłaby odpowiedź na tą zagwozdkę.
– Do wydarzeń z sierpnia nie wyobrażałem sobie jak wygląda meteoryt, jak wiele można się nauczyć – stwierdził, przypominając sobie jego własne dni, gdy odnajdywał się w nowej roli. W brudzie, krzykach i płaczu, jakże odległe od jego wymyślonych idei. Oddaleni od ludzi, zrozumienia ich życia i głodu, jaki ponoszą Brytyjczycy. To jednak był jego obowiązek, sam go na siebie nałożył, choć uznawał, że była to spuścizna nazwiska. Hypatia była chorowitą nastolatką, oczywiście, że nie nadawała się do pracy przy gruzie. – Przyznaję jednak, że nasze talenty przydatne byłyby w innych miejscach. Uznaje to jednak za oznakę desperacji. Z powodu konfliktu wiele pozycji w ministerstwie pozostaje nieobsadzonych, miną lata nim sytuacja się unormuje i powstaną nowe kadry.
Z wyraźnym zmęczeniem usiadł na przyległych do stołu krześle. Ostatnie dni odczuwalne były w każdym mięśniu jego ciała, jakby cała energia brana była tylko z czystej determinacji. Mimo, że jego praca w ministerstwie była zakończona na obecną dobę to czekało go jeszcze spotkanie z dziadkiem i możliwe, że z kuzynem. Zapewne emocjonalnie trudniejsze niż wszelkie godziny dotychczas. Spojrzał na stertę listów, o której wspomniała siostra, jego wzrok zawisł na nich z doczesną neutralnością, wręcz obojętnością.
– Streść mi je, proszę – odezwał się ponownie, oddając się pełni jej możliwością i wiarą we własne umiejętności, że odkryje to, co nawet jej sprawne oko przeoczyło.
Niektóre rody mają drastycznie nakreślone rolę kobiet, piastunek domowego ogniska. Jakże marnotrawstwo talentu i czasu, pozbawiania możliwości. Na wychowanie córki łożyło się pieniądze, czas i zasoby, logicznym winno być, by to wszystko w przyszłości się zwróciło. Inwestycja w człowieka to zawsze najbardziej niepewny rodzaj zaangażowania kapitałowego, lecz on sam przekonany było jego miarodajnych sukcesach (w końcu posiadali wspólne geny). Hypatia dopiero zaczynała raczkować w ich świecie, choć czasem to młodzieńcza arogancja odnajdywała jej osobę. Niektórzy uznaliby, że owe podejście do kobiet było progresywne, on sam oceniał je jako kapitalistyczne i nastawione na zysk, czyli generujące prosperitę. Hypatia była zbyt mądra, przydatna i chętna do działania, by ograniczać jej możliwości – tak oceniał i przekazywał od dawna dziadkowi i nestorowi. Nic jednak nie nakłaniało do danego poglądu bardziej niż pieniądz i widmo fortuny. Niektórzy mieli mylne pojęcie na temat angielskich rodów – nie pozostawali tysiące lat na szczycie, gdyż oddani byli starym zwyczajom. Nie, umieli połączyć stare z nowoczesnym, zawsze się dostosować i właśnie dlatego ich latorośla osiągały sukcesy. Gdy przekroczył próg biblioteki, głos siostry wybrzmiał w pomieszczeniu. Bez słowa wykonał prośbę, rozciągając starą mapę Surrey przed ich oczami na stolę.
– Mam nadzieje, że zdajesz sobie sprawę z jej nieaktualności. Wojna spowodowała, że wiele pozostaje nieznanym, nie wspominając o ostatniej katastrofie – odnotował, skupiając swój badawczy wzrok na jej osobie. Zawsze poświęcał kilka sekund na szybką ocenę jej zdrowia, wzrokowy test diagnostyczny, który wytworzył się już w czasie dzieciństwa, gdy choroba zaczynała zabierać jej zdrowie. Zawsze oczekiwał momentu słabości, gdy organizm nie będzie mógł sobie poradzić. Dlatego szukał rozwiązań, zawsze preferował znajdywanie recepty niż dłużące się zamartwianie.
– Nie jestem entuzjastą tego przemówienia, tak mało eleganckie i bezpośrednie. Mówi za wiele nieistotnych rzeczy i za mało, tego co powinien. Kolejny manifest polityczny zamiast odezwy do narodu. Aktor grający patriotę, udający męża stanu, lecz gubiący się w swoim akcie – skomentował z wyraźną dezaprobatą, degustacja zniekształcająca jego przystojną twarz. Jego odczucia względem Ministra Malfoya od wydarzeń z kwietnia pozostawały negatywne, wręcz oschłe, lecz nie przeszkadza mu to w jego dążeniach do nowej pozycji. W ich domu, przy jej obecności mógł sobie jednak pozwolić na prawdę. Był ciekaw, czy Cornelius miał możliwości wcześniejszego omówienia tego z ministrem, tak wiele wyjaśniłaby odpowiedź na tą zagwozdkę.
– Do wydarzeń z sierpnia nie wyobrażałem sobie jak wygląda meteoryt, jak wiele można się nauczyć – stwierdził, przypominając sobie jego własne dni, gdy odnajdywał się w nowej roli. W brudzie, krzykach i płaczu, jakże odległe od jego wymyślonych idei. Oddaleni od ludzi, zrozumienia ich życia i głodu, jaki ponoszą Brytyjczycy. To jednak był jego obowiązek, sam go na siebie nałożył, choć uznawał, że była to spuścizna nazwiska. Hypatia była chorowitą nastolatką, oczywiście, że nie nadawała się do pracy przy gruzie. – Przyznaję jednak, że nasze talenty przydatne byłyby w innych miejscach. Uznaje to jednak za oznakę desperacji. Z powodu konfliktu wiele pozycji w ministerstwie pozostaje nieobsadzonych, miną lata nim sytuacja się unormuje i powstaną nowe kadry.
Z wyraźnym zmęczeniem usiadł na przyległych do stołu krześle. Ostatnie dni odczuwalne były w każdym mięśniu jego ciała, jakby cała energia brana była tylko z czystej determinacji. Mimo, że jego praca w ministerstwie była zakończona na obecną dobę to czekało go jeszcze spotkanie z dziadkiem i możliwe, że z kuzynem. Zapewne emocjonalnie trudniejsze niż wszelkie godziny dotychczas. Spojrzał na stertę listów, o której wspomniała siostra, jego wzrok zawisł na nich z doczesną neutralnością, wręcz obojętnością.
– Streść mi je, proszę – odezwał się ponownie, oddając się pełni jej możliwością i wiarą we własne umiejętności, że odkryje to, co nawet jej sprawne oko przeoczyło.
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wiedziała, że skrzat domowy prędzej czy później doniesie o zastanawiającej dyspozycji swojej pani, kwestią czasu było więc, że ktoś pojawi się w bibliotece, mniej lub bardziej skuszony tam ciekawością, której przecież Crouchom nie brakowało, a którą zwykli ukrywać — tak głęboko, jak najbardziej wstydliwy sekret — o ile nie chodziło o sprawy ich samych i sprawy świata, o ile nie chodziło o blichtr, o teatr, do którego szkoleni byli odkąd poczęli rozumieć podstawowe zasady świata. Świata, który wydawał się Hypatii momentalnie zbyt duży, zbyt dławiący pod całym ciężarem katastrofy, która przesunęła się po kraju, choć szczęśliwie Pallas Manor uniknęło zniszczenia. Odebranie Londynu było policzkiem od człowieka, prosto było skierować swą niechęć na kogoś innego, kogoś, kto nawet mimo przekonań o własnej wielkości był człowiekiem, jak oni wszyscy. Śmiertelnym, niedoskonałym w swej przemijalności. Czym innym było zaakceptowanie gniewu natury — czegoś, nad czym nie potrafili zapanować nawet najbardziej uzdolnieni magowie znanego świata. Nie, żeby perspektywa panowania nad żywiołem nie była kusząca — ale eksperymenty musiały poczekać. W bezpiecznych objęciach Pallas Manor, z Bartemiusem u swego boku, dziecięce jeszcze zapędy naprawy świata przychodziły zaskakująco prosto; bez niego, poza domem, pozostawała jednak zdana wyłącznie na siebie i musiała nauczyć się balansowania na cienkiej linie pomiędzy odwagą a głupotą, zuchwałością a pewnością siebie. Nie będą to proste lekcje, w młodym umyśle podziały rysowały się prosto, w olbrzymich kontrastach. My i oni. Bogaci i biedni. Mężczyźni i kobiety. Zdolni i bezużyteczni. Dopiero z czasem dostrzeże, że świat zawierał też odcienie szarości, że niuanse potrafiły zakłócić dominujący smak.
Na szczęście mapa Surrey, choć stara, wciąż zachowała interesujące Hypatię kontury. Początkowo nie odezwała się w odpowiedzi na braterską uwagę, zmarszczone jasne brwi i uważne spojrzenie zielonych oczu jak na dłoni pokazywały ogrom skupienia, z którym studiowała mapę, jeden raz tylko zerkając na bok, na odręcznie spisane notatki. Pismo Hypatii, jak na wychodzące spod ręki damy, było znacząco bardziej zaokrąglone, miękkie, ale też nieco bardziej pochylone od męskiej kaligrafii, którą posługiwał się Bartemius.
— Chcę zaadresować punkty najpilniejszej potrzeby — odpowiedziała wreszcie, a na tle słodyczy jej głosu wybrzmiała lekka nuta zirytowania. Zdaję sobie sprawę, nie jestem d z i e c k i e m, wysyczała we własnych myślach, ostatecznie nie werbalizując tej myśli. Kochała brata, był jej najbliższym członkiem rodziny, wiedziała, że nie chciał nic złego, lecz patronizujące wstawki potrafiły szarpnąć jej delikatnymi (wszak wciąż jeszcze dorastała!) nerwami. Dopiero po chwili uniosła na niego swoje spojrzenie i tak oto, wprost na jego oczach, ścięta przejęciem twarz, cała jej mimika powoli rozluźniała się, nadając twarzy Hypatii odrobinę zdrowszy wyraz. Tym bardziej, że niedługo później uśmiechnęła się — choć ironicznie jeden kącik ust powędrował w górę wyżej od drugiego — potakując głową na słowa brata. — Mówię to tobie, gdyż wiem, że mogę ci zaufać — rozpoczęła, prostując się na zajmowanym przez siebie fotelu, jednocześnie ściszając nieco głos. — Ale uważam, że w chwili obecnej nie potrafi grać innej roli, niż pożytecznego idioty. A robi to w sposób tak przekonujący, że wzbudza we mnie przekonanie, że to wcale nie jest tylko gra. — antypatia Hypatii względem Ministra Malfoya była dla pozostałych domowników banalnie oczywista, jednakże dalej, może z przyzwyczajenia, ostrożnie wygłaszała podobne opinie na głos. A może dlatego, że minister był jednak krewnym ich babci. Jak daleko może upaść jabłko od jabłoni... — Wszyscy wiedzą, że jest marionetką. Jak sądzisz, czemu tak długo utrzymuje się na stołku? Nie ma nikogo bardziej... kompetentnego o równie plastycznym usposobieniu? — była nie tylko szczerze ciekawa opinii brata na temat jego przełożonego, ale również świadoma, że mężczyźni uwielbiali dzielić się swoją opinią. Tym bardziej ochoczo, gdy mieli okazję naprowadzić nierozsądną kobietę na prawidłowy — według nich — tor myśli.
Wysłuchała go raz jeszcze, cierpliwie, z malującym się w zielonych oczach szczerym współczuciem. Podobne pomysły prac przymusowych mogły być odbierane przez damy zadarciem noska, zrzuceniem przykrego obowiązku dalej, na tych, którzy nie mieli wyboru i musieli przystać na mniej lub bardziej uprzejme nakazy aparatu władzy. Bartemius, jako mężczyzna, jako arystokrata, nie miał podobnego przywileju. Ale to i tak niewielka cena za to, jak swobodnie mógł się — poza tym wyjątkiem — poruszać po świecie.
— Kadry, które wzrosną pod czułym okiem lorda Crouch? — zapytała przekornie, wplatając w swe słowa leniwą zaczepkę; uniosła przy tym jedną z brwi do góry, choć nie kryła się z własnym rozbawieniem. Miała nadzieję, że Barty odwdzięczy się jej tym samym, w końcu w murach biblioteki mogli być prawdziwie sobą. Z przekornością ciętego języka i czułością bratersko—siostrzanej relacji, wszak to właśnie było najbardziej wymagającą areną na słowne potyczki. W moment spoważniała, gdy poprosił ją o streszczenie zdarzeń. Blada, chuda dłoń sięgnęła w bok, przysuwając bliżej siebie pergamin.
— W Guilford uderzył potężny meteoryt, krater po nim ma niemalże ćwierć kilometra, jeżeli uwierzymy, że to opis stanu faktycznego, a nie histerycznie emocjonalna ocecna. Z krateru wydobywa się lśniąca lawa, to akurat mogłoby być relatywnie ciekawe, gdyby nie liczba ofiar. Burmistrz miasta szacuje ją już w setkach. Jeden szczególnie gapiowaty mieszkaniec złamał kręgosłup, wpadając do środka. Na miejscu działają geomanci i astronomowie, ale nie sądzę, że na tym należy poprzestać — streściła krótko, nie mogąc powstrzymać się, aby w tym doborowym towarzystwie nie wtrącić jeszcze swoich, może cynicznych, trzech knutów. Pergamin został odłożony na stół, a jego miejsce w rękach Hypatii zajął kolejny. — To również z Guilford. Przez topnięcie ziemi z gruntu zaczęły wybijać gejzery, część ziemi jest podtopiona. Z drugiej strony — trzy setki osób straciły życie wskutek pożaru. Burmistrz podejrzewa rebelię i szczerze mówiąc, nie dziwiłoby mnie, gdyby miał rację. Tylko zepsuty element wykorzystuje egzystującą już niedolę ludu dla swoich celów. Opinia publiczna zwraca się przeciwko nam, Barty — ostatnie zdanie, gorzkie i ciężkie, zawisło w atmosferze, gdy niewzruszony z pozoru wzrok lady Crouch zaogniskował się znów na sylwetce brata. Trwała tak przez chwilę, w niewygodnej ciszy, nim z jej ust nie uciekło westchnienie. — W związku z tym napisałam listy do naszych kuzynek, lady Primrose Burke i lady Melisande z rodu Rosier, obecnie Travers — oznajmiła, odkładając pergamin na bok, dłonie natomiast zniknęły pod blatem stołu, ułożyły się na skrytych pod materiałem sukni kolanach. — Potrzebujemy pomocy. To jedno jest pewne. Ale tak długo, jak ty, nasza siostra albo ja nie zagwarantujemy sobie sojuszu przez małżeństwo z rodem w lepszej sytuacji niż nasza albo posiadającym wpływy w najwyższych kręgach władzy, istnieje duże prawdopodobieństwo, że sobie nie poradzimy. Zwrócenie się do rodziny to jedyna opcja, na którą mamy jeszcze czas. I tak, jestem świadoma, że lady Melisande nie pała do nas miłością. Nie ma się zresztą co dziwić — spojrzenie uciekło w bok, sama młoda dama zagryzła lekko wnętrze policzka. — Gdyby sytuacja się odwróciła, nigdy nie chciałabym nas widzieć. Wierzę jednak, że jest inteligentną czarownicą i dostrzeże, że łączy nas wiele więcej niż więzy krwi. Że lepiej jest mieć nas za sojuszników, niż biernych obserwatorów. Wszak... Bartemiusie, sam dobrze wiesz, jak hojni potrafimy być względem naszych przyjaciół, prawda? — podjęła poważne i mogące przynieść wyraźne skutki — tak dobre i złe — działania za jego plecami. Jednakże teraz, z głową przechyloną w prawo, z niewinnym uśmiechem anioła z renesansowych obrazów... Chyba nie zasługiwała na skarcenie?
Na szczęście mapa Surrey, choć stara, wciąż zachowała interesujące Hypatię kontury. Początkowo nie odezwała się w odpowiedzi na braterską uwagę, zmarszczone jasne brwi i uważne spojrzenie zielonych oczu jak na dłoni pokazywały ogrom skupienia, z którym studiowała mapę, jeden raz tylko zerkając na bok, na odręcznie spisane notatki. Pismo Hypatii, jak na wychodzące spod ręki damy, było znacząco bardziej zaokrąglone, miękkie, ale też nieco bardziej pochylone od męskiej kaligrafii, którą posługiwał się Bartemius.
— Chcę zaadresować punkty najpilniejszej potrzeby — odpowiedziała wreszcie, a na tle słodyczy jej głosu wybrzmiała lekka nuta zirytowania. Zdaję sobie sprawę, nie jestem d z i e c k i e m, wysyczała we własnych myślach, ostatecznie nie werbalizując tej myśli. Kochała brata, był jej najbliższym członkiem rodziny, wiedziała, że nie chciał nic złego, lecz patronizujące wstawki potrafiły szarpnąć jej delikatnymi (wszak wciąż jeszcze dorastała!) nerwami. Dopiero po chwili uniosła na niego swoje spojrzenie i tak oto, wprost na jego oczach, ścięta przejęciem twarz, cała jej mimika powoli rozluźniała się, nadając twarzy Hypatii odrobinę zdrowszy wyraz. Tym bardziej, że niedługo później uśmiechnęła się — choć ironicznie jeden kącik ust powędrował w górę wyżej od drugiego — potakując głową na słowa brata. — Mówię to tobie, gdyż wiem, że mogę ci zaufać — rozpoczęła, prostując się na zajmowanym przez siebie fotelu, jednocześnie ściszając nieco głos. — Ale uważam, że w chwili obecnej nie potrafi grać innej roli, niż pożytecznego idioty. A robi to w sposób tak przekonujący, że wzbudza we mnie przekonanie, że to wcale nie jest tylko gra. — antypatia Hypatii względem Ministra Malfoya była dla pozostałych domowników banalnie oczywista, jednakże dalej, może z przyzwyczajenia, ostrożnie wygłaszała podobne opinie na głos. A może dlatego, że minister był jednak krewnym ich babci. Jak daleko może upaść jabłko od jabłoni... — Wszyscy wiedzą, że jest marionetką. Jak sądzisz, czemu tak długo utrzymuje się na stołku? Nie ma nikogo bardziej... kompetentnego o równie plastycznym usposobieniu? — była nie tylko szczerze ciekawa opinii brata na temat jego przełożonego, ale również świadoma, że mężczyźni uwielbiali dzielić się swoją opinią. Tym bardziej ochoczo, gdy mieli okazję naprowadzić nierozsądną kobietę na prawidłowy — według nich — tor myśli.
Wysłuchała go raz jeszcze, cierpliwie, z malującym się w zielonych oczach szczerym współczuciem. Podobne pomysły prac przymusowych mogły być odbierane przez damy zadarciem noska, zrzuceniem przykrego obowiązku dalej, na tych, którzy nie mieli wyboru i musieli przystać na mniej lub bardziej uprzejme nakazy aparatu władzy. Bartemius, jako mężczyzna, jako arystokrata, nie miał podobnego przywileju. Ale to i tak niewielka cena za to, jak swobodnie mógł się — poza tym wyjątkiem — poruszać po świecie.
— Kadry, które wzrosną pod czułym okiem lorda Crouch? — zapytała przekornie, wplatając w swe słowa leniwą zaczepkę; uniosła przy tym jedną z brwi do góry, choć nie kryła się z własnym rozbawieniem. Miała nadzieję, że Barty odwdzięczy się jej tym samym, w końcu w murach biblioteki mogli być prawdziwie sobą. Z przekornością ciętego języka i czułością bratersko—siostrzanej relacji, wszak to właśnie było najbardziej wymagającą areną na słowne potyczki. W moment spoważniała, gdy poprosił ją o streszczenie zdarzeń. Blada, chuda dłoń sięgnęła w bok, przysuwając bliżej siebie pergamin.
— W Guilford uderzył potężny meteoryt, krater po nim ma niemalże ćwierć kilometra, jeżeli uwierzymy, że to opis stanu faktycznego, a nie histerycznie emocjonalna ocecna. Z krateru wydobywa się lśniąca lawa, to akurat mogłoby być relatywnie ciekawe, gdyby nie liczba ofiar. Burmistrz miasta szacuje ją już w setkach. Jeden szczególnie gapiowaty mieszkaniec złamał kręgosłup, wpadając do środka. Na miejscu działają geomanci i astronomowie, ale nie sądzę, że na tym należy poprzestać — streściła krótko, nie mogąc powstrzymać się, aby w tym doborowym towarzystwie nie wtrącić jeszcze swoich, może cynicznych, trzech knutów. Pergamin został odłożony na stół, a jego miejsce w rękach Hypatii zajął kolejny. — To również z Guilford. Przez topnięcie ziemi z gruntu zaczęły wybijać gejzery, część ziemi jest podtopiona. Z drugiej strony — trzy setki osób straciły życie wskutek pożaru. Burmistrz podejrzewa rebelię i szczerze mówiąc, nie dziwiłoby mnie, gdyby miał rację. Tylko zepsuty element wykorzystuje egzystującą już niedolę ludu dla swoich celów. Opinia publiczna zwraca się przeciwko nam, Barty — ostatnie zdanie, gorzkie i ciężkie, zawisło w atmosferze, gdy niewzruszony z pozoru wzrok lady Crouch zaogniskował się znów na sylwetce brata. Trwała tak przez chwilę, w niewygodnej ciszy, nim z jej ust nie uciekło westchnienie. — W związku z tym napisałam listy do naszych kuzynek, lady Primrose Burke i lady Melisande z rodu Rosier, obecnie Travers — oznajmiła, odkładając pergamin na bok, dłonie natomiast zniknęły pod blatem stołu, ułożyły się na skrytych pod materiałem sukni kolanach. — Potrzebujemy pomocy. To jedno jest pewne. Ale tak długo, jak ty, nasza siostra albo ja nie zagwarantujemy sobie sojuszu przez małżeństwo z rodem w lepszej sytuacji niż nasza albo posiadającym wpływy w najwyższych kręgach władzy, istnieje duże prawdopodobieństwo, że sobie nie poradzimy. Zwrócenie się do rodziny to jedyna opcja, na którą mamy jeszcze czas. I tak, jestem świadoma, że lady Melisande nie pała do nas miłością. Nie ma się zresztą co dziwić — spojrzenie uciekło w bok, sama młoda dama zagryzła lekko wnętrze policzka. — Gdyby sytuacja się odwróciła, nigdy nie chciałabym nas widzieć. Wierzę jednak, że jest inteligentną czarownicą i dostrzeże, że łączy nas wiele więcej niż więzy krwi. Że lepiej jest mieć nas za sojuszników, niż biernych obserwatorów. Wszak... Bartemiusie, sam dobrze wiesz, jak hojni potrafimy być względem naszych przyjaciół, prawda? — podjęła poważne i mogące przynieść wyraźne skutki — tak dobre i złe — działania za jego plecami. Jednakże teraz, z głową przechyloną w prawo, z niewinnym uśmiechem anioła z renesansowych obrazów... Chyba nie zasługiwała na skarcenie?
These things that you're after, they can't be controlled.
This beast that you're after will eat you alive
And spit out your bones
This beast that you're after will eat you alive
And spit out your bones
Hypatia Crouch
Zawód : debiutantka
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
divinity will stain your fingers and mouth like a pomegranate. it will swallow you whole and spit you out,
wine-dark and wanting.
wine-dark and wanting.
OPCM : 5 +2
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 2 +3
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Rodzina była podstawową jednostką społeczeństwa. Statystycznie za najbliższą rodzinę uznawało się rodziców z dziećmi, lecz było to nowoczesne i zbyt upraszczające podejście. Zwłaszcza trudne do zastosowania w przypadku rodów wielopokoleniowych, w których liczne gałęzie rozrastały się jak w najżyźniejszym ogrodzie. Współdzielili nazwisko, krew i dach nad głową, wspólnie dążąc do znakomitych celów. Doświadczali tych samych wzniosłych przywilejów, dzielili patowe rozterki i wszystko to idąc ramie w ramię przez ulice Londynu. Wiele generacji jednej rodziny mieszkało wspólnie, zapewniając kontynuacje idei, która istniała w nich od czasów założycielskich. Znał swoich pradziadków, dziadków i całe kuzynostwo, każdego z imienia. Rozumiał ich charaktery, wiedział, gdy mógł pozwolić sobie na swobodną rozmowę, a gdy drapieżne ślepia wpatrywały się w jego ruch, oczekując potknięcia. Każdy Crouch uczony był znakomitości nazwiska, podkreślana była wielkość przeszłości, która ukształtowała ich obecną pozycje. Ostatnie lata były to jednak pasmo porażek, błędnych decyzji i nieprzechylnych zmian politycznych, która osłabiała ich pozycje. Rodzina jednak pozostawała ta sama – wspaniała, piękna i złożona jak zawsze. Niektóre potwory mieszkały zaraz obok, wyczekując momentu by przedstawić swoje prawdziwe oblicze. Nie każdemu ufał, nie każdy był godzien swej pozycji i nazwiska. Nawet w tak mało zróżnicowanym środowisku trzeba było szukać sojuszników, przyjaciół w potrzebie. Pozycja nestora dawno nie była tak słaba jak obecnie. Wielu nie doceniało Hypatii, młodej panienki, która dopiero co ukończyła Hogwart. Było kobietą, do tego młodziutką i niedoświadczoną, nie mogła stanowić groźnego przeciwnika. Jednakże właśnie to było jej największym atutem. Wychowana była na Croucha, ze wszelkimi dobrodziejstwami i okrucieństwami tego procesu. Miała bystry umysł, chłonny wiedzy i wielką potrzebę wykazania się. Jej chorowitość stawała się elementem dyskusji, jej talent walorem, którym mało kto mógł się poszczycić. Na koniec jednak dnia pozostawała jego siostrą, najmłodszą i najsłabszą fizycznie, którą winien był bronić przed zagrożeniami zewnątrz i demonami w domu. Była cichą sojuszniczką, kreatywną doradczynią, która miała do nauczenia się jeszcze całego życia, lecz nie w tym pomieszczeniu pozostawali tylko rodzeństwem. Miała jednak dar, który mało kto potrafił zrozumieć, a jeszcze rzadziej wykorzystać w pełni. Naznaczył jej całą osobę, wyznaczył jej drogę.
– Ambitne zadanie patrząc na skale zniszczenia w Surrey – skomentował po cichu, mierząc wzrokiem literaturę i dokumenty, które zajmowały miejsce na stole. – Jednakże przysłuży się naszej sprawie. Ministerstwo otworzy punkty pomocy na terenach objętymi klęskami. Taka lista na pewno ich zainteresuje.
Zachęcił, stosując rozwiązanie dyplomatyczne i wychowawcze, delikatnie nieszczere. Zakładał, że istniała w niej potrzeba działania, zmiany biegu losu. Każdy z nich chciał przywrócić sprawczość własnym słowom i działaniom. Możliwe, że ministerstwo dokładnie już wie, gdzie punkty pomocowe powstaną. Można jednak skorygować zalecenia, potrzeby i założenia. Przejechał palcem po brzegach mapy, kreślił granice ich hrabstwa. Z pewną czułością, niezrozumiałą tęsknotą i pragnieniem, by nastało wczoraj. Było jednak za późno, zabrał dłoń i kolejny raz nałożył maskę.
– Przeżyłby, gdyby chciał się zbuntować? Straciłby wszelką swoją użyteczność – zasugerował prowokacyjnie, chciał, aby jej umysł się wytężył. Niech przez moment stanie się Ministrem Malfoy’em i znalazła jego ograniczenia, marzenia i plany. Jego decyzyjność, możliwości i tego w jakich granicach się poruszał. Malfoy był marionetką, na tą rolę się zgodził i możliwe, że wypełniał swoje zadanie z dumą. Czy był pożytecznym idiotą czy jednostką mającą instynkt przetrwania? Był na pewno nieprzyjacielem, co do tego nie miał wątpliwości. – Daje, jednakże legitymizacje tej władzy swoim nazwiskiem. Starym, czystokrwistym i szlachetnym nazwiskiem. Jest jednym z nas.
I na razie wychodził na owych zależnościach lepiej niż oni. Zaatakowani, podzieleni i okradzeni na cześć chińskiej dziewoi. Upokorzeni przed wszystkimi, wszyscy widzieli w jakiej byli pozycji. Odwrócił wzrok, zbyt świeże rany, by sama myśl nie wywoływała bólu i wściekłości. Żądzy zemsty, która pragnęła uciec z jego klatki piersiowej. Chłodnej myśli o karze, sprawiedliwości i zadośćuczynieniu. Przyszłość pozostawała tak niepewna, z wielu powodów.
– Gdy już będę ministrem magii, zapanuje prawdziwy porządek – kontynuował jej humorystyczną narracje. Była w tym komedia i zarazem głośne wyrażenie ambicji, która zawsze w nim była. Nigdy nie wstydził się swoich pragnień, zbyt wiele chciał osiągnąć, by się ograniczać sztuczną niepewnością. – Obawiam się jednak o przyszłość, jak będzie wyglądać Anglia.
Zdradził jej swoje obawy, choć może nie powinien obciążać ją swymi dramatycznymi przemyśleniami. Wątpliwościami, które kroczył przy nim przy każdym kroku. Miał wspaniałą wizję kraju, który wraca do swoich korzeni, łącząc piękno tradycji i rozwoju w przyszłości. Jednak wojna zmienia wszystko, uniemożliwia ziszczenie saraficznego marzenia. Następnie głos oddał jej, przysłuchując się kolejnym wiadomością. Każdej tragedii poświęcał moment, każde zdarzenie miało swój czas na analizę. W międzyczasie skrzat przyniósł mu jego ulubioną herbatę, przygotowaną perfekcyjnie jak zawsze. Setki ludzkich istnień straconych w jedną noc, jeszcze więcej ludności pozbawionych domów i oszczędności życia. Złoto, które będą musiało pójść na naprawę szkód, udawany powrót do normalności. Przypominał sobie obraz z tamtej nocy, czuł wręcz bliskość dymu, który wypełniał całe powietrze. Katastrofa, której nie da się opisać słowami, trzeba ją poczuć wszystkimi zmysłami. Utrzymał jej ponure spojrzenie, nie zawahał się na moment.
– Jakby mieli nie obrócić się przeciwko nam? Przez wojnę żyją w głodzie i beznadziei, bez szans na poprawę. Wielu z nich straciło bliskich, szanse na normalne życie. Kiedy my, szlachcice, nadal żyjemy w naszych szklanych pałacach. Siostro, kogo innego winni obwiniać? – naturę, magię czy starych bogów? Któż był winny ich wszystkim nieszczęściom? Bartemius i Hypatia nie wywołali wojny, nie przyczynili się do obecnego stanu rzeczy. Byli jednak częścią elit, tych którzy władali przyszłością tego kraju. Tym jak obecnie wyglądał i jaką będzie mieć postać w przyszłości. Kogo innego mieli obwiniać niż tych bogatych, którzy zażyczyli sobie decyzyjności o jutrze? Wielu arystokratów nie nadawało się na swoje pozycje, na przywileje, które dzierżyli. Głodni byli zabawy i pozbawieni pomyślunku. Pospolici, nudni i głupi – najgorsi przedstawiciele ich własnej klasy. Potrzebowali pomocy, zgadzał się z tymi słowami. W tym momencie musieli sięgnąć po wszelkie dostępne kontakty, próbować wykorzystać każdą znajomość, którą posiadał ich ród.
– Również komunikowałem się z Primrose, zawsze byłą osobą, na której można było polegać i której zależało na losie tych mniej uprzywilejowanych – uzupełnił jej słowa, postanawiając tylko prychnąć na wzmiankę o Rosierach. Z winy ich samych znaleźli się w pozycji straconej, tak różnej od przeszłości. Przed każdą tragedią, która dotknęła ich ród, przez wilkołaczymi abominacjami, które znalazły schronienie w ich domu. – Zdecydowanie lepiej jest mieć w nas przyjaciół niż wrogów. Szczodrości nigdy nam nie brakowało.
Obecnie mogli tylko obiecywać świetlaną przyszłość, lecz była w nim wiarę, że lepsze jutro czeka ich rodzinę. Istnieli tysiące lat na ziemi, przeżyli wiele porażek i wielkich sukcesów – przetrwali. Milczał przez chwilę, zamyślony we wspomnieniach różanego ogrodu, gdy wszystko było prostsze.
– Powiedz mi proszę, czy widziałaś ostatnio coś o czym powinienem wiedzieć? – czy przyszłość kolejny raz się jej objawiła? Czy stała się mniej zagadkowa? Spytał cicho, ledwo słyszalnie w odmętach biblioteki. Musiał jednak wiedzieć, zawsze pragnął więcej.
– Ambitne zadanie patrząc na skale zniszczenia w Surrey – skomentował po cichu, mierząc wzrokiem literaturę i dokumenty, które zajmowały miejsce na stole. – Jednakże przysłuży się naszej sprawie. Ministerstwo otworzy punkty pomocy na terenach objętymi klęskami. Taka lista na pewno ich zainteresuje.
Zachęcił, stosując rozwiązanie dyplomatyczne i wychowawcze, delikatnie nieszczere. Zakładał, że istniała w niej potrzeba działania, zmiany biegu losu. Każdy z nich chciał przywrócić sprawczość własnym słowom i działaniom. Możliwe, że ministerstwo dokładnie już wie, gdzie punkty pomocowe powstaną. Można jednak skorygować zalecenia, potrzeby i założenia. Przejechał palcem po brzegach mapy, kreślił granice ich hrabstwa. Z pewną czułością, niezrozumiałą tęsknotą i pragnieniem, by nastało wczoraj. Było jednak za późno, zabrał dłoń i kolejny raz nałożył maskę.
– Przeżyłby, gdyby chciał się zbuntować? Straciłby wszelką swoją użyteczność – zasugerował prowokacyjnie, chciał, aby jej umysł się wytężył. Niech przez moment stanie się Ministrem Malfoy’em i znalazła jego ograniczenia, marzenia i plany. Jego decyzyjność, możliwości i tego w jakich granicach się poruszał. Malfoy był marionetką, na tą rolę się zgodził i możliwe, że wypełniał swoje zadanie z dumą. Czy był pożytecznym idiotą czy jednostką mającą instynkt przetrwania? Był na pewno nieprzyjacielem, co do tego nie miał wątpliwości. – Daje, jednakże legitymizacje tej władzy swoim nazwiskiem. Starym, czystokrwistym i szlachetnym nazwiskiem. Jest jednym z nas.
I na razie wychodził na owych zależnościach lepiej niż oni. Zaatakowani, podzieleni i okradzeni na cześć chińskiej dziewoi. Upokorzeni przed wszystkimi, wszyscy widzieli w jakiej byli pozycji. Odwrócił wzrok, zbyt świeże rany, by sama myśl nie wywoływała bólu i wściekłości. Żądzy zemsty, która pragnęła uciec z jego klatki piersiowej. Chłodnej myśli o karze, sprawiedliwości i zadośćuczynieniu. Przyszłość pozostawała tak niepewna, z wielu powodów.
– Gdy już będę ministrem magii, zapanuje prawdziwy porządek – kontynuował jej humorystyczną narracje. Była w tym komedia i zarazem głośne wyrażenie ambicji, która zawsze w nim była. Nigdy nie wstydził się swoich pragnień, zbyt wiele chciał osiągnąć, by się ograniczać sztuczną niepewnością. – Obawiam się jednak o przyszłość, jak będzie wyglądać Anglia.
Zdradził jej swoje obawy, choć może nie powinien obciążać ją swymi dramatycznymi przemyśleniami. Wątpliwościami, które kroczył przy nim przy każdym kroku. Miał wspaniałą wizję kraju, który wraca do swoich korzeni, łącząc piękno tradycji i rozwoju w przyszłości. Jednak wojna zmienia wszystko, uniemożliwia ziszczenie saraficznego marzenia. Następnie głos oddał jej, przysłuchując się kolejnym wiadomością. Każdej tragedii poświęcał moment, każde zdarzenie miało swój czas na analizę. W międzyczasie skrzat przyniósł mu jego ulubioną herbatę, przygotowaną perfekcyjnie jak zawsze. Setki ludzkich istnień straconych w jedną noc, jeszcze więcej ludności pozbawionych domów i oszczędności życia. Złoto, które będą musiało pójść na naprawę szkód, udawany powrót do normalności. Przypominał sobie obraz z tamtej nocy, czuł wręcz bliskość dymu, który wypełniał całe powietrze. Katastrofa, której nie da się opisać słowami, trzeba ją poczuć wszystkimi zmysłami. Utrzymał jej ponure spojrzenie, nie zawahał się na moment.
– Jakby mieli nie obrócić się przeciwko nam? Przez wojnę żyją w głodzie i beznadziei, bez szans na poprawę. Wielu z nich straciło bliskich, szanse na normalne życie. Kiedy my, szlachcice, nadal żyjemy w naszych szklanych pałacach. Siostro, kogo innego winni obwiniać? – naturę, magię czy starych bogów? Któż był winny ich wszystkim nieszczęściom? Bartemius i Hypatia nie wywołali wojny, nie przyczynili się do obecnego stanu rzeczy. Byli jednak częścią elit, tych którzy władali przyszłością tego kraju. Tym jak obecnie wyglądał i jaką będzie mieć postać w przyszłości. Kogo innego mieli obwiniać niż tych bogatych, którzy zażyczyli sobie decyzyjności o jutrze? Wielu arystokratów nie nadawało się na swoje pozycje, na przywileje, które dzierżyli. Głodni byli zabawy i pozbawieni pomyślunku. Pospolici, nudni i głupi – najgorsi przedstawiciele ich własnej klasy. Potrzebowali pomocy, zgadzał się z tymi słowami. W tym momencie musieli sięgnąć po wszelkie dostępne kontakty, próbować wykorzystać każdą znajomość, którą posiadał ich ród.
– Również komunikowałem się z Primrose, zawsze byłą osobą, na której można było polegać i której zależało na losie tych mniej uprzywilejowanych – uzupełnił jej słowa, postanawiając tylko prychnąć na wzmiankę o Rosierach. Z winy ich samych znaleźli się w pozycji straconej, tak różnej od przeszłości. Przed każdą tragedią, która dotknęła ich ród, przez wilkołaczymi abominacjami, które znalazły schronienie w ich domu. – Zdecydowanie lepiej jest mieć w nas przyjaciół niż wrogów. Szczodrości nigdy nam nie brakowało.
Obecnie mogli tylko obiecywać świetlaną przyszłość, lecz była w nim wiarę, że lepsze jutro czeka ich rodzinę. Istnieli tysiące lat na ziemi, przeżyli wiele porażek i wielkich sukcesów – przetrwali. Milczał przez chwilę, zamyślony we wspomnieniach różanego ogrodu, gdy wszystko było prostsze.
– Powiedz mi proszę, czy widziałaś ostatnio coś o czym powinienem wiedzieć? – czy przyszłość kolejny raz się jej objawiła? Czy stała się mniej zagadkowa? Spytał cicho, ledwo słyszalnie w odmętach biblioteki. Musiał jednak wiedzieć, zawsze pragnął więcej.
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Komu miała ufać młoda kobieta, ledwo wchodząca w dorosłość, jak nie własnemu bratu? Mówiono, że nikt nie był w stanie pojąć w pełni drugiej osoby, jeżeli nie byli krwią z krwi. Hypatia wiedziała jednak, że powiedzenie to — być może słuszne w przypadku innych rodów — nie oddawało rzeczywistości Pallas Manor. Lord Alexander Crouch miał to szczęście (lub nieszczęście), że jego dzieci były od niego daleko zdolniejsze, bardziej przebiegłe i sprawne w swych manewrowaniach, nawet mimo dzielących ich lat. Ktoś, kto nie posiadał równie przenikliwego umysłu, nie potrafił pojąć motywów działania jednostki wybitnej. To dlatego chyba żadne z nich nie miało z ojcem przesadnie głębokiej relacji, to dlatego Hypatia upatrywała w ojcu nie persony zdolnej zapewnić jej bezpieczeństwo, ale kogoś, kto w ostatecznej demonstracji swej niedoli mógłby jej tylko zaszkodzić. To dlatego również nie potrafiła nawiązać porozumienia z macochą, którą ze sztuki interesowały wyłącznie ubrania i to jeszcze w tym wąskim zakresie, jak prezentowały się na niej samej.
Z Bartemiusem było inaczej. Lepiej. Chyba zawsze tak było, Hypatia lubiła idealizować starszego brata w szczególności w dzieciństwie, z którego powoli wychodziła. Teraz, gdy mieli dla siebie odrobinę więcej czasu, autorytet brata w jej oczach rósł jeszcze bardziej. Motywował ją do działania, kierując oczywiście w odpowiednią jego zdaniem stronę. I choć potwory czekały często już za pierwszą ścianą, Hypatia uważała, że wspólnie łatwo było im poradzić sobie z każdym napotkanym wrogiem.
— Przede wszystkim potrzebne — oderwała wreszcie wzrok od literatury, odpowiadając bratu w tej samej sekundzie, w której zamilkł. Jej ton był stanowczy, pełny zaangażowania, którym nie wykazywała się przesadnie prosto, najczęściej potrzebując czasu, aby zaaklimatyzować się do danego działania. Dziś jednakże, w obliczu klęski, która nastała na ich ziemiach, jej prywatne zachcianki musiały zejść na dalszy plan, wyparte przez cenione i pielęgnowane przez Crouchów uczucia patriotyczne. Jednakże nie potrafiły one, przynajmniej teraz, odwrócić jej uwagi od zachowania brata. Od rzuconej skądinąd dobrotliwie wskazówki, która zniknęła za obserwowaną przez Hypatię nostalgią, która skapnęła z gestów, którymi brat raczył mapę. Odwróciła wzrok, dając mu moment tylko dla niego samego. Nie uważała, żeby naciskanie było teraz stosowne — mogła jedynie sprawić, aby Bartemius czuł, że mógł na niej polegać. Że choć młoda, cechowała się odpowiedzialnością, nie tylko za siebie.
— Cóż, jeżeli użyłeś użyteczności również jako synonimu życia, nie mogę się z tobą nie zgodzić — zęby błysnęły w chwilowym, ironicznym uśmiechu; nie mogła pozwalać sobie na takowy szczególnie często, był on źle odbierany u młodej damy i nawet babcia, która wszak odpowiedzialna była za polityczne poglądy swej wnuczki, przypisywała temuż grymasowi nieprzyjemny wyraz. Dama powinna uśmiechać się słodko i lekko, nie zaś z kpiną i ironią. Uśmiech zniknął jednakże z jej twarzy równie szybko, co słowa o zaletach, jakie czerpał ze swojej pozycji Minister Magii. Linia szczęki wyostrzyła się pod wpływem jej zacieśnienia, gdy Hypatia wpatrywała się w brata w trwającym kilkanaście sekund milczeniu. Doskonale wiedziała, co miał na myśli, wszyscy wiedzieli i dlatego też gorąc złości rozlewał się tak ochoczo po klatce piersiowej młodej damy, że ta musiała wreszcie zanurzyć się w oparcie swojego fotela, aby nabrać głębszy oddech, spróbować zapanować nad nerwami. Chciała spytać go, czy powinni w takim razie ugiąć kark przed sztandarem z czaszką i wężem. Jeżeli nie jako rodzina, to oni sami, jako jej przyszłość. Nie zdążyła jednak, brat wyprzedził jej myśli swą własną, humorystyczną wstawką, chociaż Hypatia była zdolna wyobrazić sobie brata za ministerialnym biurkiem. Miał ku temu pełne predyspozycje. Więcej, niż mogła pomieścić w swoim własnym, kruchym ciele. — Co masz na myśli? — spytała jednakże, gdy postanowił podzielić się z nią swoimi obawami. Dłonie powoli przesunęły się po materiale podłokietników, aby wreszcie zatrzymać się na ich krańcach. Palce jasnych dłoni wpięły się w fotel, pomagając jej w wychyleniu się tułowiem w kierunku brata, nastawieniu ucha do potencjalnego szeptu. Czy właśnie dzielił się z nią obawami, które wynikały z poznanych w toku codziennej pracy w Ministerstwie wiadomości? Z pewnością wiedział więcej od niej samej, nawet jako stażysta był dopuszczony do większej ilości informacji, a zwłaszcza tych, które nie tak łatwo przedostawały się do opinii publicznej. — Powinnam się martwić? Tylko to mi powiedz, nie będę naciskać o szczegóły — gdyby tylko poważnie chciała, mogłaby sama spróbować je przewidzieć. Posuwała się do prób świadomego korzystania ze swego daru tylko w wyjątkowych sytuacjach, mając na względzie przede wszystkim cierpiące od podobnych prób zdrowie.
— Kto jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć, że nie siedzimy w naszych szklanych pałacach bezczynnie — głos zadrżał od skumulowanej w nim złości, pierwszy raz od dawna. Bartemius wiedział, gdzie uderzyć, nawet jeżeli nie robił tego umyślnie, potrafił z precyzją ukierunkować swoje słowa, aby trafiły w odpowiedni punkt. Rozbudził przez to nerwy swej młodszej siostry, która prędko przymknęła oczy, starając się nie eskalować swych odczuć. Nie wypowiedzieć słów, których by żałowała. — Zapewnialiśmy im dobrobyt przez tysiąclecia. To dzięki nam ich przodkowie mieli możliwość przedłużenia swoich linii, w efekcie czego ci sami ludzie, którzy teraz wznoszą różdżki w buncie, w ogóle mieli prawo się urodzić — zdanie zakończyła głośnym westchnieniem, czuła, jak skronie zaczęły pulsować w tępym bólu. Wzniosła jedną z dłoni do skroni, palcami rozmasowując cienką skórę kolistymi ruchami w nadziei, że przyniesie jej to jakieś ukojenie. W międzyczasie słuchała słów Bartemiusa, który również wysoko cenił ich kuzynkę. Chyba przez już kiełkujące się w niej wyrzuty sumienia w związku z ostrością wcześniejszych słów nie zareagowała na prychnięcie, które z siebie wypuścił podczas wzmianki o Rosierach. Po samej twarzy Hypatii widać było, że problemy Surrey prędko pozbawiały ją i tak lichej siły.
— Nic, co powinno wzbudzić nasze zaniepokojenie. Trzecie oko jest darem kapryśnym, samo wybiera moment, w którym się otworzy — odpowiedziała zupełnie potulnie, raz jeszcze pozwalając swoim plecom na spotkanie z oparciem fotela. Do masażu skroni dołączyła druga dłoń, Hypatia spoglądała teraz na brata tylko jednym, wpółotwartym okiem. — Wypij herbatę. Spróbuję odczytać coś z fusów, może to będzie wskazówką...
Z Bartemiusem było inaczej. Lepiej. Chyba zawsze tak było, Hypatia lubiła idealizować starszego brata w szczególności w dzieciństwie, z którego powoli wychodziła. Teraz, gdy mieli dla siebie odrobinę więcej czasu, autorytet brata w jej oczach rósł jeszcze bardziej. Motywował ją do działania, kierując oczywiście w odpowiednią jego zdaniem stronę. I choć potwory czekały często już za pierwszą ścianą, Hypatia uważała, że wspólnie łatwo było im poradzić sobie z każdym napotkanym wrogiem.
— Przede wszystkim potrzebne — oderwała wreszcie wzrok od literatury, odpowiadając bratu w tej samej sekundzie, w której zamilkł. Jej ton był stanowczy, pełny zaangażowania, którym nie wykazywała się przesadnie prosto, najczęściej potrzebując czasu, aby zaaklimatyzować się do danego działania. Dziś jednakże, w obliczu klęski, która nastała na ich ziemiach, jej prywatne zachcianki musiały zejść na dalszy plan, wyparte przez cenione i pielęgnowane przez Crouchów uczucia patriotyczne. Jednakże nie potrafiły one, przynajmniej teraz, odwrócić jej uwagi od zachowania brata. Od rzuconej skądinąd dobrotliwie wskazówki, która zniknęła za obserwowaną przez Hypatię nostalgią, która skapnęła z gestów, którymi brat raczył mapę. Odwróciła wzrok, dając mu moment tylko dla niego samego. Nie uważała, żeby naciskanie było teraz stosowne — mogła jedynie sprawić, aby Bartemius czuł, że mógł na niej polegać. Że choć młoda, cechowała się odpowiedzialnością, nie tylko za siebie.
— Cóż, jeżeli użyłeś użyteczności również jako synonimu życia, nie mogę się z tobą nie zgodzić — zęby błysnęły w chwilowym, ironicznym uśmiechu; nie mogła pozwalać sobie na takowy szczególnie często, był on źle odbierany u młodej damy i nawet babcia, która wszak odpowiedzialna była za polityczne poglądy swej wnuczki, przypisywała temuż grymasowi nieprzyjemny wyraz. Dama powinna uśmiechać się słodko i lekko, nie zaś z kpiną i ironią. Uśmiech zniknął jednakże z jej twarzy równie szybko, co słowa o zaletach, jakie czerpał ze swojej pozycji Minister Magii. Linia szczęki wyostrzyła się pod wpływem jej zacieśnienia, gdy Hypatia wpatrywała się w brata w trwającym kilkanaście sekund milczeniu. Doskonale wiedziała, co miał na myśli, wszyscy wiedzieli i dlatego też gorąc złości rozlewał się tak ochoczo po klatce piersiowej młodej damy, że ta musiała wreszcie zanurzyć się w oparcie swojego fotela, aby nabrać głębszy oddech, spróbować zapanować nad nerwami. Chciała spytać go, czy powinni w takim razie ugiąć kark przed sztandarem z czaszką i wężem. Jeżeli nie jako rodzina, to oni sami, jako jej przyszłość. Nie zdążyła jednak, brat wyprzedził jej myśli swą własną, humorystyczną wstawką, chociaż Hypatia była zdolna wyobrazić sobie brata za ministerialnym biurkiem. Miał ku temu pełne predyspozycje. Więcej, niż mogła pomieścić w swoim własnym, kruchym ciele. — Co masz na myśli? — spytała jednakże, gdy postanowił podzielić się z nią swoimi obawami. Dłonie powoli przesunęły się po materiale podłokietników, aby wreszcie zatrzymać się na ich krańcach. Palce jasnych dłoni wpięły się w fotel, pomagając jej w wychyleniu się tułowiem w kierunku brata, nastawieniu ucha do potencjalnego szeptu. Czy właśnie dzielił się z nią obawami, które wynikały z poznanych w toku codziennej pracy w Ministerstwie wiadomości? Z pewnością wiedział więcej od niej samej, nawet jako stażysta był dopuszczony do większej ilości informacji, a zwłaszcza tych, które nie tak łatwo przedostawały się do opinii publicznej. — Powinnam się martwić? Tylko to mi powiedz, nie będę naciskać o szczegóły — gdyby tylko poważnie chciała, mogłaby sama spróbować je przewidzieć. Posuwała się do prób świadomego korzystania ze swego daru tylko w wyjątkowych sytuacjach, mając na względzie przede wszystkim cierpiące od podobnych prób zdrowie.
— Kto jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć, że nie siedzimy w naszych szklanych pałacach bezczynnie — głos zadrżał od skumulowanej w nim złości, pierwszy raz od dawna. Bartemius wiedział, gdzie uderzyć, nawet jeżeli nie robił tego umyślnie, potrafił z precyzją ukierunkować swoje słowa, aby trafiły w odpowiedni punkt. Rozbudził przez to nerwy swej młodszej siostry, która prędko przymknęła oczy, starając się nie eskalować swych odczuć. Nie wypowiedzieć słów, których by żałowała. — Zapewnialiśmy im dobrobyt przez tysiąclecia. To dzięki nam ich przodkowie mieli możliwość przedłużenia swoich linii, w efekcie czego ci sami ludzie, którzy teraz wznoszą różdżki w buncie, w ogóle mieli prawo się urodzić — zdanie zakończyła głośnym westchnieniem, czuła, jak skronie zaczęły pulsować w tępym bólu. Wzniosła jedną z dłoni do skroni, palcami rozmasowując cienką skórę kolistymi ruchami w nadziei, że przyniesie jej to jakieś ukojenie. W międzyczasie słuchała słów Bartemiusa, który również wysoko cenił ich kuzynkę. Chyba przez już kiełkujące się w niej wyrzuty sumienia w związku z ostrością wcześniejszych słów nie zareagowała na prychnięcie, które z siebie wypuścił podczas wzmianki o Rosierach. Po samej twarzy Hypatii widać było, że problemy Surrey prędko pozbawiały ją i tak lichej siły.
— Nic, co powinno wzbudzić nasze zaniepokojenie. Trzecie oko jest darem kapryśnym, samo wybiera moment, w którym się otworzy — odpowiedziała zupełnie potulnie, raz jeszcze pozwalając swoim plecom na spotkanie z oparciem fotela. Do masażu skroni dołączyła druga dłoń, Hypatia spoglądała teraz na brata tylko jednym, wpółotwartym okiem. — Wypij herbatę. Spróbuję odczytać coś z fusów, może to będzie wskazówką...
These things that you're after, they can't be controlled.
This beast that you're after will eat you alive
And spit out your bones
This beast that you're after will eat you alive
And spit out your bones
Hypatia Crouch
Zawód : debiutantka
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
divinity will stain your fingers and mouth like a pomegranate. it will swallow you whole and spit you out,
wine-dark and wanting.
wine-dark and wanting.
OPCM : 5 +2
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 2 +3
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Jasnowidz
Neutralni
Biblioteka
Szybka odpowiedź