Salon Muzyczny
AutorWiadomość
Salon Muzyczny
Fortepian i harfa, wygodne sofy, fotele, krzesła. Ciemne, rzeźbione drewno, szkarłat dywanów i draperii, witraże przedstawiające dzieje rodu Averych. Salon Muzyczny, usytuowany w południowej części dolnej kondygnacji zamku wydaje się niemal oderwany od sąsiednich, surowych, oszczędnych w wystroju pomieszczeń. Być może z tego powodu, oprócz okazji takich, jak wizyty przedstawicieli zaprzyjaźnionych rodów, miejsce to rzadko odwiedzają starsi członkowie rodu.
[17.04.1957]
Mimo niedawnej, nagłej straty kolejnego już członka rodu, życie w Ludlow Castle toczyło się nadal w tym samym, odwiecznym rytmie. Miarowym. Marszowym. Świat wokół dopiero zerwał się do bitwy, lordowie Shropshire jednak podążali wojenną ścieżką od samego początku swego istnienia. Mieli to we krwi. Również Dorian; co do tego nie pozostawiał nigdy żadnych wątpliwości. Ale był przecież wciąż niewiele więcej, niż chłopcem. Przed sobą miał jeszcze tyle wyzwań, tyle życia. Tyle potencjału. Wszystko to zginęło w płomieniach. Elaine nie miała wątpliwości, że te jedynie umocnią zapalczywość nestora. Nie był jednym z tych starców, którzy z wiekiem łagodnieją, szukając też wokół harmonii. Bardziej prawdopodobne wydawało się, że z każdą kolejną śmiercią sen z powiek spędza mu coraz mniejszy potencjał bitewny jego rodu. Cóż, pozostawały jeszcze trolle…
Zamyślona, Elaine zatrzymała się przy jednym z witraży, na którym dało dostrzec się między innymi właśnie jednego z przedstawicieli tego gatunku. Cisi bohaterowie rodu Averych, a przynajmniej ich skarbca. Tu odmalowani byli bardziej jako ofiary… jeśli pominąć element współczucia, która często towarzyszy temu statusowi. Tego próżno byłoby szukać w historii przedstawionej na witrażach. Dotąd zupełnie obojętny wyraz twarzy kobiety nagle nabrał bardziej młodzieńczego, niesfornego rysu. Wszystko za sprawą przekornego uśmiechu, którego nie potrafiła powstrzymać rozważając możliwość przerysowania tej historii wspak. Nie było to szczególnie skomplikowane zadanie. Avery roniący rzewne łzy nad losem ciemiężonych trolli. Avery, wyzwoliciel z okowów.
Nie sięgnęła jednak po różdżkę, dłoń zaciskając zamiast tego na okładce książki. Małostkowy, w zasadzie bezinteresowny bunt bywał rozkoszny, mógł jednak kosztować niewspółmiernie wiele. Przede wszystkim jednak był infantylny; kiedy wokół działy się sprawy wielkiej wagi, rozdrabniać się na niewiele znaczące przytyki byłoby manifestem indolencji. Pochmurniejąc, Elaine z cichym westchnieniem opadła na jedną z sof i zanurzyła się w lekturze. Wprowadzenie do języka trollańskiego nie okazało się wybitnie porywające, co też nieszczególnie zaskoczyło kobietę, było jednak stosunkowo łatwo przyswajalne. Przynajmniej w teorii. Starając się cichutko wymówić niektóre z fraz usiłowała jednocześnie przypomnieć sobie sposób, w jaki trolle w ogóle wydają dźwięki, nawet to przychodziło jej jednak z trudem. Dorian by wiedział.
Mimo niedawnej, nagłej straty kolejnego już członka rodu, życie w Ludlow Castle toczyło się nadal w tym samym, odwiecznym rytmie. Miarowym. Marszowym. Świat wokół dopiero zerwał się do bitwy, lordowie Shropshire jednak podążali wojenną ścieżką od samego początku swego istnienia. Mieli to we krwi. Również Dorian; co do tego nie pozostawiał nigdy żadnych wątpliwości. Ale był przecież wciąż niewiele więcej, niż chłopcem. Przed sobą miał jeszcze tyle wyzwań, tyle życia. Tyle potencjału. Wszystko to zginęło w płomieniach. Elaine nie miała wątpliwości, że te jedynie umocnią zapalczywość nestora. Nie był jednym z tych starców, którzy z wiekiem łagodnieją, szukając też wokół harmonii. Bardziej prawdopodobne wydawało się, że z każdą kolejną śmiercią sen z powiek spędza mu coraz mniejszy potencjał bitewny jego rodu. Cóż, pozostawały jeszcze trolle…
Zamyślona, Elaine zatrzymała się przy jednym z witraży, na którym dało dostrzec się między innymi właśnie jednego z przedstawicieli tego gatunku. Cisi bohaterowie rodu Averych, a przynajmniej ich skarbca. Tu odmalowani byli bardziej jako ofiary… jeśli pominąć element współczucia, która często towarzyszy temu statusowi. Tego próżno byłoby szukać w historii przedstawionej na witrażach. Dotąd zupełnie obojętny wyraz twarzy kobiety nagle nabrał bardziej młodzieńczego, niesfornego rysu. Wszystko za sprawą przekornego uśmiechu, którego nie potrafiła powstrzymać rozważając możliwość przerysowania tej historii wspak. Nie było to szczególnie skomplikowane zadanie. Avery roniący rzewne łzy nad losem ciemiężonych trolli. Avery, wyzwoliciel z okowów.
Nie sięgnęła jednak po różdżkę, dłoń zaciskając zamiast tego na okładce książki. Małostkowy, w zasadzie bezinteresowny bunt bywał rozkoszny, mógł jednak kosztować niewspółmiernie wiele. Przede wszystkim jednak był infantylny; kiedy wokół działy się sprawy wielkiej wagi, rozdrabniać się na niewiele znaczące przytyki byłoby manifestem indolencji. Pochmurniejąc, Elaine z cichym westchnieniem opadła na jedną z sof i zanurzyła się w lekturze. Wprowadzenie do języka trollańskiego nie okazało się wybitnie porywające, co też nieszczególnie zaskoczyło kobietę, było jednak stosunkowo łatwo przyswajalne. Przynajmniej w teorii. Starając się cichutko wymówić niektóre z fraz usiłowała jednocześnie przypomnieć sobie sposób, w jaki trolle w ogóle wydają dźwięki, nawet to przychodziło jej jednak z trudem. Dorian by wiedział.
It goes on, this world
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Data: 17.04.1957
Jedno, o czym nie należy zapominać to fakt, że w żyłach damskich potomkiń rodu Avery płynęła ta sama nieugięta, wojownicza krew. W ich przypadku więcej czasu oraz uwagi poświęcano po prostu na naukę szlacheckiej etykiety i ogłady, zupełnie jakby miały tym rekompensować barbarzyństwo swoich braci oraz kuzynów. Cóż, nic bardziej mylnego. Piękne i wykształcone, lady Avery często bywały bardziej niebezpieczne od swoich krewnych. Dzięki edukacji zyskiwały po prostu nowy arsenał, który mogły wykorzystywać by szerzyć pielęgnowane w nich od dziecka wartości w bardziej zawoalowany sposób. Czy w oczach Juliusa zwiększało to ich wartość? Nie. Nawet jeśli kobiety wychowywały swoje latorośle w duchu wojowniczej tradycji, potomstwo to nadal nosiło inne nazwisko.
Właśnie dlatego Callista nigdy nie starała się swojego kuzyna zastąpić czy z nim rywalizować, choć z Dorianem przyszli na świat w tym samym roku. On na samym jego początku, blondynka na szarym końcu. Ironicznie tak chyba miało pozostać. Chłopak nigdy nie pozwolił jej zapomnieć o dzielących ich ponad jedenastu miesiącach. Czy to one czy raczej jego płeć zadecydowały o wciągnięciu go do walki? Nie miała pojęcia. Wszyscy w rodzinie wiedzieli o nieprzeciętnych zdolnościach młodego Lorda oraz o tym jak wielkie pokładano w nim nadzieje. Śmierć mężczyzny to był cios dla całego klanu, choć jak zawsze w przypadku Averych, strata ta raczej ich umocniła zamiast osłabić. Pragnienie zemsty zdawało się tylko podsycać płonący w potomkach Normanów ogień. W końcu litość od wieków pozostawała dla nich obcym konceptem.
- Elaine! Tu jesteś! - ciszę i święty spokój Czarownicy przerwała jasnowłosa głowa wychylająca się zza zdobionych drzwi. Nie pytając o pozwolenie, Callista wtargnęła do komnaty, w dłoniach ściskając szczotkę do włosów oraz szkatułkę zapewne pełną wymyślnych ozdób - Nigdzie nie mogę znaleźć Matki. Pomożesz mi upiąć fryzurę? - oczywiście było całkowicie w jej stylu, że wcisnęła sprzęt w ręce kuzynki i zasiadła na podłodze pomiędzy jej stopami jeszcze zanim z ust Elaine padła jakakolwiek odpowiedź. Młoda Lady źle znosiła odmowy.
Jedno, o czym nie należy zapominać to fakt, że w żyłach damskich potomkiń rodu Avery płynęła ta sama nieugięta, wojownicza krew. W ich przypadku więcej czasu oraz uwagi poświęcano po prostu na naukę szlacheckiej etykiety i ogłady, zupełnie jakby miały tym rekompensować barbarzyństwo swoich braci oraz kuzynów. Cóż, nic bardziej mylnego. Piękne i wykształcone, lady Avery często bywały bardziej niebezpieczne od swoich krewnych. Dzięki edukacji zyskiwały po prostu nowy arsenał, który mogły wykorzystywać by szerzyć pielęgnowane w nich od dziecka wartości w bardziej zawoalowany sposób. Czy w oczach Juliusa zwiększało to ich wartość? Nie. Nawet jeśli kobiety wychowywały swoje latorośle w duchu wojowniczej tradycji, potomstwo to nadal nosiło inne nazwisko.
Właśnie dlatego Callista nigdy nie starała się swojego kuzyna zastąpić czy z nim rywalizować, choć z Dorianem przyszli na świat w tym samym roku. On na samym jego początku, blondynka na szarym końcu. Ironicznie tak chyba miało pozostać. Chłopak nigdy nie pozwolił jej zapomnieć o dzielących ich ponad jedenastu miesiącach. Czy to one czy raczej jego płeć zadecydowały o wciągnięciu go do walki? Nie miała pojęcia. Wszyscy w rodzinie wiedzieli o nieprzeciętnych zdolnościach młodego Lorda oraz o tym jak wielkie pokładano w nim nadzieje. Śmierć mężczyzny to był cios dla całego klanu, choć jak zawsze w przypadku Averych, strata ta raczej ich umocniła zamiast osłabić. Pragnienie zemsty zdawało się tylko podsycać płonący w potomkach Normanów ogień. W końcu litość od wieków pozostawała dla nich obcym konceptem.
- Elaine! Tu jesteś! - ciszę i święty spokój Czarownicy przerwała jasnowłosa głowa wychylająca się zza zdobionych drzwi. Nie pytając o pozwolenie, Callista wtargnęła do komnaty, w dłoniach ściskając szczotkę do włosów oraz szkatułkę zapewne pełną wymyślnych ozdób - Nigdzie nie mogę znaleźć Matki. Pomożesz mi upiąć fryzurę? - oczywiście było całkowicie w jej stylu, że wcisnęła sprzęt w ręce kuzynki i zasiadła na podłodze pomiędzy jej stopami jeszcze zanim z ust Elaine padła jakakolwiek odpowiedź. Młoda Lady źle znosiła odmowy.
The most dangerous woman of all
is the one who refuses to rely on your sword to save her
because she carries her own
Wyrwana z zaczytania dźwiękiem otwieranych drzwi do salonu, Elaine podniosła wzrok znad książki i zatrzymała go na twarzy Callisty. Rzeczywiście, o ile można było przedstawić je jako przykład ogłady, surowo wychowywanym dziewczętom z rodu Avery nie brakowało wcale władczości i gotowości do manifestowania własnej siły i wyższości. To była nieodłączna część ich aury. A jednak, i im przeznaczone było pozostawanie w cieniu.
Elaine nie urodziła się jako Avery, ale ostatecznie to wśród nich spędziła całe swoje dorosłe życie i na przestrzeni lat zrobiłai poświęciła wiele, by Ludlow Castle stał się jej miejscem na ziemiwłasnym domem i nim pozostał nawet po śmierci męża. Na dowód pozostał jej jego sygnet i coraz mniej poza tym. Ale czy na pewno? Ją również każda kolejna śmierć bliskich oddalała od smutku w zamian przybliżając gniew, ona również coraz więcej odnajdywała w sobie bezwzględności przypisywanej członkom rodu Averych. O jej losach również decydował Julius Magnus.
To, co oddalało ją od nich, ale z pewnością nie tylko od nich, bo Elaine podskórnie przeczuwała już, że również wśród Nottów trudno byłoby jej się odnaleźć, rodziło się dużo głębiej. Tam narastała w niej niezgoda. Niesmak. Chociaż wszystko wokół zdawało wskazywać na rychły sukces, ona odwracała wzrok i widziała… coraz mniej. Coraz mniej powodów do dumy z własnego pochodzenia czy wyborów. Własnej dumy, która domagała się zadowolenia, nie potrafiąc jego źródła odnaleźć wśród nowej, wojennej rzeczywistości.
- Dzień dobry, Callisto - Elaine zaoferowała dziewczynie delikatny uśmiech. Szczotka do włosów i szkatułka ze znaną jej już zawartością nie pozostawiała zbyt wiele miejsca na wątpliwości, czego od niej potrzebowała. Ledwo zdążyła zamknąć książkę, a już pojawiło się w niej wszystko, co konieczne do nadania tak czy inaczej pięknym włosom młodziutkiej Avery odpowiednio eleganckiego wyglądu. Nie było sekretem, że sama Elaine przykładała do tych kwestii wyjątkową wagę, nie bez satysfakcji przyjmowała więc wszelkie oznaki uznania pod tym kątem. O ile sprowadzanie ich samych do roli ozdób było krzywdzącym lekzeważeniem, nawet to potrafiło grać na ich korzyść. Kiedy tylko miały ochotę zagrać.
- Oczywiście. Szukamy czegoś na szczególną okazję? – Zapytała miękko i niemal całkiem niewinnie. Od tego ostatecznie zależeć musiał rodzaj upięcia. Zarazem było to jednak niezbyt przekonująco zawoalowane pytanie o motywację Callisto. Elaine nie doczekała się nigdy córki, część matczynych uczuć z tym większą łatwością więc przelewała na młodsze dziewczęta. Nawet te, które według wszelkich znaków na niebie i ziemi potrafiły doskonale sobie radzić. Płynnym, delikatnym ruchem przeczesała jasne włosy najpierw palcami, a później szczotką, badając wstępnie, co pozwolą ze sobą zrobić.
Elaine nie urodziła się jako Avery, ale ostatecznie to wśród nich spędziła całe swoje dorosłe życie i na przestrzeni lat zrobiła
To, co oddalało ją od nich, ale z pewnością nie tylko od nich, bo Elaine podskórnie przeczuwała już, że również wśród Nottów trudno byłoby jej się odnaleźć, rodziło się dużo głębiej. Tam narastała w niej niezgoda. Niesmak. Chociaż wszystko wokół zdawało wskazywać na rychły sukces, ona odwracała wzrok i widziała… coraz mniej. Coraz mniej powodów do dumy z własnego pochodzenia czy wyborów. Własnej dumy, która domagała się zadowolenia, nie potrafiąc jego źródła odnaleźć wśród nowej, wojennej rzeczywistości.
- Dzień dobry, Callisto - Elaine zaoferowała dziewczynie delikatny uśmiech. Szczotka do włosów i szkatułka ze znaną jej już zawartością nie pozostawiała zbyt wiele miejsca na wątpliwości, czego od niej potrzebowała. Ledwo zdążyła zamknąć książkę, a już pojawiło się w niej wszystko, co konieczne do nadania tak czy inaczej pięknym włosom młodziutkiej Avery odpowiednio eleganckiego wyglądu. Nie było sekretem, że sama Elaine przykładała do tych kwestii wyjątkową wagę, nie bez satysfakcji przyjmowała więc wszelkie oznaki uznania pod tym kątem. O ile sprowadzanie ich samych do roli ozdób było krzywdzącym lekzeważeniem, nawet to potrafiło grać na ich korzyść. Kiedy tylko miały ochotę zagrać.
- Oczywiście. Szukamy czegoś na szczególną okazję? – Zapytała miękko i niemal całkiem niewinnie. Od tego ostatecznie zależeć musiał rodzaj upięcia. Zarazem było to jednak niezbyt przekonująco zawoalowane pytanie o motywację Callisto. Elaine nie doczekała się nigdy córki, część matczynych uczuć z tym większą łatwością więc przelewała na młodsze dziewczęta. Nawet te, które według wszelkich znaków na niebie i ziemi potrafiły doskonale sobie radzić. Płynnym, delikatnym ruchem przeczesała jasne włosy najpierw palcami, a później szczotką, badając wstępnie, co pozwolą ze sobą zrobić.
It goes on, this world
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Jak głosiło stare przysłowie, "Będąc w Rzymie, postępuj tak, jak Rzymianie". Elaine musiała wziąć sobie te słowa do serca. Albo to, albo na dobre przesiąknęła atmosferą zamku w Ludlow. Niestety rzadko kiedy wprowadzane do niego panny spoza rodu mogły liczyć na taryfę ulgową. Callista zdawała sobie sprawę z tego, że Ciotka dawała się we znaki biednej Nottównie nawet gdy ta zapewniła jej synowi męskiego potomka. Cóż, sama też doskonale wiedziała jak trudno sprostać oczekiwaniom Averych. Życie wśród niech nie należało do najprostszych. Na słowa pocieszenia czy otuchy trudno było liczyć, krytyka to co innego. Na szczęście do wszystkiego idzie przywyknąć, kluczem jest czas. Po upływie ośmiu lat Elaine wśród tego stada wron zdawała się odnajdywać całkiem nieźle. Kto wie, być może ją i Callistę połączył właśnie fakt, że spędziły część swojego życia poza Ludlow, zachowując dzięki temu resztki ludzkich odruchów?
- Chce wyglądać dostojnie i poważnie - zabrzmiało pewnie życzenie młodszej z blondynek. Prośba dość niespotykana z ust zaledwie dwudziestodwuletniej panny, dziewczyna chciała jednak zacząć powoli przygotowywać się do nowej roli Lady Rosier. Fakt, że Mathieu Rosier nadal zaręczony był z Isabelle zdawał się jej w tym nie przeszkadzać, co tylko potwierdzało fakt, że była niczym dziecko paradujące w za dużych obcasach i sukienkach matki, udające dorosłą. Cóż, życie szlachcianek bywało nudne, a wiosenne dni nieznośnie długie. Czymś należało sobie ten czas wypełnić, a Callista nigdy nie twierdziła, że próżna nie jest.
Zadzierając podbródek wysoko z przyzwyczajenia, wzrok wbiła w ozdobne witraże zdobiące wąskie okna. Naturalne światło było czymś, czego w zamczysku jej brakowało. Człowiek czuł się tu zamknięty jak w kamiennej pułapce, do tego otoczonej fosą. Młodej Lady pozostało już tylko wspominać wspaniałe górskie krajobrazy, malownicze ogrody oraz magiczne fontanny, które zostawiła w Beauxbatons.
- Wiedziałam, że tu Cię znajdę. Nikt poza Tobą Elaine praktycznie tu nie zagląda - wytknęła po dłużej chwili swojej przyszywanej kuzynce.
- Chce wyglądać dostojnie i poważnie - zabrzmiało pewnie życzenie młodszej z blondynek. Prośba dość niespotykana z ust zaledwie dwudziestodwuletniej panny, dziewczyna chciała jednak zacząć powoli przygotowywać się do nowej roli Lady Rosier. Fakt, że Mathieu Rosier nadal zaręczony był z Isabelle zdawał się jej w tym nie przeszkadzać, co tylko potwierdzało fakt, że była niczym dziecko paradujące w za dużych obcasach i sukienkach matki, udające dorosłą. Cóż, życie szlachcianek bywało nudne, a wiosenne dni nieznośnie długie. Czymś należało sobie ten czas wypełnić, a Callista nigdy nie twierdziła, że próżna nie jest.
Zadzierając podbródek wysoko z przyzwyczajenia, wzrok wbiła w ozdobne witraże zdobiące wąskie okna. Naturalne światło było czymś, czego w zamczysku jej brakowało. Człowiek czuł się tu zamknięty jak w kamiennej pułapce, do tego otoczonej fosą. Młodej Lady pozostało już tylko wspominać wspaniałe górskie krajobrazy, malownicze ogrody oraz magiczne fontanny, które zostawiła w Beauxbatons.
- Wiedziałam, że tu Cię znajdę. Nikt poza Tobą Elaine praktycznie tu nie zagląda - wytknęła po dłużej chwili swojej przyszywanej kuzynce.
The most dangerous woman of all
is the one who refuses to rely on your sword to save her
because she carries her own
Callista budziła jej sympatię, szczerą i dość dużą, by Elaine zdarzało się zupełnie mimo woli martwić o jej przyszłość. Wiele wskazywało na to, że mogła być wspaniałą – czarownicą, przedstawicielką rodu Averych. W większości takich przypadków, równie łatwo wszystko to jednak mogło obrócić się przeciw niej. Odrobinę zbyt wiele władczości, zbyt otwarte wykazanie się brakiem pokory w złej chwili czy w nieodpowiednim towarzystwie mogło tak łatwo zmienić bieg przyszłości. Taki mamy klimat. Ich nowy nestor zadbał o to, by śmierć jego poprzednika i kolejnych znamienitych członków rodu czytana była jako dowód ich bezwzględności i oddania. Znaczyło to jednak, że dla reszty z nich nie było już miejsca na potknięcia. Po krótkiej wymianie zdań na ten temat kilka miesięcy wcześniej Elaine nie miała już złudzeń, że nawet w obliczu wojny oczekiwania względem tego, jak może przysłużyć się przyszłości rodu Averych kobieta nie zmienią się ani pół cala.
- Dostojnie i poważnie. - Powtórzyła cicho, uśmiechając się do siebie. Może wcale nie doceniała Callisto? Wyróżniała się wśród swoich krewniaczek w sposób, który kazał Elaine myśleć, że pod skórą łączy je więcej niż nazwisko, a przynajmniej łączyłoby, gdyby mogły cieszyć się tym samym wiekiem i stanem w tym samym czasie, ale może to też było ułudą? To, że jej własne, naiwne serce wciąż pchało ją tam, gdzie nie powinna nawet zaglądać nie znaczyło, że żywiołowość młodziutkiej Avery też miało ten sam mankament. Rozczesanie jej jasnych włosów zajęło ledwie chwilę. Elaine przystąpiła do właściwej pracy. Wprawne palce zaplatały włosy wysoko, z dbałością o symetrię, tak, by żaden kosmyk nie znalazł się w przypadkowym miejscu.
- Ich strata. Najwygodniejsze fotele w całym zamku. - Stwierdziła z przekonaniem. To nie przypadek, że jedno z mniej… ascetycznych wnętrz w całym zamku stało się jej ostoją. Gdyby chodziło jedynie o unikanie mniej przychylnych jej członków rodu, mogłaby zawsze zamknąć się we własnych komnatach. Nawet tam jednak wciąż wszystko wyglądało tak, jak życzył sobie jej mąż. A tu? Dostrzegała strzępy innego życia, zbytku w którym się wychowała i hedonizmu, który na tej podstawie wyhodowała. – Nie to, żebym potrafiła jakoś spożytkować resztę wyposażenia. Ale ty grasz, prawda?
- Dostojnie i poważnie. - Powtórzyła cicho, uśmiechając się do siebie. Może wcale nie doceniała Callisto? Wyróżniała się wśród swoich krewniaczek w sposób, który kazał Elaine myśleć, że pod skórą łączy je więcej niż nazwisko, a przynajmniej łączyłoby, gdyby mogły cieszyć się tym samym wiekiem i stanem w tym samym czasie, ale może to też było ułudą? To, że jej własne, naiwne serce wciąż pchało ją tam, gdzie nie powinna nawet zaglądać nie znaczyło, że żywiołowość młodziutkiej Avery też miało ten sam mankament. Rozczesanie jej jasnych włosów zajęło ledwie chwilę. Elaine przystąpiła do właściwej pracy. Wprawne palce zaplatały włosy wysoko, z dbałością o symetrię, tak, by żaden kosmyk nie znalazł się w przypadkowym miejscu.
- Ich strata. Najwygodniejsze fotele w całym zamku. - Stwierdziła z przekonaniem. To nie przypadek, że jedno z mniej… ascetycznych wnętrz w całym zamku stało się jej ostoją. Gdyby chodziło jedynie o unikanie mniej przychylnych jej członków rodu, mogłaby zawsze zamknąć się we własnych komnatach. Nawet tam jednak wciąż wszystko wyglądało tak, jak życzył sobie jej mąż. A tu? Dostrzegała strzępy innego życia, zbytku w którym się wychowała i hedonizmu, który na tej podstawie wyhodowała. – Nie to, żebym potrafiła jakoś spożytkować resztę wyposażenia. Ale ty grasz, prawda?
It goes on, this world
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Stupid and brutal
But I do not
I do not
| 25 września?
List lady doyenne przyjęła nie tyle z zaskoczeniem, co zaintrygowaniem. Domyślała się, że prędzej czy później zyskają okazję, by porozmawiać tylko we dwie, jak kobieta z kobietą, matka z matką, nie podejrzewała jednak, iż inicjatywa wyjdzie ze strony Evandry – oraz że objawi się akurat teraz. Z drugiej strony, pierwsze dni po katastrofie obfitowały w chaos i niepewność, to nie był dobry czas na składanie sobie wizyt, gdy tknięte chaosem ziemie wymagały jeszcze intensywniejszej niż zwykle uwagi, a zamieszkujący je czarodzieje szczodrej, wprawnie zaplanowanej pomocy. I choć nadawczyni listu już od pewnego czasu stanowiła ozdobę Kent, nieodzowny element krajobrazu Château Rose, to tragiczne wieści dotyczące wyspy Wight musiały spędzać jej sen z powiek oraz odbijać się na nie najlepszym stanie zdrowia. Tak przynajmniej podejrzewała; zmieniła nazwisko dwie dekady temu, wciąż jednak czuła się związana z rodzinnymi stronami i szczerze niepokoiły ją informacje napływające z Cambridgeshire.
Dopiero druga połowa września pozwoliła im odetchnąć głębiej, odrobinę spokojniej. Skutki sierpniowego deszczu meteorytów miały pozostać z nimi na dłużej, dużo dłużej, lecz pierwsza fala problemów została zaadresowana. Wciąż prowadzono lokalne zbiórki i działania charytatywne, dzięki którym mogli sfinansować wszelkie działania mające na celu przywrócenie normalności – zapewnienie pochówku zmarłym czy dachu nad głowom tym, którzy zostali go pozbawieni. Ku jej zmartwieniu, obecna sytuacja zmuszała piastującego opiekę nad księgami rachunkowymi Harlana do kreatywniejszego niż zwykle działania, przez co małżonek poświęcał swym obowiązkom niemalże całe dnie. I choć doskwierała jej ta myśl – na nic miał zdać się ten krótki oddech, do którego zmusiła go podczas obchodów Brón Trogain – tak czuła, że ród Averych robi co może, by odegnać niepokój mieszkańców Shropshire i na nowo rozbudzić w ich sercach nadzieję.
Nie wiedziała, czego winna spodziewać się po tej wizycie. Tak jak do końca nie wiedziała, co powinna myśleć o samej Evandrze. Kiedy jednak lady Rosier zjawiła się u wrót zamku Ludlow, przywitała ją z nieznacznym lecz szczerym uśmiechem na ustach; wszak odkąd eteryczna szlachcianka stała się jedną z róż Kent, łączące je więzy stały się ściślejsze niż te, które łączyły wszystkich nosicieli nazwisk ujętych w skorowidzu. Skłoniła głowę z szacunkiem, który należał się lady doyenne, przemykając wzrokiem od łagodnego lica towarzyszki do wyraźnie zarysowanej pod materiałem sukni krągłości.
– Evandro, dobrze cię widzieć. Mam nadzieję, że podróż przebiegła bez najmniejszych komplikacji. – Ton jej głosu wyraźnie sugerował, że nie zadaje pytania. Wierzyła, iż nikt nie pozwoliłby małżonce nestora, do tego będącej przy nadziei, na podejmowanie jakiekolwiek ryzyka. Słowa te stanowiły więc jedynie formalność.
– Pozwól, że udamy się do salonu muzycznego – zaproponowała, zachęcając drugą czarownicę gestem, by podążyła wraz z nią zdobnym westybulem do wspomnianej przez nią części zamku. Nim jednak ruszyłyby w drogę, odezwała się ponownie, splatając ze sobą wypielęgnowane dłonie, przypadkiem stukając jednym z pomalowanych na rodową czerwień paznokci o drugi.
– Jeśli nie czujesz się na siłach, możemy spocząć bliżej lub też skorzystać z pomocy skrzata – zaoferowała ściszonym tonem głosu, przelotnie, z zawoalowaną troską, spoglądając ku twarzy drugiej lady. Nie była pewna, jakie piętno odbiły na niej ostatnie zdarzenia, a w związku z tym jak radziła sobie ze zbliżającą się do rozwiązania ciążą i czy wędrówka po usłanych szkarłatnym dywanem schodach – na szczęście salonik znajdował się w części dolnej kondygnacji warowni, toteż musiały pokonać ich ledwie kilka – nie okaże się dlań problematyczna.
Dopiero na miejscu, po zadbaniu o wszystkie potrzeby gościa, planowała przejść do poważniejszych tematów, w ten sposób rozwikłać, co tak naprawdę skłoniło Evandrę do zainicjowania ich spotkania.
List lady doyenne przyjęła nie tyle z zaskoczeniem, co zaintrygowaniem. Domyślała się, że prędzej czy później zyskają okazję, by porozmawiać tylko we dwie, jak kobieta z kobietą, matka z matką, nie podejrzewała jednak, iż inicjatywa wyjdzie ze strony Evandry – oraz że objawi się akurat teraz. Z drugiej strony, pierwsze dni po katastrofie obfitowały w chaos i niepewność, to nie był dobry czas na składanie sobie wizyt, gdy tknięte chaosem ziemie wymagały jeszcze intensywniejszej niż zwykle uwagi, a zamieszkujący je czarodzieje szczodrej, wprawnie zaplanowanej pomocy. I choć nadawczyni listu już od pewnego czasu stanowiła ozdobę Kent, nieodzowny element krajobrazu Château Rose, to tragiczne wieści dotyczące wyspy Wight musiały spędzać jej sen z powiek oraz odbijać się na nie najlepszym stanie zdrowia. Tak przynajmniej podejrzewała; zmieniła nazwisko dwie dekady temu, wciąż jednak czuła się związana z rodzinnymi stronami i szczerze niepokoiły ją informacje napływające z Cambridgeshire.
Dopiero druga połowa września pozwoliła im odetchnąć głębiej, odrobinę spokojniej. Skutki sierpniowego deszczu meteorytów miały pozostać z nimi na dłużej, dużo dłużej, lecz pierwsza fala problemów została zaadresowana. Wciąż prowadzono lokalne zbiórki i działania charytatywne, dzięki którym mogli sfinansować wszelkie działania mające na celu przywrócenie normalności – zapewnienie pochówku zmarłym czy dachu nad głowom tym, którzy zostali go pozbawieni. Ku jej zmartwieniu, obecna sytuacja zmuszała piastującego opiekę nad księgami rachunkowymi Harlana do kreatywniejszego niż zwykle działania, przez co małżonek poświęcał swym obowiązkom niemalże całe dnie. I choć doskwierała jej ta myśl – na nic miał zdać się ten krótki oddech, do którego zmusiła go podczas obchodów Brón Trogain – tak czuła, że ród Averych robi co może, by odegnać niepokój mieszkańców Shropshire i na nowo rozbudzić w ich sercach nadzieję.
Nie wiedziała, czego winna spodziewać się po tej wizycie. Tak jak do końca nie wiedziała, co powinna myśleć o samej Evandrze. Kiedy jednak lady Rosier zjawiła się u wrót zamku Ludlow, przywitała ją z nieznacznym lecz szczerym uśmiechem na ustach; wszak odkąd eteryczna szlachcianka stała się jedną z róż Kent, łączące je więzy stały się ściślejsze niż te, które łączyły wszystkich nosicieli nazwisk ujętych w skorowidzu. Skłoniła głowę z szacunkiem, który należał się lady doyenne, przemykając wzrokiem od łagodnego lica towarzyszki do wyraźnie zarysowanej pod materiałem sukni krągłości.
– Evandro, dobrze cię widzieć. Mam nadzieję, że podróż przebiegła bez najmniejszych komplikacji. – Ton jej głosu wyraźnie sugerował, że nie zadaje pytania. Wierzyła, iż nikt nie pozwoliłby małżonce nestora, do tego będącej przy nadziei, na podejmowanie jakiekolwiek ryzyka. Słowa te stanowiły więc jedynie formalność.
– Pozwól, że udamy się do salonu muzycznego – zaproponowała, zachęcając drugą czarownicę gestem, by podążyła wraz z nią zdobnym westybulem do wspomnianej przez nią części zamku. Nim jednak ruszyłyby w drogę, odezwała się ponownie, splatając ze sobą wypielęgnowane dłonie, przypadkiem stukając jednym z pomalowanych na rodową czerwień paznokci o drugi.
– Jeśli nie czujesz się na siłach, możemy spocząć bliżej lub też skorzystać z pomocy skrzata – zaoferowała ściszonym tonem głosu, przelotnie, z zawoalowaną troską, spoglądając ku twarzy drugiej lady. Nie była pewna, jakie piętno odbiły na niej ostatnie zdarzenia, a w związku z tym jak radziła sobie ze zbliżającą się do rozwiązania ciążą i czy wędrówka po usłanych szkarłatnym dywanem schodach – na szczęście salonik znajdował się w części dolnej kondygnacji warowni, toteż musiały pokonać ich ledwie kilka – nie okaże się dlań problematyczna.
Dopiero na miejscu, po zadbaniu o wszystkie potrzeby gościa, planowała przejść do poważniejszych tematów, w ten sposób rozwikłać, co tak naprawdę skłoniło Evandrę do zainicjowania ich spotkania.
And when the sun fell down
And when the moon failed to rise
And when the world came apart
Where were you? Were you with me?
And when the moon failed to rise
And when the world came apart
Where were you? Were you with me?
Idun Avery
Zawód : znawczyni trolli, pasjonatka perfumiarstwa
Wiek : 37
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
a wolf is a wolf,
even in a cage,
even dressed in silk
OPCM : 2 +2
UROKI : 2 +1
ALCHEMIA : 11 +5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Od kiedy magia powróciła do Château Rose, w Evandrze zaczęło się coś zmieniać. Powinna być uradowana faktem, że wszystko powróciło do normalności, że można korzystać z różdżek, pałac jest odkurzony, a posiłki od razu pojawiają się na stołach, zamiast być z wolna noszone przez służbę. Tyle że wraz z powrotem magii wróciła też serpentyna. Lady doyenne od początku miała świadomość, że stan względnej błogości i cieszenia się macierzyństwem nie będzie trwać wiecznie, lecz nie sądziła, że zmiana aż tak ją uderzy. Budząc się tamtego poranka, choroba momentalnie porwała ją w ramiona, utrudniając wzięcie oddechu. Nagła słabość od razu zmogła ją z nóg i zmusiła do powrotu do łóżka oraz zgłoszenia swojej nieobecności podczas śniadania. Ubolewała kilka kolejnych godzin, zalewając się łzami i łkając do poduszki, mimo iż dobrze pamiętała stan, jaki towarzyszył jej przez pierwszą część czasu ciąży. Stała się znów apatyczna i chwiejna, wszystko doprowadzało do irytacji, bądź płaczu, a wola walki i pozostania w aktywności do momentu rozwiązania gdzieś wyparowały. Niechętnie sięgała po przychodzące z rezerwatu listy, informujące o postępach prac budowy serpentarium, smutkiem też napawał fakt nadchodzących dwudziestych czwartych urodzin. Z każdym kolejnym rokiem gwałtownie zbliża się do kresu swego życia, przeżywszy już znaczną jego większość. Koniec nadchodzi wielkimi krokami, a rosnące pod piersią dziecię może być gwoździem do jej trumny. Przedłużający się niepokój oraz niechęć względem spędzenia tych miesięcy w smutku zmusił Evandrę do rozejrzenia się po okazjach do pokrzepienia serca. Spędzanie czasu w towarzystwie Evana, który rośnie w szybkim tempie, każdego dnia zaskakując nową gamą umiejętności oraz słów sprawiło, że zdecydowała się sięgnąć po pomoc.
Napisany do lady Avery list to wołanie o pomoc, bo choć jego brzmienie pozostawało neutralne, tak w świadomości półwili właśnie nim było. Między nią a Idun jest wiele lat różnicy. Zdecydowanie bliżej jest jej do najstarszego syna kuzynki Tristana, z którym zaznajomiła się już w czasach szkolnych, dobrze pamiętając, jak prowadziła chłopca długim korytarzem, wskazując sekretne przejścia i podnosząc na duchu z powodu oderwania od matczynych objęć. Choć starał się on robić dobrą minę do złej gry i nie okazywać słabości oraz wstydu, Evandra była w stanie wyłapać w jego spojrzeniu zaniepokojenie. Nie wie, jak potoczyły się jego późniejsze losy, oraz nieszczególnie zwracała na niego uwagę, kiedy po raz pierwszy pojawił się na salonach, lecz szczerze wierzy, że wyrósł na przykładnego młodego lorda i już wkrótce uszczęśliwi jakąś młodą damę.
W Shropshire zjawia się w dogodnym dla nich terminie, zapomniawszy już niemal zupełnie, jak wygląda zamek Ludlow. Kamienne mury przypominają te na Wyspie Wight, przywodząc od razu skojarzenia z rodzinnym domem, lecz wnętrza są znacznie bardziej surowe i nieprzesiąknięte wilgotnym, morskim powietrzem. Taka odskocznia od błyszczącego na każdym calu bogactwem pałacu przynosi pewien spokój. Trzymaną asekuracyjnie w dłoni śnieżnobiałą chusteczkę chowa do kieszeni spódnicy, kiedy przestępuje próg domostwa Averych, przybierając na twarz łagodny uśmiech. Od kwietnia przesadną bladość twarzy próbuje zakryć muśniętymi różem policzkami. W podobnym celu przywdziewa bordową, przełamaną białymi i złotymi akcentami kreację, której zwiewne warstwy mają nieznacznie ukryć brzemienny stan.
- Dziękuję za twoją uprzejmość, Idun. Wyczekiwałam naszego spotkania - odpowiada podobnymi utartymi grzecznościami, choć są one jak najbardziej szczere. Mimo iż nigdy nie okazywały sobie przesadnej sympatii, tak jest jej wdzięczna za możliwość rozmowy.
- Ależ skąd, ruszam się, póki mogę. - W głosie Evandry wybrzmiewa bezpośredniość i rozbawienie. Dobrze wie, że już wkrótce będzie musiała zamknąć się w ścianach pałacu, więc chce jeszcze skorzystać z okazji swobodnego poruszania się.
Wchodząc do salonu muzycznego, natychmiast zwraca uwagę na potężne witraże. Zwalnia swojego kroku, by przystanąć w dogodnej odległości i obejrzeć przedstawione w szkle dzieje rodu Avery. Dopiero wtedy spuszcza wzrok na wystrój pokoju i umieszczone w nim instrumenty.
- Oh, który z członków rodziny gra na harfie? - zwraca się ku gospodyni po dostrzeżeniu ukochanego przez siebie instrumentu. - Wstyd się przyznać, że w ostatnich miesiącach pozwoliłam sobie nieco zakurzyć własne umiejętności.
Napisany do lady Avery list to wołanie o pomoc, bo choć jego brzmienie pozostawało neutralne, tak w świadomości półwili właśnie nim było. Między nią a Idun jest wiele lat różnicy. Zdecydowanie bliżej jest jej do najstarszego syna kuzynki Tristana, z którym zaznajomiła się już w czasach szkolnych, dobrze pamiętając, jak prowadziła chłopca długim korytarzem, wskazując sekretne przejścia i podnosząc na duchu z powodu oderwania od matczynych objęć. Choć starał się on robić dobrą minę do złej gry i nie okazywać słabości oraz wstydu, Evandra była w stanie wyłapać w jego spojrzeniu zaniepokojenie. Nie wie, jak potoczyły się jego późniejsze losy, oraz nieszczególnie zwracała na niego uwagę, kiedy po raz pierwszy pojawił się na salonach, lecz szczerze wierzy, że wyrósł na przykładnego młodego lorda i już wkrótce uszczęśliwi jakąś młodą damę.
W Shropshire zjawia się w dogodnym dla nich terminie, zapomniawszy już niemal zupełnie, jak wygląda zamek Ludlow. Kamienne mury przypominają te na Wyspie Wight, przywodząc od razu skojarzenia z rodzinnym domem, lecz wnętrza są znacznie bardziej surowe i nieprzesiąknięte wilgotnym, morskim powietrzem. Taka odskocznia od błyszczącego na każdym calu bogactwem pałacu przynosi pewien spokój. Trzymaną asekuracyjnie w dłoni śnieżnobiałą chusteczkę chowa do kieszeni spódnicy, kiedy przestępuje próg domostwa Averych, przybierając na twarz łagodny uśmiech. Od kwietnia przesadną bladość twarzy próbuje zakryć muśniętymi różem policzkami. W podobnym celu przywdziewa bordową, przełamaną białymi i złotymi akcentami kreację, której zwiewne warstwy mają nieznacznie ukryć brzemienny stan.
- Dziękuję za twoją uprzejmość, Idun. Wyczekiwałam naszego spotkania - odpowiada podobnymi utartymi grzecznościami, choć są one jak najbardziej szczere. Mimo iż nigdy nie okazywały sobie przesadnej sympatii, tak jest jej wdzięczna za możliwość rozmowy.
- Ależ skąd, ruszam się, póki mogę. - W głosie Evandry wybrzmiewa bezpośredniość i rozbawienie. Dobrze wie, że już wkrótce będzie musiała zamknąć się w ścianach pałacu, więc chce jeszcze skorzystać z okazji swobodnego poruszania się.
Wchodząc do salonu muzycznego, natychmiast zwraca uwagę na potężne witraże. Zwalnia swojego kroku, by przystanąć w dogodnej odległości i obejrzeć przedstawione w szkle dzieje rodu Avery. Dopiero wtedy spuszcza wzrok na wystrój pokoju i umieszczone w nim instrumenty.
- Oh, który z członków rodziny gra na harfie? - zwraca się ku gospodyni po dostrzeżeniu ukochanego przez siebie instrumentu. - Wstyd się przyznać, że w ostatnich miesiącach pozwoliłam sobie nieco zakurzyć własne umiejętności.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Salon Muzyczny
Szybka odpowiedź