Jerôme Vane
Nazwisko matki: Guerlain
Miejsce zamieszkania: Londyn, Anglia
Czystość krwi: półkrwi
Zawód: pianista Magicznej Orkiestry Symfornicznej
Wzrost: 187 cm
Waga: 78 kg
Kolor włosów: blond
Kolor oczu: błękitne
Znaki szczególne: ślad po wampirzym ugryzieniu pod obojczykiem
długą na 12 i pół cala, sztywną, z drewna pistacjowego z rdzeniem z pazura sfinksa
Gryf w Beauxbatons
nietoperz
słońce
kwiatem jaśminu
zmarłą żonę
muzyką - to moja pasja i praca jednocześnie
nie kibicuję, nie lubię quidditcha
pojedynki w formie szermierki, magiczne polo
muzyki wyłącznie klasycznej
Aleksander Skarsgard
Jerôme miał fatalny początek. To było wyjątkowo mroźne, lutowe popołudnie – od lat nie mieli tak srogiej zimy w Beauvain. Zaledwie szesnastoletnia Elise Guerlain wydała na świat swoje pierwsze (i jedyne) dziecko. Nieślubne. Wstyd i hańba.
Prawda była taka, że Elise była absolutnie przeciętna pod względem intelektualnym, jednak wystarczająco atrakcyjna, by spodobać się pewnemu jegomościowi znanemu jako Adair Vane, który pochodził z Anglii, ale posługiwał się niezłą francuszczyzną, dzięki czemu nie narzekał na brak zainteresowania młodych Francuzek. Marzących o tym, by wyrwać się z rodzinnej wsi i pragnących nie zwracać uwagi na konwenanse i formalności, wszak był to już prawie wiek dwudziesty! Plan Adaira nie zakładał jednak dziecka, zwłaszcza z kobietą absolutnie, skrajnie niemagiczną.
Dość szybko okazało się, że Jerôme wykazuje zdolności magiczne, jednak Adair nie chciał pokazywać się w kraju z bękartem. Po podjęciu decyzji o zostaniu we Francji, młody Vane uczęszczał do Akademii w Beauxbatons, gdzie uczył się nie tylko magii, ale i sztuk artystycznych – właśnie wtedy odkryto u niego talent muzyczny. Jednak bez znaczenia były osiągane przez niego sukcesy, ponieważ cały czas z tyłu głowy tkwiła myśl, która nie pozwalała mu czuć się w stu procentach czarodziejem – płynąca w krwiobiegu mieszanina mugolsko-czarodziejska miała na zawsze być jego największym kompleksem.
Był 22 lipca 1920 roku i minął dokładnie tydzień od skromnego ślubu Jerôme’a i Janine. Była ona jedyną osobą, przy której Jerôme czuł się naprawdę swobodnie. Umiał się przed nią otworzyć, choć zawsze cechowała go skrytość. Zajęło jej trochę czasu zanim udało jej się go rozgryźć, ale w efekcie okazał się być wspaniałą osobą, choć nie mogła odmówić mu temperamentu. I asertywności. Zakochała się w nim po uszy, ujmował ją pod każdym względem – był nie tylko przystojny, ale i inteligentny, wykształcony i utalentowany. Nigdy nie słyszała by ktoś piękniej grał na fortepianie, sprawiając że dzieje się magia bez użycia różdżek. I pomyśleć, że gdyby nie wymiana uczniowska z Akademią Magii w Beauxbatons, nie miałaby okazji go poznać, bowiem ona sama była czarownicą ze szkoły w Hogwarcie. Dla niego zrezygnowała z przywilejów, które dawała jej przynależność do czystokrwistego rodu i zbuntowała się przeciw całej rodzinie by móc z nim być. Rozumiała ją tylko jej babka, która cierpiała całe życie u boku brutala, który został jej przypisany, tęskniąc za prawdziwą miłością. To właśnie dzięki niej mogli teraz przebywać w niewielkim wiejskim dobytku w Newcastle upon Tyne, by mogli rozkoszować się swoją miłością i konsumować początki małżeństwa bez obaw o prześladowanie. Oboje byli spokojniejsi z dala od londyńskiego zamieszania, które prześladowało zwłaszcza Jerôme’a. Nienawidził siebie za to, że nie był czystej krwi, że jego matka była zwykłą francuską wieśniaczką, że nie mógł czuć się bezpiecznie ze względu na swoje pochodzenie.
Tego popołudnia Jerôme czytał nuty siedząc w swoim ulubionym fotelu. Niedawno przeprowadzili się z Janine do nowego domu na przedmieściach Londynu – wystarczająco spokojnie by nie obawiać się niepożądanych gości, ale i niespecjalnie daleko do centrum, gdzie kręciło się ich życie zawodowe. Janine próbowała swych sił w jednym z mniejszych departamentów Ministerstwa Magii, a jemu udało się podczepić pod niszową ekipę muzyczną, grającą w modnym lokalu wśród elity czarodziejów. Wychodzili na prostą, po pięciu latach bycia wzorowym małżeństwem.
Do pokoju wleciała jego sowa, bardzo już zresztą wiekowa, trzymając w dziobie niedbale złożony list z kruchą pieczęcią, która stanowiła mierne zabezpieczenie przed odczytaniem wiadomości poprzez osoby niepożądane. Otworzył list i zaczął uważnie czytać zabazgrany pergamin.
O j c i e c.
Nie było go przy nim w żadnym z ważnych momentów jego życia. Zwabił głupią córkę rolnika, spłodził syna, którego zostawił w głębokim sercu Alp, gdy tylko ten skończył dziesięć lat – wpychając go między szeregi młodych czarodziejów pobierających nauki w słynnej Akademii w Beauxbatons. Matkę trzymał niemalże pod kluczem, a sam pogrążał się nawiązując kontakty z niewłaściwymi ludźmi. Jerôme podejrzewał go swego czasu o szemrane układy z pewną grupą wampirów, werbując dla nich świeżą krew, niejako w formie odsetek za zaciągnięte długi. Nie był jednak pewien, więc gdy tylko mógł, odciął się od toksycznej rodziny, planując własną wraz z Janine.
Poczuł w gardle gorzki smak na samo wspomnienie, którym był Adair Vane – przez niego musiał stać się dorosły o wiele szybciej niż jego koledzy i koleżanki, a nie było ich zbyt wielu. Zajęło mu sporo czasu by wykształcić w sobie dojrzałość i siłę, przełykając swój temperament i osobiste niechęci. Siedział sztywno po przeczytaniu wiadomości, uświadamiając sobie co tak naprawdę szalony Adair miał na myśli.
Jerôme,
Musisz mi wybaczyć to co się stało, pewnie niedługo sam się o tym dowiesz. Twoja matka nie żyje, a ja sam niedługo żyć przestanę. Miej oczy dookoła głowy Jerôme, jeśli chcesz przeżyć. Mogą przyjść po Ciebie złe stworzenia, z którymi miałem pewne zatargi.
Gdy umrę, odziedziczysz mój dom pod Londynem i gospodarstwo Twoich nieżyjących już dziadków w Beauvain.
Uważaj,
A. Vane
Jerôme wychodził właśnie z domu. Dołączywszy do magicznego ugrupowania pojedynków czarodziejów (bliżej szermierki niż rzeczywistej walki o życie), miał mnóstwo motywacji by pracować nad własnym ciałem. Nie był zły, acz brakowało mu szybkości, gibkości i kondycji, by dorównać lepszym kolegom. Przerost ambicji nie pozwalał mu spocząć na laurach i stało się to jego małą obsesją, choć niecharakterystyczną dla tych czasów. Włożył prosty, sportowy strój – mimo wszystko miał wrażenie, że cały świat pędzi w zawrotnym tempie do przodu, skoro było już coś takiego jak strój dzienny i strój sportowy – pobiegł do lasu, uprzedziwszy Janine, że wróci zanim się ściemni. Był to pierwszy i ostatni raz, gdy nie dotrzymał danego jej słowa.
Nie przygotował się na ten moment, a później pamiętał tylko b ó l. Upadł, nagle nad nim znalazł się przeraźliwie blady mężczyzna, wyglądający na jego rówieśnika, a później był już tylko udręka. Nie wiedział ile minęło godzin, dni czy tygodni – czuł jak wysychają mu tętnice i żyły, rozsadzało mu czaszkę, pragnął wykrzywiać ciało wedle tego, co dyktowały boleśnie spięte mięśnie, jakby broniły się przed nieznanym dotąd odczuciem, jakby ktoś rozrywał je metalowymi narzędziami. W którymś z momentów niekończącej się agonii przypomniały mu się słowa ojca. Miał na siebie uważać, bo przyjdą po niego, choć nadal nie wiedział dlaczego mieliby mieć z tego jakąś korzyść. Co obiecał im niezrównoważony Adair? Własnego, jedynego syna?
Mogło to trwać kilka godzin, mogło trwać kilka lat, jednak wreszcie powoli wszystko zaczynało ustępować, a on zorientował się, że jest pod ziemią.
Był przerażony. Nadal nie wiedział co się stało, ani dlaczego ktoś go zakopał żywcem. Powoli próbował torować sobie drogę na zewnątrz, z zaskoczeniem obserwując, że ktoś nie zadał sobie wystarczająco dużo trudu by zakopać go głębiej i go zabić – chyba, że to, co czuł i co było wokół to piekło, a on naprawdę umarł . Mięśnie, niczym sparciała guma, męczyły się już po kilkunastu sekundach intensywnych starań, by odkopać się i uwolnić. Czuł też pulsujący ból pod obojczykiem, jakby miał złamaną kość i rozerwaną skórę. Jednak z czasem dostrzegł światło, zebrał więc swoje siły i podwoił starania, chwilę później głośno dysząc leżał na leśnym mchu.
Jakie było zaskoczenie Jerôme’a, gdy pierwszą osobą, którą zobaczył był dokładnie ten mężczyzna, który mu to zrobił. Stał, patrząc się na niego, jakby zniecierpliwiony, a przy jego nogach leżało bezwładne ciało.
- No wreszcie - zaczął nieprzyjaznym głosem. - Musisz coś zjeść. Inaczej nie będziemy mogli wyruszyć naprzód - odezwał się ponownie, kiwając głową w stronę ciała. Jerôme nadal otumaniony, próbował otrzepać twarz i swoje ubranie z brudu, by móc całkiem otworzyć oczy i widzieć wyraźnie. Po chwili udało mu się pohamować potok z łzawiących od piachu oczu i zobaczył ją. W jednym momencie wszystko przestało się liczyć, czuł jak boleśnie z dziąseł wysuwają się ostre kły, niemal raniąc jego własne wargi, zaschło mu w gardle i zrobiło się mu jednocześnie gorąco od żądzy i zimno z pragnienia. Dźwięk rozrywanego materiału bluzki nieprzytomnej dziewczyny był wystarczającym sygnałem. Na widok nagiej, pulsującej skóry Jerôme bez hamulców skoczył na nią, zatapiając zęby w cienkiej skórze nad żyłami.
Rozkosz. To właśnie czuł podczas swojego pierwszego posiłku. Nie było mu jej szkoda, musiała być skrajnie głupia idąc samej do lasu, bez względu na kierujący nią powód. Jej serce próbowało jeszcze pompować krew, lecz były to daremne próby utrzymania tej dziewczynki przy życiu, gdyż zwyczajnie niewiele z niej zostało. Jerôme wypijał resztkę krwi, która wydostawała się z rozszarpanych tętnic, delektując się jej wzburzonym smakiem, metalicznym, ale jednocześnie słodkim, jakby czuć było, że wcześniej zjadła sama kosz truskawek. Kim była i skąd pochodziła? Nie miał najmniejszego pojęcia. Posiliwszy się miał jedynie ochotę się wykąpać w pobliskim strumieniu.
Żył jak w transie, Merlin sam zapewne by nie wiedział jak długo. Gdy wzmagało się jego pragnienie, pozwalali sobie na polowanie, następnie skrzętnie ukrywając zmasakrowane ciała. Próbował również zwierząt - wiewiórek, jeleni, krów czy lisów, jednak nic tak nie smakowało jak krew ludzi. Stracił poczucie czasu, lecz z tyłu głowy wciąż jawiło się imię jego ukochanej żony. A jednak bał się wrócić, bał się, że widząc pulsującą skórę i czując jej zapach nie da rady się powstrzymać. Cały czas towarzyszył mu ten, który uczynił go podobnym do siebie. Minęło kilka tygodni, zanim wyjawił swoje imię, w tym czasie wędrując od miejsca do miejsca po całej Anglii.
Connell znał wiele kryjówek w lasach, terenach górzystych i uprawnych, przez które prowadził Jerôme’a, zdawało się bez żadnego celu. Był jedną z najcichszych osób, które Jerôme spotkał w swoim życiu. Przez kilka miesięcy, bez względu na pogodę, temperaturę czy porę dnia, przemieszczali od schronienia do schronienia, polując i dokładnie maskując swoje uczynki, niejako szkoląc Vane’a w nowej roli.
Dopiero po dłuższym czasie zdobył się na odwagę i poprosił Connella o powrót do Newcastle – niczego nie pragnął tak, jak tego by znów spotkać Janine, by wszystko jej wytłumaczyć i błagać o wybaczenie. Dotarli do miejsca w którym mieszkał i wyłamał drzwi by wejść do środka. Zastał jedynie mnóstwo kurzu i sterty starych gazet. Tylko jedna zawierała informację, która była dla niego przydatna – Janine zmarła niedługo po tym jak zniknął, odebrawszy sobie życie.
Była zimna noc, a księżyc niemalże w pełni. Jerôme czuł palące pragnienie, nawet nie pamiętając kiedy był jego ostatni posiłek. Tydzień? Miesiąc? Collen kazał mu zaczekać w pieczarze, a sam poszedł gdzieś bez większych wyjaśnień. Atmosfera tajemnicy i niewiedzy przytłaczała Vane’a, który z jednej strony pragnął uciec, ale z drugiej po prostu się b a ł. Był głodny, zmęczony, zmarznięty i zły na swoją niemoc.
W pewnym momencie Collen przyszedł i machnął ręką, dając znak by Jerôme podążył za nim. Nie musieli iść daleko, by dostrzegł leżące pod drzewem bezwładne ciało. Poczuł jak zasycha mu w gardle, a oczy wyskakują z orbit. Wbił jednak paznokcie w śródręcze, powstrzymując rozszalałe pragnienie.
- Głodny? - Collen zapytał prowokacyjnie. Jerôme tylko przełknął ślinę, nie wykonując żadnego innego ruchu.
- Bardzo - odpowiedział jedynie. Jak długo stali później w ciszy? Przez co najmniej kilkanaście minut po prostu zderzali się spojrzeniami, a Jerôme myślał że nie da już rady. Kiedy już planował po prostu odwrócić się na pięcie i odejść z powrotem do ich kryjówki, Collen znów przemówił.
- Jesteś już gotowy. Możesz już do nas dołączyć - mętlik w głowie Jerôme’a zdawał się być przytłaczający. Słuchał Collena z niedowierzaniem, nie próbując mu nawet przerywać, by zadać któreś z miliona trapiących go pytań. - Twój ojciec był kanalią. Zadarł z wampirami, z którymi nie warto wdawać się w takie kontakty. Był im winien mnóstwo złota, ale był niewypłacalny. Ja pracuję dla jednej z tych osób - Collen przyklękł obok nieprzytomnego ciała, o którym Jerôme zdążył już zapomnieć w świetle usłyszanych słów. Przeklęty Adair miał być przez niego znienawidzony jeszcze bardziej. Collen wgryzł się w brzuch młodego chłopaka, ignorując jego słabą szarpaninę. Po chwili znów zwrócił się ku niemu, twarz mając pokrytą szkarłatnymi plamami krwi. Jerôme poczuł znajomy ból przy wyrzynaniu się wampirzych kłów.
- Ministerstwo i ogół czarodziejów uważa nas za zarazę. Jednak od kiedy wśród nas są też wampiry pochodzące ze szlachetnych rodzin, nie mogli nas wszystkich pozabijać. Za zgodą Ministerstwa mieszkamy w specjalnie wybudowanym mieście, zamkniętym potężnymi klamrami czarów. To bardzo stara i silna magia, żadna postać nie będąca wampirem nie może tam wejść, chyba że zna specjalne procedury. W zasadzie poza rzadkimi kontrolami z Ministerstwa, czy nie robimy nic wbrew umowie, przebywają tam wyłącznie zesłane do naszej enklawy wampiry - powrócił do jedzenia, a Jerôme zaczął odczuwać wręcz fizyczny ból. Powstrzymywanie się pochłaniało całą jego energię, toteż nie trawił (nomen omen) informacji od Collena w wystarczającym tempie. - Nie mogłeś zamieszkać z nami, dopóki nie nauczyłeś się odpowiedniego zachowania. Myślę, że jesteś już gotowy. Musisz spłacić długi swego ojca i radziłbym Ci się nie przeciwstawiać - po tych słowach zamilkł i dokończył swój posiłek. Jerôme nic nie odpowiedział, a zrobił to, co chciał zrobić od początku tej dziwnej sytuacji. Odwrócił się i wrócił do pieczary, głodny i koszmarnym bałaganem pod rozczochranymi włosami.
Lata mijały, a Jerôme uczył się na swoim zesłaniu jak być wampirem. Miał wrażenie, jakby starzał się trochę wolniej. Wegetował, z czasem starając się ograniczać swoje posiłki do minimum, nie potrafiąc jednak sobie odmówić przysmaku, którym była krew ludzka – zwierzęca smakowała jak rozwodnione odchody i brzydził się nią okrutnie. Nawiązywał kontakty z tymi, którzy są podobni do niego – udało mu się wkupić w ich kręgi i zaczął życie wśród nich, doskonaląc się w sztuce kamuflażu swojej przypadłości. Z czasem zarobił tyle, by spłacić długi swojego ojca i uwolnić się od przymusowego pobytu w wampirzej enklawie.
Szalenie pragnął wrócić do świata, który wcześniej znał. Najpierw zajmował się różnymi fachami dorywczo, ale wiedział, że jego talent muzyczny mógł być przepustką do powrotu do normalnego życia. Postarał się o posadę w Magicznej Orkiestrze Symfonicznej, regularnie trenując się w zakresie samokontroli, by zachować w absolutnej tajemnicy swoją wampirzą naturę. Początki jego pracy były kilkoma zaledwie epizodami podczas wystawianych spektakli - potrzebował czasu by zyskać zaufanie pozostałych muzyków i udowodnić swój talent, jak również by samemu nauczyć się przebywania wśród ludzi, którzy mogli być jego potencjalną kolacją. Po kilkunastu latach ustabilizował swoją pozycję w orkiestrze by teraz być głównym pianistą całego zespołu, opanowawszy niemalże do perfekcji kamuflaż w środowisku czarodziejów.
W tym czasie, by nie umrzeć z głodu, opracował system żywienia się. Raz na kilka tygodni wyjeżdżał daleko za Londyn, dzięki zdobytej umiejętności teleportacji, w rzadko zamieszkiwane tereny i polował w małych wioskach mugoli, pedantycznie po sobie sprzątając, niezależnie czy polował na ludzi, czy na leśne zwierzęta. Poznał już swój zmodyfikowany organizm na tyle, by wiedzieć ile pić, by przeżyć i nie mieć problemu z koegzystencją z normalnymi czarodziejami – chociaż rzadko pozwalał sobie na napicie się do syta.
Wrócił również do swojej ukochanej szermierki, pojedynkując się od czasu do czasu, głównie dla rozrywki. Znalazł w tym swój sposób na rozładowanie napięcia oraz naukę kontroli nad żądzą krwi - gdzie bowiem leje się jej więcej niż na macie szermierczej?
Starannie też selekcjonował grono ludzi, z którymi łączyły go jakieś głębsze relacje. Niechętnie dokonywał w tej grupie zmian, chociaż wyzbył się uprzedzeń wynikających z konserwatyzmu.
Obok introwertyzmu, dystansu i pewnej samolubności, wykształcił też w sobie nową cechę – zaczął szczerze nienawidzić brudnej krwi. Gdy stał się wampirem, sam siebie ochrzcił jako czystokrwistego. We własnym mniemaniu nie był już „półkrwi” – był wampirem w stu procentach. Chociaż czy nie zakrawa to już o psychozę?
7 | |
1 | |
3 | |
2 | |
5 | |
9 |
różdżka, sowa, szabla do szermierki, nóż, umiejętność teleportacji
Ostatnio zmieniony przez Jerôme Vane dnia 06.08.15 21:56, w całości zmieniany 4 razy
Witamy wśród Morsów
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot