Sala przesłuchań
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala przesłuchań
Małe pomieszczenie mające nie więcej niż cztery metry długości i trzy szerokości. Na ścianach nie ma ozdób ani nawet tynku. Na nagich cegłach połyskuje jedynie typowa dla Tower wilgoć. W centrum znajduje się stolik oraz para ustawionych naprzeciwko siebie krzeseł. Pod sufitem skrzy magiczne, ostre światło, które jedynie uwydatnia ascetyzm pomieszczenia. Jedna ze ścian sali jest zaczarowana tak, że jest jednostronnie przeźroczysta i przepuszcza dźwięk. Dzięki temu kandydaci na aurorów mogą zza niej uczyć się od starszych kolegów sztuki przesłuchiwania.
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 37
'k100' : 37
Perswazja i uprzejmy ton Corneliusa widocznie oddziaływały na nastrój komendanta. Łechtało mu każde słowo uznania, każde poręczenie i przyznanie racji przez tak prominentnego pracownika Ministerstwa. Atmosfera stała się luźniejsza, mniej przesiąknięta napięciem typowym dla przesłuchania, jakiego spodziewał się komendant. Choć mężczyzna ani na moment nie pozwolił sobie na rezygnację z profesjonalizmu, częściej zaglądał Corneliusowi w oczy, a na jego cienkich ustach zakwitł uśmieszek okrutnej niejako satysfakcji. W głębi ducha wciąż liczył na to, że aresztowani okażą się łgarzami zasługującymi jedynie na stryczek na głównym dziedzińcu.
Powietrze zgęstniało na nowo dopiero, gdy do sali przesłuchań wprowadzono więźniów. Nos Corneliusa natychmiast zarejestrował smutny i duszący odór wilgoci, zaschłej krwi i czegoś jeszcze, niepokojąco przypominającego zgniliznę. Strażnik nogą przysunął stojące pod ścianą krzesło, sadzając na nim jedynie Marceliusa, zbyt słabego, aby utrzymać się o własnych siłach w czasie, gdy oni będą przesłuchiwać pozostałych więźniów. Pełne obrzydzenia spojrzenie, jakie strażnik posłał Marcelowi oraz sposób, w jaki wytarł dłoń w swój mundur po dotykaniu go, sugerowały, że żałował, że musiał go tu przyprowadzić. Komendant podzielał tę opinię.
- Uzdrowiciel zrobił wszystko, co powinien. - podkreślił, dbając o to, aby nie brzmieć na zbyt surowego, nie wypowiadał się wszak do aresztowanego, ale do samego Sallowa. - Jak już ustaliliśmy, pozbawienie złodzieja ręki to adekwatna kara, ale moi strażnicy z doświadczenia wiedzą, że potrzeba przynajmniej kilku dni, aby więzień doszedł po tym do siebie... uzdrowiciel nie pomoże mu z psychozą - Wykrzywił wargi z odrazą i powoli potarł skronie. - Może pan próbować z nim rozmawiać, ale ta dwójka - rzucił pozostałym więźniom spojrzenie pełne pogardy. - Trzymają się, a byli tam przecież razem. - Zmienił ton, brzmiąc nieco tak, jakby próbował się wytłumaczyć. Patrząc na słaniającego się Marceliusa, nie było to nieuzasadnione.
Gdy Cornelius zbliżył się do skutych chłopców, strażnik skinieniem głowy potwierdził mu tożsamość Thomasa Doe.
- Niech się pan nie krępuje - rzucił komendant podle, gdy Cornelius zaproponował pomoc w wydobyciu zeznań. Skrupuły widocznie stały się bledsze, gdy zrozumiał, jak wiele korzyści przyniesie mu utrzymanie dobrych stosunków z wysłannikiem Ministerstwa.
Na polecenie Sallowa, strażnik bez słowa sprzeciwu schwycił Thomasa w pasie silnym ramieniem, przyszpilając jego łokcie i przyciągając go do siebie tak, aby uniemożliwić mu wierzganie i odwracanie głowy. W momencie, w którym Cornelius pochylił się nad Thomasem, szepcząc inkantację zaklęcia, James, wzmocniony pamięcią własnych traumatycznych doświadczeń, podjął desperacką próbę przerwania zasadzki, w której znalazł się jego brat. Łańcuchy nie zapewniały swobody ruchu, nagie stopy Jamesa były skostniałe, a ramiona słabsze niż zwykle, nie zdołał więc poruszyć Thomasem ani o cal, gdyż przytrzymywały go potężne ramiona strażnika.
- Uspokój się - warknął jego niedoszły oprawca, James jednak nie powiedział ostatniego słowa i spróbował wepchnąć się przed brata, mimo wyciągniętej już ręki Corneliusa.
Ostatecznie, potykając się o łańcuch, udało mu się jedynie lekko popchnąć Sallowa, upadając kolanami na jego lśniące, wypolerowane buty. Z tej pozycji podjął się krzykliwego protestu. Przyznanie się do wszystkich przewinień nie zrobiło jednak wrażenia na komendancie, który wysunął z kieszeni munduru paczkę z papierosami i leniwie odpalił jednego od różdżki.
- Zeznania aresztowanych były sprzeczne - przekazał Corneliusowi. - Wszystkie.
Zamieszanie, jakie wybuchło przy pierwszej próbie legilimentowania Thomasa sprawiło, że Sallowowi nie udało się zajrzeć do głowy chłopaka; patrzył tylko w jego przerażone, zielone oczy, które wydawały się nie skrywać niczego poza czysto młodzieńczym strachem o własne życie. Nie zobaczył na twarzy Thomasa znanej sobie determinacji starszych, doświadczonych czarodziejów, którzy nie chcą pozwolić na sforsowanie istotnych dla siebie wspomnień. Nie, widział jedynie rozedrgane, suche z pragnienia usta, zaróżowione policzki i opuchnięte od łez oczy chłopca, nie rozumiejącego, dlaczego znalazł się w miejscu, w którym znalazł - obawiającego się nieznanego sobie bólu, jaki mógł iść za tak potężną i skomplikowaną magią.
Komendant uniósł brew ironicznie, gdy Thomas zapewnił o niewinności Jamesa, strażnik nad jego uchem roześmiał się natomiast chrapliwie, mocniej zaciskając ramię na jego przeponie.
- Kurwa, u was to nikt nic nie wie. Każdy jest, psia mać, niewinny - rzucił nieelegancko, kopiąc w łańcuch. - Wstawaj, Tremaine, nie rób z siebie kurewki.
Komendant uniósł dłoń, aby go uciszyć i spojrzał na Corneliusa badawczo, wypuszczając z ust srebrny obłoczek dymu.
- Zaraz. Doe, kiedy się zrobiłeś taki uczynny, chłopcze? Półwysep, Dolina. Podziel się jakimś konkretem, jestem pewien, że pan Sallow chętnie go usłyszy - Uśmiechnął się krzywo.
Próby przerzucania się odpowiedzialnością i przekonania przesłuchujących do okazania litości zapewne trwałyby nadal, nabierając coraz to bardziej absurdalnego poziomu. Byłoby tak, gdyby w sali przesłuchań nie rozległ się nagle wysoki, wibrujący okrzyk cierpienia, odbijający się od ścian i wywołujący ciarki na rękach. Komendant poderwał się na nogi. Zajęci błaganiami Jamesa i Thomasa, pastwiący się nad chłopcami mężczyźni zdali się zupełnie zapomnieć o osłabionym, półprzytomnym akrobacie siedzącym na drewnianym krześle. Gdy patrzyli na niego ostatni raz, ledwo utrzymywał głowę w pionie, nikt więc nie spodziewał się, że spróbuje tego, czego spróbował. Marcelius wykorzystał ich nieuwagę, pieczołowicie pracował, aby strząsnąć z kikuta kajdany, a praca ta była dla niego tak wyczerpująca, że spocone z wysiłku włosy kleiły mu się do zaczerwienionego czoła. Wreszcie kajdany zsunęły się wraz z luźnymi kawałkami bandaża, odsłaniając jego powierzchowne, obficiej przesiąknięte części. Chłopiec nie miał już zbyt wielu sił na to, by próbować docisnąć ranę do wąskiej, metalowej krawędzi obręczy, wykorzystał jednak moc impetu i determinację. Ból niezasklepionej rany pocieranej o twardą powierzchnię był potworny i posłał wzdłuż nerwów Marceliusa na tyle silny prąd, że nie zdołał robić tego dłużej niż kilka sekund. Osiągnął jednak ułamek tego, co osiągnąć zamierzał - bandaż raz jeszcze przesiąkł jasnoczerwoną posoką, która zaczęła powoli skapywać po nogach krzesła. Sam natomiast stracił przytomność, osuwając się na zimną podłogę.
- Kurwa - zaklął komendant pod nosem, a potem donośniejszym tonem zwrócił się do strażnika. - Goshawk, miałeś ich dopilnować! Wezwij Hopkirka, niech go zabierze, bo umrze mi tu, dzieciak pieprzony
Strażnik - Goshawk, jego nazwisko padło po raz pierwszy - otworzył drzwi, nie wypuszczając Thomasa z silnego chwytu. Rzucił kilka słów do mężczyzny, stojącego najwyraźniej blisko na korytarzu, a ten - barczysty, krótko obcięty - wszedł do sali przesłuchań, posyłając nieprzytomnemu Marceliusowi wrogie spojrzenie. Młody akrobata wyglądał na wyjątkowo drobnego, leżąc tak w pozycji embrionalnej i nieświadomie przyciskając do siebie krwawiący kikut, jak śpiące dziecko przyciska do piersi zabawkę. Wiszące bandaże zaplątały się w jego drugą rękę, w kąciku ust zebrała zaschnięta krew, być może z przygryzionej z bólu wargi. Strażnik podszedł do niego i odpiął łańcuch, łączący chłopca z pozostałymi więźniami, a potem bez większych emocji rzucił na ciało Mobilicorpus.
Przed wyjściem rzucił komendantowi spojrzenie, oczekując pozwolenia na to, by opuścić salę.
Czas na odpis wynosi niezmiennie 48 godzin.
Tury przesłuchania 4/5
Marcelius, samobójcza próba nie powiodła się, lecz z bólu straciłeś przytomność i nie będziesz już brać udziału w przesłuchaniu. Możesz, ale nie musisz napisać ostatniego posta w wątku.
Żywotność
Marcel 0/241 postać nieprzytomna
-75 tłuczone (posiniaczone nadgarstki, kostki, kolana i klatka piersiowa, obity kręgosłup i nerki, pokruszony ząb, obita potylica)
-65 cięte (przygryziony język, odcięta lewa dłoń)
-76 psychiczne (-26 tortury, -30 odcięcie dłoni)
-10 wychłodzenie
James 84/220 -40 do kości
-90 tłuczone (rozbita głowa, posiniaczone nadgarstki, kostki i kolana, obity kręgosłup i nerki, podduszenie, posiniaczona kość ogonowa)
-30 psychiczne (-10 działanie dementora)
-15 wychłodzenie (-5 balneo)
Thomas 139/225 -15 do kości
-51 tłuczone (posiniaczone nadgarstki, kostki i kolana, obita skroń)
-25 psychiczne (-5 wdepnięcie w zdechłego szczura)
-10 wychłodzenie
[bylobrzydkobedzieladnie]
Powietrze zgęstniało na nowo dopiero, gdy do sali przesłuchań wprowadzono więźniów. Nos Corneliusa natychmiast zarejestrował smutny i duszący odór wilgoci, zaschłej krwi i czegoś jeszcze, niepokojąco przypominającego zgniliznę. Strażnik nogą przysunął stojące pod ścianą krzesło, sadzając na nim jedynie Marceliusa, zbyt słabego, aby utrzymać się o własnych siłach w czasie, gdy oni będą przesłuchiwać pozostałych więźniów. Pełne obrzydzenia spojrzenie, jakie strażnik posłał Marcelowi oraz sposób, w jaki wytarł dłoń w swój mundur po dotykaniu go, sugerowały, że żałował, że musiał go tu przyprowadzić. Komendant podzielał tę opinię.
- Uzdrowiciel zrobił wszystko, co powinien. - podkreślił, dbając o to, aby nie brzmieć na zbyt surowego, nie wypowiadał się wszak do aresztowanego, ale do samego Sallowa. - Jak już ustaliliśmy, pozbawienie złodzieja ręki to adekwatna kara, ale moi strażnicy z doświadczenia wiedzą, że potrzeba przynajmniej kilku dni, aby więzień doszedł po tym do siebie... uzdrowiciel nie pomoże mu z psychozą - Wykrzywił wargi z odrazą i powoli potarł skronie. - Może pan próbować z nim rozmawiać, ale ta dwójka - rzucił pozostałym więźniom spojrzenie pełne pogardy. - Trzymają się, a byli tam przecież razem. - Zmienił ton, brzmiąc nieco tak, jakby próbował się wytłumaczyć. Patrząc na słaniającego się Marceliusa, nie było to nieuzasadnione.
Gdy Cornelius zbliżył się do skutych chłopców, strażnik skinieniem głowy potwierdził mu tożsamość Thomasa Doe.
- Niech się pan nie krępuje - rzucił komendant podle, gdy Cornelius zaproponował pomoc w wydobyciu zeznań. Skrupuły widocznie stały się bledsze, gdy zrozumiał, jak wiele korzyści przyniesie mu utrzymanie dobrych stosunków z wysłannikiem Ministerstwa.
Na polecenie Sallowa, strażnik bez słowa sprzeciwu schwycił Thomasa w pasie silnym ramieniem, przyszpilając jego łokcie i przyciągając go do siebie tak, aby uniemożliwić mu wierzganie i odwracanie głowy. W momencie, w którym Cornelius pochylił się nad Thomasem, szepcząc inkantację zaklęcia, James, wzmocniony pamięcią własnych traumatycznych doświadczeń, podjął desperacką próbę przerwania zasadzki, w której znalazł się jego brat. Łańcuchy nie zapewniały swobody ruchu, nagie stopy Jamesa były skostniałe, a ramiona słabsze niż zwykle, nie zdołał więc poruszyć Thomasem ani o cal, gdyż przytrzymywały go potężne ramiona strażnika.
- Uspokój się - warknął jego niedoszły oprawca, James jednak nie powiedział ostatniego słowa i spróbował wepchnąć się przed brata, mimo wyciągniętej już ręki Corneliusa.
Ostatecznie, potykając się o łańcuch, udało mu się jedynie lekko popchnąć Sallowa, upadając kolanami na jego lśniące, wypolerowane buty. Z tej pozycji podjął się krzykliwego protestu. Przyznanie się do wszystkich przewinień nie zrobiło jednak wrażenia na komendancie, który wysunął z kieszeni munduru paczkę z papierosami i leniwie odpalił jednego od różdżki.
- Zeznania aresztowanych były sprzeczne - przekazał Corneliusowi. - Wszystkie.
Zamieszanie, jakie wybuchło przy pierwszej próbie legilimentowania Thomasa sprawiło, że Sallowowi nie udało się zajrzeć do głowy chłopaka; patrzył tylko w jego przerażone, zielone oczy, które wydawały się nie skrywać niczego poza czysto młodzieńczym strachem o własne życie. Nie zobaczył na twarzy Thomasa znanej sobie determinacji starszych, doświadczonych czarodziejów, którzy nie chcą pozwolić na sforsowanie istotnych dla siebie wspomnień. Nie, widział jedynie rozedrgane, suche z pragnienia usta, zaróżowione policzki i opuchnięte od łez oczy chłopca, nie rozumiejącego, dlaczego znalazł się w miejscu, w którym znalazł - obawiającego się nieznanego sobie bólu, jaki mógł iść za tak potężną i skomplikowaną magią.
Komendant uniósł brew ironicznie, gdy Thomas zapewnił o niewinności Jamesa, strażnik nad jego uchem roześmiał się natomiast chrapliwie, mocniej zaciskając ramię na jego przeponie.
- Kurwa, u was to nikt nic nie wie. Każdy jest, psia mać, niewinny - rzucił nieelegancko, kopiąc w łańcuch. - Wstawaj, Tremaine, nie rób z siebie kurewki.
Komendant uniósł dłoń, aby go uciszyć i spojrzał na Corneliusa badawczo, wypuszczając z ust srebrny obłoczek dymu.
- Zaraz. Doe, kiedy się zrobiłeś taki uczynny, chłopcze? Półwysep, Dolina. Podziel się jakimś konkretem, jestem pewien, że pan Sallow chętnie go usłyszy - Uśmiechnął się krzywo.
Próby przerzucania się odpowiedzialnością i przekonania przesłuchujących do okazania litości zapewne trwałyby nadal, nabierając coraz to bardziej absurdalnego poziomu. Byłoby tak, gdyby w sali przesłuchań nie rozległ się nagle wysoki, wibrujący okrzyk cierpienia, odbijający się od ścian i wywołujący ciarki na rękach. Komendant poderwał się na nogi. Zajęci błaganiami Jamesa i Thomasa, pastwiący się nad chłopcami mężczyźni zdali się zupełnie zapomnieć o osłabionym, półprzytomnym akrobacie siedzącym na drewnianym krześle. Gdy patrzyli na niego ostatni raz, ledwo utrzymywał głowę w pionie, nikt więc nie spodziewał się, że spróbuje tego, czego spróbował. Marcelius wykorzystał ich nieuwagę, pieczołowicie pracował, aby strząsnąć z kikuta kajdany, a praca ta była dla niego tak wyczerpująca, że spocone z wysiłku włosy kleiły mu się do zaczerwienionego czoła. Wreszcie kajdany zsunęły się wraz z luźnymi kawałkami bandaża, odsłaniając jego powierzchowne, obficiej przesiąknięte części. Chłopiec nie miał już zbyt wielu sił na to, by próbować docisnąć ranę do wąskiej, metalowej krawędzi obręczy, wykorzystał jednak moc impetu i determinację. Ból niezasklepionej rany pocieranej o twardą powierzchnię był potworny i posłał wzdłuż nerwów Marceliusa na tyle silny prąd, że nie zdołał robić tego dłużej niż kilka sekund. Osiągnął jednak ułamek tego, co osiągnąć zamierzał - bandaż raz jeszcze przesiąkł jasnoczerwoną posoką, która zaczęła powoli skapywać po nogach krzesła. Sam natomiast stracił przytomność, osuwając się na zimną podłogę.
- Kurwa - zaklął komendant pod nosem, a potem donośniejszym tonem zwrócił się do strażnika. - Goshawk, miałeś ich dopilnować! Wezwij Hopkirka, niech go zabierze, bo umrze mi tu, dzieciak pieprzony
Strażnik - Goshawk, jego nazwisko padło po raz pierwszy - otworzył drzwi, nie wypuszczając Thomasa z silnego chwytu. Rzucił kilka słów do mężczyzny, stojącego najwyraźniej blisko na korytarzu, a ten - barczysty, krótko obcięty - wszedł do sali przesłuchań, posyłając nieprzytomnemu Marceliusowi wrogie spojrzenie. Młody akrobata wyglądał na wyjątkowo drobnego, leżąc tak w pozycji embrionalnej i nieświadomie przyciskając do siebie krwawiący kikut, jak śpiące dziecko przyciska do piersi zabawkę. Wiszące bandaże zaplątały się w jego drugą rękę, w kąciku ust zebrała zaschnięta krew, być może z przygryzionej z bólu wargi. Strażnik podszedł do niego i odpiął łańcuch, łączący chłopca z pozostałymi więźniami, a potem bez większych emocji rzucił na ciało Mobilicorpus.
Przed wyjściem rzucił komendantowi spojrzenie, oczekując pozwolenia na to, by opuścić salę.
Tury przesłuchania 4/5
Marcelius, samobójcza próba nie powiodła się, lecz z bólu straciłeś przytomność i nie będziesz już brać udziału w przesłuchaniu. Możesz, ale nie musisz napisać ostatniego posta w wątku.
Żywotność
Marcel 0/241 postać nieprzytomna
-75 tłuczone (posiniaczone nadgarstki, kostki, kolana i klatka piersiowa, obity kręgosłup i nerki, pokruszony ząb, obita potylica)
-65 cięte (przygryziony język, odcięta lewa dłoń)
-76 psychiczne (-26 tortury, -30 odcięcie dłoni)
-10 wychłodzenie
James 84/220 -40 do kości
-90 tłuczone (rozbita głowa, posiniaczone nadgarstki, kostki i kolana, obity kręgosłup i nerki, podduszenie, posiniaczona kość ogonowa)
-30 psychiczne (-10 działanie dementora)
-15 wychłodzenie (-5 balneo)
Thomas 139/225 -15 do kości
-51 tłuczone (posiniaczone nadgarstki, kostki i kolana, obita skroń)
-25 psychiczne (-5 wdepnięcie w zdechłego szczura)
-10 wychłodzenie
[bylobrzydkobedzieladnie]
Miał zamknięte oczy, kiedy bezwiednie usiłował przecisnąć kraniec kajdan przez przegub dłoni, zaciśnięte powieki piekły słonymi łzami, pulsujący ból głowy błagał o odpoczynek, nie potrafił tu dłużej być, nie był w stanie, nie miał na to sił. Odebrano mu życie, teraz usiłowano odebrać coś więcej: pewien był, że jego ojciec wiedział więcej, niż mówił, że dobre wiedział co może wyciągnąć z jego głowy, dlatego usiłował tego tutaj, wśród strażników więziennych, gdzie nikt nie mógł stanąć mu naprzeciw. Unieruchomiony, związany, miał stać się łatwym celem. Portal do Oazy, krajobraz wokół niech, chatki na wyspie, Billy i Hannah, mama: chciał sięgnąć pamięci o niej już wcześniej, ale nie zasługiwał na to, by stać się świadkiem jej ostatniego tchnienia, a on - on nie chciał ani nie potrafił przechodzić przez to wszystko ponownie. Miał przed oczyma litery nakreślona przed Harolda Longbottoma, ich kaligraficzny kształt, skierowane tylko do niego: dosięgnął go niesamowity zaszczyt. Zaszczyt, za którym szło zaufanie, że w chwili takiej jak ta zachowa się tak jak powinien - że nie powie ani słowa. Że zachowa sekrety dla siebie. Mogli go bić i kopać, nic z niego nie wyciągną. Ale co jeśli mogli zrobić to tak po prostu, siłą? Mogli? Wiedział, że ojciec nie zachowa niczego dla siebie. Być może mógłby się łudzić, że uchroni przed śmiercią jego, ale dzisiaj, siedząc naprzeciw niego, stojącego u boku tych katów, zamierzającego przesłuchać ich tak z tak niewyobrażalnym okrucieństwem, nie miał złudzeń. Bał się, mniej o siebie niż o innych, których chronił. O te wszystkie miejsca, w których rozdawano Proroka Codziennego, o te wszystkie miejsca, gdzie w Londynie wciąż ukrywały się osoby niemagicznego pochodzenia, przerażone nowym rytmem władzy, którzy nie zdążyli lub nie byli w stanie zbiec z miasta. Zawsze był impulsywny, najpierw działał, potem myślał, każdy wiedział, że wypchnięty nad przepaść, zamiast zawahać się, skoczy. I skoczył - w czarną otchłań nieskończoności. Nie było w nim lęku, tylko pragnienie końca: przedłużające się cierpienia graniczyły z niemożliwością, to, co z nim tutaj zrobiono, przypominało mu szmalcownika znęcającego się nad matką, wracało bolesnymi wspomnieniami jak echo niesione przez przeszłość. A poszedł tylko poślizgać się na łyżwach na tafli zamarzniętej Tamizy. Nie zrobił nic złego. Ludzie ginęli w ten sposób dzień po dniu, trawieni ogniem nienawiści i brutalności nowego porządku. Czy był naiwny, sądząc, że da się ich powstrzymać? Że można im się sprzeciwić?
I koniec nadszedł, w spazmach niemożliwego cierpienia, gdy po ciosie popłynęła krew. Wychwycił to tylko kątem oka, gdy jego ciało wykrzywiło się w obezwładniającym bólu. Zaciskał zęby, nie chcąc krzyczeć, ani nie miał sił powstrzymywać głosu, ani nie miał sił by krzyczeć. Czuł się gdzieś poza, poza własnym ciałem, czy zdołał z niego ulecieć? Jeszcze nie, ale jeszcze tylko jeden, jeszcze dwa oddechy, aż w końcu nadeszła ciemność. Nie czuł, jak jego ciało osuwa się bezwładnie, nie widział upływu krwi, ból też już zniknął, podwinął nogi już bezwiednie, ostatnim odruchem.
I nie było już niczego.
zt.
I koniec nadszedł, w spazmach niemożliwego cierpienia, gdy po ciosie popłynęła krew. Wychwycił to tylko kątem oka, gdy jego ciało wykrzywiło się w obezwładniającym bólu. Zaciskał zęby, nie chcąc krzyczeć, ani nie miał sił powstrzymywać głosu, ani nie miał sił by krzyczeć. Czuł się gdzieś poza, poza własnym ciałem, czy zdołał z niego ulecieć? Jeszcze nie, ale jeszcze tylko jeden, jeszcze dwa oddechy, aż w końcu nadeszła ciemność. Nie czuł, jak jego ciało osuwa się bezwładnie, nie widział upływu krwi, ból też już zniknął, podwinął nogi już bezwiednie, ostatnim odruchem.
I nie było już niczego.
zt.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Przełknął ślinę, z trudem odrywając wzrok od rannego Marceliusa i skupiając się na słowach komendanta. Nie zamierzał zrywać łączącej ich nici porozumienia - z jednej strony nie zasabotowałby własnej kariery dla syna, ale z drugiej rozmawiał z komendantem właśnie dla syna. Tylko młody tego nie wiedział, nie miał skąd tego wiedzieć. Życie to gra pozorów, a Marcellius nie potrafił w nią jeszcze grać (przynajmniej zdaniem Corneliusa, bowiem był nieświadom, że syn całkiem skutecznie utrzymał przed nim sporo własnych tajemnic).
-Oczywiście. Co teraz z nim będzie? Wypuścicie go, jako kalekę, na przestrogę społeczeństwu? Londyńczycy nie są zadowoleni z...drobnych problemów z dostawami - szalejącego kryzysu ekonomicznego, znaczy. ...autentyczni żebracy przypomnieliby społeczeństwu o zdrowiu i dostatku. Odkąd usunęliśmy z miasta mugoli, pozostało w nim jakoś mniej bezdomnych. - zajęli w końcu opuszczone, mugolskie domy. -I ma pan rację, wydobędę zeznania z pozostałej dwójki. Te prawdziwe. - uśmiechnął się z lekkim przymusem, choć pytania o los Marceliusa zadał lekko, niby to od niechcenia, niby to z okrutnej ciekawości. Domyślał się, że odcięta ręka może nie wystarczyć, ale nie przypominał sobie z historii magii precedensu usiłowania zabójstwa przy pomocy łyżew. W głowie powoli kiełkował mu pewiej pomysł, ale potrzebował informacji. Wydobędzie zatem informacje z tych wyrostków, całych, zdrowszych niż Marcelius i niebywale irytujących.
Spoglądał na Thomasa i ciemnowłosego przyjaciela Marceliusa zimno, nie reagując na ich słowa przed próbą legilimencji - musieli go jednak rozkojarzyć, bo nie zdołał wedrzeć się do umysłu Doe.
-Cisza! Nie mogę pracować, gdy tak paplają. - pożalił się komendantowi, a potem uważniej zawiesił wzrok na chłopaku, który ponoć był donosicielem. Półwysep, Dolina… Kącik ust Sallowa drgnął lekko, gdy Cornelius pomyślał, że Ministerstwu i Czarnemu Panu mogłyby przydać się różne informacje zza linii wroga. Nie tak dawno temu sam próbował zdobyć szpicla w Derbyshire, ale potencjalny konfident zażyczył sobie zbyt wysokiej ceny za własne usługi i bezczelnie zasugerował, że tak właściwie to nie ma na kogo donosić.
Cornelius Sallow nie był naiwny (zazwyczaj), nie miał zamiaru wierzyć w puste frazesy.
-Słyszałeś pana komendanta, chłopcze. Nic nam po pustych deklaracjach, a w Dolinie jeszcze byś zniknął - masz nas za głupców? Zastanów się dobrze, niepotrzebni nam informatorzy bezużyteczni lub atakujący łyżwami obywateli. - parsknął z jawną, bolesną drwiną.
Nawet jeśli pomysł Doe odrobinę go zaintrygował (a wspomnienie portu budziło żądzę odwetu i zimną nienawiść - "Parszywy Pasażer", oszczercze ulotki, źle się tam działo), wolał postresować chłopaka.
Znacznie bardziej zaintrygowała go zresztą gwałtowna reakcja „Tremaine’a” (jakkolwiek naprawdę się nazywał). W „Parszywym Pasażerze” młodzieniec zachowywał się z zimnym pragmatyzmem, a podobnie żarliwy idealizm i altruizm okazał jedynie wobec Marceliusa. Kim zatem był dla niego Doe? Wspólnikiem? Nie, to za mało. Kolejnym przyjacielem?
-Co to za język? - spytał ostro, gdy Doe odezwał się po romsku.
Z namysłem przesunął wzrokiem po ich twarzach, a potem spojrzał prosto w oczy Tremaine’a. Co was łączy, chłopcy?
Mam informacje. Sam się o to prosił, o legilimencję? Byleby oszczędzić jej Marceliusowi i Thomasowi? Proszę bardzo. Wcześniej póbował się hamować i ochłonąć, ale w takim razie nie zamierzał.
-Zacznijmy zatem ponownie, tym razem od pana Tremaine, który tak uprzejmie chce podzielić się swoimi zeznaniami i informacjami. - zaproponował, spoglądając na niego lodowato, a potem podniósł wzrok na komendanta i uśmiechnął się porozumiewawczo. Wyczuł ton, z jakim ten człowiek mówił o okrucieństwie i chciał mu dać do zrozumienia, że podziela te… upodobania. Nawet jeśli chęć sprawienia Tremaine’owi bólu nie była sadystyczna, a personalna.
Zanim zdążył poprosić, by w zamian pochwycono Tremaine’a, stało się jednak coś nieoczekiwanego.
Krzyk, który rozpozna każdy rodzic.
Cornelius przeniósł wzrok na Marceliusa za późno, o wiele za późno - zdołał jedynie dostrzec szaleńczy cios, zakrwawiony kikut, krew na podłodze i zwinięte w pozycję embrionalną ciało.
Świat zatrzymał się na moment, a Cornelius z rosnącym niedowierzaniem wpatrywał się w nieruchomego syna. Szaleniec.
-Czy on…? - wydusił przez zaciśnięte gardło, nie będąc właściwie pewnym co czuje. Żal? Ulgę? Nic? W nozdrzach czuł zgniliznę, ale to minimalnie lepsze niż cuchnące, rozwleczone po ziemi jelita. Niż smród palonego, ludzkiego ciała. Marcelius był cicho, zbyt cicho, a choć Corneliusowi wibrował w uszach przenikliwy szum, to miał nadzieję, że syn cierpiał mniej niż Layla i Solas.
Że się nim zajmą. Tam, po drugiej stronie, jeśli taka istniała. On sam pewnie nigdy do nich nie dołączy, nie tam, nie do miejsca, o którym opowiadała mu Layla, ale jego brat na pewno się wszystkim zajmie. On zawsze wiedział, co robić. On byłby dobrym ojcem. On ożeniłby się z Laylą gdyby była jego kobietą. Ba, gdyby wiedział o Marceliusie, pewnie sam by go usynowił, wbrew wszystkim i wszystkiemu - dlatego Cornelius nigdy się mu nie wygadał.
Solas był odważny.
Nie to, co Cornelius. Zawsze paraliżował go strach, od najmłodszych lat, odkąd pamiętał - odkąd słyszał reprymendy ojca. A później w szkole, w pracy, w dorosłym życiu. Ilekroć widział krzywdę innych, odwracał wzrok i skutecznie tłumił w sobie podszepty sumienia - bardziej niż ich cierpieniem martwiąc się tym, co wypadało. Własną reputacją, potencjalnym wstydem, a nawet wygodą.
Wziął głęboki wdech. Odwrócił wzrok i teraz.
Chciałby móc sobie powiedzieć, że kiedyś - w lepszym świecie - zemści się i na komendancie więzienia i na panu Goshawk i na Friedrichu Schmidt.
Ale wiedział, że tego nie zrobi. Starszy brat płonął w jego sennych koszmarach, płonęła dziecięca kołyska, a on nigdy nie potrafił wbiec w płomienie, potrafił jedynie stać bezczynnie.
Jedynym, co przełamywało tą bezczynność, był talent dający namiastkę kontroli, zastępujący własne wyrzuty sumienia mnogością emocji innych osób.
Przymknął oczy, a później spojrzał na Tremaine'a. (Jamesa)
-Wracajmy do pracy. Proszę przytrzymać jego. - poprosił strażnika dziwnie bezbarwnym i pustym głosem.
Miałeś go chronić.
Odczekał, aż Tremaine znajdzie się w odpowiedniej pozycji i aż nastanie cisza i spojrzał prosto w jego oczy.
Wiesz, czemu to robię i wiesz, czego się spodziewać. Nadal stojąc na wyciągnięcie ręki od obydwu chłopców, przytknął różdżkę do głowy "Tremaine'a".
-Legilimens. - warknął, tym razem natarczywiej, niż gdy spróbował wtargnąć do umysłu Thomasa. Natarczywiej nawet niż w "Parszywym Pasażerze." Chciał brutalnie wedrzeć się do głowy chłopaka, nawet nie starając się zachować pozorów delikatności (to wciąż boli mniej niż odcięta ręka) i chcąc się dowiedzieć, czy to ten chłopak miał na jego syna z ł y w p ł y w.
Celuję w to świeże wspomnienie z 20.11, przedział 71-80 i przy okazji proszę o informację czy (skoro James myśli o Thomasie w narracji) wychwytuję ze wspomnienia, że ma brata o imieniu Thomas.
Zakładam, że akcje w turze dzieją się trochę równocześnie (?), więc jeśli mogę to odczekuję z próbą legilimencji aż chłopaki się wygadają (jeśli zdecydują się odezwać).
-Oczywiście. Co teraz z nim będzie? Wypuścicie go, jako kalekę, na przestrogę społeczeństwu? Londyńczycy nie są zadowoleni z...drobnych problemów z dostawami - szalejącego kryzysu ekonomicznego, znaczy. ...autentyczni żebracy przypomnieliby społeczeństwu o zdrowiu i dostatku. Odkąd usunęliśmy z miasta mugoli, pozostało w nim jakoś mniej bezdomnych. - zajęli w końcu opuszczone, mugolskie domy. -I ma pan rację, wydobędę zeznania z pozostałej dwójki. Te prawdziwe. - uśmiechnął się z lekkim przymusem, choć pytania o los Marceliusa zadał lekko, niby to od niechcenia, niby to z okrutnej ciekawości. Domyślał się, że odcięta ręka może nie wystarczyć, ale nie przypominał sobie z historii magii precedensu usiłowania zabójstwa przy pomocy łyżew. W głowie powoli kiełkował mu pewiej pomysł, ale potrzebował informacji. Wydobędzie zatem informacje z tych wyrostków, całych, zdrowszych niż Marcelius i niebywale irytujących.
Spoglądał na Thomasa i ciemnowłosego przyjaciela Marceliusa zimno, nie reagując na ich słowa przed próbą legilimencji - musieli go jednak rozkojarzyć, bo nie zdołał wedrzeć się do umysłu Doe.
-Cisza! Nie mogę pracować, gdy tak paplają. - pożalił się komendantowi, a potem uważniej zawiesił wzrok na chłopaku, który ponoć był donosicielem. Półwysep, Dolina… Kącik ust Sallowa drgnął lekko, gdy Cornelius pomyślał, że Ministerstwu i Czarnemu Panu mogłyby przydać się różne informacje zza linii wroga. Nie tak dawno temu sam próbował zdobyć szpicla w Derbyshire, ale potencjalny konfident zażyczył sobie zbyt wysokiej ceny za własne usługi i bezczelnie zasugerował, że tak właściwie to nie ma na kogo donosić.
Cornelius Sallow nie był naiwny (zazwyczaj), nie miał zamiaru wierzyć w puste frazesy.
-Słyszałeś pana komendanta, chłopcze. Nic nam po pustych deklaracjach, a w Dolinie jeszcze byś zniknął - masz nas za głupców? Zastanów się dobrze, niepotrzebni nam informatorzy bezużyteczni lub atakujący łyżwami obywateli. - parsknął z jawną, bolesną drwiną.
Nawet jeśli pomysł Doe odrobinę go zaintrygował (a wspomnienie portu budziło żądzę odwetu i zimną nienawiść - "Parszywy Pasażer", oszczercze ulotki, źle się tam działo), wolał postresować chłopaka.
Znacznie bardziej zaintrygowała go zresztą gwałtowna reakcja „Tremaine’a” (jakkolwiek naprawdę się nazywał). W „Parszywym Pasażerze” młodzieniec zachowywał się z zimnym pragmatyzmem, a podobnie żarliwy idealizm i altruizm okazał jedynie wobec Marceliusa. Kim zatem był dla niego Doe? Wspólnikiem? Nie, to za mało. Kolejnym przyjacielem?
-Co to za język? - spytał ostro, gdy Doe odezwał się po romsku.
Z namysłem przesunął wzrokiem po ich twarzach, a potem spojrzał prosto w oczy Tremaine’a. Co was łączy, chłopcy?
Mam informacje. Sam się o to prosił, o legilimencję? Byleby oszczędzić jej Marceliusowi i Thomasowi? Proszę bardzo. Wcześniej póbował się hamować i ochłonąć, ale w takim razie nie zamierzał.
-Zacznijmy zatem ponownie, tym razem od pana Tremaine, który tak uprzejmie chce podzielić się swoimi zeznaniami i informacjami. - zaproponował, spoglądając na niego lodowato, a potem podniósł wzrok na komendanta i uśmiechnął się porozumiewawczo. Wyczuł ton, z jakim ten człowiek mówił o okrucieństwie i chciał mu dać do zrozumienia, że podziela te… upodobania. Nawet jeśli chęć sprawienia Tremaine’owi bólu nie była sadystyczna, a personalna.
Zanim zdążył poprosić, by w zamian pochwycono Tremaine’a, stało się jednak coś nieoczekiwanego.
Krzyk, który rozpozna każdy rodzic.
Cornelius przeniósł wzrok na Marceliusa za późno, o wiele za późno - zdołał jedynie dostrzec szaleńczy cios, zakrwawiony kikut, krew na podłodze i zwinięte w pozycję embrionalną ciało.
Świat zatrzymał się na moment, a Cornelius z rosnącym niedowierzaniem wpatrywał się w nieruchomego syna. Szaleniec.
-Czy on…? - wydusił przez zaciśnięte gardło, nie będąc właściwie pewnym co czuje. Żal? Ulgę? Nic? W nozdrzach czuł zgniliznę, ale to minimalnie lepsze niż cuchnące, rozwleczone po ziemi jelita. Niż smród palonego, ludzkiego ciała. Marcelius był cicho, zbyt cicho, a choć Corneliusowi wibrował w uszach przenikliwy szum, to miał nadzieję, że syn cierpiał mniej niż Layla i Solas.
Że się nim zajmą. Tam, po drugiej stronie, jeśli taka istniała. On sam pewnie nigdy do nich nie dołączy, nie tam, nie do miejsca, o którym opowiadała mu Layla, ale jego brat na pewno się wszystkim zajmie. On zawsze wiedział, co robić. On byłby dobrym ojcem. On ożeniłby się z Laylą gdyby była jego kobietą. Ba, gdyby wiedział o Marceliusie, pewnie sam by go usynowił, wbrew wszystkim i wszystkiemu - dlatego Cornelius nigdy się mu nie wygadał.
Solas był odważny.
Nie to, co Cornelius. Zawsze paraliżował go strach, od najmłodszych lat, odkąd pamiętał - odkąd słyszał reprymendy ojca. A później w szkole, w pracy, w dorosłym życiu. Ilekroć widział krzywdę innych, odwracał wzrok i skutecznie tłumił w sobie podszepty sumienia - bardziej niż ich cierpieniem martwiąc się tym, co wypadało. Własną reputacją, potencjalnym wstydem, a nawet wygodą.
Wziął głęboki wdech. Odwrócił wzrok i teraz.
Chciałby móc sobie powiedzieć, że kiedyś - w lepszym świecie - zemści się i na komendancie więzienia i na panu Goshawk i na Friedrichu Schmidt.
Ale wiedział, że tego nie zrobi. Starszy brat płonął w jego sennych koszmarach, płonęła dziecięca kołyska, a on nigdy nie potrafił wbiec w płomienie, potrafił jedynie stać bezczynnie.
Jedynym, co przełamywało tą bezczynność, był talent dający namiastkę kontroli, zastępujący własne wyrzuty sumienia mnogością emocji innych osób.
Przymknął oczy, a później spojrzał na Tremaine'a. (Jamesa)
-Wracajmy do pracy. Proszę przytrzymać jego. - poprosił strażnika dziwnie bezbarwnym i pustym głosem.
Miałeś go chronić.
Odczekał, aż Tremaine znajdzie się w odpowiedniej pozycji i aż nastanie cisza i spojrzał prosto w jego oczy.
Wiesz, czemu to robię i wiesz, czego się spodziewać. Nadal stojąc na wyciągnięcie ręki od obydwu chłopców, przytknął różdżkę do głowy "Tremaine'a".
-Legilimens. - warknął, tym razem natarczywiej, niż gdy spróbował wtargnąć do umysłu Thomasa. Natarczywiej nawet niż w "Parszywym Pasażerze." Chciał brutalnie wedrzeć się do głowy chłopaka, nawet nie starając się zachować pozorów delikatności (to wciąż boli mniej niż odcięta ręka) i chcąc się dowiedzieć, czy to ten chłopak miał na jego syna z ł y w p ł y w.
Celuję w to świeże wspomnienie z 20.11, przedział 71-80 i przy okazji proszę o informację czy (skoro James myśli o Thomasie w narracji) wychwytuję ze wspomnienia, że ma brata o imieniu Thomas.
Zakładam, że akcje w turze dzieją się trochę równocześnie (?), więc jeśli mogę to odczekuję z próbą legilimencji aż chłopaki się wygadają (jeśli zdecydują się odezwać).
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 72
'k100' : 72
Pozbawienie złodzieja ręki to adekwatna kara. Wzięli cię za złodzieja, Marcel? Wziąłeś to na siebie, ty draniu? Ty parszywy draniu? Moją winę? Mój błąd? Moją karę? Wiedziałeś, czym to grozi od początku, po co kłamałeś, po co im nagadałeś takich bzdur? Po co nadstawiałeś karku, draniu? Po co rujnowałeś sobie życie za mnie? Po co? Marcel? Jak mogłeś, Marcel? Jak mogłeś się tak głupio poświęcić? Dla mnie? Idioto, ty kretynie. Patrzył na komendanta, a potem na Corneliusa i chociaż po plecach przebiegł mu nieprzyjemny dreszcz nie bal się już tego, co nastąpi. Tak sądził. Nie bał się w tej chwili przynajmniej, bo złość, przysłaniała wszystko inne. Smutek, żal, rozpacz, tęsknotę, a nawet strach. Miał podłe myśli. Czarne, potworne i gęste myśli o człowieku, który stał przed nim, tym, który złapał Thomasa, kiedy próbował go przepchnąć. Słuchając słów komendanta jednym uchem poleciał w dół, Thomas nie chciał współpracowac, ani się odsunąć. Upadł na kolana, tuż przed tym potworem. Upadł przed nim na kolana, uwłaczająco, bez godności i honoru. Uniósł na niego spojrzenie pełne arogancji, nienawiści. Nie będzie potulny, nie będzie ani grzeczny, ani chętny do współpracy. Będzie taki, że odechce mu się wszystkiego. Nie miał już nic do stracenia. Nie miał już szans, zrobić nic więcej — był tu, prawdopodobnie zostanie tu już na zawsze. Był tu jego brat, był Marcel. Nie myślał już dziewczynach. Eve była zaradna, zajmie się Sheilą, jak najlepiej, zrobi wszystko, by była bezpieczna — ufał jej bardziej niż sobie. Sobie nie potrafił, zaskakiwały go jego własne reakcje i odruchy, te gwałtowne, niespodziewane i szeptane emocjami. Zabije go też. Sallowa. Jeśli tylko tknie jego brata, jego też zabije. I tego strażnika. Nie tu, tu nie da rady — był skuty, sponiewierany jak pies. Zabije go w swoich snach. Będzie zabijał raz za razem, a może w końcu spróbuje i umrze z myślą, że przynajmniej próbował. Ale wtedy jego krwawe myśli rozproszyło coś innego. Coś ważniejszego.
Spojrzał w zdezorientowaniu, szoku na to wszystko co się działo, na Marcela, jego czyn. Jak okropnie musisz być złamany, ty, kochający życie, radujący się każdą chwilą, głupotą, byle piwem na dachu swojego wagonu, małym sukcesem, drobną kradzieżą, głupim żartem? Jak bardzo musisz być wyczerpany, by chcieć to zakończyć? jak bardzo nieszczęśliwy, że tylko śmierć przyniesie ci ulgę? Oddech ugrzązł mu w piersi. Czas zatrzymał się na ułamek, może dwa.
— Nie...— Chciał do niego doskoczyć. Chciał, musiał znaleźć się przy nim. — Marcel? Ocknij się, kurwa, Marcello — wydusił z siebie, patrząc na jego twarz chwilę, zamknięte oczy, nie słysząc nawet, że drzwi się otwarły, a do środka wszedł strażnik, by rzucić na niego zaklęcie. — Marcel?! MARCEL!— Zabierali go. Dokąd? Wychodzili. On żył, prawda? Sprawdzą to, prawda? Nie potraktują go jak trupa, nie wyrzucą ciała, nie spalą go żywcem.
Łudził się, ale co oni mogli zrobić? Byli dla nich gównem, ścierwem. Od samego początku tyle znaczyli, biedni, nędzni obywatele tego zapyziałego miasta, szczury wśród tych idealnych arystokratów, włażących ministerstwu w dupę zdrajców, czarodziejów, którzy dali się sprzedać pieprzonym psom malfoya, tyrana, złoczyńcy; pierdolcie się wszyscy, wszyscy razem. Hipokryci, oszuści nieporównywanie więksi i gorsi od niego, kłamcy, zdrajcy, zwyrodnialcy.
Nie widział już za sobą, czy wyszli, ale czuł, że to był już koniec, naprawdę koniec. Nie przeżyje tego. Marcello tego nie przeżyje, był już tego pewien. Wyrzucą go Tamizy, rynsztoku. Po co mieli by go uzdrawiać, marnować eliksiry, czas i energię na złodzieja, który sam się do tego doprowadził. Mieli ich wszystkich w dupie od samego początku, doprowadzili ich do tego, zniszczyli, złamali.
Jeden strażnik z tyłu.
I trzymał wciąż Thomasa.
Włożył całą swoją siłę w to, żeby rzucić się gniewnie na Corneliusa. Całą energię, którą posiadał jeszcze w sobie. To od do tego doprowadził. Oni dwaj, bo przecież chciał by tu przyszedł, by się tu zjawił. Mówił, że mu zależało. Chciał, by donosił na Marcela, by trzymał go z dala od kłopotów. Chciał, by o niego dbał, chciał go kupić, dla dobra swojego syna. Po to, tu miałeś przyjść, pierdolony śmieciu. Żeby go stąd wyciągnąć, wydostać swojego syna z więzienia, ocalić go przed tym, wykorzystując swoją władzę i możliwości. Podałem ci go na tacy, gnoju. A jedyne, co potrafiłeś zrobić, to spytać, czy żyje, wzruszyć ramionami. Bezduszne ścierwo. Klęcząc przed nim, skuty za kostki nie był w stanie szybko poderwać się na równe nogi, ale łańcuch na rękach, kajdany były ciężkie, miał nadzieję, że odbierze mu tym oddech, że go zaboli. Z całą swoją siłą rąk i impetem własnego ciała napierającym do przodu uniósł nadgarstki by go uderzyć — w brzuch, w kroczę, wszystko jedno, byle mocno, byle odczuł. Nikt z nim nie stał, nikt go nie trzymał. Może był w pełni sił, ale nie mógł się spodziewać — podchodząc tak blisko powinien był brać pod uwagę zagrożenie. Jeśli myślałeś, skurwielu, że ci to daruję, to mnie nie doceniłeś. Ostrzegałem cię wtedy.
| wyważony cios w krocze/brzuch (trochę nie celuję, atakuję w szale)
Spojrzał w zdezorientowaniu, szoku na to wszystko co się działo, na Marcela, jego czyn. Jak okropnie musisz być złamany, ty, kochający życie, radujący się każdą chwilą, głupotą, byle piwem na dachu swojego wagonu, małym sukcesem, drobną kradzieżą, głupim żartem? Jak bardzo musisz być wyczerpany, by chcieć to zakończyć? jak bardzo nieszczęśliwy, że tylko śmierć przyniesie ci ulgę? Oddech ugrzązł mu w piersi. Czas zatrzymał się na ułamek, może dwa.
— Nie...— Chciał do niego doskoczyć. Chciał, musiał znaleźć się przy nim. — Marcel? Ocknij się, kurwa, Marcello — wydusił z siebie, patrząc na jego twarz chwilę, zamknięte oczy, nie słysząc nawet, że drzwi się otwarły, a do środka wszedł strażnik, by rzucić na niego zaklęcie. — Marcel?! MARCEL!— Zabierali go. Dokąd? Wychodzili. On żył, prawda? Sprawdzą to, prawda? Nie potraktują go jak trupa, nie wyrzucą ciała, nie spalą go żywcem.
Łudził się, ale co oni mogli zrobić? Byli dla nich gównem, ścierwem. Od samego początku tyle znaczyli, biedni, nędzni obywatele tego zapyziałego miasta, szczury wśród tych idealnych arystokratów, włażących ministerstwu w dupę zdrajców, czarodziejów, którzy dali się sprzedać pieprzonym psom malfoya, tyrana, złoczyńcy; pierdolcie się wszyscy, wszyscy razem. Hipokryci, oszuści nieporównywanie więksi i gorsi od niego, kłamcy, zdrajcy, zwyrodnialcy.
Nie widział już za sobą, czy wyszli, ale czuł, że to był już koniec, naprawdę koniec. Nie przeżyje tego. Marcello tego nie przeżyje, był już tego pewien. Wyrzucą go Tamizy, rynsztoku. Po co mieli by go uzdrawiać, marnować eliksiry, czas i energię na złodzieja, który sam się do tego doprowadził. Mieli ich wszystkich w dupie od samego początku, doprowadzili ich do tego, zniszczyli, złamali.
Jeden strażnik z tyłu.
I trzymał wciąż Thomasa.
Włożył całą swoją siłę w to, żeby rzucić się gniewnie na Corneliusa. Całą energię, którą posiadał jeszcze w sobie. To od do tego doprowadził. Oni dwaj, bo przecież chciał by tu przyszedł, by się tu zjawił. Mówił, że mu zależało. Chciał, by donosił na Marcela, by trzymał go z dala od kłopotów. Chciał, by o niego dbał, chciał go kupić, dla dobra swojego syna. Po to, tu miałeś przyjść, pierdolony śmieciu. Żeby go stąd wyciągnąć, wydostać swojego syna z więzienia, ocalić go przed tym, wykorzystując swoją władzę i możliwości. Podałem ci go na tacy, gnoju. A jedyne, co potrafiłeś zrobić, to spytać, czy żyje, wzruszyć ramionami. Bezduszne ścierwo. Klęcząc przed nim, skuty za kostki nie był w stanie szybko poderwać się na równe nogi, ale łańcuch na rękach, kajdany były ciężkie, miał nadzieję, że odbierze mu tym oddech, że go zaboli. Z całą swoją siłą rąk i impetem własnego ciała napierającym do przodu uniósł nadgarstki by go uderzyć — w brzuch, w kroczę, wszystko jedno, byle mocno, byle odczuł. Nikt z nim nie stał, nikt go nie trzymał. Może był w pełni sił, ale nie mógł się spodziewać — podchodząc tak blisko powinien był brać pod uwagę zagrożenie. Jeśli myślałeś, skurwielu, że ci to daruję, to mnie nie doceniłeś. Ostrzegałem cię wtedy.
| wyważony cios w krocze/brzuch (trochę nie celuję, atakuję w szale)
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 22
'k100' : 22
Był zdenerwowany, był przerażony - szczególnie, kiedy zaczęto wynosić Marcela. Unieruchomiony przez strażnika, wciąż nie był w stanie zerknąć czy spojrzeć w jego stronę.
- Zostawcie Marcela! - krzyknął zaraz za bratem. Pieprzone gnoje! Idioto, czemu oddałeś za nas rękę!? To ty miałeś nam stać i mówić, że nie możemy czegoś zrobić. Co z tobą, idioto… Co oni ci tam zrobili!? Chcesz to skończyć? Ty… Marcel, do diaska, ja nie jestem odważny. Co mam zrobić deklu!?
- Nic wam po nim żywym czy martwym, on potrzebuje pomocy, a nie kolejnych waszych tortur! - krzyknął znów w panice, nie wiedząc czy nie chcą go już wykończyć, czy rzucić do celi żeby zdechł. Ale bał sie. Nie chciał tego, nie chciał znowu sprowadzić na innych śmierci. Nie tu, nie teraz, nie w taki sposób - nie na Marcela i Jamesa! Powinien na jarmarku wybić z głowy ten pomysł Jamesowi, nie powinien do tego dopuścić. Zapewniał Steffena, że będzie odpowiedzialny, a teraz co!?
I padło nazwisko. Sallow. Znał je. To ten mężczyzna? Walczący Mag, który czytał… pamiętał to nazwisko…
- To nieprawda…- rzucił ciszej nagle, może nieco się uspokajając - starał się uspokoić. To był jego moment? Może… może jeśli uda mu się…
Zacisnął na moment zęby. Warzył słowa, musiał wiedzieć co powiedzieć. Jak powiedzieć. Wszystko co kotłowało się w jego głowie, stanowczo mu w tym nie pomagało. Złość, strach, lęk przed tym, że historia może zatoczyć koło. Drżał, miał już przeszklone oczy na samą myśl, że Marcel mógł być… że mógł już go nie zobaczyć. To był dokładny powód, dla którego wtedy, te dwa lata temu, nie był w stanie szukać nikogo. Nieświadomość czasem była zbawienna niż twardy dowód, że ktoś nie żył… Można było mieć wtedy nadzieję i trzymać się jej ostatkiem sił.
Teraz nie miał czego się trzymać. Musiał coś stworzyć - tak jak zawsze tworzył kłamstwa, kiedy byli mali. Tak jak tworzył kłamstwa dla ludzi w porcie w grudniu, tak teraz musiał coś uszyć i stworzyć.
- Podróżowałem już… jak wojna się zaczęła. Nie jestem obcy dla ludzi, znają mnie w tych okolicach. Nie będę podejrzany - powiedział nagle, może zbyt pewnym głosem, bo już po chwili bardziej się skruszył. Nie był pewny, na ile mógł mieć racje… W końcu ludzie, których spotkał w tamtych rejonach, nie chcieli mieć niczego wspólnego z wojną i czarnym panem - nie donosiliby. Przynajmniej w większości. Oni mogli być teraz w potrzebie informatorów… dlatego wtedy tak łatwo podchwycili i uwierzyli? Podczas przesłuchania? Potrzebowali ich, nie mieli informacji… czy mieli?
- Dostarczyłem już raz informacje, prawda? Proszę… - rzucił ciszej, czując gulę w gardle, szczególnie w momencie, w którym zobaczył że ten mężczyzna znowu wyciąga różdżkę, ale tym razem w jego brata. Zapomniał o spokoju, który chciał utrzymać. Co chciał mówić? Jak pociągnąć ten teatrzyk? Nie myślał o tym. Zaczął się od razu szarpać i wyrywać wtedy, chciał krzyczeć. Cholera, zostawcie go w końcu!
- Nie, nie, błagam! Nie, zrobię wszystko! Zostaw go! On nic nie wie! - zaczął krzyczeć mimo drżącego głosu. Nawet nie zauważył, kiedy popłynęły mu łzy. Nie jego brat, nie James. Nic nie wiedział, nic nie zrobił! Przecież ta kradzież nie wyszła. Czego jeszcze chcieli!? Chciał się wyrwać strażnikowi i zasłonić brata, nie pozwolić żeby ta różdżka go dotknęła. Cholera, James! Idioto, miałeś uciekać tam na jarmarku! Idioto! - Nic nie zrobił, nie rób mu tego, błagam!
| rzucam się i wyrywam strażnikowi, żeby nie pozwolić Corneliusowi legilimować mi brata…
- Zostawcie Marcela! - krzyknął zaraz za bratem. Pieprzone gnoje! Idioto, czemu oddałeś za nas rękę!? To ty miałeś nam stać i mówić, że nie możemy czegoś zrobić. Co z tobą, idioto… Co oni ci tam zrobili!? Chcesz to skończyć? Ty… Marcel, do diaska, ja nie jestem odważny. Co mam zrobić deklu!?
- Nic wam po nim żywym czy martwym, on potrzebuje pomocy, a nie kolejnych waszych tortur! - krzyknął znów w panice, nie wiedząc czy nie chcą go już wykończyć, czy rzucić do celi żeby zdechł. Ale bał sie. Nie chciał tego, nie chciał znowu sprowadzić na innych śmierci. Nie tu, nie teraz, nie w taki sposób - nie na Marcela i Jamesa! Powinien na jarmarku wybić z głowy ten pomysł Jamesowi, nie powinien do tego dopuścić. Zapewniał Steffena, że będzie odpowiedzialny, a teraz co!?
I padło nazwisko. Sallow. Znał je. To ten mężczyzna? Walczący Mag, który czytał… pamiętał to nazwisko…
- To nieprawda…- rzucił ciszej nagle, może nieco się uspokajając - starał się uspokoić. To był jego moment? Może… może jeśli uda mu się…
Zacisnął na moment zęby. Warzył słowa, musiał wiedzieć co powiedzieć. Jak powiedzieć. Wszystko co kotłowało się w jego głowie, stanowczo mu w tym nie pomagało. Złość, strach, lęk przed tym, że historia może zatoczyć koło. Drżał, miał już przeszklone oczy na samą myśl, że Marcel mógł być… że mógł już go nie zobaczyć. To był dokładny powód, dla którego wtedy, te dwa lata temu, nie był w stanie szukać nikogo. Nieświadomość czasem była zbawienna niż twardy dowód, że ktoś nie żył… Można było mieć wtedy nadzieję i trzymać się jej ostatkiem sił.
Teraz nie miał czego się trzymać. Musiał coś stworzyć - tak jak zawsze tworzył kłamstwa, kiedy byli mali. Tak jak tworzył kłamstwa dla ludzi w porcie w grudniu, tak teraz musiał coś uszyć i stworzyć.
- Podróżowałem już… jak wojna się zaczęła. Nie jestem obcy dla ludzi, znają mnie w tych okolicach. Nie będę podejrzany - powiedział nagle, może zbyt pewnym głosem, bo już po chwili bardziej się skruszył. Nie był pewny, na ile mógł mieć racje… W końcu ludzie, których spotkał w tamtych rejonach, nie chcieli mieć niczego wspólnego z wojną i czarnym panem - nie donosiliby. Przynajmniej w większości. Oni mogli być teraz w potrzebie informatorów… dlatego wtedy tak łatwo podchwycili i uwierzyli? Podczas przesłuchania? Potrzebowali ich, nie mieli informacji… czy mieli?
- Dostarczyłem już raz informacje, prawda? Proszę… - rzucił ciszej, czując gulę w gardle, szczególnie w momencie, w którym zobaczył że ten mężczyzna znowu wyciąga różdżkę, ale tym razem w jego brata. Zapomniał o spokoju, który chciał utrzymać. Co chciał mówić? Jak pociągnąć ten teatrzyk? Nie myślał o tym. Zaczął się od razu szarpać i wyrywać wtedy, chciał krzyczeć. Cholera, zostawcie go w końcu!
- Nie, nie, błagam! Nie, zrobię wszystko! Zostaw go! On nic nie wie! - zaczął krzyczeć mimo drżącego głosu. Nawet nie zauważył, kiedy popłynęły mu łzy. Nie jego brat, nie James. Nic nie wiedział, nic nie zrobił! Przecież ta kradzież nie wyszła. Czego jeszcze chcieli!? Chciał się wyrwać strażnikowi i zasłonić brata, nie pozwolić żeby ta różdżka go dotknęła. Cholera, James! Idioto, miałeś uciekać tam na jarmarku! Idioto! - Nic nie zrobił, nie rób mu tego, błagam!
| rzucam się i wyrywam strażnikowi, żeby nie pozwolić Corneliusowi legilimować mi brata…
Zapewnienie Corneliusa, że pozbawienie jednego z więźniów ręki było posunięciem słusznym i korzystnym wzbudziło w komendancie uczucie konsternacji. Opory, które czuł przed złożeniem Sallowowi pełnego sprawozdania z przebiegu przesłuchań wynikały z przekonania, że mężczyzna stawił się tutaj, aby skonfrontować się ze szpiegami, których sam najął - a przynajmniej jednego z nich, właśnie Carringtona. Obojętna reakcja na jego okaleczenie oraz pozostawienie potencjalnie użytecznego młodzieńca w roli pokazowego żebraka wydało się komendantowi osobliwie, nie podjął jednak polemiki. Aresztowani byli wciąż słabi, mimo interwencji uzdrowiciela, komendant zaproponował więc rozmowę tylko z w pełni przytomną dwójką. Następnie obserwował poczynania Sallowa uważnie, choć bez wtrącania się, zaciskając usta za każdym razem, gdy z ust któregoś z chłopców wydostawały się błagalne i agresywne okrzyki.
Atmosfera zgęstniała niezwykle szybko, rześka dotąd sala przesłuchań przesiąknęła zapachem potu, krwi i wilgotnej brei, którą każdy z chłopców przywlekł ze sobą na gołych stopach. Strażnik starał się utrzymywać więźniów w porządku, chwytając ich i przytrzymując na czas przesłuchania, odginając im głowy, aby Cornelius mógł dobrze przyjrzeć się ich twarzom. Nie otrzymał jednak rozkazu uciszenia więźniów magicznie, więc na marudną uwagę urzędnika jedynie wzruszył ramieniem. Zarówno komendant jak i jego podwładny nie byli w stanie odpowiedzieć Corneliusowi na pytanie o język Thomasa, więc strażnik szturchnął Doe kolanem, warcząc:
- Pan spytał, ty odpowiadasz.
Komendant wyrażał wątpliwości wobec metody legilimentowania nastolatków od samego początku. Pozorny spokój - przerywany tylko szlochaniem, prośbami i rzucanymi do pustych ścian obietnicami - został wreszcie przerwany wraz z desperacką próbą Marceliusa, który nabiciem kikuta na kajdany chciał przerwać swoje męki. Od tego momentu pogłębiało się zamieszanie. James i Thomas spanikowali, a wezwany strażnik nazwiskiem Hopkirk podniósł bezładne ciało nieprzytomnego chłopca, nie dukając ani słowa. Nie wiedział, co stało się wewnątrz sali przesłuchań i dopóki więzień nie trafi pod pieczę uzdrowiciela, nie potrafił określić, czy przeżyje. Na wpół rozwinięty bandaż nasiąkał krwią w błyskawicznym tempie, zostawiając ścieżkę karminowych kropel prowadzącą aż do drzwi, które wkrótce zamknęły się ze zgrzytem. Hopkirk i Marcelius zniknęli, a po chłopcu została jedynie plama krwi, którą komendant niechętnie usunął niewerbalnym zaklęciem Chłoszczyść. Obietnica Thomasa nie wydawała się wywrzeć większego wrażenia; komendant zawiesił na nim jednak długie, przeszywające spojrzenie, jakby chciał zmusić go do milczenia, mimo faktu, że dopiero sam zażądał odpowiedzi.
Niepokój aresztowanych wpijał się cierniem w skupienie Corneliusa. Po policzkach Thomasa spłynęły łzy, James wściekle zaciskał spętane pięści, szykując się do ataku, ostatecznie udaremnionego przez czuwającego nad nimi strażnika; silne pociągnięcie za kark ustawiło go znów do pionu. Na nowo stanął przed oprawcą - przed przesłuchującym po trzykroć bardziej bezlitosnym niż wszyscy dotychczasowi. Thomas nie zdążył ochronić brata przed cierpieniem, tym razem zimna wściekłość oraz okrucieństwo Corneliusa przyniosły owoce. Zanurzył się w świeżym wspomnieniu, nieprzyjemnie ostre światło sali przesłuchań zmieniło się w ciemność nocy, pod stopami odczuł miarowe falowanie. Szczupłe, chłopięce dłonie sięgnęły po sznur. Zwinne nogi pewnie stanęły na łodzi.
— Facere— szepnął cicho i machnął dłonią. Łódka zadrżała i ruszyła do przodu, w pierwszej chwili popychając tę, którą miała obok, ale szybko doskoczył do steru i obrócił go gwałtownie, zakręcając w stronę statku. Płynął przed siebie. Płachta była zarzucona wciąż na łódź, rozglądał się dookoła z duszą na ramieniu, a kiedy podpływał bliżej, zatrzymał zaklęcie, próbując delikatnie podpłynąć pod okręt. Zerknął w górę, ale nigdzie go nie widział. Ułożył usta w dziubek i zagwizdał tak, jakby miał to zrobić kos.
Gwizd był ostatnim, co rozbrzmiało w uszach Corneliusa, wizja bowiem została gwałtownie przerwana przez dźwięk otwieranych drzwi i szturchnięcie strażnika. Powracając do rzeczywistości, Cornelius ujrzał przed sobą młodego chłopca, roztrzęsionego i drżącego jak osika. Czerwone dotąd policzki stały się białe jak mąka, załzawione oczy z trudem utrzymywały ostrość; James z każdą chwilą czuł się coraz słabiej, niemoc i ból wywołany legilimencją doskwierały mu na tyle, że strażnik za jego plecami musiał podtrzymywać go ramieniem.
Do sali przesłuchań wszedł kolejny czarodziej w mundurze strażnika, zignorował więźniów oraz Corneliusa i zbliżył się do komendanta, aby wyszeptać mu coś na ucho. Po krótkiej, niesłyszalnej wymianie zdań, komendant spojrzał na Corneliusa ze zmarszczonymi brwiami.
- Panie Sallow, niestety czas goni, wzywają mnie obowiązki, których nie jestem w stanie odroczyć - zagrzmiał komendant głosem pewniejszym niż w jakimkolwiek dotąd wypowiedzianym zdaniu. Na chwilę zapadło milczenie, w którym słychać było jedynie urywany szloch Thomasa i ciężki oddech Jamesa. - Powiedział pan, że miał pan na placu informatora, lecz o innym nazwisku. Czy zobaczenie chłopców nie jest wystarczające, by ocenić, czy którykolwiek z nich mógł być tym informatorem? - Komendant podparł obie dłonie szeroko rozwarte na blacie stołu. - Zaprosiłem pana, panie Sallow, na konsultację w sprawie domniemanego oszustwa. Chyba jest pan w stanie ocenić, czy do niego doszło bez... - Machnął dłonią, jakby nie chciał ubierać tego w słowa. - Nie wydaje mi się, żeby pana znali. Od początku tylko drą się i wyją, nie szukają u pana pomocy. - Pokręcił głową, krzyżując ramiona na obszernej piersi. - Myślę, panie Sallow, że niestety niczego się pan od nich nie dowie, to kłamcy, złodzieje i żebracy. Bachory. - Odetchnął przez nos. - Goshawk, wpędź ich do celi. - rozkazał.
W czasie, w którym strażnik zakrywał oczy aresztowanych czarnymi opaskami, komendant ocierał spocone czoło, zbliżając się do Corneliusa Sallowa ostrożnie jak do naprężonej mantykory. Gdy stanął dostatecznie blisko, nachylił się do mężczyzny, aby pytanie dotarło wyłącznie do niego. - Co właściwie próbował pan z nich wydobyć, panie Sallow? Tego najbardziej nie mogę zrozumieć. Przebieg wydarzeń na zimowym jarmarku jest nam znany, tam ich złapano, świadków było wielu.
Jamesa i Thomasa wyprowadzono, po raz kolejny zmuszając do wyczerpującego przebierania nogami skutymi w łańcuchy.
Droga powrotna przez coraz zimniejsze i śmierdzące grzybem korytarze wydawała się znacznie krótsza niż wtedy, gdy ciągnięto was na przesłuchanie. Na progu dobrze znanej celi zniknęły kajdany i ściągnięto z waszych oczu opaski; strażnik wepchnął was do środka, zgrzytnął zamek, płomień świecy zadrżał, lecz nie zgasł. Na podłodze leżały miski z resztką jedzenia i wody.
Marceliusa nie było.
Czas na odpis wynosi niezmiennie 48 godzin.
Cornelius, z powodu przerwania wspomnienia nie wychwyciłeś powiązania między Thomasem a Jamesem.
Żywotność
James 74/220 -40 do kości
-90 tłuczone (rozbita głowa, posiniaczone nadgarstki, kostki i kolana, obity kręgosłup i nerki, podduszenie, posiniaczona kość ogonowa)
-40 psychiczne (-10 działanie dementora, -10 legilimencja)
-15 wychłodzenie (-5 balneo)
Thomas 139/225 -15 do kości
-51 tłuczone (posiniaczone nadgarstki, kostki i kolana, obita skroń)
-25 psychiczne (-5 wdepnięcie w zdechłego szczura)
-10 wychłodzenie
[bylobrzydkobedzieladnie]
Atmosfera zgęstniała niezwykle szybko, rześka dotąd sala przesłuchań przesiąknęła zapachem potu, krwi i wilgotnej brei, którą każdy z chłopców przywlekł ze sobą na gołych stopach. Strażnik starał się utrzymywać więźniów w porządku, chwytając ich i przytrzymując na czas przesłuchania, odginając im głowy, aby Cornelius mógł dobrze przyjrzeć się ich twarzom. Nie otrzymał jednak rozkazu uciszenia więźniów magicznie, więc na marudną uwagę urzędnika jedynie wzruszył ramieniem. Zarówno komendant jak i jego podwładny nie byli w stanie odpowiedzieć Corneliusowi na pytanie o język Thomasa, więc strażnik szturchnął Doe kolanem, warcząc:
- Pan spytał, ty odpowiadasz.
Komendant wyrażał wątpliwości wobec metody legilimentowania nastolatków od samego początku. Pozorny spokój - przerywany tylko szlochaniem, prośbami i rzucanymi do pustych ścian obietnicami - został wreszcie przerwany wraz z desperacką próbą Marceliusa, który nabiciem kikuta na kajdany chciał przerwać swoje męki. Od tego momentu pogłębiało się zamieszanie. James i Thomas spanikowali, a wezwany strażnik nazwiskiem Hopkirk podniósł bezładne ciało nieprzytomnego chłopca, nie dukając ani słowa. Nie wiedział, co stało się wewnątrz sali przesłuchań i dopóki więzień nie trafi pod pieczę uzdrowiciela, nie potrafił określić, czy przeżyje. Na wpół rozwinięty bandaż nasiąkał krwią w błyskawicznym tempie, zostawiając ścieżkę karminowych kropel prowadzącą aż do drzwi, które wkrótce zamknęły się ze zgrzytem. Hopkirk i Marcelius zniknęli, a po chłopcu została jedynie plama krwi, którą komendant niechętnie usunął niewerbalnym zaklęciem Chłoszczyść. Obietnica Thomasa nie wydawała się wywrzeć większego wrażenia; komendant zawiesił na nim jednak długie, przeszywające spojrzenie, jakby chciał zmusić go do milczenia, mimo faktu, że dopiero sam zażądał odpowiedzi.
Niepokój aresztowanych wpijał się cierniem w skupienie Corneliusa. Po policzkach Thomasa spłynęły łzy, James wściekle zaciskał spętane pięści, szykując się do ataku, ostatecznie udaremnionego przez czuwającego nad nimi strażnika; silne pociągnięcie za kark ustawiło go znów do pionu. Na nowo stanął przed oprawcą - przed przesłuchującym po trzykroć bardziej bezlitosnym niż wszyscy dotychczasowi. Thomas nie zdążył ochronić brata przed cierpieniem, tym razem zimna wściekłość oraz okrucieństwo Corneliusa przyniosły owoce. Zanurzył się w świeżym wspomnieniu, nieprzyjemnie ostre światło sali przesłuchań zmieniło się w ciemność nocy, pod stopami odczuł miarowe falowanie. Szczupłe, chłopięce dłonie sięgnęły po sznur. Zwinne nogi pewnie stanęły na łodzi.
— Facere— szepnął cicho i machnął dłonią. Łódka zadrżała i ruszyła do przodu, w pierwszej chwili popychając tę, którą miała obok, ale szybko doskoczył do steru i obrócił go gwałtownie, zakręcając w stronę statku. Płynął przed siebie. Płachta była zarzucona wciąż na łódź, rozglądał się dookoła z duszą na ramieniu, a kiedy podpływał bliżej, zatrzymał zaklęcie, próbując delikatnie podpłynąć pod okręt. Zerknął w górę, ale nigdzie go nie widział. Ułożył usta w dziubek i zagwizdał tak, jakby miał to zrobić kos.
Gwizd był ostatnim, co rozbrzmiało w uszach Corneliusa, wizja bowiem została gwałtownie przerwana przez dźwięk otwieranych drzwi i szturchnięcie strażnika. Powracając do rzeczywistości, Cornelius ujrzał przed sobą młodego chłopca, roztrzęsionego i drżącego jak osika. Czerwone dotąd policzki stały się białe jak mąka, załzawione oczy z trudem utrzymywały ostrość; James z każdą chwilą czuł się coraz słabiej, niemoc i ból wywołany legilimencją doskwierały mu na tyle, że strażnik za jego plecami musiał podtrzymywać go ramieniem.
Do sali przesłuchań wszedł kolejny czarodziej w mundurze strażnika, zignorował więźniów oraz Corneliusa i zbliżył się do komendanta, aby wyszeptać mu coś na ucho. Po krótkiej, niesłyszalnej wymianie zdań, komendant spojrzał na Corneliusa ze zmarszczonymi brwiami.
- Panie Sallow, niestety czas goni, wzywają mnie obowiązki, których nie jestem w stanie odroczyć - zagrzmiał komendant głosem pewniejszym niż w jakimkolwiek dotąd wypowiedzianym zdaniu. Na chwilę zapadło milczenie, w którym słychać było jedynie urywany szloch Thomasa i ciężki oddech Jamesa. - Powiedział pan, że miał pan na placu informatora, lecz o innym nazwisku. Czy zobaczenie chłopców nie jest wystarczające, by ocenić, czy którykolwiek z nich mógł być tym informatorem? - Komendant podparł obie dłonie szeroko rozwarte na blacie stołu. - Zaprosiłem pana, panie Sallow, na konsultację w sprawie domniemanego oszustwa. Chyba jest pan w stanie ocenić, czy do niego doszło bez... - Machnął dłonią, jakby nie chciał ubierać tego w słowa. - Nie wydaje mi się, żeby pana znali. Od początku tylko drą się i wyją, nie szukają u pana pomocy. - Pokręcił głową, krzyżując ramiona na obszernej piersi. - Myślę, panie Sallow, że niestety niczego się pan od nich nie dowie, to kłamcy, złodzieje i żebracy. Bachory. - Odetchnął przez nos. - Goshawk, wpędź ich do celi. - rozkazał.
W czasie, w którym strażnik zakrywał oczy aresztowanych czarnymi opaskami, komendant ocierał spocone czoło, zbliżając się do Corneliusa Sallowa ostrożnie jak do naprężonej mantykory. Gdy stanął dostatecznie blisko, nachylił się do mężczyzny, aby pytanie dotarło wyłącznie do niego. - Co właściwie próbował pan z nich wydobyć, panie Sallow? Tego najbardziej nie mogę zrozumieć. Przebieg wydarzeń na zimowym jarmarku jest nam znany, tam ich złapano, świadków było wielu.
Jamesa i Thomasa wyprowadzono, po raz kolejny zmuszając do wyczerpującego przebierania nogami skutymi w łańcuchy.
Droga powrotna przez coraz zimniejsze i śmierdzące grzybem korytarze wydawała się znacznie krótsza niż wtedy, gdy ciągnięto was na przesłuchanie. Na progu dobrze znanej celi zniknęły kajdany i ściągnięto z waszych oczu opaski; strażnik wepchnął was do środka, zgrzytnął zamek, płomień świecy zadrżał, lecz nie zgasł. Na podłodze leżały miski z resztką jedzenia i wody.
Marceliusa nie było.
Cornelius, z powodu przerwania wspomnienia nie wychwyciłeś powiązania między Thomasem a Jamesem.
Żywotność
James 74/220 -40 do kości
-90 tłuczone (rozbita głowa, posiniaczone nadgarstki, kostki i kolana, obity kręgosłup i nerki, podduszenie, posiniaczona kość ogonowa)
-40 psychiczne (-10 działanie dementora, -10 legilimencja)
-15 wychłodzenie (-5 balneo)
Thomas 139/225 -15 do kości
-51 tłuczone (posiniaczone nadgarstki, kostki i kolana, obita skroń)
-25 psychiczne (-5 wdepnięcie w zdechłego szczura)
-10 wychłodzenie
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ledwie drgnął, kiedy cudze łapsko złapało go znów za kark i pociągnęło do góry. Miał wrażenie, jakby jego głowa wisiała już na cienkim, przedartym sznurku, jeszcze jeden ruch, a ciało urwie się i opadnie na ziemię. Napięty kark bolał, piekł. Zdążył tylko otworzyć oczy, by zobaczyć przed sobą twarz Sallowa, a potem poczuł ból. Rozdzierający, odrażający i głęboki. Zacisnął powieki, zacisnął zęby, pięści, wbijając paznokcie w skórę, prawdopodobnie aż do krwi. Nie było już wokół nic — tylko dłuto i młotek, który je wbijał, mocnymi, silnymi uderzeniami prosto w skroń. Każdy cios był jak wybuch bombardy w jego głowie. Pękała mu czaszka, pękały uszy. Miał wrażenie, że krew wypływa z nich na podłogę, mózg pęka jak balon z wodą, wszystko wycieka mu nosem. Wiązka elektryczna, która go przeszywała raz za razem przemykała od głowy do kręgosłupa, samej kości ogonowej, wszystkich kończyn. Ból był niewyobrażalny. Znał go już, ale z perspektywy tych paru miesięcy zdążył już uwierzyć, że był słabszy. Nie był. Zdawał mu się silniejszy niż cokolwiek dzisiaj czuł. Widział coś przed sobą, ciemność, łódkę. Był tam, na łodzi pod Atosem. Ale wszystko było inne, dziwne. Czuł go tam — Sallowa — czuł go w sobie, jak jakąś nadludzką obecność, pasożyta pożerającego mu wyciekający mózg. Nie wytrzymał. Wpierw przez gardło i zaciśnięte zęby, a później już otwarte usta wydostał się wściekły krzyk bólu i goryczy. Przestań, próbował myśleć, ale nie był w stanie myśleć samodzielnie. Coś go kontrolowało, coś kierowało jego myśli w jakąś stronę. Nie był pewien, co się działo, nie był pewien, jak wiele widział. On sam cofnął się w czasie, pamiętał to wszystko. Sallow już też. Na pewno już widział wszystko. Marcela na okręcie, kradnącego mąkę, wskazującego do wody, eksplozję... Widział łódkę, Tamizę. Płachtę narzuconą z tyłu. Czy już widział wszystko? Czy już wiedział kim jest Thomas? Eve? Sheila? Czy już miał te wszystkie myśli, wspomnienia? Czuł się upodlony, choć nie był w stanie myśleć o strażniku za sobą i tym, co robił. Czuł się obdarty ze wszystkiego dzisiaj. Bardziej nagi niż wtedy, gdy siedział na krześle w sali przesłuchań. Dotknięty. Brudny. Obrzydzony sobą. Wyjdź z mojej głowy, pragnął krzyczeć, ale nie mógł. Nie mógł przekuć tego w słowa, nic zrobić. Tylko czuć ból i godzić się na to. Nie umiał się nawet cieszyć, że to nie jego brat. Nie umiał już nic.
Kos. To nasz znak, Marcello. Znak, że jestem w pobliżu, wszystko jest w porządku.
Czy to był koniec? Umierał? Marcel go wołał? Czy słyszał śpiew kosa? Tak mało było ich już w Londynie.
Znów był w sali przesłuchań, głowa opadła mu na chwilę bezwładnie do tyłu, na ramię strażnika. Chwilę patrzył w sufit. Marcel był martwy, tylko o tym myślał. Thomas był obok, ale też zaraz będzie. Z trudem poderwał głowę do góry, opadła zaraz lekko do przodu, chybocząc się jak na zbyt cienkim kiju. Drżał, oddychał cieżko, patrząc w podłogę nieruchomo. Z zeszklonych oczu skapnęły na ziemie łzy, wilgotne, brudne włosy opadły mu na twarz. Już nic nie słyszał. A może nie słuchał. Sytuacja była beznadziejna. Marcel nie żył. Wyrzucą go do Tamizy.
Zabrali ich z powrotem do sali, wrzucili do środka. Był zmęczony. Wyczerpany. Chciał się skulić, ale nie chciało mu się podciągnąć do siebie nóg. Leżał chwilę, kilkanaście sekund, z twarzą przyklejoną do cuchnącej, mokrej podłogi, patrząc na tańczący płomień świecy. Oddychał już miarowo, powoli. Był spragniony. Nie pił wcześniej, gardło miał wysuszone na wiór. Powoli podniósł się z ziemi, na czworakach podszedł do niej. Do tej świecy w kącie, strącił ją ręką. Zgasła. Wokół zrobiło się ciemno. Oparł się plecami o ścianę i osunął na ziemię. W ciemności i ciszy.
Kos. To nasz znak, Marcello. Znak, że jestem w pobliżu, wszystko jest w porządku.
Czy to był koniec? Umierał? Marcel go wołał? Czy słyszał śpiew kosa? Tak mało było ich już w Londynie.
Znów był w sali przesłuchań, głowa opadła mu na chwilę bezwładnie do tyłu, na ramię strażnika. Chwilę patrzył w sufit. Marcel był martwy, tylko o tym myślał. Thomas był obok, ale też zaraz będzie. Z trudem poderwał głowę do góry, opadła zaraz lekko do przodu, chybocząc się jak na zbyt cienkim kiju. Drżał, oddychał cieżko, patrząc w podłogę nieruchomo. Z zeszklonych oczu skapnęły na ziemie łzy, wilgotne, brudne włosy opadły mu na twarz. Już nic nie słyszał. A może nie słuchał. Sytuacja była beznadziejna. Marcel nie żył. Wyrzucą go do Tamizy.
Zabrali ich z powrotem do sali, wrzucili do środka. Był zmęczony. Wyczerpany. Chciał się skulić, ale nie chciało mu się podciągnąć do siebie nóg. Leżał chwilę, kilkanaście sekund, z twarzą przyklejoną do cuchnącej, mokrej podłogi, patrząc na tańczący płomień świecy. Oddychał już miarowo, powoli. Był spragniony. Nie pił wcześniej, gardło miał wysuszone na wiór. Powoli podniósł się z ziemi, na czworakach podszedł do niej. Do tej świecy w kącie, strącił ją ręką. Zgasła. Wokół zrobiło się ciemno. Oparł się plecami o ścianę i osunął na ziemię. W ciemności i ciszy.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zacisnął szczękę, czując jeszcze kopnięcie strażnika. Nie chciał im mówić, nie potrzebowali wiedzieć w jakim języku mówili! Co im po tym było?
- Niemiecki - warknął bardziej niż odpowiedział, pierwszy lepszy język jaki przyszedł mu do głowy. Zresztą, skąd by mogli znać romski? Wiedział doskonale jak tabory niechętnie przyjmują obcych i dzielą się z nimi informacjami na temat kultury. I tak go nie rozpoznają, nie będą wiedzieli o czym mówili... Nie da im zabrać tego - że mógł opowiadać i pocieszać młodszego po romsku. W ich języku, który tylko oni rozumieli, kiedy znajdywali się między obcymi. Mogli wtedy być pewni, że nikt niepowołany nie zrozumie - i nikt im nie zagrozi, nie podważy ich słów.
Czy dlatego czasem tłumaczyli Marcelowi czy Steffenowi to, czym się posługiwali? Uczył Jeanie romskiego, kiedy ona uczyła go gaelickiego - bo czuł się przy niej bezpiecznie i dobrze. Mogli jej zaufać. Byli gadziami, ale nie byli aż tak obcy jak niektórzy.
Nie miał siły się szarpać, kiedy strażnik go trzymał, ale wcale nie szczędził głosu, nie przestając błagać o litość dla współwięźnia. Nie chciał, żeby jego młodszy brat cierpiał. Idiota! Dlaczego się rzucił?! Nie powinien się tak wystawiać! Nie powinien brać tego na siebie. To nie była wina Jamesa, że się tutaj znaleźli - to wszystko było jego winą, Thomasa. Gdyby był lepszym bratem, gdyby lepiej się nimi zajmował - nie znaleźliby się tutaj dzisiaj. Ani James, ani Marcel. Co z nim zrobili, z Marcelem? Zobaczą go jeszcze?
Umilkł dopiero kiedy wyprowadzono ich z sali. Ciemność, chłód - to wszystko wracało, ale już nie zwracał na to nawet uwagi. Już przywykł do tego, szybko się zawsze adaptował i płynął z prądem. Bardziej go bolało, że jego brat został w to wszystko wciągnięty...
Od razu podniósł się z ziemi, kiedy znalazł się w celi. Chciał podejść do pryczy, sprawdzić co z Marcelem, ale zamarł kiedy go tam nie zobaczył. Gdzie był? Marcel... Czy... Nie... Nie mogli go zabić, prawda?
Przez moment nie zorientował się co robił James, dopóki światło nie zgasło. Rozejrzał się wtedy po śmierdzącej i obleśnej celi, zaraz kierując się do miski z wodą, którą wcześniej zostawił bliżej pryczy i zaraz skierował się do młodszego brata. Ostrożnie i powoli, usiadł przy nim, zaraz obejmując go ramieniem i przyciągając zaborczo do siebie, żeby przytulić. Po tym podał mu resztki wody, z której wcześniej pił Marcel.
Tyle krzyczał i płakał, i błagał... Czuł suchość w gardle, jak było już nadwyrężone i drapało, ale w pierwszej kolejności był James. Musiał zadbać o to, żeby z nim było w porządku.
Kiedy skończył pić, podniósł młodszego z podłogi i skierował go na pryczę, siadając z nim na niej. Nie puszczał go jednak na moment, swojego młodszego brata. Chciał od niego zabrać to wszystko, ból i strach, i złość, i całą beznadzieję, ale nie był w stanie. Mógł tylko przy nim siedzieć i go przytulać. I zapewniać kłamstwami, że wszystko będzie dobrze, że wyjdą stąd - ale nie wiedział tego. Nie wiedział i powoli sam zaczynał w to wątpić.
- Przepraszam Jimmy... - powiedział cicho, nie będąc chyba już samemu pewnym za co przepraszał - za to, że się tutaj znaleźli? Za to, co wydarzyło się dwa lata temu? Za każde kłamstwo jakie kiedykolwiek dla niego przygotował? A może za to, że nie był w stanie w tym momencie niczego dla niego zrobić? Nie był w stanie mu pomóc.
- Niemiecki - warknął bardziej niż odpowiedział, pierwszy lepszy język jaki przyszedł mu do głowy. Zresztą, skąd by mogli znać romski? Wiedział doskonale jak tabory niechętnie przyjmują obcych i dzielą się z nimi informacjami na temat kultury. I tak go nie rozpoznają, nie będą wiedzieli o czym mówili... Nie da im zabrać tego - że mógł opowiadać i pocieszać młodszego po romsku. W ich języku, który tylko oni rozumieli, kiedy znajdywali się między obcymi. Mogli wtedy być pewni, że nikt niepowołany nie zrozumie - i nikt im nie zagrozi, nie podważy ich słów.
Czy dlatego czasem tłumaczyli Marcelowi czy Steffenowi to, czym się posługiwali? Uczył Jeanie romskiego, kiedy ona uczyła go gaelickiego - bo czuł się przy niej bezpiecznie i dobrze. Mogli jej zaufać. Byli gadziami, ale nie byli aż tak obcy jak niektórzy.
Nie miał siły się szarpać, kiedy strażnik go trzymał, ale wcale nie szczędził głosu, nie przestając błagać o litość dla współwięźnia. Nie chciał, żeby jego młodszy brat cierpiał. Idiota! Dlaczego się rzucił?! Nie powinien się tak wystawiać! Nie powinien brać tego na siebie. To nie była wina Jamesa, że się tutaj znaleźli - to wszystko było jego winą, Thomasa. Gdyby był lepszym bratem, gdyby lepiej się nimi zajmował - nie znaleźliby się tutaj dzisiaj. Ani James, ani Marcel. Co z nim zrobili, z Marcelem? Zobaczą go jeszcze?
Umilkł dopiero kiedy wyprowadzono ich z sali. Ciemność, chłód - to wszystko wracało, ale już nie zwracał na to nawet uwagi. Już przywykł do tego, szybko się zawsze adaptował i płynął z prądem. Bardziej go bolało, że jego brat został w to wszystko wciągnięty...
Od razu podniósł się z ziemi, kiedy znalazł się w celi. Chciał podejść do pryczy, sprawdzić co z Marcelem, ale zamarł kiedy go tam nie zobaczył. Gdzie był? Marcel... Czy... Nie... Nie mogli go zabić, prawda?
Przez moment nie zorientował się co robił James, dopóki światło nie zgasło. Rozejrzał się wtedy po śmierdzącej i obleśnej celi, zaraz kierując się do miski z wodą, którą wcześniej zostawił bliżej pryczy i zaraz skierował się do młodszego brata. Ostrożnie i powoli, usiadł przy nim, zaraz obejmując go ramieniem i przyciągając zaborczo do siebie, żeby przytulić. Po tym podał mu resztki wody, z której wcześniej pił Marcel.
Tyle krzyczał i płakał, i błagał... Czuł suchość w gardle, jak było już nadwyrężone i drapało, ale w pierwszej kolejności był James. Musiał zadbać o to, żeby z nim było w porządku.
Kiedy skończył pić, podniósł młodszego z podłogi i skierował go na pryczę, siadając z nim na niej. Nie puszczał go jednak na moment, swojego młodszego brata. Chciał od niego zabrać to wszystko, ból i strach, i złość, i całą beznadzieję, ale nie był w stanie. Mógł tylko przy nim siedzieć i go przytulać. I zapewniać kłamstwami, że wszystko będzie dobrze, że wyjdą stąd - ale nie wiedział tego. Nie wiedział i powoli sam zaczynał w to wątpić.
- Przepraszam Jimmy... - powiedział cicho, nie będąc chyba już samemu pewnym za co przepraszał - za to, że się tutaj znaleźli? Za to, co wydarzyło się dwa lata temu? Za każde kłamstwo jakie kiedykolwiek dla niego przygotował? A może za to, że nie był w stanie w tym momencie niczego dla niego zrobić? Nie był w stanie mu pomóc.
-Masz nas za idiotów? - odwarknął Cornelius do Thomasa, bo - choć nie znał niemieckiego - nie musiał być chyba lingwistą, aby stwierdzić, że jego słowa brzmiały zupełnie inaczej niż akcent Friedricha Schmidta, który sam Marcelius nazwał niemieckim.
Przełknął ślinę i zamarł na moment, lustrując Doe bacznymk, wyraźnie urażonym spojrzeniem. Czy ten smarkacz powiedział to celowo, czy Marcelius go znał? Czy też opowiedział mu o niemieckim mordercy Layli? Czy znali się wszyscy, w trójkę? Tremaine doskonale wiedział, czyim synem był Sallow - zapewne dlatego go tutaj wezwał. Co, jeśli Doe też wie, albo się dowie...?
Dotychczas Cornelius mógł trzymać ich w szachu samą osobą Marceliusa, ale nie wiadomo nawet, czy syn przeżyje. A jeśli nie, to zostawi tą dwójkę z niebezpieczną wiedzą.
Strach nie powinien być motywacją dla podejmowanych działań, ale czasem i tak się nią stawał. Oczywiście, nikt nie uwierzy dwójce smarkaczów, nie było dowodów. Możliwe, że jedyny dowód właśnie skutecznie popełnił samobójstwo. Ale Cornelius Sallow i tak bał się plotek.
Właśnie dlatego udawał, że nie zna Marceliusa Carringtona. Bezpieczniej było znać Patrice Tremaine'a.
Wtargnął mu do głowy - z łatwością, bowiem własna złość służyła mu jako napęd. Nie dbał o to, czy boli i ile spustoszenia tam sieje - z wściekłością przeglądał migawki wspomnień, aż zatrzymał się na jednym, które wydawało się być powiązane z silnymi emocjami. Ale... jakimi?
Łódka, okręt - jaki okręt? - do kogo on gwizdał? Cornelius skupił się na wspomnieniu, chcąc obejrzeć więcej, dowiedzieć się więcej, wyczuć na kogo młodzieniec czeka i...
...Drgnął, wytrącony ze wspomnienia kolejną przerwą. Najpierw omiótł pogardliwym spojrzeniem przerażonego i obolałego Jamesa, czerpiąc lekką satysfakcję z faktu, że cierpiał równie mocno jak Marcelius. Potem spojrzał na komendanta z lekką pretensją - ile razy miał powtarzać, że do legilimencji potrzebuje spokoju? Z boku wyglądało to przecież tak, jakby miłosiernie zaoferował służbom swój czas i energię do rozwiązania zagadki sprzecznych zeznań oraz szargania własnej reputacji- i jakby komendant właśnie zbywał ministerialnego urzędnika po tym, jak samemu pofatygował go listownie.
-Pozwoli pan, że porozmawiamy o tym wszystkim po wyjściu więźniów. - odpowiedział spokojnie, acz lodowato, nie dowierzając, że komendant mówi to o informatorze na jarmarku w obecności chłopców. Gdyby taki informator faktycznie istniał, bezpieczniej aby bachory o nim nie wiedziały - chyba, że faktycznie pozostaną w więzieniu przez lata. Oby.
Odczekał, aż wyjdą i spojrzał prosto w oczy komendanta, krzyżując ramiona na piersi.
-Tak się składa, że faktycznie miałem na jarmarku informatora - który zniknął bez śladu kilka dni temu. Dotychczas podejrzewałem, że po prostu okazał się złodziejem i zniknął ze skromną ministerialną wypłatą i pożałowałem werbowania niezaufanych ludzi do takich spraw, ale pański list mnie zaalarmował. - przemyślał to wszystko w drodze do Tower, precyzując szczegóły historii w trakcie rozmowy - zdecydował się na nią ostatecznie, gdy Marcelius osunął się na ziemię i gdy w jego sercu zagościła mściwa, zimna pustka. -Chciałem się przekonać, czy znajduje się tutaj lub czy któryś z chłopców cokolwiek o nim wie lub czy on sam powiedział im o mnie, skoro jakimś cudem powołali się na moje nazwisko. Nie zamierzam się panu tym chwalić w ich obecności, sam pan rozumie. Niestety, legilimencja nie jest szybką metodą przesłuchania i moje pytania pozostały bez odpowiedzi. - wytknął z lekką urazą. -Właśnie dowiedziałem się za to czegoś ciekawego. - nie zamierzał przyznawać się komendantowi, że przesłuchanie było całkowicie bezowocne. Wciąż miał w rękawie pewne informacje, które wydobył z chłopaka kilka tygodni temu - i których nie przekazał ani Arnoldowi Montague ani Caelanowi Goyle w zamian za układ. Pierwszy układ Tremaine odrzucił, ale Cornelius przystał na drugi, niewypowiedziany. Bądź przyjacielem Marceliusa, nie pozwól, aby wpakował się w tarapaty.
Pozwoliłeś.
Nie obchodziło go już co i jak, ani że Tremaine nie mógł nic zrobić, ani że wezwanie go tutaj było najlepszym pomysłem, na jaki wpadł. Wszystko skończyło się tragicznie, a Cornelius Sallow nie był człowiekiem ani altruistycznym ani wyrozumiałym ani miłosiernym.
Mógł i być może powinien zdradzić te informacje już dawno temu, ale piękno legilimencji polegało na tym, że nikt postronny nie wiedział, co oglądał w głowach ofiar. Zostawało to pomiędzy nim i nimi - piękna, słodka tajemnica.
-Właśnie - nie dwa miesiące temu, właśnie teraz -zobaczyłem ciekawe wspomnienie w głowie ofiary. Patrice Tremaine był już w Ministerstwie Magii, gdzie dał się poznać jako złodziej oraz patologiczny kłamca. Powoływał się tam, fałszywie - bowiem legilimentując wiem, gdy ktoś kłamie - na znajomość z zarządcą londyńskiego portu. Tak samo fałszywie powołał się dzisiaj na moją osobę. Za to w jego wspomnieniu ktoś w Ministerstwie oskarżył go o kradzież - czy ma to wpisane w kartotece zarejestrowanej różdżki i czy zarejestrował ją w ogóle na prawdziwe dane? Wątpię, ale najwyraźniej jest przekonującym kłamcą, że omal nie daliście mu wiary. Gdyby miał pan więcej czasu, dokończyłbym oglądanie wspomnienia i to dla pana sprawdził, porządek w rejestracji jest wszak naszym patriotycznym obowiązkiem. - uśmiechnął się jedynie z minimalnym przekąsem. -Jeśli zeznania były sprzeczne, to pewnie on, a nie Carrington, był prowodyrem kradzieży. Kojarzę mgliście twarz Carringtona, występował na scenie jarmarku, to... cyrkowy artysta albo tancerz, czy ktoś w tym rodzaju. A skoro wszyscy mamy problemy z naszymi informatorami, to sprawdziliście już Doe? Mówi do Tremaine'a w jakimś tylko im znanym języku i wydają się być do siebie podobni, ewidentnie się znają. - nie broniliby się jak lwy, gdyby było inaczej.
-Tak czy siak, zostałem bez informatora i bez możliwości sprawdzenia, czy ta trójka coś o nim wie. Pan chyba też pozostał bez informatora, o ile ten Doe się nie odkupi. Jeśli ma pan jakiegoś na zbyciu, a Carringon przeżyje, mógłby się dobrze sprawdzić do moich celów na jarmarku - żebracy podobno widzą wiele. Zaś jeśli uważa komendant, że kara za kradzież powinna być surowsza, chętnie zademonstruję obywatelom, że jarmark powinien być bezpiecznym miejscem i że powracamy do czarodziejskich tradycji - publiczna doba w dybach dla złodzieja, w zamian za wyrok odbywany w zaciszu więzienia, byłaby pożyteczna dla społeczeństwa. - pozwolił sobie zasugerować z uprzejmym uśmiechem. Trudno powiedzieć, czy właśnie walczył o łagodniejszy wyrok dla być-może-jeszcze-nie-martwego syna, czy też odgrywał się na młodym Tremaine, czy też egoistycznie podbudowywał własną reputację. Być może wszystko na raz.
kłamstwo II, podpieram się zlegilimentowaniem Jamesa tutaj, przepraszam (ja gracz, nie Kornel) James : (, perswazja III
Przełknął ślinę i zamarł na moment, lustrując Doe bacznymk, wyraźnie urażonym spojrzeniem. Czy ten smarkacz powiedział to celowo, czy Marcelius go znał? Czy też opowiedział mu o niemieckim mordercy Layli? Czy znali się wszyscy, w trójkę? Tremaine doskonale wiedział, czyim synem był Sallow - zapewne dlatego go tutaj wezwał. Co, jeśli Doe też wie, albo się dowie...?
Dotychczas Cornelius mógł trzymać ich w szachu samą osobą Marceliusa, ale nie wiadomo nawet, czy syn przeżyje. A jeśli nie, to zostawi tą dwójkę z niebezpieczną wiedzą.
Strach nie powinien być motywacją dla podejmowanych działań, ale czasem i tak się nią stawał. Oczywiście, nikt nie uwierzy dwójce smarkaczów, nie było dowodów. Możliwe, że jedyny dowód właśnie skutecznie popełnił samobójstwo. Ale Cornelius Sallow i tak bał się plotek.
Właśnie dlatego udawał, że nie zna Marceliusa Carringtona. Bezpieczniej było znać Patrice Tremaine'a.
Wtargnął mu do głowy - z łatwością, bowiem własna złość służyła mu jako napęd. Nie dbał o to, czy boli i ile spustoszenia tam sieje - z wściekłością przeglądał migawki wspomnień, aż zatrzymał się na jednym, które wydawało się być powiązane z silnymi emocjami. Ale... jakimi?
Łódka, okręt - jaki okręt? - do kogo on gwizdał? Cornelius skupił się na wspomnieniu, chcąc obejrzeć więcej, dowiedzieć się więcej, wyczuć na kogo młodzieniec czeka i...
...Drgnął, wytrącony ze wspomnienia kolejną przerwą. Najpierw omiótł pogardliwym spojrzeniem przerażonego i obolałego Jamesa, czerpiąc lekką satysfakcję z faktu, że cierpiał równie mocno jak Marcelius. Potem spojrzał na komendanta z lekką pretensją - ile razy miał powtarzać, że do legilimencji potrzebuje spokoju? Z boku wyglądało to przecież tak, jakby miłosiernie zaoferował służbom swój czas i energię do rozwiązania zagadki sprzecznych zeznań oraz szargania własnej reputacji- i jakby komendant właśnie zbywał ministerialnego urzędnika po tym, jak samemu pofatygował go listownie.
-Pozwoli pan, że porozmawiamy o tym wszystkim po wyjściu więźniów. - odpowiedział spokojnie, acz lodowato, nie dowierzając, że komendant mówi to o informatorze na jarmarku w obecności chłopców. Gdyby taki informator faktycznie istniał, bezpieczniej aby bachory o nim nie wiedziały - chyba, że faktycznie pozostaną w więzieniu przez lata. Oby.
Odczekał, aż wyjdą i spojrzał prosto w oczy komendanta, krzyżując ramiona na piersi.
-Tak się składa, że faktycznie miałem na jarmarku informatora - który zniknął bez śladu kilka dni temu. Dotychczas podejrzewałem, że po prostu okazał się złodziejem i zniknął ze skromną ministerialną wypłatą i pożałowałem werbowania niezaufanych ludzi do takich spraw, ale pański list mnie zaalarmował. - przemyślał to wszystko w drodze do Tower, precyzując szczegóły historii w trakcie rozmowy - zdecydował się na nią ostatecznie, gdy Marcelius osunął się na ziemię i gdy w jego sercu zagościła mściwa, zimna pustka. -Chciałem się przekonać, czy znajduje się tutaj lub czy któryś z chłopców cokolwiek o nim wie lub czy on sam powiedział im o mnie, skoro jakimś cudem powołali się na moje nazwisko. Nie zamierzam się panu tym chwalić w ich obecności, sam pan rozumie. Niestety, legilimencja nie jest szybką metodą przesłuchania i moje pytania pozostały bez odpowiedzi. - wytknął z lekką urazą. -Właśnie dowiedziałem się za to czegoś ciekawego. - nie zamierzał przyznawać się komendantowi, że przesłuchanie było całkowicie bezowocne. Wciąż miał w rękawie pewne informacje, które wydobył z chłopaka kilka tygodni temu - i których nie przekazał ani Arnoldowi Montague ani Caelanowi Goyle w zamian za układ. Pierwszy układ Tremaine odrzucił, ale Cornelius przystał na drugi, niewypowiedziany. Bądź przyjacielem Marceliusa, nie pozwól, aby wpakował się w tarapaty.
Pozwoliłeś.
Nie obchodziło go już co i jak, ani że Tremaine nie mógł nic zrobić, ani że wezwanie go tutaj było najlepszym pomysłem, na jaki wpadł. Wszystko skończyło się tragicznie, a Cornelius Sallow nie był człowiekiem ani altruistycznym ani wyrozumiałym ani miłosiernym.
Mógł i być może powinien zdradzić te informacje już dawno temu, ale piękno legilimencji polegało na tym, że nikt postronny nie wiedział, co oglądał w głowach ofiar. Zostawało to pomiędzy nim i nimi - piękna, słodka tajemnica.
-Właśnie - nie dwa miesiące temu, właśnie teraz -zobaczyłem ciekawe wspomnienie w głowie ofiary. Patrice Tremaine był już w Ministerstwie Magii, gdzie dał się poznać jako złodziej oraz patologiczny kłamca. Powoływał się tam, fałszywie - bowiem legilimentując wiem, gdy ktoś kłamie - na znajomość z zarządcą londyńskiego portu. Tak samo fałszywie powołał się dzisiaj na moją osobę. Za to w jego wspomnieniu ktoś w Ministerstwie oskarżył go o kradzież - czy ma to wpisane w kartotece zarejestrowanej różdżki i czy zarejestrował ją w ogóle na prawdziwe dane? Wątpię, ale najwyraźniej jest przekonującym kłamcą, że omal nie daliście mu wiary. Gdyby miał pan więcej czasu, dokończyłbym oglądanie wspomnienia i to dla pana sprawdził, porządek w rejestracji jest wszak naszym patriotycznym obowiązkiem. - uśmiechnął się jedynie z minimalnym przekąsem. -Jeśli zeznania były sprzeczne, to pewnie on, a nie Carrington, był prowodyrem kradzieży. Kojarzę mgliście twarz Carringtona, występował na scenie jarmarku, to... cyrkowy artysta albo tancerz, czy ktoś w tym rodzaju. A skoro wszyscy mamy problemy z naszymi informatorami, to sprawdziliście już Doe? Mówi do Tremaine'a w jakimś tylko im znanym języku i wydają się być do siebie podobni, ewidentnie się znają. - nie broniliby się jak lwy, gdyby było inaczej.
-Tak czy siak, zostałem bez informatora i bez możliwości sprawdzenia, czy ta trójka coś o nim wie. Pan chyba też pozostał bez informatora, o ile ten Doe się nie odkupi. Jeśli ma pan jakiegoś na zbyciu, a Carringon przeżyje, mógłby się dobrze sprawdzić do moich celów na jarmarku - żebracy podobno widzą wiele. Zaś jeśli uważa komendant, że kara za kradzież powinna być surowsza, chętnie zademonstruję obywatelom, że jarmark powinien być bezpiecznym miejscem i że powracamy do czarodziejskich tradycji - publiczna doba w dybach dla złodzieja, w zamian za wyrok odbywany w zaciszu więzienia, byłaby pożyteczna dla społeczeństwa. - pozwolił sobie zasugerować z uprzejmym uśmiechem. Trudno powiedzieć, czy właśnie walczył o łagodniejszy wyrok dla być-może-jeszcze-nie-martwego syna, czy też odgrywał się na młodym Tremaine, czy też egoistycznie podbudowywał własną reputację. Być może wszystko na raz.
kłamstwo II, podpieram się zlegilimentowaniem Jamesa tutaj, przepraszam (ja gracz, nie Kornel) James : (, perswazja III
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cornelius
Po wyprowadzeniu młodocianych więźniów, w sali przesłuchań zapanował odżywczy spokój. Pobrzękiwanie łańcuchów jeszcze przez chwilę było słyszalne w miarę oddalania się pochodu, potem jedynymi dźwiękami na nowo stały się bąbelki na plasterkach cytryny i chrząkanie komendanta. Postawny mężczyzna dopił swoją wodę do końca, a potem otarł usta i czoło tą samą chustką, w milczeniu wysłuchując, co miałeś do powiedzenia.
- Wszystko rozumiem, lecz nie przypominam sobie, aby wyraził pan takie obawy wcześniej, panie Sallow. Kazałem pana poinformować przez wzgląd na dwustronny szacunek, ale... - Westchnął ze zmęczeniem, a potem zmarszczył nos; metaliczna woń krwi wciąż była wyczuwalna w powietrzu. Do drewnianego krzesła, na którym wcześniej siedział Marcelius, kleiły się bordowe skrzepy. - To niefortunne, musi mi pan wybaczyć, ale poinformowano mnie, że do celi przyprowadzono dwójkę czarodziejów szlamiego pochodzenia odpowiedzialnych za ściąganie desperatów pod Londyn w celu destabilizacji obrzeży stolicy, na pewno pan rozumie... - Wyprostował się, wypinając pierś do przodu w pozie nieskrywanej dumy. - Nastolatkowie bywają złośliwi i głupi, ale jeżeli nie ma wątpliwości, że człowiek, którego zaatakowali, nie ma niczego wspólnego z działaniami rebeliantów podziemia, powinniśmy priorytetyzować nasz czas. Sprawy wojenne grają pierwsze skrzypce. Prawda, panie Sallow? - Komendant spojrzał na ciebie z powagą, marszcząc brwi i przesuwając spojrzeniem po twojej twarzy, jakby starał się doszukać w niej czegoś więcej. Twoje zmysły legilimenty pozwoliły ci wysnuć przypuszczenie, że komendant wciąż odczuwa wątpliwości co do twoich motywów, choć były one lżejsze niż przed momentem. Pośpiech czarodzieja przygasł nieco, gdy zacząłeś opowiadać o wspomnieniach, które udało Ci się wydrzeć z głowy Jamesa wcześniej. - Dziękuję, panie Sallow, rozkażę poddać tę sprawę pod rozwagę i przesłuchać ich w sprawie pańskiego informatora. Co do Thomasa Doe, obserwujemy go od dłuższego czasu, odpowiada za niego jeden z moich doświadczonych strażników. Nie musi pan wyrażać obaw, zobowiązania które zawarł, zawarł z władzami Tower i pozostanie pod kontrolą naszych komendantów tak długo, jak długo będzie stanowił dla nas wartość. Co się natomiast tyczy kar za popełniane przestępstwa, decyduje o nich nasze sądownictwo - podkreślił z naciskiem i wyciągnął rękę, aby uścisnąć Twoją dłoń. Uścisk był energiczny, skwitowany uśmiechem, który mógł sugerować, że mimo burzliwego przebiegu spotkania, komendant nie żałuje, że do niego doszło. - Gonią pana obowiązki, panie Sallow? - zapytał mężczyzna mniej oficjalnym tonem, gdy wyszliście na korytarz. - Być może ma pan ochotę zobaczyć triumf sprawiedliwości nad wrogami narodu?
James i Thomas
Sekundy zmieniały się w minuty, minuty w godziny. Przewrócona świeca zgasła w zetknięciu z zimną, wilgotną ziemią, wosk zastygł, tworząc na kamieniu pająkowate plamy. Wzrok szybko przyzwyczajał się do ciemności, byliście w stanie dostrzec własne sylwetki, skrzypiące łańcuchy mocujące pryczę w ścianie, muchy polatujące nad rozbabranymi zwłokami szczura. Słodkomdławy smród przesiąknął zapachem waszych spoconych ciał, krwi, która pozostała na ziemi i na drewnianych deskach. Ile z niej należało do Marcela? Co działo się z waszym przyjacielem, gdzie został przeniesiony? Czy był już martwy, czy z uwagi na ciężki stan zapewniono mu samotną celę? Odpowiedzi mogliście się wyłącznie domyślać, gdyż w nielicznych przypadkach, gdy metalowe drzwi otwierały się ze zgrzytem, a do środka zaglądał uzdrowiciel lub strażnik z nową miską wody, nikt nie reagował na zadawane pytania, okrzyki lub prośby. Monotonia i cisza dawały wam się we znaki, z upływem czasu straciliście siły na mówienie i mogliście już tylko trwać pomiędzy snem a jawą, cierpiąc z powodu podkrwawiających ran, głodu oraz rozgrywających się pod powiekami wspomnień. Raz na jakiś czas spod podłogi rozlegały się okrzyki cierpienia. Męskie, kobiece, młode i stare. W Tower nikomu nie okazywano litości. Na przesłuchanie wywleczono was jeszcze jeden raz, torturami próbując przymusić do zdradzenia informacji o człowieku, którego Cornelius Sallow chciał użyć w roli szpiega na zimowym jarmarku. Po długich i wyczerpujących zeznaniach, w trakcie których wyłamywano wam palce ze stawów, odpuszczono wam wreszcie, godząc się z myślą, że nie macie z tą sprawą nic wspólnego, że zupełnym przypadkiem powiązano was z przestępstwem, którego nie popełniliście.
Po wielu godzinach, w trakcie których żyliście jedynie o wodzie i suchym chlebie, w celi po raz kolejny zawitał ten sam podstarzały uzdrowiciel w okularach. W towarzystwie strażnika zmusił was do ustania bez ruchu, lecząc krwiak po krwiaku, boleśnie nastawiając wybite palce. Gdy na waszych ciałach pozostały jedynie powierzchowne siniaki, strażnik zdobył się w końcu na jedno, jedyne słowo - pierwsze, jakie usłyszeliście z ust oprawców, od momentu, w którym po raz kolejny wtrącono was do celi:
- Wychodzicie.
Nikt nie zechciał wyjaśnić wam na jakiej podstawie wypuszczono was tak szybko, gdzie podziewał się Marcelius i jakie konsekwencje będą miały rozmowy między komendantem a Corneliusem. Oddano wam wasze ubrania - brudne, wilgotne i prześmierdłe zapachem Tower - a następnie bez opasek na oczach wyprowadzono na dziedziniec. Światło słoneczne odbijające się od śniegu oślepiało i wwiercało się w głowę, do ostatniej chwili nie mieliście pojęcia, w kierunku kogo jesteście prowadzeni.
Dopiero przy bramie usłyszeliście głosy, zdołaliście otrzeć łzy z oczu na tyle, aby zobaczyć mężczyznę w futrzanym płaszczu rozmawiającego z kimś, kogo dobrze znaliście. Wasz dawny profesor trzymał w dłoni wasze różdżki i uzgadniał z komendantem ostatnie warunki waszego zwolnienia.
Wasze męki dobiegały końca.
Choć kto wie: może dopiero się zaczynały?
Marcelius
W sennych koszmarach widziałeś swoją matkę na kolanach w brudnej, splamionej krwią uliczce. Ojca, wyprowadzającego na szafot twojego najlepszego przyjaciela. Skakałeś po linach, zsuwając się z nich z powodu nieuważnych kroków po to, by w ostatniej chwili zdać sobie sprawę, że nie możesz złapać się sznurka, ponieważ nie masz rąk. Spadałeś w przepaść, na moment przed uderzeniem w dno przebudzając się i podrywając na gryzącym sienniku. Przy twojej głowie zawsze stały miski z rozmokniętym chlebem i wodą, ale nie zawsze miałeś siłę, aby po nie sięgnąć. Odzyskiwałeś przytomność po to, by za moment ją utracić, kilkukrotnie zapominałeś o tym, gdzie się znajdujesz i próbowałeś zebrać się do siadu i zawołać o pomoc; Finley, pana Carringtona, wszystkich znajomych cyrkowców i przyjaciół, choć zazwyczaj nie mogłeś wydusić więcej niż pierwszej głoski, tak suche miałeś gardło. Często widziałeś nad sobą twarz uzdrowiciela, który zmieniał twoje opatrunki i nasączał je ziołami. Za którymś razem mężczyzna siłą podniósł cię za kark i zmusił cię do upicia kilku łyków źle smakującej wody, o której nie wiedziałeś, że jest doprawiona eliksirami. Później znów budziłeś się sam i tak w kółko, aż za setnym razem brutalny uzdrowiciel nie poprzestał na zmuszeniu cię do przełknięcia wody, lecz postawił cię na nogi. Byłeś słaby, ale utrzymałeś się w pionie przy pomocy strażnika, twoje mięśnie były wytrzymalsze niż mięśnie przeciętnego młodzieńca twojego wieku. Ktoś powiedział ci, że musisz iść, ktoś inny, że masz szczęście. Wyprowadzono cię bez opaski na oczy, przekazano w ręce innego uzdrowiciela, który nie pachniał już wilgocią i krwią, lecz piołunem, cytryną i słomą. Odniosłeś wrażenie, że skądś kojarzysz ten zapach, choć nie byłeś całkiem pewny; nie pozwoliłeś sobie na nadzieję dopóki nie oddano ci ubrań. Zbliżając się do biura usłyszałeś znajomy głos. Nikt nie dbał o to, aby powiedzieć ci, gdzie są James i Thomas.
Wychodziłeś dzięki swojemu opiekunowi, nie mając nic do gadania.
James, otrzymujesz osiągnięcie Księżniczka na wieży.
Marcelius, straciłeś prawą dłoń. Depresja oraz traumatyczne doświadczenia będą o sobie przypominały koszmarami nocnymi do końca okresu fabularnego. Złamany palec doskwierać będzie przez pierwszy tydzień bólem przy zaciskaniu pięści, po tym czasie sprawność lewej dłoni powróci do normy. Wyziębienie oraz pobicie zaskutkują pieczeniem i sporadycznym krwiomoczem przez dwa najbliższe tygodnie. Twój ząb (drugi dolny siekacz) jest w połowie złamany. Możesz pozostawić go w takiej formie lub mechanicznie wyrwać i odbudować za pomocą Szkiele-Wzro. (Odcięta lewa dłoń została zmieniona na prawą na wniosek Marceliusa, który zapomniał zawrzeć w karcie postaci informację o leworęczności - odcięta dłoń jest dłonią niewiodącą i tak pozostanie.)
James, traumatyczne doświadczenia będą o sobie przypominały koszmarami nocnymi do końca okresu fabularnego. Rozbita głowa oraz brutalna legilimencja dadzą się we znaki bólami głowy przez pierwszy tydzień. Wyziębienie oraz pobicie zaskutkują pieczeniem i sporadycznym krwiomoczem przez dwa najbliższe tygodnie.
Thomas, traumatyczne doświadczenia będą o sobie przypominały koszmarami nocnymi do końca okresu fabularnego.
James i Thomas zostali wyprowadzeni z więzienia przez Jaydena, natomiast Marcelius przez Alphonsa Carringtona
James i Thomas opuszczają więzienie, nie wiedząc, co stało się z Marcelem, w drugą stronę podobnie. Uzyskanie informacji na ten temat musi zajść fabularnie.
W razie pytań zapraszam do Elviry.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala przesłuchań
Szybka odpowiedź