Evandra Guinivere Rosier
(z d. Lestrange)
Nazwisko matki: Malfoy
Miejsce zamieszkania: Kent, Dover, Château Rose
Czystość krwi: czysta szlachetna
Status majątkowy: bogata
Zawód: dama, alchemiczka w smoczym rezerwacie w Kent, harfistka z zamiłowania
Wzrost: 164 cm
Waga: 50 kg
Kolor włosów: chłodny, jasny odcień blondu
Kolor oczu: blady błękit
Znaki szczególne: szczupła sylwetka, drobne pieprzyki rozsiane po twarzy i ramionach, siatki żył prześwitujące przez (zbyt) jasną skórę, łabędzia szyja, leworęczność
o długości 11 i ¾ cala, dość giętką, wykonaną z drewna wrzuconego przez morze, z rdzeniem z włosa z głowy syreny
Slytherin
srebrzysty strzęp mgły
niemowlę – martwe, zakrwawione, z pustymi, szeroko otwartymi oczami
solą morską, powietrzem po deszczu, lakierowanym drewnem, mieszanką świeżych ziół i kwiatów róży
syna – zdrowego, dumnie stojącego u boku ojca
alchemią, muzyką, literaturą piękną i poezją
nigdy nie interesowałam się sportem
gram na harfie, słucham muzyki, czytam, chodzę na spacery z Hektorem
muzyki klasycznej, zwłaszcza dzieł Debussy'ego
Katya Ledneva
quasi niente
Kiedy ojciec opowiadał o jej narodzinach, zawsze twierdził, że był to pierwszy dzień, w którym po długiej i mroźnej zimie odezwały się syreny. Być może przypadkowo; może tajemnicze, zamieszkujące wyspę istoty tak naprawdę świętowały jedynie nadejście niecierpliwie wyczekiwanej wiosny, pozwalającej im wreszcie na opuszczenie bezpiecznych, podwodnych jaskiń; może ich śpiew, melancholijny i radosny jednocześnie, wpadający przez uchylone okna osadzonego na wybrzeżu dworu, nie miał nic wspólnego z pojawieniem się na świecie kolejnej córy Lestrange’ów; a może było wprost przeciwnie – a piękna pieśń była przeznaczona właśnie dla niej, i to dlatego słysząc ją niespodziewanie zamilkła, zapłakawszy tylko raz, krótko, uspokojona łagodnymi dźwiękami niezwykłej melodii. Muzyka miała od tej pory koić jej nerwy już zawsze, nieodłącznie towarzysząc jej zarówno w chwilach radości, jak i podczas trudnych upadków, choć wtedy jeszcze nic nie zwiastowało, by te drugie kiedykolwiek miały nadejść – nawet jeżeli dziecięca skóra wydawała się odrobinę zbyt jasna, a srebrzyste włosy zdradzały obecność krwi wili, płynącej w jej żyłach tak samo, jak i w tych należących do jej matki i babki.
W jej żyłach płynęła również magia, objawiająca się wystarczająco wcześnie, by Evandra nie była w stanie sięgnąć pamięcią do czasów przed, choć sam moment przebudzenia się magicznych umiejętności odcisnął się w jej wspomnieniach wyjątkowo wyraźnie, brzmiąc wśród reszty mglistych obrazów miękkimi dźwiękami harfy, ze strunami poruszającymi się bez ingerencji zręcznych palców którejkolwiek z muzycznie uzdolnionych lady Lestrange. Imponujący, ustawiony na środku jednej z komnat instrument, należał do jej ulubionych przedmiotów odkąd tylko nauczyła się chodzić, przyciągając ją do siebie tak, jak światło przyciągało trzepoczące skrzydłami ćmy. Uwielbiała go słuchać, a jeszcze bardziej cieszyła się, gdy udawało jej się skorzystać z nieuwagi matki, by szarpnąć szczupłą dłonią za delikatne struny; radość wywołana wydobytymi z harfy nutami bardzo szybko była jednak zastępowana przez dziecięcą irytację, kiedy zbyt krótkie jeszcze nogi za nic nie mogły dosięgnąć do zawieszonych nisko nad podłogą pedałów. Nic więc dziwnego, że drzemiąca w drobnym organizmie energia postanowiła zawrzeć właśnie tam, spełniając w końcu dziewczęce marzenie o odegraniu pełnego utworu. Prostego, żywego, lecz zakończonego dosyć gwałtownie i tragicznie, gdy w akompaniamencie zerwanej fałszywym dźwiękiem struny blada skóra zabarwiła się rubinową czerwienią krwi, a gładki parkiet przestał dawać oparcie stopom, jeszcze kilka sekund wcześniej przebierającym energicznie w słabo tłumionej ekscytacji.
Słowo serpentyna brzmiało jak wyrok, jak zgrzyt ostrego metalu przesuwającego się po szklanej tafli, jak brzydki dysonans, rozlegający się już na początku muzycznego utworu. Wyczuwalny, subtelnie zatruwający idealną harmonię otaczającej Evandrę rzeczywistości, choć jako trzylatka nie mogła pojąć w pełni jego znaczenia, utożsamiając chorobę jedynie z przyjemną wonią wzmacniających wywarów oraz wydłużającą się z każdym dniem listą rzeczy, których robić nie było jej wolno. Melodię krótkotrwałej, nieskrępowanej obawami wolności, zastąpiła pieśń zakazów, której słów bardzo szybko nauczyła się na pamięć: nie oddalaj się samodzielnie, Evandro, nie biegnij za motylami, nie wolno ci się przemęczać; nie denerwuj się, nie unoś, nie wykłócaj. Nie oddychaj, dodawała czasami w myślach, choć bardzo wcześnie rozpoczęte, arystokratyczne wychowanie, nie pozwalało jej wypowiedzieć tych ironicznych słów na głos, zastępując je uprzejmym potakiwaniem i podyktowaną szacunkiem wdzięcznością za okazywaną jej troskę, materializującą się wokół niej pod postacią kryształowego, zamykającego się stopniowo klosza. Drżącego czasami w posadach, gdy wraz z dorastaniem coraz mocniej zarysowywał się u niej odziedziczony po srebrnowłosych przodkach temperament, ale z czasem stającego się jej domem, w równym stopniu dającym poczucie bezpieczeństwa, co i niemożliwej do przełamania samotności.
marcato
Mimo wszystko mogła mówić o szczęściu, dorastając w rzeczywistości (niemal) pozbawionej zmartwień, niezmąconej przez echa Wielkiej Wojny Czarodziejów, coraz gwałtowniej wstrząsającej magiczną Europą. Jej dni, nieskażone obawami o najbliższą przyszłość, mijały na stopniowym poznawaniu tajemnic rodzinnej wyspy i pobieraniu pierwszych nauk, do których przykładała się z godną podziwu starannością, cierpliwie znosząc monotonne powtarzanie nazwisk czarodziejów i czarownic z arystokratycznych kronik oraz wytrwale ćwicząc odmianę francuskich słówek. Zgłębianie tajników szlacheckiej etykiety przychodziło jej z lekkością, wprawiającą w zachwyt sprowadzane do dworu guwernantki, lecz sama Evandra nie pragnęła wcale ich aprobaty, a słysząc kierowane pod swoim adresem pochwały, odruchowo szukała wzrokiem przyglądającego się czasami jej lekcjom ojca. Wtedy nie rozumiała jeszcze, dlaczego jej plecy powinny być wyprostowane, a łopatki ściągnięte, ale poprawną postawę przyjmowała w sposób bardziej instynktowny, niż wyuczony; poruszała się z naturalną gracją, bez problemu odnajdując właściwe uderzenia w muzyce, gdy stawiała pierwsze, jeszcze odrobinę skropione dziecięcą niepewnością kroki na dębowych parkietach. Nie wszystkie zajęcia traktowała jednak z równym entuzjazmem; przyswajanie wiedzy teoretycznej sprawiało jej wyraźne trudności, a pochylając się nad zakurzonymi księgami męczyła się do granic możliwości. Wtedy – i tylko wtedy – pozwalała sobie na chwile nieposłuszeństwa, nieśmiałym głosem wciągając nauczycieli w długie rozmowy o mieszkających na wyspie syrenach lub żyjących tu niegdyś smokach, których kości licznie zaścielały ich rodowe tereny. Prowadzenie mniej lub bardziej poważnych dyskusji było czymś, co robić uwielbiała, bardzo wcześnie odkrywając, że najlepiej czuła się właśnie w towarzystwie innych ludzi. Samotność wprawiała ją w przygnębienie i odbierała pogodę ducha, sprawiając, że w błyskawicznym tempie marniała, pozbawiona tego samego blasku, który tak często przyciągał ku niej spojrzenia.
Na osamotnienie narzekała rzadko, skłamałby jednak, twierdząc, że lepsze dni nie przeplatały się z tymi gorszymi; chociaż od maleńkości chuchano na nią i dmuchano, zasięgając opinii zaufanych uzdrowicieli, to bardzo szybko ziściło się to, czego dorastająca Evandra obawiała się najbardziej: czyhająca na każdą chwilę nieuwagi choroba nieodwracalnie przeobraziła ją w oczach najbliższych, silną i żywą tkankę zamieniając w tę utkaną z najkruchszej porcelany. Wystarczyło więc, by jej skóra przybrała bledszy niż zwykle odcień, by pod oczami zarysowały się błękitne cienie, by służka po raz kolejny zasugerowała zwężenie w talii dziewczęcych sukienek – a szczelne i bezpieczne ściany dworu stawały się przeszkodą nie do przebycia, oddzielającą ją od śmiechów bawiącego się na zewnątrz kuzynostwa oraz kojącego tupotu stóp, ćwiczących wyczerpujące kroki balowego tańca. Wtedy jej najwierniejszym i najbliższym towarzyszem stawał się Caius; jedyny brat, chociaż odrobinę starszy, zawsze zdawał się rozumieć ją bez słów, bezbłędnie odgadując, w jaki sposób osłodzić jej spowodowaną przez serpentynę gorycz. To właśnie dzięki niemu zaczęła czytać, odkrywając, że dłużące się w nieskończoność popołudnia i wieczory mogła wypełnić pięknem świata zamkniętego na kartach powieści oraz między wersami ułożonymi przez angielskich i francuskich poetów, stających się z czasem jej osobistymi powiernikami smutków, radości i tajemnic. Chociaż nigdy się do tego nie przyznał, podejrzewała, że to również sugestia brata sprawiła, że w dziesiąte urodziny w jej komnatach pojawił się biały kosz z jeszcze bielszym szczenięciem, witającym ją wciąż niedojrzałym, ale już czujnym spojrzeniem psich oczu. Hektor – bo tak dała mu na imię – stał się jej ulubieńcem od pierwszego spotkania, a dzięki starannej tresurze, otrzymał również rolę jej najbliższego strażnika i obrońcy, nauczony reagowania na pojawienie się najdrobniejszych nawet oznak chorobowych ataków. Otaczające ją mury odrobinę skruszały, wpuszczając do środka więcej światła i tworząc wyrwy, przez które czasami pozwalano jej się wymykać, a ona sama całym sercem pokochała długie spacery wzdłuż wybrzeża, oddające jej z powrotem cenną cząstkę utraconej wolności.
crescendo
Od miesięcy powtarzano, że Hogwart nie był bezpiecznym miejscem; że w jego murach w tajemniczych okolicznościach zginęła uczennica. Mówiono też, że winowajcę schwytano – ale sam ten fakt nie wystarczył, by wygładzić coraz bardziej widoczne zmarszczki, znaczące zmartwioną twarz jej matki. Mimo że wojna nigdy nie dotarła na chronioną zaklęciami i morzem wyspę, to jej widmo zdawało się wkradać w niosące się nad klifami głosy syren, śpiewających pieśni coraz bardziej niespokojne i złowróżbne, którym wtórowały również te rozlegające się nad jadalnianym stołem w rodowej rezydencji. Brytyjska szkoła magii co prawda nie upomniała się jeszcze o dziesięcioletnią Evandrę, ale im bardziej lato chyliło się ku końcowi, tym częściej od jasnych ścian dworu odbijało się słowo Beauxbatons, skutecznie spędzające sen z dziewczęcych powiek. Nie chciała wyjeżdżać do Francji, chociaż opowieści o ziemiach jej przodków, snute przez starsze kuzynki i ciotki, malowały przesiąknięty sztuką kraj w barwach pięknych i nęcących. Jak mogłaby jednak aż tak bardzo oddalić się od ukochanej wyspy, wydłużając rozłąkę z przebywającym już w Hogwarcie bratem o całych osiem długich lat? Dzieliła się tymi wątpliwościami z matką, kierowała błagalne słowa ku ojcu – początkowo cicho, później głośniej, nie doczekując się jednak niczego oprócz pełnych zrozumienia potakiwań, podobnych tym, które otrzymywała, gdy narzekała na tkaninę, z której skrojono dla niej nową sukienkę. Jej protesty, osłabione przez naznaczone szacunkiem posłuszeństwo, przechodziły bez echa, niby wybrzmiewając, ale robiąc to bez odzewu; w międzyczasie już przygotowywano dla niej szaty w najpiękniejszym odcieniu błękitu, a pewnego sierpniowego poranka jej szczupłe palce po raz pierwszy zacisnęły się na różdżce – wspaniałej, wykonanej na zamówienie z wyrzuconego przez morze drewna, zebranego skrupulatnie z wybrzeży rodzinnej wyspy, z rdzeniem z włosa podarowanego podobno przez jedną z zaprzyjaźnionych syren. W każdych innych okolicznościach zachwyciłaby się starannością wykończenia, ale radość z rozgrzewającej się pod jej opuszkami magii, choć prawdziwa, trwała bardzo krótko. Być może to właśnie ona pozwoliła jej wreszcie na zebranie w sobie wystarczających pokładów buty i stanowczości, a może winą za to należało obarczać krew wil, zmieszaną nierozerwalnie z jej własną, ale tamtego dnia po raz pierwszy w życiu Evandra krzyczała tak długo i uparcie, aż zabrakło jej sił, płacąc za ten wybuch temperamentu długotrwałą i surową karę, osłodzoną jednak przez słodki smak małego zwycięstwa – bo gdy opadły wreszcie emocje, nieużyta jeszcze różdżka znalazła się z powrotem w ozdobnym futerale, gdzie miała przeleżeć aż do kolejnej jesieni, czekając, aż nowa właścicielka zabierze ją ze sobą – do wytęsknionego Hogwartu.
Szkoła magii i czarodziejstwa okazała się wszystkim tym, czego od niej oczekiwała, dzięki przesyłanym przez brata listom komponując w wyobraźni żywy obraz tajemniczego zamku na długo przed tym, zanim postawiła stopy na kamiennym dziedzińcu. Błękit płynącej w żyłach krwi, wierność tradycjom i wrodzona zaradność, zaprowadziły ją prosto w szeregi Ślizgonów, których barwy już od samego początku nosiła z dumą, odnajdując wśród srebra i zieleni poczucie przynależności niemal bliźniacze do tego łączącego ją z rodzinną wyspą. Mówiono o niej, że zadzierała nosa, i że zbytnio wywyższała się ponad innych, ale nigdy nie przejmowała się tymi skażonymi zazdrością szeptami, zgrabnie unikając wszelkich konfliktów, czy słownych przepychanek. Prawdą było, że grono jej szkolnych znajomości ograniczało się do niewielkiej grupy trzymających się blisko przyjaciół, połączonych ze sobą wysokim statusem krwi i podobnymi zainteresowaniami, Evandra nie widziała jednak nic złego w takim stanie rzeczy. Nie poniżała niżej urodzonych, ani nie próbowała na każdym kroku podłożyć im przysłowiowej nogi, zwyczajnie powstrzymując się od obdarzania ich choćby okruchami swojej uwagi; tę skupiała głównie na nauce, ku własnemu zdziwieniu odkrywając w sobie – do tej pory starannie ukrytą – pasję do alchemii. Lekcje eliksirów, początkowo traktowane z raczej średnim zainteresowaniem, bardzo szybko stały się dla niej tym, czym do tej pory była muzyka, a podążanie za perfekcyjnie skomponowanymi recepturami nieodzownie kojarzyło jej się z precyzyjnym odgrywaniem skomplikowanych utworów. Nic więc dziwnego, że to właśnie w alchemicznej pracowni lśniła najjaśniej, odnoszonymi tam sukcesami przyćmiewając porażki towarzyszące jej w trakcie nauki uroków, do których nigdy nie przykładała jednak specjalnej wagi, doskonale zdając sobie sprawę, że choroba oraz konwenanse i tak nie pozwoliłyby jej na branie udziału w pojedynkach. Do tych zresztą wcale jej nie ciągnęło; znacznie bardziej przemawiała do niej magia subtelna i pozbawiona charakterystycznej dla walk krzykliwości, wykorzystywana do warzenia mikstur czy eleganckich i skomplikowanych formuł z dziedziny transmutacji, i to te przedmioty otworzyły przed nią – w późniejszych latach – podwoje stworzonego przez mistrza eliksirów Klubu Ślimaka.
apassionato
Mówiono, że w świecie arystokracji nie było miejsca na miłość. Słuchała tej mantry od dziecka, powtarzanej raz po raz przez matkę i liczne ciotki, jednak świadomość, że istniało coś, czego posiadać nie mogła, sprawiła jedynie, że tym bardziej tego pragnęła. Młodość spędzona na pochłanianiu zamkniętych na kartach powieści historii pozostawiła po sobie wspomnienie emocji uwiecznionych przez natchnionych porywami serca artystów, uczuć schowanych w muzycznych kompozycjach i romantycznych wierszach, o których czytanie już jej nie wystarczało. Wiedziała co prawda, że odwracające się za nią spojrzenia więcej miały wspólnego z odziedziczonymi po babce genami niż z prawdziwym zainteresowaniem nią, ale to, co brzmiało rozsądnie w teorii, nie zawsze pozwalało na miękkie przełożenie na praktykę. Zdradziła ją naiwność, niewinna i młodzieńcza, której raz – jeden jedyny – pozwoliła wygrać ze zdrowym rozsądkiem, przekonującym ją, że słodki uśmiech lorda, równie młodego co ona sama, więcej miał w sobie wyrachowanego fałszu niż niezręcznej szczerości. Pozwoliła mu omamić się zgrabnymi słówkami, a sobie samej – uwierzyć w puste i niedojrzałe obietnice o czekającej ich przyszłości, której obraz tak umiejętnie przed nią malował, opowiadając o sztuce i chwaląc jej urodę. Udawała, że nie zauważa jego drobnych potknięć, zdarzało się też, że sama wypełniała luki w przerysowanych historiach, by wreszcie pozwolić mu na skradnięcie jej nieporadnego pocałunku. Pierwszego – i ostatniego, którego wspomnienie niemal natychmiast utraciło swoją słodycz, gdy dowiedziała się, że padła ofiarą chłopięcego zakładu, którego wygraniem jej wybranek nie omieszkał się pochwalić, skazując ją na tygodnie upokorzenia i wytykania palcami, w jej niedoświadczonym umyśle wyolbrzymionego do rozmiarów tragedii. Ostry policzek, który mu sprezentowała, przyniósł jej ulgę i satysfakcję tylko na chwilę, zastąpioną następnie przez gorycz niechcianej nauczki, sprawiającej, że przysięgła sobie już nigdy nie pozwolić niemądremu sercu na wyrwanie się w stronę mężczyzny. Na powrót skupiła się na zaniedbanej tymczasowo nauce, przez długie miesiące wiernie trwając w złożonej samej sobie obietnicy – dopóki na jej drodze nie pojawił się Tristan Rosier.
Poznała go podczas zaślubin jednego ze swoich kuzynów, choć strzępki krążących wokół niego opowieści docierały do niej już wcześniej, niosąc się ponad głowami plotkujących na salonach arystokratek. Wiedziała, że był znacznie od niej starszy, że z sukcesem ukończył francuską akademię magii, oraz że rozpoczynał właśnie obiecującą karierę smokologa w rodowym rezerwacie – tajemnicą było dla niej jednak, dlaczego zwrócił uwagę akurat na nią, wtedy cieszącą się jedynie krótką przerwą od szkolnych obowiązków, i w żadnym wypadku niegotową jeszcze do zamążpójścia. Ani razu nie wytknął jednak jej młodego wieku, gdy w trakcie wieczornego spaceru pokazywał jej najpiękniejsze róże z rosnącego na klifach ogrodu, ani kiedy karmił jej uszy tak bardzo bliską jej sercu poezją. Być może było to złudzenie, sprytnie utkane przez słowa, którymi wyjątkowo zgrabnie się posługiwał, ale wydawało jej się, że dostrzegał w niej więcej niż inni, sprawiając, że bladły jej śmiałe wyobrażenia, po raz pierwszy przyćmione rzeczywistością. Czy prawdziwą – tego nie była pewna, nauczona już wtedy, by nie ufać męskim przyrzeczeniom, i być może dlatego tak łatwo pozwoliła czarowi prysnąć, rozbijając kryształową bańkę uprzedzeniami, zbudowanymi na jego niechlubnej opinii bawidamka. Podobno przecież złamał serce już niejednej, podobno uwielbiał się bawić, podobno bez zawahania oddalał kolejne wybranki, każdej z nich obiecując więcej, niż był gotów oddać; dlaczego więc z nią miałoby być inaczej? Nie miała zamiaru pozwolić, by upokorzono ją po raz drugi, dlatego wraz z końcem weselnego wieczoru postanowiła pogrzebać wszelkie związane z nim wspomnienia, naiwnie licząc na to, że ułatwi jej to dystans, oddzielający Hogwart od pachnących różami ogrodów. Nie ułatwił – i nie uczyniły tego również mijające lata, stanowiąc zamiast tego niekończącą się, wyczerpującą walkę serca i zdrowego rozsądku, w której centrum zawsze stał on, przyciągając ją do siebie tak samo, jak niegdyś przyciągała ją stojąca w pokoju muzycznym harfa.
triste
Ze smutkiem opuszczała mury szkoły, gdzieś między oficjalną ucztą z okazji zakończenia roku, a wspięciem się na schodki mknącego w stronę Londynu pociągu, orientując się, że przez siedem spędzonych w zamku lat, ukochała go sobie niemal tak samo mocno, jak kochała rodzinną wyspę. Powrót do pachnących morzem i brzmiących muzyką komnat osłodził jej jednak gorzki smak pożegnania, a przygotowania do pierwszego Sabatu sprawiły, że na tęsknotę zabrakło jej czasu – zwłaszcza, że ledwie zajęła swoje miejsce przy strunach harfy, na prośbę gospodarzy mając uświetnić przyjęcie swoim śpiewem i muzyką, wśród wpatrzonych w nią twarzy pojawił się on. Wtedy, wygrywając kolejne nuty melodii z nieco większą pasją niż planowała, nie zdawała sobie jeszcze sprawy, że od tamtej pory jego nieznośna obecność miała towarzyszyć jej wszędzie – na każdej uroczystości, w której uczestniczyły ich rodziny, na wszystkich oficjalnych spotkaniach, czy na okolicznościowych koncertach w rodowej operze, na które czasami ją zapraszano. Unikała go jak ognia, którym mogłaby się poparzyć, coraz bardziej świadoma, że wmawiając sobie obojętność, nawet jedynie w zaciszu własnego umysłu, ocierała się o śmieszność. Nie był jej obojętny – był wszystkim poza tym, jako jedyny zdolny do wyciągnięcia od niej emocji tak sprzecznych, że przerażały ją samą. Nienawidziła, gdy zmuszał ją do utraty panowania nad swoimi uczuciami, a jednocześnie kochała go za to, że jej na to pozwalał; obawiając się zataczającej koło historii, dwukrotnie odrzucała jego oświadczyny – ale w tym samym czasie oddalała też innych, odciągając wiszący nad jej głową obowiązek. Ze względu na wciąż dającą o sobie znać chorobę, dawano jej zwlekać dłużej niż innym, łaskawie zezwalając na dalsze studiowanie alchemii, której uczyła się pod okiem zaufanego nauczyciela, nawet nie biorąc pod uwagę uczestnictwa w oficjalnym kursie. Nie czuła zresztą powołania do uzdrowicielstwa – nie, gdy jej własna choroba wprawiała ją w przygnębienie, stanowiąc niemożliwe do zignorowania przypomnienie o tym, że życie, które tak bardzo kochała, mogło jej zostać w każdej chwili odebrane.
Nigdy nie zapomniała momentu, w którym po raz pierwszy na własne oczy ujrzała smoki: dwa potężne cienie sunące po ziemi, przesłaniające blask dnia niczym najczarniejsze chmury, lśniące łuski odbijające słoneczne promienie, ogłuszający łopot skrzydeł – czy mogło istnieć coś bardziej pięknego i przerażającego jednocześnie? Była przekonana, że nie, i chociaż jej wizyta w smoczym rezerwacie Rosierów należała do tych słodko-gorzkich, naznaczonych ciężarem nałożonego wbrew jej woli, zaręczynowego pierścionka, to gdy obserwowała wprawę i pasję, z jaką Tristan zajmował się swoimi podopiecznymi, gdzieś umykał gniew spowodowany odmówieniem jej prawa do własnego wyboru. Smoki obudziły w niej fascynację przemieszaną z szacunkiem, a chociaż nigdy nie brakowało jej dumy z własnego rodowego dziedzictwa, to na pewien sposób czuła się uhonorowana samą możliwością przebywania blisko tych noszących w sobie starożytną magię stworzeń. Wracała więc do rezerwatu wielokrotnie, nie wyłapując nawet momentu, w którym okolicznościowe warzenie eliksirów wzmacniających, zamieniło się w regularne wizyty, wyczekiwane z większą niecierpliwością, niż byłaby skora przyznać. Choć od zawsze zwracano jej uwagę, że miała rękę do zwierząt, to dopiero wtedy zaczęła studiować je uważniej, korzystając z wiedzy i doświadczenia Tristana oraz jego sióstr, nie zrażając się tym, że nigdy nie miała ich doścignąć. Świadoma swoich ograniczeń, nie zbliżała się zresztą do większości pozostających pod pieczą Rosierów okazów, największą więź – być może ze względu na własne zmagania z serpentyną – odczuwając z tymi chorowitymi, niezdolnymi do uczynienia jej krzywdy, nad którymi starała się roztaczać opiekę. Nie miała pojęcia, w której dokładnie chwili zaczęła nazywać je swoimi – ani tym bardziej, kiedy to samo słowo pojawiło się w jej najpilniej strzeżonych myślach, stojąc tuż przy imieniu mającego wkrótce zostać jej mężem Tristana.
agitato
Słyszała szepty o nadchodzącej wojnie, straszniejszej niż poprzednia, mającej pochłonąć również nienaruszalny, zbudowany z kryształu świat arystokratycznych salonów; ciemne, burzowe chmury widoczne były również z brzegów wyspy Wight, od zawsze stanowiącej dla niej namacalne uosobienie bezpiecznej oazy. Ignorowała te ostrzeżenia tak długo, jak mogła, zmartwienia przekuwając na pracę i muzykę, ale nawet na wpół przymknięte powieki nie mogły odciąć jej od widoku zmaltretowanych ciał nestorów szlachetnych rodów, gdy w trakcie noworocznego Sabatu bezkarnie przelano błękitną krew. Skryty, ledwie wyczuwalny niepokój towarzyszył jej także, gdy trzy miesiące później oficjalnie przyjmowała nazwisko Rosier, wychodząc za mąż w trakcie najpiękniejszej ceremonii, jaką mogłaby sobie wyobrazić, na zawsze już splatając swój los z człowiekiem, któremu ostatecznie zdecydowała się zawierzyć swoje życie. W prezencie ślubnym otrzymała Fantasmagorię, jedyny w swoim rodzaju, syreni balet, cudowny okruch domu, choć znajdujący przecież tak daleko od niego. To właśnie tam zrozumiała, że wojna, którą spodziewała się w każdej chwili ujrzeć u swojego progu, już dawno ten próg przekroczyła, materializując się w postaci Mrocznego Znaku, czerniejącego na przedramieniu Tristana – symbolu, którego obecność na doskonale znajomej już skórze przerażała ją niemal tak samo, jak czarnoksiężnik, który się nim podpisywał, a którego potęga miała ich ochronić – ich, bo jak orzekli wezwani do kolejnego ataku serpentyny uzdrowiciele, było ich już dwoje: Evandra oraz rozwijające się pod jej sercem dziecko, mające wkrótce pojawić się na świecie ogarniętym chaosem, najprawdopodobniej zabijając przy tym ją samą.
Chociaż mdła groźba śmierci, skryta w coraz liczniej zasnuwających czarodziejską rzeczywistość cieniach, towarzyszyła jej już od jakiegoś czasu, to nie spodziewała się, że ich pierwsze spotkanie odbędzie się tak szybko, rozgrywając się w akompaniamencie przerażonego, ostrzegawczego szczekania Hektora. To właśnie ten dźwięk zaalarmował ją jako pierwszy, wyrywając ją ze snu, zanim jeszcze zrobił to przeszywający na wskroś ból, palącą pożogą zajmujący wszystkie jej zakończenia nerwowe, gdy buntująca się na przełomie kwietnia i maja magia, postanowiła rozerwać jej organizm od środka. Nigdy wcześniej, ani nigdy później, nie bała się tak bardzo jak wtedy, desperacko starając się uratować jedyną rzecz, która utrzymywała przy życiu jej nienarodzone dziecko – własne ciało. Odmawiające jej posłuszeństwa, zalewające się coraz intensywniej płynącą krwią oraz odbierające jej resztki kontroli, gdy raz po raz traciła przytomność, żeby w końcu całkowicie osunąć się w nicość. Odratowano ją – ich – z trudem, po cichu mówiąc o cudzie, chociaż niepewność co do losu Evandry i jej dziecka trwała kilka długich tygodni, w czasie których oboje tkwili zawieszeni gdzieś między dwoma światami, kołysząc się na krawędzi, zza której nie byłoby powrotu. Odzyskanie pełni sił zajęło jej jeszcze więcej, z tygodni przeciągając się w miesiące, ale stopniowo i uparcie powracała do dawnego życia, na nowo zaczynając pojawiać się w Fantasmagorii i smoczym rezerwacie. Chociaż pozornie wszystko wróciło do normalności, to bliskie i bolesne zderzenie ze śmiercią pozostawiło po sobie niewidzialny ślad, uwidaczniający się czasami w stanowczości zaciśniętych mocniej niż zwykle ust, czy schowanej za jasnymi tęczówkami zaciętości. Evandra wciąż się boi – w jej sytuacji brak strachu byłby oznaką ignorancji i głupoty, dwóch cech, którymi nigdy się nie odznaczała – ale wierzy też w siłę płynącą z rodowej jedności i jednostkowego uporu; siłę konieczną do zachowania w całości ich trzęsącego się w posadach świata.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 1 | +1 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 0 | Brak |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 2 | +2 (różdżka) |
Eliksiry: | 30 | +2 (różdżka), +5 (złoty kociołek) |
Sprawność: | 0 | Brak |
Zwinność: | 5 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Język dodatkowy: francuski | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Astronomia | II | 10 |
Historia magii | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
ONMS | II | 10 |
Perswazja | II | 10 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Zielarstwo | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Szlachecka etykieta | I | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | II | 7 |
Literatura (tworzenie prozy) | I | ½ |
Malarstwo (wiedza) | I | ½ |
Muzyka (wiedza) | II | 7 |
Muzyka (harfa) | II | 7 |
Muzyka (śpiew) | II | 7 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Taniec balowy | I | 0.5 |
Jeździectwo | I | 0.5 |
Pływanie | I | 0.5 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Półwila | - | 5 (+10) |
Reszta: 3,5 |
różdżka, pies, sowa, pierścień z kamieniem księżycowym
[bylobrzydkobedzieladnie]
czerw niewidoczny,
niesiony nocą
przez wicher mroczny,
znalazł łoże w szczęśliwym
szkarłacie twego serca
i ciemną, potajemną
miłością cię uśmierca
beauty is terror.
whatever we call beautiful,
we quiver before it.
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzała: Deirdre Mericourt
- Eliksir niezłomności (2 porcje, stat. 25)
- Eliksir grozy (2 porcje, stat. 25)
- Amortencja (1 porcja, stat. 25)
- Wężowe usta (2 porcje, stat. 25)
- Antidotum na niepowszechne trucizny (1 porcja, stat. 25, moc +5)
- Płynne srebro (2 porcje, stat. 25, moc +15)
- Eliksir ochrony (1 porcja, stat. 25)
- Eliksir oczyszczający z toksyn (1 porcja, stat. 25, moc +15, krytyczny sukces)
- Eliksir senności (1 porcja, stat. 25, moc +15)
piołun x2;
[05.02.19] Ingrediencje (wrzesień/październik)
[01.08.19] Ingrediencje (styczeń-marzec)
[26.02.20] Ingrediencje (kwiecień-czerwiec)
[25.02.20] Wsiąkiewka (sty-mar): +2 PB
[24.05.19] Zdobycie osiągnięcia: Mały pędzibimber, +30 PD
[20.07.19] Wykonywanie zawodu (listopad/grudzień): +50 PD
[30.07.19] Wsiąkiewka (listopad/grudzień), +90 PD
[21.02.20] Zdobycie osiągnięcia: +60 PD
[25.02.20] Wsiąkiewka (sty-mar): +90 PD
[27.02.20] Wykonywanie zawodu styczeń/luty/marzec +50PD
[13.04.20] Złoty kociołek (+5 do eliksirów): -300 PD