Kuchnia
AutorWiadomość
Kuchnia
Kuchnia równocześnie pełni rolę gabinetu Roselyn. Jako, że mieszkanie jest dość małe i nie ma w nim zbyt wiele miejsca na dodatkowe meble, stół kuchenny wykorzystywany jest często jak biurko. Oprócz tego kuchnia jest w pełni wyposażona. Z racji obecności papierów, produkty spożywcze nie grają tu pierwszych skrzypiec, by nie narazić dokumentów i książek na zniszczenie. Rose nie gotuje zbyt często, ani zbyt smacznie. Lubi jednak spędzać tu czas sącząc herbatę i zerkając przez okno wychodzące na ulicę.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Ostatnio zmieniony przez Roselyn Wright dnia 03.04.19 18:34, w całości zmieniany 1 raz
Nie podobało mu się to, co działo się dokoła, jednak nie chodziło o to, co wszyscy dostrzegali. Bardzo mało interesował go teraz cały świat, który wcześniej chciał na siłę zbawiać, ignorując lwią rzeszę problemów do pokonania. Wierzył przecież jeszcze niedawno w to, że wszystko było możliwe; że wystarczyło jedynie odpowiednio intensywnie tego chcieć i kierować się w tę stronę, by osiągnąć upragniony cel. Naiwny dzieciak. Właśnie tym był - zapatrzonym w niebo gówniarzem, któremu zdawało się, że magia czyniła cuda. Musiała zdarzyć się tragedia, żeby przejrzał... Czy gdyby wcześniej dostrzegał więcej, byłby w stanie je ocalić? Z jakiejś perspektywy mogło się to wydawać bezsensownym myśleniem, ale wyrzuty sumienia, które nękały Jaydena od dwóch miesięcy, znajdowały coraz to lepsze uzasadnienia dla swojej egzystencji. Pomona starała się je odgonić, jednak nie była w stanie tego zrobić nawet najczystszymi intencjami. On sam musiał się z nimi uporać lub im ulec, a ta walka jeszcze się nie zakończyła i jeszcze miała trwać dalej. Do tego przyszły jeszcze krzyki związane z ich kłótnią po szczycie w Kamiennym Kręgu, gdzie, zdawać by się mogło, dorośli i odpowiedzialni czarodzieje zachowali się jak pozbawione mózgu trolle, powodując katastrofę. Chociaż trolle zapewne nie zrobiłyby takich szkód własnemu gatunkowi, narażając się przy tym na pewną śmierć. Zgliszcza szaleństwa jeszcze nie ostygły, gdy między szkolnymi murami, Vane zderzył się brutalnie z jedyną osobą, która okazała mu wsparcie, o które by nigdy nie poprosił. Nie patrzył na szalonych polityków i wyżej urodzonych przerzucających się racjami i własnymi przekonaniami. W tym chaosie interesowali go jedynie najbliżsi, dla których chciał żyć z dnia na dzień i którym zamierzał się poświęcać. Ratowanie świata nie miało wszak racji bytu, jeśli nie potrafiło się zadbać o najważniejsze osoby w swoim życiu. Wiedział, był pewien, że znał odpowiedź na to kogo za takowe jednostki uważał. Jednak przy bolesnych słowach, czuł jakby stracił grunt pod nogami i jedyną pomocą mogła być ucieczka w coś tak głupiego jak alkohol. I to zdecydowanie mocniejszy niż astronom mógł w siebie wlać. Dopiero później dowiedział się, że nielegalne ogniki absyntu tańczyły w jego gardle, rozchodząc się przyjemnym ukojeniem. Było to chwilowe, ale skuteczne doznanie, chociaż następny dzień wcale nie był taki świetny. Mały kowal latał po głowie profesora i uderzał raz po raz w swoje kowadło, wywołując wstrząsy, od którego Jay dostawał dreszczy po całym ciele. Do tego nieustający ból rozsadzał mu czaszkę i nie chciał zniknąć. Jednak wiedział, że jeśli wcześniej znałby konsekwencje ostatniej nocy, podjąłby taką samą decyzję i napisałby ten żałosny list do Snape'a. Nie sądził jednak, że ich rozmowy skierują jego kroki właśnie w stronę, w którą zmierzał.
Nie wiedział, co powinien był myśleć o tej całej sytuacji. Każda mijana uliczka oddzielała go od czegoś znaczącego, czego nie potrafił nazwać. Śmierć dziewczyn była pierwszym etapem do otwarcia oczu i wydawała się tak surrealistyczna. Tak idiotyczna i bezcelowa. Jeśli jej sensem było tylko i wyłącznie wybudzenie go z tego marazmu wiecznego pozytywizmu, nie zamierzał sobie tego wybaczyć już nigdy. A teraz jeszcze kolejny, tak istotny w jego życiu most, płonął. Nie mógł wrócić do Hogsmeade i nie chciał tego. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Był wściekły, plasując we własnej osobie najwięcej nienawiści. Psuł wszystko czego się tknął, wzbudzał we wszystkich jedynie negatywne odczucia. Dlaczego nie mógł po prostu zniknąć? Tak wiele problemów, by się dzięki temu rozwiązało, ale życie trzymało się go kurczowo jak rzep. Czuł jak zaciskało swoje dłonie na jego gardle podczas ostatniego spotkania z zielarką. Podjął decyzję, odszedł i teraz tkwił tutaj. Niepewny. Ten dysonans podecyzyjny nie dawał mu spokoju. Czy to że czuł się związany ze swoimi przekonaniami, miało jakiś sens? Czy jego przekonania były w ogóle właściwe? Czy miały sens? Potrzebował upewnienia się, że nie zwariował i myślał trzeźwo, patrząc na te wszystkie zdarzenia we właściwy, pozbawiony przykrych naleciałości manii sposób. Przecież zło nie zmieniło swojego znaczenia, podobnie jak dobro. Myślał, że Pomona sądziła podobnie, ale boleśnie się pomylił. Czuł się jak liść na wietrze, którego sensu i srogości nie potrafił zrozumieć. Zerwany brutalnie z drzewa życia i ciśnięty ku ziemi, targany chłodem, mrozem i biczem deszczu, szukał znaczenia. W pukaniu do pewnych drzwi widział ostatnią nadzieję. Ostatnią deskę ratunku przed beznadzieją, nad której przepaścią tkwił i z chęcią rzuciłby się głową w dół. Obejrzał się jeszcze, patrząc na okolicę, która kiedyś kojarzyła mu się z chwilami błogiego dzieciństwa i stanu nieważkości pozbawionej dorosłych problemów. Zaraz jednak przeniósł uwagę z powrotem na wejście, słysząc po drugiej stronie ruch. - Hej - bąknął głupio, widząc przed sobą tak dobrze znaną sobie twarz. Ile to już razy szukał w niej wytchnienia? W tych delikatnych rysach? Musiał wyglądać żałośnie, ale liczył na to, że cokolwiek sobie o nim nie pomyślała, nie zamierzała zatrzaskiwać mu drzwi przed nosem. Kolejnego razu zwyczajnie by nie zniósł.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
{13 października}
Huk uderzeń porywistego jesiennego wiatru roznosił się po malutkim mieszkanku na ulicy Pokątnej 7/3. Chociaż przekraczając jego próg, można było doznać uczucia przytłoczenia mnogością licznych akcesoriów, zaczepionych do ścian szafek, drewnianych mebelków, rozrzuconych dziecięcych zabawek, to mieszkanki tego przybytku wydawały się kompletnie nie zdawać z tego sprawy. Każdy metr kwadratowy ich domu był wykorzystany. Były tylko we dwie, jednak Roselyn dołożyła wszelkich starań, aby mimo niewielkiego metrażu w pomieszczeniach tych czuć było domową atmosferę. Z każdym rokiem przybywało tu coraz to nowych elementów wystroju - drewnianych czy porcelanowych figurek, nieraz niezbyt oryginalnych dzieł sztuki malowanej zakupionych na jarmarkach i ulicznych targach. Było tu wszystko co tylko wpadło w oko Melanie, a Roselyn zawsze ulegała pragnieniom córki. Z prostej przyczyny. Nigdy nie kosztowało jej to dużo, ale cieszyło małą. Nie przeszkadzało jej, że jej mieszkanie powoli przeistacza się w rupieciarnię wszelkiego rodzaju tandety. Zresztą liczne księgi, notatki również znalazły tu swoje miejsce. Mieszkanie wydawało się już zapomnieć o tym, że kiedyś było tu nie dwóch, a trzech lokatorów.
Dzisiejszego poranka, wchodząc do mieszkania doznała wrażenia, że jej dom wymknął się spod kontroli. Zdała sobie sprawę z tego, że w ciągu ostatnich tygodni przebywała tu znacznie rzadziej niż dotychczas. Naturalnym odruchem w stresowych sytuacjach było odcięcie się od zmartwień i poświęcenie pracy. Tak też robiła, wykorzystując na potęgę własnego brata jako opiekuna Melanie. W ten sposób było jej odrobinkę łatwiej zmierzyć się zmianami, które wdarły się do jej życia wraz z nadejściem września.
Paradoksalnie umysł mogła oczyścić dopiero pracując. Wtedy to jej zmartwienia schodziły na dalszy plan. Musiała się skupić, oddać w stu procentach każdej wykonanej przez nią czynności. Ze stanu ciągłego zmartwienia nie potrafiło wyrwać ją nawet obcowanie z własną córką. Roselyn wiedziała że to ona najbardziej odczuwa przepracowanie matki, potrzebowała jednak mieć w tym wszystkich swoją własną przestrzeń, a właśnie nią była praca.
Być może mocne postanowienie zrobienia tutaj porządków było jednak kolejną wymówką przed spędzeniem spokojnego popołudnia wraz z Melanie. Segregowanie rzeczy, układanie i przeglądanie ksiąg skutecznie absorbowało jej uwagę. Chociaż zmęczona wieczornym dyżurem, nie chciała iść spać. Od dłuższego już czasu nie spała zbyt dobrze. Męczyły ją napastliwe myśli, a gdy już udało jej się uspokoić, zapadała w lekki, niespokojny sen. Każdy dźwięk wydawany przez stary budynek, potrafił wybudzić ją ze snu. Dlatego dzisiejszy nieustannie uderzający o ściany jej mieszkania wiatr, doprowadzał ją do szewskiej pasji.
Była w trakcie segregowania notatek na temat urazów pozaklęciowych, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Mimowolnie zacisnęła palce na różdżkę. Widocznie powoli zaczynała popadać w paranoje. Napięcie ulżyło dopiero w momencie, gdy za drzwiami rozpoznała twarz przyjaciela. Zerknęła w lustro wiszące przy wieszaku na ubrania, aby sprawdzić czy nie wygląda jak pacjentka oddziału urazów magipsychiatrycznych Pośpiesznie poprawiła rozczochrany kok i uchyliła drzwi.
Przywitała go ze strapioną miną. Już na pierwszy rzut oka widać było, że coś jest nie tak. Mogła mu się jednak dziwić? Każdy przeżywał wydarzenia z ostatnich dni. - Źle wyglądasz, Jay - nieznacznie zarysowująca się na czole zmarszczka, pogłębiła się. Nie wypowiedziała tych słów z przekąsem, nie miała zamiaru z niego szydzić. Wyglądała na szczerze zmartwioną jego niezapowiedzianą wizytą.
Nieco blady uśmiech przemknął po jej twarzy, gdy odsunęła się aby umożliwić mu wejście. - Jesteś chory? - zapytała, zadzierając głowę do góry, by móc mu się dokładniej przyjrzeć. Właśnie tak wyglądał, ciężko było jednak stwierdzić na pierwszy rzut oka czy choroba trawiła jego ciało czy umysł. Na to pierwsze mogła zaradzić, a na to drugie… cóż mogły pomóc tylko dobre chęci, które musiały wystarczyć, a naprawdę je miała. Chociaż wyglądał na rozbitego, mimo wszystko poczuła, że gdzieś tam w środku robi jej się cieplej na jego widok. Pierwszy raz od bardzo wielu dni poczuła się po prostu samotna. Widocznie nie zdawała sobie sprawy z tego, dopóki go tu nie zobaczyła. Potrzeby bycia bliskimi w takich chwilach nie dało się zapełnić pracą.
- Próbowałam zrobić porządki, nie zwracaj uwagi na bałagan - machnęła ręką w kierunku kuchennego stołu, na którym leżało kilka stosików luźnych notatek, pergaminów, listów.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Ciężko było nazwać ostatnie decyzje profesora jako odpowiednie. Ciągle potykał się o kolejne kamienie, pojawiające się na jego drodze, ale nie była to wcale jego wina. To świat wariował i nawet najbliżsi zaskakiwali go w najmniej oczekiwany momencie. Chwile pełne zwątpienia, niezrozumienia, wyraźnego też zirytowania zaczęły się piętrzyć jedna na drugiej, aż w końcu frustracja osiągała poziom kryzysowy, który rozlał się niczym wywar z mandragory. Paskudny odór miał towarzyszyć mu jeszcze przez wiele dni i domyślał się, że każdy, kto go spotkał, mógł tego doświadczyć na własnej skórze. Odkąd tylko pochował Mię i Pandorę, zatracił samego siebie, stając się obcą jednostką, a poznawanie nowego Jaydena wymagało wiele nakładu energii. Nic więc dziwnego, że dość prędko tracił cierpliwość, którą kiedyś było mu utrzymać tak łatwo. Nie siedział w książkach astronomicznych, a gdy już musiał poświęcić się pracy, nie robił tego z entuzjazmem, który pozwoliłby mu na zapomnienie o swoich zmartwieniach. To bolało - świadomość, że pasja życia przestała mieć większe znaczenie, gdy na horyzoncie pojawiła się tragedia. Jej siła przysłoniła mu wszystko inne i nie był w stanie zrobić nawet najprostszej czynności bez odniesienia się chociażby w urywku sekundy do żałoby, którą wciąż nosił. Na zewnątrz i w sercu. Twarz nabrała poważniejszych rysów, wyostrzyła się od zmęczenia i braku snu, a choroba umysłu trawiła nie tylko psychikę, lecz również i ciało profesora. Ktoś kto widywał Vane'a regularnie, z łatwością mógł dostrzec tę zmianę. Kłótnia z Pomoną była kolejną odjętą cegłą z chybotliwego już muru, który stworzył Jayden. Potrzebował stabilizatora, który powiedziałby mu, że jeszcze kompletnie się nie zagubił. Że nie wszystko było stracone. Że nie mógł przekreślać ludzi za jednym zamachem. Że druga, trzecia, trzydziesta szansa istniała i nie można było się poddawać. Astronom czuł, że postępował właściwie, jeśli chodziło o polityczne i moralne podłoże w sporze z zielarką, lecz jej słowa nie dawały mu spokoju. Prześladowały go niczym demon. A tych Vane miał już sporo - nawet jeśli nie o wszystkich zdawał sobie sprawę.
Jesteś chory?
- Tak jakby - odpowiedział jedynie kobiecie, bo jednak poalkoholowe problemy nie dokuczały mu tak bardzo jak te psychiczne i mentalne. To właśnie pomiędzy nimi należało szukać przyczyny jego stanu, ale póki co nie zamierzał nimi w nią rzucać od progu. Z wyraźną wdzięcznością wymalowaną na twarzy przyjął fakt, że zaprosiła go do środka, nie pytając, co tu robił o tej godzinie i w takim stanie. Obłożona własnymi zmartwieniami, a jednak nie odmawiała. Roselyn zawsze była silniejsza od wszystkich, których znał i nie zamierzał zmieniać zdania, szczególnie teraz, gdy zobaczył ten słodki nieład, który panował w mieszkaniu przyjaciółki. Ogarnął spojrzeniem jej sylwetkę, mimowolnie czując jak kąciki ust uniosły się w delikatnym, ciepłym uśmiechu. - Potrzebowałem cię zobaczyć. To wszystko - rzucił, wciąż nie wyjmując dłoni z kieszeni płaszcza. Wzruszył przy okazji ramionami jakby to nie było nic wielkiego, jednak wcale tak nie było. Gdyby wiedział, o czym myślała, przyznałby jej rację. W końcu również odczuwał jak bardzo tęsknił za jej towarzystwem, a poczucie samotności na moment pierzchało. Wystarczyło tylko przekroczyć próg znanego mu mieszkania. Nie mógł tak się tylko wpatrywać, więc w chwilę po tym uciekł wzrokiem gdzieś w bok. Ostatnio nie potrafił utrzymywać kontaktu wzrokowego, tylko ciągle unikał konfrontacji jakby bał się tego, zobaczy po drugiej stronie. Niepewność zżerała go od środka i nie znalazł jeszcze na to lekarstwa. Bolało go ciało, lecz to duch cierpiał najbardziej, a serce, kiedyś ciepłe dla wszystkich, oziębiło się, pozwalając na to, by zaczęły pojawiać się na nim skazy, których nie umiał powstrzymać. Szukał sposobu, ale nie było to takie proste, mając dookoła świat w płomieniach. Jednak same poszukiwania były już krokiem w przód, prawda? Zaraz jednak jego uwaga została przeniesiona w głąb mieszkania, gdy rozległo się skrzypienie drewnianej podłogi. - Zobaczyć obie piękności. Witaj, gwiazdeczko - rzucił lżej, wyłapując spojrzenie dziewczynki, która wychyliła się z pokoju obok. Jego twarz nabrała innego, łagodniejszego wyrazu, gdy tylko włosy Melanie zatańczyły na horyzoncie, a wraz z nią znajoma, zaspana lekko buzia. - Wybacz, nie chciałem jej budzić - dodał, przenosząc przepraszające spojrzenie na Roselyn. Miał nadzieję, że uzdrowicielka nie miała mieć mu tego za złe. Na dobrą sprawę mógł nawet ułożyć do snu jej córeczkę, jeśli potrzebowała pomocnej dłoni. Kilka razy już mu się udało, a świadomość bycia przydatnym była lepsza niż najprecyzyjniejsze lekarstwo. - Masz może coś na ból głowy? Wczoraj trochę przesadziłem z procentami... - rzucił cicho, oblewając się rumieńcem wstydu, bo wciąż było mu głupio za libację z Cyrusem. Jednak przyniosła pewną ulgę. Nawet jeśli teraz musiał walczyć z bolączkami. - Nie, no bez przesady. Nie przejmuj się tym - stwierdził, gdy wspomniała coś o bałaganie. Nawet go nie dostrzegał. Wiedział tylko to, że znajdował się w domu, w którym przodowała miłość i chciał ogrzać się w jej cieple chociaż odrobinę nim ruszy dalej. Musiał przypominać desperata, jednak czy właśnie nim nie był?
Jesteś chory?
- Tak jakby - odpowiedział jedynie kobiecie, bo jednak poalkoholowe problemy nie dokuczały mu tak bardzo jak te psychiczne i mentalne. To właśnie pomiędzy nimi należało szukać przyczyny jego stanu, ale póki co nie zamierzał nimi w nią rzucać od progu. Z wyraźną wdzięcznością wymalowaną na twarzy przyjął fakt, że zaprosiła go do środka, nie pytając, co tu robił o tej godzinie i w takim stanie. Obłożona własnymi zmartwieniami, a jednak nie odmawiała. Roselyn zawsze była silniejsza od wszystkich, których znał i nie zamierzał zmieniać zdania, szczególnie teraz, gdy zobaczył ten słodki nieład, który panował w mieszkaniu przyjaciółki. Ogarnął spojrzeniem jej sylwetkę, mimowolnie czując jak kąciki ust uniosły się w delikatnym, ciepłym uśmiechu. - Potrzebowałem cię zobaczyć. To wszystko - rzucił, wciąż nie wyjmując dłoni z kieszeni płaszcza. Wzruszył przy okazji ramionami jakby to nie było nic wielkiego, jednak wcale tak nie było. Gdyby wiedział, o czym myślała, przyznałby jej rację. W końcu również odczuwał jak bardzo tęsknił za jej towarzystwem, a poczucie samotności na moment pierzchało. Wystarczyło tylko przekroczyć próg znanego mu mieszkania. Nie mógł tak się tylko wpatrywać, więc w chwilę po tym uciekł wzrokiem gdzieś w bok. Ostatnio nie potrafił utrzymywać kontaktu wzrokowego, tylko ciągle unikał konfrontacji jakby bał się tego, zobaczy po drugiej stronie. Niepewność zżerała go od środka i nie znalazł jeszcze na to lekarstwa. Bolało go ciało, lecz to duch cierpiał najbardziej, a serce, kiedyś ciepłe dla wszystkich, oziębiło się, pozwalając na to, by zaczęły pojawiać się na nim skazy, których nie umiał powstrzymać. Szukał sposobu, ale nie było to takie proste, mając dookoła świat w płomieniach. Jednak same poszukiwania były już krokiem w przód, prawda? Zaraz jednak jego uwaga została przeniesiona w głąb mieszkania, gdy rozległo się skrzypienie drewnianej podłogi. - Zobaczyć obie piękności. Witaj, gwiazdeczko - rzucił lżej, wyłapując spojrzenie dziewczynki, która wychyliła się z pokoju obok. Jego twarz nabrała innego, łagodniejszego wyrazu, gdy tylko włosy Melanie zatańczyły na horyzoncie, a wraz z nią znajoma, zaspana lekko buzia. - Wybacz, nie chciałem jej budzić - dodał, przenosząc przepraszające spojrzenie na Roselyn. Miał nadzieję, że uzdrowicielka nie miała mieć mu tego za złe. Na dobrą sprawę mógł nawet ułożyć do snu jej córeczkę, jeśli potrzebowała pomocnej dłoni. Kilka razy już mu się udało, a świadomość bycia przydatnym była lepsza niż najprecyzyjniejsze lekarstwo. - Masz może coś na ból głowy? Wczoraj trochę przesadziłem z procentami... - rzucił cicho, oblewając się rumieńcem wstydu, bo wciąż było mu głupio za libację z Cyrusem. Jednak przyniosła pewną ulgę. Nawet jeśli teraz musiał walczyć z bolączkami. - Nie, no bez przesady. Nie przejmuj się tym - stwierdził, gdy wspomniała coś o bałaganie. Nawet go nie dostrzegał. Wiedział tylko to, że znajdował się w domu, w którym przodowała miłość i chciał ogrzać się w jej cieple chociaż odrobinę nim ruszy dalej. Musiał przypominać desperata, jednak czy właśnie nim nie był?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyglądał jakby coś go gryzło. Nie potrafiła dokładnie stwierdzić dlaczego tak myślała. Być może to była po prostu intuicja, a może dostrzegała faktyczne symptomy świadczące o tym, że trzymał się gorzej niż dotychczas. Skąd mogła wiedzieć? Była zabiegana. I bynajmniej nie mówiła tego z dumą. Była zabiegana i zaabsorbowana własnymi problemami na tyle, aby nie mieć czasu zainteresować się losem przyjaciela. Nie z braku zainteresowania. Ciężko było jej pogodzić tak wiele obowiązków w jedno, a może znów szukała kolejnej wymówki, bo miała wiele zmartwień, a Roselyn takowe zwykła ignorować i czekać aż urosną do rozmiaru, który był już nie do przeoczenia.
Jayden nie był wścibskim człowiekiem. To nie jego liczne, podchwytliwe pytania działały na rozwiązanie jej języka. On po prostu wzbudzał zaufanie. Już od pierwszych chwil, w których go poznała. Odległych czasowo, a jednak nawet dzisiaj potrafiła to dokładnie odpisać. Dlatego też chociaż zwykle skąpa w słowa i zwierzenie przy Jayu zdarzało jej się otwierać. Być może dlatego też sama nie wychodziła z inicjatywą, bo wiedziała że teraz skrywa tajemnicę, o której nie może powiedzieć nawet Vane’owi. To ją gryzło, bo chociaż teraz chciała powiedzieć mu tak wiele, to nie mogła tego zrobić. Naprawdę tego potrzebowała, bo chociaż zwykła sama decydować o swoim życiu, ty razem potrzebowała “opinii z zewnątrz”. Oceny kogoś, kogo zdanie szanowała, a właśnie taką osobą Jayden. Nie mogła jednak na nią liczyć, bo nie chciała wciągać go w to bagno. Zresztą przysięgła, że tego nie zrobi.
Teraz widząc go tutaj, poczuła się nieco zagubiona. Bo okazywało się, że w tej całej samodzielności, potrzebowała czyjegoś oparcia. Nie potrafiła jednak o nie poprosić. Łatwiej było zwrócić się do brata o jakąś materialną przysługę czy nawet poprosić o czas poświęcony córce. Poproszenie o czas dla niej samej, jednak zdawał się być zbyt trudny. To nawet nie była kwestia dumy. Sama nie potrafiła tego sprecyzować. Nić zależności między nią, a innymi nieco ją przerażała. W przeszłości zaufała nieodpowiedniej osobie, a teraz to w jakiś sposób odbijało się na postrzeganiu każdego kto był jej bliski. Bo przecież wszyscy ostatecznie zawodzili, prawda? Chyba dość mylnie zakładała, że jeśli nie będzie liczyć na nikogo, nikt więcej już jej nie zawiedzie.
Niemniej jednak, mimo tego całego wzbraniania się przed bliskością poczuła się nieco lepiej niż chwilę temu, widząc Jaydena u progu jej drzwi. Była to jednak gorzki rodzaj ulgi, bo przecież wiedziała, że coś jest nie tak. Wyczuwała to w jego słowach, spojrzeniu. Mówił jak on, wyglądał jak on, ale coś się zmieniło.
W tym wypadku wydawało jej się, że nie potrafiłaby nikomu naukowo udowodnić tego twierdzenia. Po prostu to czuła, a może to były jakieś niedostrzegalne objawy. Chociażby to, że unikał jej wzroku.
Jego słowa tylko upewniły ją w tym przeczuciu. Uniosła kącik ust w bladym półuśmiechu. - To miło. Zawsze wiesz jak sprawić, by dziewczyna poczuła się wartościowa - rzekła żartobliwie, starając się w ten nieznaczny sposób przekazać, że jest tu mile widziany. Nie ważne o której godzinie, w jakich okolicznościach. Po prostu. Dobrze było go widzieć. Zresztą chociaż miała pewne opory przed dzieleniem się własnymi myślami, w miejsce tego chciała słuchać myśli innych. To w jakiś sposób odpłacało jej się własnemu milczeniu. Potrzebowała czuć się potrzebna. Nie wiedziała czy to w jakiś sposób egoistyczne czy altruistyczne.
Odwróciła wzrok w stronę córki. Widać miała równie lekki sen co Roselyn. - Nic się nie stało - machnęła ręką, kompletnie nie przejmując się pobudką Malenie. Chyba przyzwyczaiła się do tego, że będąc w domu rytm jej dnia wyznaczała córka. Zresztą jeszcze dwa lata temu przeraziłaby ją ta pobudka, która zwiastowała stawanie na rękach i nogach, by dziewczynka znów zasnęła. Teraz było odrobinkę łatwiej. - Mel, nie boi się już ciemności, prawda? - spojrzała znacząco na córkę. Być może było to lekko niepedagogiczne, bo przecież wiedziała, że Mel wciąż zasypiała przy zapalonej lampce i nie wyzbyła się swoich lęków, ale rzadko kiedy potrzebowała obecności matki. Rose pozwalała więc zasypiać jej samej, będąc w pokoju obok, aby ta czuła jej obecność. Z zamysłem powtarzała metody Elodie Wright, bo czuła że została dobrze przez nią wychowana. Chociaż bycie surowym nie zawsze wychodziło jej dobrze.
Rose musiała być obojgiem. Surowością i ciepłem. Niemniej matczyna potrzeba obdarowywania tym drugim momentami była silniejsza od zdrowego rozsądku. Potrzebowała uzupełniać jej tym brak ojca, którego mała Melanie jeszcze prawdopodobnie nie odczuwała. Skąd miała wiedzieć, że nie tak wygląda tradycyjna rodzina? Skąd miała wiedzieć, że brakuje tu jeszcze jednej osoby? Rose po części chroniła ją przed tą wiadomością, bo trochę naiwnie liczyła, że córka nigdy nie poczuje się porzucona. Ale nie dało się tego uniknąć, prawda?
- Jasne. Myślę, że uda mi się coś znaleźć - odparła mu, wdrapując się na jeden z mniejszych taboretów, by dostać się do jednej z wyższych półek komody w poszukiwaniu czegoś wzmacniającego. Mimowolnie starała się nie wysuwać zbyt pospiesznych wniosków. - A więc… Powiesz mi co się stało, Jay? - zapytała, odwracając się do niego na chwilę, aby znów zanurzyć się w odmętach eliksirów, aż w końcu znalazł ten, którego szukała. - Przecież widzę, że cię coś gryzie - dodała po chwili, schodząc ze stołka. - Chyba, że nie masz ochoty o tym mówić. Zawsze możesz mi pomóc zrobić porządki w notatkach. To też będzie miłe - rzuciła, otwierając buteleczkę wywaru wzmacniającego. - Spróbuj tego. Powinieneś odzyskać siły.
Jayden nie był wścibskim człowiekiem. To nie jego liczne, podchwytliwe pytania działały na rozwiązanie jej języka. On po prostu wzbudzał zaufanie. Już od pierwszych chwil, w których go poznała. Odległych czasowo, a jednak nawet dzisiaj potrafiła to dokładnie odpisać. Dlatego też chociaż zwykle skąpa w słowa i zwierzenie przy Jayu zdarzało jej się otwierać. Być może dlatego też sama nie wychodziła z inicjatywą, bo wiedziała że teraz skrywa tajemnicę, o której nie może powiedzieć nawet Vane’owi. To ją gryzło, bo chociaż teraz chciała powiedzieć mu tak wiele, to nie mogła tego zrobić. Naprawdę tego potrzebowała, bo chociaż zwykła sama decydować o swoim życiu, ty razem potrzebowała “opinii z zewnątrz”. Oceny kogoś, kogo zdanie szanowała, a właśnie taką osobą Jayden. Nie mogła jednak na nią liczyć, bo nie chciała wciągać go w to bagno. Zresztą przysięgła, że tego nie zrobi.
Teraz widząc go tutaj, poczuła się nieco zagubiona. Bo okazywało się, że w tej całej samodzielności, potrzebowała czyjegoś oparcia. Nie potrafiła jednak o nie poprosić. Łatwiej było zwrócić się do brata o jakąś materialną przysługę czy nawet poprosić o czas poświęcony córce. Poproszenie o czas dla niej samej, jednak zdawał się być zbyt trudny. To nawet nie była kwestia dumy. Sama nie potrafiła tego sprecyzować. Nić zależności między nią, a innymi nieco ją przerażała. W przeszłości zaufała nieodpowiedniej osobie, a teraz to w jakiś sposób odbijało się na postrzeganiu każdego kto był jej bliski. Bo przecież wszyscy ostatecznie zawodzili, prawda? Chyba dość mylnie zakładała, że jeśli nie będzie liczyć na nikogo, nikt więcej już jej nie zawiedzie.
Niemniej jednak, mimo tego całego wzbraniania się przed bliskością poczuła się nieco lepiej niż chwilę temu, widząc Jaydena u progu jej drzwi. Była to jednak gorzki rodzaj ulgi, bo przecież wiedziała, że coś jest nie tak. Wyczuwała to w jego słowach, spojrzeniu. Mówił jak on, wyglądał jak on, ale coś się zmieniło.
W tym wypadku wydawało jej się, że nie potrafiłaby nikomu naukowo udowodnić tego twierdzenia. Po prostu to czuła, a może to były jakieś niedostrzegalne objawy. Chociażby to, że unikał jej wzroku.
Jego słowa tylko upewniły ją w tym przeczuciu. Uniosła kącik ust w bladym półuśmiechu. - To miło. Zawsze wiesz jak sprawić, by dziewczyna poczuła się wartościowa - rzekła żartobliwie, starając się w ten nieznaczny sposób przekazać, że jest tu mile widziany. Nie ważne o której godzinie, w jakich okolicznościach. Po prostu. Dobrze było go widzieć. Zresztą chociaż miała pewne opory przed dzieleniem się własnymi myślami, w miejsce tego chciała słuchać myśli innych. To w jakiś sposób odpłacało jej się własnemu milczeniu. Potrzebowała czuć się potrzebna. Nie wiedziała czy to w jakiś sposób egoistyczne czy altruistyczne.
Odwróciła wzrok w stronę córki. Widać miała równie lekki sen co Roselyn. - Nic się nie stało - machnęła ręką, kompletnie nie przejmując się pobudką Malenie. Chyba przyzwyczaiła się do tego, że będąc w domu rytm jej dnia wyznaczała córka. Zresztą jeszcze dwa lata temu przeraziłaby ją ta pobudka, która zwiastowała stawanie na rękach i nogach, by dziewczynka znów zasnęła. Teraz było odrobinkę łatwiej. - Mel, nie boi się już ciemności, prawda? - spojrzała znacząco na córkę. Być może było to lekko niepedagogiczne, bo przecież wiedziała, że Mel wciąż zasypiała przy zapalonej lampce i nie wyzbyła się swoich lęków, ale rzadko kiedy potrzebowała obecności matki. Rose pozwalała więc zasypiać jej samej, będąc w pokoju obok, aby ta czuła jej obecność. Z zamysłem powtarzała metody Elodie Wright, bo czuła że została dobrze przez nią wychowana. Chociaż bycie surowym nie zawsze wychodziło jej dobrze.
Rose musiała być obojgiem. Surowością i ciepłem. Niemniej matczyna potrzeba obdarowywania tym drugim momentami była silniejsza od zdrowego rozsądku. Potrzebowała uzupełniać jej tym brak ojca, którego mała Melanie jeszcze prawdopodobnie nie odczuwała. Skąd miała wiedzieć, że nie tak wygląda tradycyjna rodzina? Skąd miała wiedzieć, że brakuje tu jeszcze jednej osoby? Rose po części chroniła ją przed tą wiadomością, bo trochę naiwnie liczyła, że córka nigdy nie poczuje się porzucona. Ale nie dało się tego uniknąć, prawda?
- Jasne. Myślę, że uda mi się coś znaleźć - odparła mu, wdrapując się na jeden z mniejszych taboretów, by dostać się do jednej z wyższych półek komody w poszukiwaniu czegoś wzmacniającego. Mimowolnie starała się nie wysuwać zbyt pospiesznych wniosków. - A więc… Powiesz mi co się stało, Jay? - zapytała, odwracając się do niego na chwilę, aby znów zanurzyć się w odmętach eliksirów, aż w końcu znalazł ten, którego szukała. - Przecież widzę, że cię coś gryzie - dodała po chwili, schodząc ze stołka. - Chyba, że nie masz ochoty o tym mówić. Zawsze możesz mi pomóc zrobić porządki w notatkach. To też będzie miłe - rzuciła, otwierając buteleczkę wywaru wzmacniającego. - Spróbuj tego. Powinieneś odzyskać siły.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Była kobietą i to chyba już wystarczyło za to, by posiadała kolejny ze zmysłów, dzięki któremu potrafiła odczytać, wyczuć tak wiele w drugiej osobie. Wiedział o tym, przychodząc pod jej drzwi. Podczas ich długoletniej, dość zakręconej pod wieloma względami znajomości nie czuł się przez nią w żaden sposób oceniany. Nie było pytań. Nie było nachalności, przez którą zamknąłby się jeszcze bardziej i wyobcował do granic możliwości. Było zrozumienie nawet w ciszy, która tak często wybrzmiewała między nimi. Cóż. Lub właściwie to Roselyn częściej milczała, a on mówił. Czasem bez przerwy, aż był w szoku, że wciąż chciała spędzać z nim czas. Zawsze była poważniejsza od niego, a jednak potrafili znaleźć wspólny język. Nie oznaczało to jednak, że w chwili, w której ją zobaczył, nie stanął przed dylematami, które zaczęły bombardować jego umysł. Nie bał się jej. Bał się o nią. Czy dobrze zrobił, pojawiając się tu i zmuszając ją niejako do interwencji nad sobą? Do zastanowienia się, co się działo w jego życiu? Miała w końcu tak wiele własnych problemów. Tak wiele sfer życia, do których on nie miał dostępu. Czy to, co robił było dobre? Czy czuł się wystarczająco dobrze, żeby się tam zjawić i ją niepokoić? Nie. Wcale tak nie było. Czuł niesamowite przygnębienie. Czuł obawę przed czymś, czego nie potrafił nazwać. Pozwolił na to, by zapanował nad nim strach przed kolejnym odrzuceniem, którego tak boleśnie doświadczył od bliskiej osoby i chciał to komuś powiedzieć. Może właśnie jej... Chciał po prostu poczuć ponownie jak ktoś przygarnia go ramionami; chciał usłyszeć, że wszystko będzie dobrze bez względu na wszystko; że przejdą to wspólnie. Czy nie karmił się jednak ponownie swoją naiwnością? Chciał o tym komuś powiedzieć. Gdyby umiał to ubrać w słowa... Wyrzuciłby to z siebie i uwolnił od gigantycznego ciężaru tkwiącego na jego klatce piersiowej, przez który nie był w stanie złapać spokojnie powietrza. Jednak jeśli miał jej o tym powiedzieć... O tym jakie zło tkwiło w jego wnętrzu... Co jeśli by jej powiedział i dostrzegłby w jej oczach odrzucenie, którego tak bardzo się bał? Co jeśli miała pomyśleć, że prosił tylko i wyłącznie o uwagę?
Na wszelkie odwroty było już za późno, gdy przekroczył próg. Nie musiał odwracać wzroku, by wiedzieć, że wiedziała. Przeczuwała. Jak zawsze, a on wszedł w pułapkę własnej głupoty. Ale równocześnie odczuwał potrzebę, której nie dało się tak łatwo wyciszyć. Tęsknił za tymi wszystkimi sytuacjami, w których brali udział, a których dziwactwa przylgnęły do nich od pierwszego spotkania. Wtedy gdy byli dziećmi. Niewinnymi i bez doświadczeń dorosłych czarodziejów. Im było się jednak starszym, tym przyjaźnie bywały cięższe do utrzymania. Mógł się o tym przekonać zaledwie dobę temu. Próby... Wieczne próby, przed którymi nie można było uciec. - Dla ciebie wszystko - powiedział z bladym uśmiechem, który jednak nie krył typowej dla niego wesołości. Typowej... Te wspomnienia sprzed kilku miesięcy wydawały się zamknięte w dziwnej bańce, której istnienia Jayden nie potrafił zrozumieć. Jak to możliwe, że był tak krótkowzroczny, gdy reszta świata pozostawała w chaosie? Gdyby przyszło im się spotkać podczas zebrania Zakonu Feniksa, ta rozmowa byłaby jeszcze bardziej niezręczna dla Roselyn, dlatego w jakiś dziwny, ironiczny sposób uniknęli większego poplątania. Czy gdyby wiedziała, nie patrzyłaby na niego inaczej? Jak robiło już tak wielu? Był nazywany zdrajcą, wyrzutkiem. Nie pamiętał o nich. Nie pamiętał, że współdzielili jakiekolwiek wspomnienia czy chociażby przebłyski podświadomości. Niektórzy mieli pozostać dla niego nieznajomymi, obcymi już do końca, mimo że jeszcze niedawno pamiętał ich imiona i współdziałali ramię w ramię, by chociażby odbudować kwaterę główną. Niewiele z tych osób miało z nim kontakt i teraz, a nawet jeśli - jeśli się wyciszył i uspokoił - mógł wyczuć dziwny dystans, który tworzyli. Bo mieli sekrety, które kiedyś znał, lecz już nie. Tracił grunt pod nogami i nawet nie wiedział, dlaczego.
Skierował się już w milczeniu za Wright, patrząc jeszcze jakąś chwilę na Melanie, której zaspane oczka zaświeciły się w półmroku. Niedawno zastanawiał się nad dziećmi, którym przyszło wychowywać się w tych czasach. Nawet Hogwart nie był już bezpieczny, więc czy istniało miejsce dla nich odpowiednie? Czy rodzice mogli je uchronić przed falą brutalności? Chciał w to wierzyć. Musiał w to wierzyć, by nie zwariować już do końca. Przez ten okres zwątpienia i budowania samego siebie na nowo zagubił gdzieś drogę docierania do tych niewinnych serc. Kiedyś czuł, że każdy uczeń, każda uczennica wypełniali jego nienazwaną cząstkę odpowiadającą za rodzicielstwo. Teraz zbyt pogrążony w rozpaczy nie wiedział, czy wcześniejsze podejście było dobre. Sytuacja z Alix wracała do niego w chwilach zwątpienia i bombardowała w najgorsze ze sposobów. Czy był za to wszystko odpowiedzialny? Kim miał być? Kim był? Powiesz mi co się stało, Jay? No, właśnie... Zanim odpowiedział, opadł na jedno z krzeseł w kuchni i przejechał dłonią przez zmęczoną twarz. - Nie wiem... Wszystko ostatnio partolę i mam wrażenie, że jestem jednym wielkim problemem. Nie wiem czy wiesz, ale nie byłem przez cały wrzesień w pracy ani razu. - Nie chciał jej mówić szczegółowo o kuzynkach. Miała wystarczająco dużo problemów, jednak mogła się domyślić z łatwością, że jeśli Jayden nie pojawił się w Hogwarcie, oznaczało, że stało się coś naprawdę poważnego. Na wyjawienie powodu tego wszystkiego, czas mógł jeszcze nadejść. - Straciłem bliskie mi osoby i cały mój świat wywrócił się do góry nogami, co w tych czasach nie powinno nikogo dziwić. W końcu śmierć nachodzi nas z każdej strony, prawda? A ja po prostu... Wziąłem urlop, porzuciłem mieszkanie. Myślałem też, że w tym całym chaosie znalazłem swoje nowe miejsce, ale gdy powoli zaczynałem w to wierzyć... - urwał, odetchnąwszy głęboko i biorąc od przyjaciółki wywar, który od razu wypił. Słodki zapach był zachęcający, podobnie jak błękitne zabarwienie, ale... Jayden skrzywił się, gdy tylko płyn dotknął jego języka. Nawet nie skomentował smaku eliksiru, jednak na jego twarzy dało się zobaczyć charakterystyczny grymas po zjedzeniu czegoś kwaśnego. Kaszlnął, oddając flakonik Roselyn. - I jeszcze to przeklęte Stonehenge... - odetchnął ciężko po chwili, przejeżdżając dłonią przez włosy. Gdy myślał o artykule w Proroku Codziennym, który był poświęcony ów tragedii na szczycie szlacheckim, czuł jak wszystko podchodziło mu do gardła. Do tego złość, którą odczuwał na odpowiedzialnych za to ludzi, odżywała jakby na nowo. Jakże ironicznie było się znaleźć w domu, gdzie mieszkała była narzeczona jednego z nich... - Gubię się we własnych myślach i nie wiem już, kto jest bardziej szalony. Świat czy ja... - Oparł przedramiona na kolanach i spuścił głowę, wpatrując się w podłogę kuchni panny Wright. Cisza zalęgła między nimi na jakiś czas, gdy dwójka czarodziejów tkwiła zamknięta pod kopułą niewypowiedzianych strachów. Vane zdawał sobie sprawę, że narzucał jej zbyt dużo, ale mógł albo wylać ze swego pokładu nieco wody lub utonąć całkowicie. Wyjście stąd, oznaczałoby zatracenie się w labiryncie strachów i nieodnalezienie drogi powrotnej do samego siebie. - Jeśli... Jeśli czujesz, że to za dużo, po prostu powiedz i dam ci spokój - powiedział cicho, chociaż miał duże wątpliwości czy naprawdę się odezwał, czy tylko mu się wydawało.
Na wszelkie odwroty było już za późno, gdy przekroczył próg. Nie musiał odwracać wzroku, by wiedzieć, że wiedziała. Przeczuwała. Jak zawsze, a on wszedł w pułapkę własnej głupoty. Ale równocześnie odczuwał potrzebę, której nie dało się tak łatwo wyciszyć. Tęsknił za tymi wszystkimi sytuacjami, w których brali udział, a których dziwactwa przylgnęły do nich od pierwszego spotkania. Wtedy gdy byli dziećmi. Niewinnymi i bez doświadczeń dorosłych czarodziejów. Im było się jednak starszym, tym przyjaźnie bywały cięższe do utrzymania. Mógł się o tym przekonać zaledwie dobę temu. Próby... Wieczne próby, przed którymi nie można było uciec. - Dla ciebie wszystko - powiedział z bladym uśmiechem, który jednak nie krył typowej dla niego wesołości. Typowej... Te wspomnienia sprzed kilku miesięcy wydawały się zamknięte w dziwnej bańce, której istnienia Jayden nie potrafił zrozumieć. Jak to możliwe, że był tak krótkowzroczny, gdy reszta świata pozostawała w chaosie? Gdyby przyszło im się spotkać podczas zebrania Zakonu Feniksa, ta rozmowa byłaby jeszcze bardziej niezręczna dla Roselyn, dlatego w jakiś dziwny, ironiczny sposób uniknęli większego poplątania. Czy gdyby wiedziała, nie patrzyłaby na niego inaczej? Jak robiło już tak wielu? Był nazywany zdrajcą, wyrzutkiem. Nie pamiętał o nich. Nie pamiętał, że współdzielili jakiekolwiek wspomnienia czy chociażby przebłyski podświadomości. Niektórzy mieli pozostać dla niego nieznajomymi, obcymi już do końca, mimo że jeszcze niedawno pamiętał ich imiona i współdziałali ramię w ramię, by chociażby odbudować kwaterę główną. Niewiele z tych osób miało z nim kontakt i teraz, a nawet jeśli - jeśli się wyciszył i uspokoił - mógł wyczuć dziwny dystans, który tworzyli. Bo mieli sekrety, które kiedyś znał, lecz już nie. Tracił grunt pod nogami i nawet nie wiedział, dlaczego.
Skierował się już w milczeniu za Wright, patrząc jeszcze jakąś chwilę na Melanie, której zaspane oczka zaświeciły się w półmroku. Niedawno zastanawiał się nad dziećmi, którym przyszło wychowywać się w tych czasach. Nawet Hogwart nie był już bezpieczny, więc czy istniało miejsce dla nich odpowiednie? Czy rodzice mogli je uchronić przed falą brutalności? Chciał w to wierzyć. Musiał w to wierzyć, by nie zwariować już do końca. Przez ten okres zwątpienia i budowania samego siebie na nowo zagubił gdzieś drogę docierania do tych niewinnych serc. Kiedyś czuł, że każdy uczeń, każda uczennica wypełniali jego nienazwaną cząstkę odpowiadającą za rodzicielstwo. Teraz zbyt pogrążony w rozpaczy nie wiedział, czy wcześniejsze podejście było dobre. Sytuacja z Alix wracała do niego w chwilach zwątpienia i bombardowała w najgorsze ze sposobów. Czy był za to wszystko odpowiedzialny? Kim miał być? Kim był? Powiesz mi co się stało, Jay? No, właśnie... Zanim odpowiedział, opadł na jedno z krzeseł w kuchni i przejechał dłonią przez zmęczoną twarz. - Nie wiem... Wszystko ostatnio partolę i mam wrażenie, że jestem jednym wielkim problemem. Nie wiem czy wiesz, ale nie byłem przez cały wrzesień w pracy ani razu. - Nie chciał jej mówić szczegółowo o kuzynkach. Miała wystarczająco dużo problemów, jednak mogła się domyślić z łatwością, że jeśli Jayden nie pojawił się w Hogwarcie, oznaczało, że stało się coś naprawdę poważnego. Na wyjawienie powodu tego wszystkiego, czas mógł jeszcze nadejść. - Straciłem bliskie mi osoby i cały mój świat wywrócił się do góry nogami, co w tych czasach nie powinno nikogo dziwić. W końcu śmierć nachodzi nas z każdej strony, prawda? A ja po prostu... Wziąłem urlop, porzuciłem mieszkanie. Myślałem też, że w tym całym chaosie znalazłem swoje nowe miejsce, ale gdy powoli zaczynałem w to wierzyć... - urwał, odetchnąwszy głęboko i biorąc od przyjaciółki wywar, który od razu wypił. Słodki zapach był zachęcający, podobnie jak błękitne zabarwienie, ale... Jayden skrzywił się, gdy tylko płyn dotknął jego języka. Nawet nie skomentował smaku eliksiru, jednak na jego twarzy dało się zobaczyć charakterystyczny grymas po zjedzeniu czegoś kwaśnego. Kaszlnął, oddając flakonik Roselyn. - I jeszcze to przeklęte Stonehenge... - odetchnął ciężko po chwili, przejeżdżając dłonią przez włosy. Gdy myślał o artykule w Proroku Codziennym, który był poświęcony ów tragedii na szczycie szlacheckim, czuł jak wszystko podchodziło mu do gardła. Do tego złość, którą odczuwał na odpowiedzialnych za to ludzi, odżywała jakby na nowo. Jakże ironicznie było się znaleźć w domu, gdzie mieszkała była narzeczona jednego z nich... - Gubię się we własnych myślach i nie wiem już, kto jest bardziej szalony. Świat czy ja... - Oparł przedramiona na kolanach i spuścił głowę, wpatrując się w podłogę kuchni panny Wright. Cisza zalęgła między nimi na jakiś czas, gdy dwójka czarodziejów tkwiła zamknięta pod kopułą niewypowiedzianych strachów. Vane zdawał sobie sprawę, że narzucał jej zbyt dużo, ale mógł albo wylać ze swego pokładu nieco wody lub utonąć całkowicie. Wyjście stąd, oznaczałoby zatracenie się w labiryncie strachów i nieodnalezienie drogi powrotnej do samego siebie. - Jeśli... Jeśli czujesz, że to za dużo, po prostu powiedz i dam ci spokój - powiedział cicho, chociaż miał duże wątpliwości czy naprawdę się odezwał, czy tylko mu się wydawało.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie miała mu za złe tego, że mówił więcej niż ona. Owszem. Ludzie nadużywający słów, gadatliwi, mówiący o niczym ją irytowali. Jakby zlepkiem wyrazów, zdań, wypowiedzi chcieli w jakiś sposób wypełnić ciszę, którą w gruncie rzeczy lubiła. Milczeć bez poczucia niezręczności mogła tylko z nielicznymi. Mimo, że on był znacznie mniej oszczędny w słowa niż Roselyn, lubiła w nim tą cechę. Jay nie zaliczał się do osób, które mówiły o niczym. Nawet jeśli czasami zapominając się, że Roselyn nie jest tak biegła w numerologii i astronomii jak on opowiadał jej o rzeczach niezrozumiałych dla niej, mówił z pasja, której brakło tak wielu. Opowiadał jej historie ważne i te mniej, a każda z nich ją interesowała. Akceptowała ich inność o ile przyjaciel nie wymagał od niej, by dorównywała mu pod tym względem kroku. To nie tak, że nie chciała tego robić. Najzwyczajniej umiejętności retoryczne, snucie ciekawych opowieści nie było jej mocną stroną. Doceniała, że czasami za kilkoma oszczędnymi stwierdzeniami ktoś potrafił dostrzec istotę jej problemu, trudniejszy do interpretacji komunikat, dostrzec samą Roselyn, która zamknęła się na świat tak bardzo, że rzadko komu pozwalała na to, aby poznał ją bardziej. Niełatwo było to dostrzec. Wszakże kto mógłby powiedzieć coś o tej życzliwej uzdrowicielce z Munga? Skorej do ciepłego uśmiechu, łagodnie obchodzącej się nawet z tymi trudniejszymi pacjentami, serdecznej i pomocnej w kontaktach z bliskimi i znajomymi. Cechowało ją tak wiele przymiotów osoby otwartej. Dlatego też ciężko było dotrzeć do tego, że w środku Roselyn Wright była bardzo smutną osobą. I doskonale zdawała sobie z tego sprawę z tego. Niemniej jednak nie chciała, aby ktokolwiek zdawał sobie z tego sprawę. Piastowała swoją emocjonalną odrętwiałość głęboko we własnym sercu. Zdawało się jej, że nie potrzebuje pomocy. Wręcz przeciwnie. Obawiała się tego, że ktoś mógł to dostrzec, współczuć, załamać ręce nad jej małymi czy większymi tragediami. Rozpoznać w niej słabość, którą tak pieczołowicie skrywała przed światem. Wszakże radziła sobie dobrze, prawda? Samotne wychowanie córki było trudne, jednak udawało jej się jak do tej pory połączyć z ich potrzebami materialnymi, a nawet zalążkiem spełnienia własnych ambicji zawodowych. Pragnęła być silna, zaradna i tak właśnie postrzegana przez innych. Nie chciała być zmartwieniem czy też ciężarem dla bliskich. Zagubioną kobietą, która musi żyć z symbiozie z innymi. Nie chciała by ktokolwiek widział to, że jest zepsuta, odrętwiała, przerażona. Wiedziała, że zniosła już wiele i potrafi znieść jeszcze więcej. Więc czy mogło to być za dużo? Nie. Nie dla niej.
Wbrew temu wszystkiemu to właśnie ze swojego smutku czerpała siłę. Dlatego nie musiał się jej obawiać, ani o nią. Wbrew pozorom nie była kruchą porcelaną, zdolną do wyszczerbienia się przy najdrobniejszym otarciu. Nie była też dziką, destrukcyjną siłą, która zostawia po sobie piętno na wszystkim co tylko napotka na swojej drodze, jednakże sama spala się gdy nie pozostawi po sobie już niczego. Była stałym płomieniem, który tlił się w latarni morskiej. Opanowanym. Pieczołowicie piastowanym, by mógł płonąć jak najdłużej. Wprawdzie więcej miała współczucia dla słabości swoich bliskich niż dla siebie samej. Bo każdy miał prawo do bycia zagubionym, każdy mógł stracić nadzieję, przepaść, bo życie nie było wcale proste. Składało się na tak wiele elementów zależnych i niezależnych. Komponowało je tak wiele odcieni, które ciężko było sprecyzować jako czarne czy białe. Tak wiele barw szarości, które sprawiały że jej samej ciężko było coś jednoznacznie określić. Dlatego też rozumiała. Nie bała się ciężaru boleści innych, a nawet chciała go nosić. W końcu nie wszyscy musieli robić to sami. Nie oceniała nikogo. Jej skrytość była wyłącznie jej własną decyzją i potrzebą. Zamknęła się na innych, jednakże nie chciała, aby to inni zamknęli się na nią. Obawiała się, że mogłaby się stać przez to jeszcze bardziej samotna, bo w gruncie rzeczy jak bardzo przerażało by ją to, to potrzebowała czuć więź z drugim człowiekiem. Czuć, że chociaż nie wyraża ciemności panującej w jej sercu, ktoś po prostu dostrzega ją - Roselyn. Ze wszystkimi jej zaletami i wadami, że dostrzega ją w sposób inny niż ona widzi sama siebie i być może widzi lepszą osobę, bardziej wartościową, przyjaciółkę. Że nie widzi smutku, rozerwania, samotności tylko dostrzega cień osoby, którą niegdyś była i nadal chciała być. Chciała patrzeć na siebie przez pryzmat tego co widzieli jej bliscy. Tęskniła za prostotą przejawianą chociażby w postaci wspomnień wspólnej młodości, gdy tamte problemy wydawały się być już niemądre i frywolne, a echa przeszłości przywoływały uśmiech na twarz.
Dostrzegła brak wesołości w jego uśmiechu, a odpowiedź na jej pytanie nadeszła zaraz potem. W pewien sposób łamało jej to serce, że ta mroczna i ponura codzienność złamała także i jego. Był dobrym człowiekiem, ciepłym, wyrozumiałym, zdolnym do empatii i biorącym odpowiedzialność za innych. Odważnym, bo skłonny był angażować się emocjonalnie, zbliżać się do swoich uczniów. Dzieci zupełnie obcych mu ludzi, brać za nich odpowiedzialność, przejmować się ich losem. Czy nie łatwiej było traktować każdego z nich tak samo? Nie przywiązywać się, nie otwierać się na nich. Roselyn wiedziała, że to było łatwiejsze, niźli obdarowanie kogoś sobą. Nieraz sama walczyła z rozterkami podobnego typu, próbując nie współczuć własnym pacjentom, ich rodzinom, by nie przywiązywać się do nich, widząc ich cierpienie. W takim momentach zaczynało się je dzielić z nimi, a to była niekończąca się męka. Kiedyś jeden z jej mentorów powiedział jej, że właśnie przez to nie zostanie wybitną uzdrowicielką, bo gdzie inni widzieli naukę, przypadki, choroby, ona widziała ludzi. Jayden zdawał się tego nie bać i podziwiała to w nim, bo był w tym niezachwiany. Dlatego też nie zasłużył na to, żeby tak się czuć. W jej oczach był dobrym człowiekiem. Po prostu, a takich ludzi nie powinny złe rzeczy. Życie nie było jednak tak proste.
Usiadła obok niego, wpatrując się w jego twarz skupionymi ciemnymi oczami, rozważając każde jego słowa. Żałowała, że nie mogła mu tego powiedzieć, ale sama ostatnimi czasy miewała podobne rozterki. Również gubiła się w tym wszystkim. Chciała postępować dobrze. Chciała podejmować mądre i rozsądne decyzję. Zapewnić córce jak najlepszą przyszłość. Niemniej nie istniał złoty środek. Przyszło im żyć w szalonych czasach. I te szaleństwo stało się ich codziennością, tak bardzo, że zaczynało wkradać się do ich głów, kwestionować wszystko co znali do tej pory.
- To nie za dużo, Jay - odparła mu po dłuższej chwili, kładąc dłoń na tej jego. - Każdy jest teraz zagubiony. Ja też. To nie ty jesteś nienormalny, tylko ten świat. To wszystko co się teraz dzieje wkrada się do naszych głów. Gdybyś nie czuł nic, gdybyś był obojętny, to znaczyłoby że nie masz w sobie ani grama człowieczeństwa. A przecież oboje wiemy, że tak nie jest. Jesteś dobrym człowiekiem. I nie mów mi, że jest inaczej. Znam cię i nigdy nie określiłabym cię innym słowem - dodała po chwili, patrząc na niego uważnie, czekając aż i on zwróci ku niej swój wzrok. Chciała, aby wiedział że ona wierzy w to co mówi. Każde słowo wymawiała powoli, wyraźnie, oddając należytą mu powagę. Ciężar tego wszystkiego zawisł nad nimi, próbując ich przygnieść. Jak wielki by nie był, Roselyn wiedziała, że nie można pozwolić mu na wygraną.
- Nie chcę żebyś przeżywał to wszystko sam. Nie musisz. Złap się czegoś, Jay. Nie pozwól sobie utonąć.
Starała się zrozumieć. Martwiło jej to, że nie pracował, że porzucił własny dom. Że przyszedł do niej nosząc w sobie te rozterki. Nie chciała stracić przyjaciela. - To tak bardzo ludzkie - gubić się i mylić. Nie obarczaj się tym. Nie możesz dźwigać ciężaru całego świata.
Wbrew temu wszystkiemu to właśnie ze swojego smutku czerpała siłę. Dlatego nie musiał się jej obawiać, ani o nią. Wbrew pozorom nie była kruchą porcelaną, zdolną do wyszczerbienia się przy najdrobniejszym otarciu. Nie była też dziką, destrukcyjną siłą, która zostawia po sobie piętno na wszystkim co tylko napotka na swojej drodze, jednakże sama spala się gdy nie pozostawi po sobie już niczego. Była stałym płomieniem, który tlił się w latarni morskiej. Opanowanym. Pieczołowicie piastowanym, by mógł płonąć jak najdłużej. Wprawdzie więcej miała współczucia dla słabości swoich bliskich niż dla siebie samej. Bo każdy miał prawo do bycia zagubionym, każdy mógł stracić nadzieję, przepaść, bo życie nie było wcale proste. Składało się na tak wiele elementów zależnych i niezależnych. Komponowało je tak wiele odcieni, które ciężko było sprecyzować jako czarne czy białe. Tak wiele barw szarości, które sprawiały że jej samej ciężko było coś jednoznacznie określić. Dlatego też rozumiała. Nie bała się ciężaru boleści innych, a nawet chciała go nosić. W końcu nie wszyscy musieli robić to sami. Nie oceniała nikogo. Jej skrytość była wyłącznie jej własną decyzją i potrzebą. Zamknęła się na innych, jednakże nie chciała, aby to inni zamknęli się na nią. Obawiała się, że mogłaby się stać przez to jeszcze bardziej samotna, bo w gruncie rzeczy jak bardzo przerażało by ją to, to potrzebowała czuć więź z drugim człowiekiem. Czuć, że chociaż nie wyraża ciemności panującej w jej sercu, ktoś po prostu dostrzega ją - Roselyn. Ze wszystkimi jej zaletami i wadami, że dostrzega ją w sposób inny niż ona widzi sama siebie i być może widzi lepszą osobę, bardziej wartościową, przyjaciółkę. Że nie widzi smutku, rozerwania, samotności tylko dostrzega cień osoby, którą niegdyś była i nadal chciała być. Chciała patrzeć na siebie przez pryzmat tego co widzieli jej bliscy. Tęskniła za prostotą przejawianą chociażby w postaci wspomnień wspólnej młodości, gdy tamte problemy wydawały się być już niemądre i frywolne, a echa przeszłości przywoływały uśmiech na twarz.
Dostrzegła brak wesołości w jego uśmiechu, a odpowiedź na jej pytanie nadeszła zaraz potem. W pewien sposób łamało jej to serce, że ta mroczna i ponura codzienność złamała także i jego. Był dobrym człowiekiem, ciepłym, wyrozumiałym, zdolnym do empatii i biorącym odpowiedzialność za innych. Odważnym, bo skłonny był angażować się emocjonalnie, zbliżać się do swoich uczniów. Dzieci zupełnie obcych mu ludzi, brać za nich odpowiedzialność, przejmować się ich losem. Czy nie łatwiej było traktować każdego z nich tak samo? Nie przywiązywać się, nie otwierać się na nich. Roselyn wiedziała, że to było łatwiejsze, niźli obdarowanie kogoś sobą. Nieraz sama walczyła z rozterkami podobnego typu, próbując nie współczuć własnym pacjentom, ich rodzinom, by nie przywiązywać się do nich, widząc ich cierpienie. W takim momentach zaczynało się je dzielić z nimi, a to była niekończąca się męka. Kiedyś jeden z jej mentorów powiedział jej, że właśnie przez to nie zostanie wybitną uzdrowicielką, bo gdzie inni widzieli naukę, przypadki, choroby, ona widziała ludzi. Jayden zdawał się tego nie bać i podziwiała to w nim, bo był w tym niezachwiany. Dlatego też nie zasłużył na to, żeby tak się czuć. W jej oczach był dobrym człowiekiem. Po prostu, a takich ludzi nie powinny złe rzeczy. Życie nie było jednak tak proste.
Usiadła obok niego, wpatrując się w jego twarz skupionymi ciemnymi oczami, rozważając każde jego słowa. Żałowała, że nie mogła mu tego powiedzieć, ale sama ostatnimi czasy miewała podobne rozterki. Również gubiła się w tym wszystkim. Chciała postępować dobrze. Chciała podejmować mądre i rozsądne decyzję. Zapewnić córce jak najlepszą przyszłość. Niemniej nie istniał złoty środek. Przyszło im żyć w szalonych czasach. I te szaleństwo stało się ich codziennością, tak bardzo, że zaczynało wkradać się do ich głów, kwestionować wszystko co znali do tej pory.
- To nie za dużo, Jay - odparła mu po dłuższej chwili, kładąc dłoń na tej jego. - Każdy jest teraz zagubiony. Ja też. To nie ty jesteś nienormalny, tylko ten świat. To wszystko co się teraz dzieje wkrada się do naszych głów. Gdybyś nie czuł nic, gdybyś był obojętny, to znaczyłoby że nie masz w sobie ani grama człowieczeństwa. A przecież oboje wiemy, że tak nie jest. Jesteś dobrym człowiekiem. I nie mów mi, że jest inaczej. Znam cię i nigdy nie określiłabym cię innym słowem - dodała po chwili, patrząc na niego uważnie, czekając aż i on zwróci ku niej swój wzrok. Chciała, aby wiedział że ona wierzy w to co mówi. Każde słowo wymawiała powoli, wyraźnie, oddając należytą mu powagę. Ciężar tego wszystkiego zawisł nad nimi, próbując ich przygnieść. Jak wielki by nie był, Roselyn wiedziała, że nie można pozwolić mu na wygraną.
- Nie chcę żebyś przeżywał to wszystko sam. Nie musisz. Złap się czegoś, Jay. Nie pozwól sobie utonąć.
Starała się zrozumieć. Martwiło jej to, że nie pracował, że porzucił własny dom. Że przyszedł do niej nosząc w sobie te rozterki. Nie chciała stracić przyjaciela. - To tak bardzo ludzkie - gubić się i mylić. Nie obarczaj się tym. Nie możesz dźwigać ciężaru całego świata.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Czasem wydawało mu się, że życie specjalnie obdarzyło ich różnymi doświadczeniami i charakterami, by tam, gdzie jedno się gubiło, drugie mogło uzupełnić przyjaciela i przeprowadzić przez nieznane. Pomiędzy długimi latami znajomości nie raz musieli stanąć przed wyzwaniami, o których nie mieli bladego pojęcia. Jednak gdy przychodziło co do czego, mieli siebie nawzajem - wspólnymi siłami byli silniejsi i bardziej wytrwali, walcząc z każdą przeciwnością losu. Mimo że ich znajomość opierała się na wielu dziwacznych zdarzeniach, które można by uznawać za wyjątkowo niefortunne, nie postrzegali ich w ten sposób. Jaydenowi nie raz i nie dwa oberwało się podczas tych spotkań w przeróżny sposób - donicą, zaklęciem, tłuczkiem i z medycznego punktu widzenia powinien już dawno nie żyć, mając pannę Wright za znajomą. Kiedyś nawet spektakularnie wleciała w niego w całym pędzie na oszalałej miotle, powodując tym samym niejedno stłuczenie i rozsypanie się naukowych dokumentów, które astronom skrupulatnie przyciskał do swojego serca. Ten spektakl na pewno zasługiwał na owacje, a papierzyska znajdowały się jeszcze na kilka dni po nim rozsypane przez wiatr po całych błoniach. Nie powinni byli zapałać do siebie sympatią, jednak stało się wręcz przeciwnie i te cudaczne urywki zadecydowały o silnej więzi między dwójką różniących się diametralnie osób. On mówił, ona milczała. On uwielbiał ludzi, ona zachowywała dystans. On miał czystą krew, ona rozrzedzoną przez mugolskie korzenie. Nigdy jednak nie postrzegał ją kategoriami, które przypisali jej inni. Jego otwartość mogła ułatwić wiele, ale mogła też odrzucić od niego część ludzi. Na szczęście do tego drugiego grona nie należała Roselyn, której obecność zdawała się być już później częścią życia zapalonego Krukona, a później naukowca. Widział w niej Gryfonkę z krwi i kości, która dla dobra swoich bliskich mogła poświęcić tak wiele i jeszcze w Hogwarcie mógł się o tym przekonać. Oddanie mu ostatniego ciasteczka było aktem heroizmu, takim samym jak wyłożenie się przed zieloną grubą łobuzów z tarczą z herbem węża na szatach. Czy tego chciała, czy nie - była w jego oczach bohaterką i nie przestała nią być w dalszych etapach życia, gdy Ślizgoni zmienili się w ciężkie, dorosłe wybory. Nikt ich nie uczył jak radzić sobie z zostaniem rodzicem. Jak być gotowym do samodzielności. Na czym polegało założenie rodziny. Co oznaczała samotność... Z większością dylematów, które stanęły przed Roselyn, Jayden nie musiał sobie radzić. Nie martwił się o to, że zostanie w pojedynkę i będzie musiał dopatrywać rozwoju małego człowieka. Zanim sam mógł pojąć czym była bliskość, Wright przeżyła już każde stadium związku, na końcu tej drogi zostając jedynym opiekunem dla swojej córki. Była silna, silniejsza od niego, jednak sama musiała odnaleźć swój azyl, do którego by wracała w momentach próby. Bo tak jak wszyscy, tak i Roselyn potrzebowała kogoś, kto zawsze na nią czekał bez względu na popełnione przestępstwa życiowych decyzji.
Czując delikatny ciężar jej dłoni na swojej, poczuł się początkowo dziwnie nieswojo, jednak to szybko ustąpiło, zostawiając błogość i ciepło. Czuł to jeszcze kilka dni temu, gdy wchodził do mieszkania w Hogsmeade i wiedział, że zastanie tam wylegującą się w najlepsze Pomonę z kojącym uśmiechem na ustach. Pogrążoną w krainie sennych mar, nie zamierzając wracać nawet do rzeczywistości, która sprawiała tyle cierpienia. Ale nie odczuwał go tak specjalnie, będąc blisko niej. Zdążył przywyknąć do tego, że byli razem i mogli spędzać nawet urwane momenty w swojej obecności. Tego właśnie potrzebował. Zaufanej osoby, która nie wypominałaby mu, że powinien był się ogolić, ubrać odpowiednio, że powinien był już ogarnąć sprawę mieszkania i że zdecydowanie za długo przebywał w stanie zawieszenia. Czy to zwyczajnie było zbyt dobre, żeby trwało dłużej? Tak mocno odczuł swoje przerażenie tam, na dziedzińcu, że do teraz przejmował go chłód, gdy tylko o tym pomyślał. Jej słowa były bezduszne jak jeszcze nigdy i nie spodziewał się, że kiedykolwiek je usłyszy. Nie od niej. Tłumaczył ją na tak wiele sposobów i chociaż powinien był potępić zachowanie zielarki, nie potrafił odrzucić jej osoby. Tęsknił za nią, chociaż minęły raptem dwa dni, odkąd nastała ta paskudna wymiana zdań na szkolnym terenie. Czy tylko na niego miało to wpływ? Wiedział, że nie. W końcu widział jej roztrzęsienie, jednak nie potrafił przełożyć samego faktu poświęcania ludzkich żyć dla kogokolwiek. Tym bardziej jeśli miał do czynienia z kimś, kto był mu bliski. Dlaczego to wszystko musiało boleć tak mocno? Wolałby, żeby to się nigdy nie wydarzyło, a on siedziałby teraz w kuchni i czekał na jej powrót, zastanawiając się, co mogliby wspólnie zrobić wieczorem. Nikt nie zamierzał cofać czasu, a Jayden nie znajdował się już w Hogsmeade. Był w Londynie, mając u swego boku osobę, którą podziwiał. Chciał, żeby zostało tak już na zawsze. Żeby to uczucie nigdy go nie opuściło, a wewnętrzne wsparcie, które mu przekazywała, nie uleciało w żadnym momencie jego życia. By zostało właśnie tak jak w aktualnej chwili, gdy po prostu ściągała z niego część brzemienia, nie wymawiając słowa, a po prostu dając mu do zrozumienia, że była tuż obok. Bo potrafiła, czymś pozornie nieznaczącym, obudzić w nim poczucie nadchodzącego dobra i odgonić zagubienie. Obrócił dłoń, by móc spleść ich palce w geście wspólnoty. Kiedyś komunikował się tylko dotykiem i emocjami - nie mógł wyzbyć się tego całkowicie, dlatego potrzebował czuć więcej. Sprawdzić czy w ogóle był w stanie to zrobić - odczuwać. Patrzył na ich złączone dłonie, równocześnie słuchając jej słów. Zagubienie, o którym wspominała zdawało się być abstrakcyjne z tym, co sobą prezentowała, jednak Jayden znał ją zbyt długo, by zignorować ten stan i przesłanie. Mogła grać niepokonaną, sama miała swoje wzloty i upadki. A mimo to zawsze miała dla niego słowo otuchy, niezanieczyszczone brutalnością wrogiej im rzeczywistości. Potrafiła ubrać w prostotę nawet najtrudniejsze kwestie, poświęcając się ponownie dla bliskich, chociaż miała swoje własne problemy. Wiedziała jednak, kiedy kto czego potrzebował. Zawsze wiedziała. Zawsze.
Gdy skończyła, zapanowała między nimi chwila ciszy, po której Vane przeniósł spojrzenie ku jej twarzy, odszukując równocześnie brąz jej oczu. Nie odezwał się od razu, pozwalając sobie jedynie patrzeć i wyrazić wszystko właśnie wtedy. W ciszy. W niewyrażalności, której nie potrafiły oddać żadne słowa. Nie pozwól sobie utonąć. Wzmocnił delikatnie uścisk, starając się nie rozpaść przed nią całkowicie, ale wiedział, że jeśli przed kimś miał to zrobić, to tylko tutaj, w jej obecności. - Wydawało mi się, że wiem, co mam robić, ale teraz... - zaczął głęboko, ale urwał, czując jak czyjeś palce zaciskały się wokół jego gardła i nie pozwoliły wypowiedzieć kolejnego słowa. Zamrugał parę razy, a suche jak dotąd spojrzenie zalśniło wilgocią. Odetchnął ciężko, starając się zbliżającą falę smutku, jednak czy mógł w ogóle się jej przeciwstawić? Czy nie było to zadanie skazane z góry na porażkę? Tak samo jak zapomnienie o wszystkich złych zdarzeniach z ostatniego czasu? - Inni ranią nas tak mocno, jak tylko my im na to pozwalamy. Ale co jeśli nie znamy granicy i nie będziemy czuć już niczego? Stając się oprawcami we własnej historii? - spytał, rzucając pytanie tak naprawdę w przestrzeń i nie oczekując wcale odpowiedzi. Nie mógł nie pozwolić, by słowa Pomony na niego nie wpłynęły. Zależało mu. Zależało mu tak mocno, że cierpiał na samo wspomnienie wypisanych na jej twarzy emocji. Przejechał wolną dłonią przez twarz, chcąc jakby tym samym pozbyć się myśli, które aktualnie nim władały. Zupełnie jakby zrzucał niewidzialną maskę, za którą mogło kryć się coś innego. Mniej depresyjnego. - Muszę pomyśleć - mruknął, pozwalając, by kąciki ust uniosły się w krótkim, bladym uśmiechu. - Dziękuję ci za poświęcony mi czas - dodał, patrząc ponownie na Roselyn. Znów to zrobiła. Znów stanęła między nim a światem, chroniąc go przed częścią zła. Odważna Gryfonka z ukrytym w sercu lwem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Czując delikatny ciężar jej dłoni na swojej, poczuł się początkowo dziwnie nieswojo, jednak to szybko ustąpiło, zostawiając błogość i ciepło. Czuł to jeszcze kilka dni temu, gdy wchodził do mieszkania w Hogsmeade i wiedział, że zastanie tam wylegującą się w najlepsze Pomonę z kojącym uśmiechem na ustach. Pogrążoną w krainie sennych mar, nie zamierzając wracać nawet do rzeczywistości, która sprawiała tyle cierpienia. Ale nie odczuwał go tak specjalnie, będąc blisko niej. Zdążył przywyknąć do tego, że byli razem i mogli spędzać nawet urwane momenty w swojej obecności. Tego właśnie potrzebował. Zaufanej osoby, która nie wypominałaby mu, że powinien był się ogolić, ubrać odpowiednio, że powinien był już ogarnąć sprawę mieszkania i że zdecydowanie za długo przebywał w stanie zawieszenia. Czy to zwyczajnie było zbyt dobre, żeby trwało dłużej? Tak mocno odczuł swoje przerażenie tam, na dziedzińcu, że do teraz przejmował go chłód, gdy tylko o tym pomyślał. Jej słowa były bezduszne jak jeszcze nigdy i nie spodziewał się, że kiedykolwiek je usłyszy. Nie od niej. Tłumaczył ją na tak wiele sposobów i chociaż powinien był potępić zachowanie zielarki, nie potrafił odrzucić jej osoby. Tęsknił za nią, chociaż minęły raptem dwa dni, odkąd nastała ta paskudna wymiana zdań na szkolnym terenie. Czy tylko na niego miało to wpływ? Wiedział, że nie. W końcu widział jej roztrzęsienie, jednak nie potrafił przełożyć samego faktu poświęcania ludzkich żyć dla kogokolwiek. Tym bardziej jeśli miał do czynienia z kimś, kto był mu bliski. Dlaczego to wszystko musiało boleć tak mocno? Wolałby, żeby to się nigdy nie wydarzyło, a on siedziałby teraz w kuchni i czekał na jej powrót, zastanawiając się, co mogliby wspólnie zrobić wieczorem. Nikt nie zamierzał cofać czasu, a Jayden nie znajdował się już w Hogsmeade. Był w Londynie, mając u swego boku osobę, którą podziwiał. Chciał, żeby zostało tak już na zawsze. Żeby to uczucie nigdy go nie opuściło, a wewnętrzne wsparcie, które mu przekazywała, nie uleciało w żadnym momencie jego życia. By zostało właśnie tak jak w aktualnej chwili, gdy po prostu ściągała z niego część brzemienia, nie wymawiając słowa, a po prostu dając mu do zrozumienia, że była tuż obok. Bo potrafiła, czymś pozornie nieznaczącym, obudzić w nim poczucie nadchodzącego dobra i odgonić zagubienie. Obrócił dłoń, by móc spleść ich palce w geście wspólnoty. Kiedyś komunikował się tylko dotykiem i emocjami - nie mógł wyzbyć się tego całkowicie, dlatego potrzebował czuć więcej. Sprawdzić czy w ogóle był w stanie to zrobić - odczuwać. Patrzył na ich złączone dłonie, równocześnie słuchając jej słów. Zagubienie, o którym wspominała zdawało się być abstrakcyjne z tym, co sobą prezentowała, jednak Jayden znał ją zbyt długo, by zignorować ten stan i przesłanie. Mogła grać niepokonaną, sama miała swoje wzloty i upadki. A mimo to zawsze miała dla niego słowo otuchy, niezanieczyszczone brutalnością wrogiej im rzeczywistości. Potrafiła ubrać w prostotę nawet najtrudniejsze kwestie, poświęcając się ponownie dla bliskich, chociaż miała swoje własne problemy. Wiedziała jednak, kiedy kto czego potrzebował. Zawsze wiedziała. Zawsze.
Gdy skończyła, zapanowała między nimi chwila ciszy, po której Vane przeniósł spojrzenie ku jej twarzy, odszukując równocześnie brąz jej oczu. Nie odezwał się od razu, pozwalając sobie jedynie patrzeć i wyrazić wszystko właśnie wtedy. W ciszy. W niewyrażalności, której nie potrafiły oddać żadne słowa. Nie pozwól sobie utonąć. Wzmocnił delikatnie uścisk, starając się nie rozpaść przed nią całkowicie, ale wiedział, że jeśli przed kimś miał to zrobić, to tylko tutaj, w jej obecności. - Wydawało mi się, że wiem, co mam robić, ale teraz... - zaczął głęboko, ale urwał, czując jak czyjeś palce zaciskały się wokół jego gardła i nie pozwoliły wypowiedzieć kolejnego słowa. Zamrugał parę razy, a suche jak dotąd spojrzenie zalśniło wilgocią. Odetchnął ciężko, starając się zbliżającą falę smutku, jednak czy mógł w ogóle się jej przeciwstawić? Czy nie było to zadanie skazane z góry na porażkę? Tak samo jak zapomnienie o wszystkich złych zdarzeniach z ostatniego czasu? - Inni ranią nas tak mocno, jak tylko my im na to pozwalamy. Ale co jeśli nie znamy granicy i nie będziemy czuć już niczego? Stając się oprawcami we własnej historii? - spytał, rzucając pytanie tak naprawdę w przestrzeń i nie oczekując wcale odpowiedzi. Nie mógł nie pozwolić, by słowa Pomony na niego nie wpłynęły. Zależało mu. Zależało mu tak mocno, że cierpiał na samo wspomnienie wypisanych na jej twarzy emocji. Przejechał wolną dłonią przez twarz, chcąc jakby tym samym pozbyć się myśli, które aktualnie nim władały. Zupełnie jakby zrzucał niewidzialną maskę, za którą mogło kryć się coś innego. Mniej depresyjnego. - Muszę pomyśleć - mruknął, pozwalając, by kąciki ust uniosły się w krótkim, bladym uśmiechu. - Dziękuję ci za poświęcony mi czas - dodał, patrząc ponownie na Roselyn. Znów to zrobiła. Znów stanęła między nim a światem, chroniąc go przed częścią zła. Odważna Gryfonka z ukrytym w sercu lwem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 12.03.19 8:53, w całości zmieniany 1 raz
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To prawda. W pewien sposób różnice w ich temperamentach dopełniały się w sposób, który czynił ich relacją kompletną. Gdzie kończył się jej optymizm, zaczynał się ten jego. Gdy gdzieś w duszy zaczynała powoli wątpić w ludzi, w ich dobre zamiary i czystość serc, pojawiał się Jayden, który miał w sobie wiarę za ich dwoje. Jego obecność sprawiała, że na nowo zaczynała wierzyć. Nieufność, którą w sobie nosiła, niechętnie ustępowała drogi potrzebie zbliżenie się do drugiego człowieka, otworzenia się przed nim, by wyznać rzeczy, o których bała się mówić nawet pod zasłoną nocy, gdy była już tylko sama ze sobą. Czasami przygniatał ją ich ciężar i budziła się w niej potrzeba wypowiedzenia ich na głos, tylko po to żeby usłyszeć, że ktoś jest w stanie zrozumieć jej mały, już dość skomplikowany świat. Nie zdarzało jej się to często. Zwykle, zanim zdążyła coś z siebie wydusić, potrzeba ta wygasała, a w jej miejscu pojawiało się przekonanie, że chociaż nie mówi tak wielu rzeczy na głos, Jayden zdaje sobie z nich sprawę. Wszakże nie była zamkniętą, niedostępną, napisaną w innym języku księgą, której nie dało się w żaden sposób zinterpretować. Nie mówiła o sobie wiele, bo mówić o sobie nie lubiła. Szczerość, której wymagały tego typu rozmowy, prowadziły przcież do mówienia prawdy, z którą czasami nie chciała się ścierać. Wolała nie rozbierać niektórych rzeczy na mniejsze części. Wręcz przeciwnie ukrywała je nawet przed samą sobą, bo wtedy wydawało jej się że może je pominąć. Mnogość niewypowiedzianych emocji, bólów, zadr kumulowała się w niej. Bała się czasami, że może wybuchnąć. Jednak zaraz potem przychodził dziwny spokój, odrętawiałość, która sprawiała że ostatecznie milczała. Ileż razy nawet teraz walczyła z gniewnym, niemalże napastliwym impulsem, by po prostu wyrzucić z siebie to co leżało jej na sercu. Opowiedzieć mu o swoich ostatnich zmartwieniach, rozterkach, pozwolić mu się ocenić, a ta ostatnia myśl nie wydawała się być w obliczu ich relacji tak przerażająca jak w odniesieniu do innych ludzi. Potrzeba ta jednak ustępowała powoli, bo podobnie jak Vane, nie chciała obarczać go własnym ciężarem. Nie teraz, gdy sam wydawał się być przygnieciony tym własnym. Wiedziała, że po prostu nie mogła mu powiedzieć wszystkiego co chciałaby mu powiedzieć, wiedziała że nie może go wciągnąć w mrok, w który sama zaczynała powoli się zanurzać, zanieczyszczając nieskalane dotąd przemocą serce. Co by powiedział, gdyby się dowiedział co robiła we wrześniu? Że chociaż dążyła do uspokojenia duchów zmarłych, jednocześnie przyczyniła się do zbezczeszczenia ich zwłok? Że przez krótką chwilę poczuła dreszczyk ekscytacji? Że skłamała własnemu bratu i wchodząc z domu, zostawiła z nim córkę, nie wiedząc jaki los ją spotka? Że zaangażowała się w konflikt, który nie do końca pojmowała? Świat przytłoczył ją tak bardzo, że już sama nie wiedziała co jest dobre, co jest złe. Wszystko przeplatało się ze sobą w sardonicznej mieszance odcieni szarości, bieli i czerni. Rzeczywistość śmiała się z niej, że nie potrafi ich rozpoznać.
W tym momencie zdała sobie sprawę z tego, że oprócz tajemnicy od powiedzenia prawdy powstrzymywać zaczął ją strach przed odrzuceniem, nieprzychylną oceną z ust człowieka, którego opinię tak bardzo szanowała. Nie miała wielu bliskich, jednak mało co przerażało ją tak bardzo jak ich utrata. Nie tylko ta fizyczna. Przez kilka sekund zamroziła ją myśl, że gdyby tylko wiedział, nie patrzyłby na nią w sposób w jaki patrzył na nią teraz. Jak tragicznie czułaby się z samą sobą, mając świadomość tego jak o niej myśli w tym momencie. A ona.. Nie mogła się zmusić do wyznania mu swojego sekretu. Nie potrafiła otworzyć się na tyle, aby pokazać komuś tą cząstkę siebie, której sama nie potrafiła zinterpretować.
Zresztą… Czy nie przyszedł do niej, bo szukał oparcia? Jak mogłaby mu go udzielić, gdyby tylko wiedział, że sama się rozsypuje. Jak egoistycznym z jej strony byłoby to, gdyby teraz przelała na niego swój strach. Gdyby powiedziała mu, że nie pamięta kiedy ostatnio przespała całą noc. Czy nie zgubiłaby go jeszcze bardziej? Miała świadomość, że ona nie może pozwolić sobie na rozpadnięcie się, załamanie. Musiała. Chciała być silna. I wiedziała, że potrafiła. Czuła to teraz, słysząc jego słowa, niemalże widząc jak wojna i wszelkie przekleństwa z nią związane zaciskają się na jego szyi, utrudniając mówienie. Ona też to poczuła. Mimowolnie zareagowała na uścisk jego dłoni, podobnym gestem. Więc czy dziwnym było, że w tym momencie chciała mieć w sobie tyle siły by stanąć między nim, a światem? Jak kuriozalnie by to nie zabrzmiało - chciałaby go przed tym ochronić. Przed tym wszystkim. By świat go nie zniszczył i nie zniszczył tego jakim był człowiekiem. Bo jeśli dopadło to nawet jego, to co się stanie z nimi wszystkimi? Jaka była nadzieja dla nich, gdy po tym wszystkim mieli być może przeżyć, jednak z bliznami tak głębokimi, że niemalże przybierali już nowe twarze, Niemożliwe do rozpoznania nawet dla bliskich.
Wiedziała, że nie potrafi. Nie mogła nikogo ochronić. Ani Melanie. Ani Jaydena, ani nawet siebie. To już wkradło się do jej głowy. Te szaleństwo, o którym mówił, znazło sobie w jej umyślę dogodny do rozkwitu grunt i powoli kiełkowało, wypuszczając pędy, odnajdując luki. Niemalże czuła jak powoli oplata jej świadomość, zmiękcza to co tak usilnie starała się wzmocnić. Przez kilka krótkich sekund poczuła, że i ona gotowa jest stracić kilka łez. Zapłakać nad ich udrękami. Tak bardzo innymi i jednocześnie tak bardzo podobnymi. Powstrzymała jednak ten impuls, jedynie na chwilę spuszczając wzrok, by zebrać myśli. Być w stanie powiedzieć coś co będzie miało jakąś wartość. Wzięła głęboki wdech. - Nie musisz tego wiedzieć już teraz. To wszystko jest tak bardzo skomplikowane, trudne do pojęcia. Nic już nie jest takie samo i już nie będzie. Może po prostu potrzebujesz czasu żeby zdefiniować to od nowa. I musisz go sobie dać, Jay. Nie możesz się tym tak nękać.
Inni ranią nas tak mocno, jak tylko mi im na to pozwalamy.
To zdanie utkwiło w jej umyśle głęboko, boleśnie, pobudzając wspomnienia, które tak bardzo chciała uciszyć, zamazać. Wspomnienia jednak wciąż tak bardzo żywe, bo odnajdywała ich odbicia każdego dnia w zielonych oczach córki. Czy nie tak właśnie było? Czy nie tyle co została skrzywdzona, co pozwoliła się skrzywdzić? Czy nie jej winą było to, że pozwoliła sobie na tak wielkie zaufanie w stosunku do człowieka, który prawdopodobnie nigdy nawet go nie chciał? Robiła z niego tego złego przez bardzo długi czas. I po części miała rację. Z drugiej strony jednak to wszystko zdarzyło się na jej własne życzenie, bo przecież znała go. Wiedziała jakim jest człowiekiem i naiwnie sądziła, że być może dla niej będzie inny. Że być może będzie w stanie postawić Melanie i Roselyn na piedestale. Zawiodła się. Boleśnie, głęboko. Tak bardzo, że teraz już nie chciała ufać nikomu tak bardzo jak niegdyś zaufała Anthony’emu. To bolało jeszcze bardziej, bo świadoma była tego jak bardzo oddała się temu co mieli. Ufała jego słowom (a może chciała w nie po prostu wierzyć), a on znał jej myśli. Po wszystkim została sama, wzgardzona i to nie tylko przez niego, ale też przez społeczeństwo, w którym żyła.
Słysząc więc te słowa, potrząsnęła machinalnie głową jakby chciała odrzucić od siebie to wszystko, a jej wzrok uciekł gdzieś daleko, bo poczuła się w tej chwili tak cholernie głupio i naiwnie. Wiedziała, że nie miał jej na myśli. Wiedziała, że nie chciał w żaden sposób jej urazić, zranić czy przywoływać przykrych wspomnień, a jednak to przyszło do niej samo. Dlatego też gdy szybko otrząsnęła się z chwili marazmu, wykrzywiając wargi w nieco smutnym wyrazie, który miał być nieudaną imitacją jego uśmiechu. - Jeśli chcesz możesz pomyśleć o tym tutaj. Nie będę ci przeszkadzać. Zajmę się swoimi rzeczami, a jeśli tylko będziesz chciał się do kogoś odezwać… No cóż. Będę tu - powiedziała, ale tym razem wyraz jej twarzy nabrał ciepła i troskliwości. To nie była tylko grzeczność. Jeśli potrzebował się gdzieś skryć mógł to zrobić tutaj. Teraz. Nie miała nic przeciwko. Wręcz odwrotnie. Dobrze było czuć jego obecność.
W tym momencie zdała sobie sprawę z tego, że oprócz tajemnicy od powiedzenia prawdy powstrzymywać zaczął ją strach przed odrzuceniem, nieprzychylną oceną z ust człowieka, którego opinię tak bardzo szanowała. Nie miała wielu bliskich, jednak mało co przerażało ją tak bardzo jak ich utrata. Nie tylko ta fizyczna. Przez kilka sekund zamroziła ją myśl, że gdyby tylko wiedział, nie patrzyłby na nią w sposób w jaki patrzył na nią teraz. Jak tragicznie czułaby się z samą sobą, mając świadomość tego jak o niej myśli w tym momencie. A ona.. Nie mogła się zmusić do wyznania mu swojego sekretu. Nie potrafiła otworzyć się na tyle, aby pokazać komuś tą cząstkę siebie, której sama nie potrafiła zinterpretować.
Zresztą… Czy nie przyszedł do niej, bo szukał oparcia? Jak mogłaby mu go udzielić, gdyby tylko wiedział, że sama się rozsypuje. Jak egoistycznym z jej strony byłoby to, gdyby teraz przelała na niego swój strach. Gdyby powiedziała mu, że nie pamięta kiedy ostatnio przespała całą noc. Czy nie zgubiłaby go jeszcze bardziej? Miała świadomość, że ona nie może pozwolić sobie na rozpadnięcie się, załamanie. Musiała. Chciała być silna. I wiedziała, że potrafiła. Czuła to teraz, słysząc jego słowa, niemalże widząc jak wojna i wszelkie przekleństwa z nią związane zaciskają się na jego szyi, utrudniając mówienie. Ona też to poczuła. Mimowolnie zareagowała na uścisk jego dłoni, podobnym gestem. Więc czy dziwnym było, że w tym momencie chciała mieć w sobie tyle siły by stanąć między nim, a światem? Jak kuriozalnie by to nie zabrzmiało - chciałaby go przed tym ochronić. Przed tym wszystkim. By świat go nie zniszczył i nie zniszczył tego jakim był człowiekiem. Bo jeśli dopadło to nawet jego, to co się stanie z nimi wszystkimi? Jaka była nadzieja dla nich, gdy po tym wszystkim mieli być może przeżyć, jednak z bliznami tak głębokimi, że niemalże przybierali już nowe twarze, Niemożliwe do rozpoznania nawet dla bliskich.
Wiedziała, że nie potrafi. Nie mogła nikogo ochronić. Ani Melanie. Ani Jaydena, ani nawet siebie. To już wkradło się do jej głowy. Te szaleństwo, o którym mówił, znazło sobie w jej umyślę dogodny do rozkwitu grunt i powoli kiełkowało, wypuszczając pędy, odnajdując luki. Niemalże czuła jak powoli oplata jej świadomość, zmiękcza to co tak usilnie starała się wzmocnić. Przez kilka krótkich sekund poczuła, że i ona gotowa jest stracić kilka łez. Zapłakać nad ich udrękami. Tak bardzo innymi i jednocześnie tak bardzo podobnymi. Powstrzymała jednak ten impuls, jedynie na chwilę spuszczając wzrok, by zebrać myśli. Być w stanie powiedzieć coś co będzie miało jakąś wartość. Wzięła głęboki wdech. - Nie musisz tego wiedzieć już teraz. To wszystko jest tak bardzo skomplikowane, trudne do pojęcia. Nic już nie jest takie samo i już nie będzie. Może po prostu potrzebujesz czasu żeby zdefiniować to od nowa. I musisz go sobie dać, Jay. Nie możesz się tym tak nękać.
Inni ranią nas tak mocno, jak tylko mi im na to pozwalamy.
To zdanie utkwiło w jej umyśle głęboko, boleśnie, pobudzając wspomnienia, które tak bardzo chciała uciszyć, zamazać. Wspomnienia jednak wciąż tak bardzo żywe, bo odnajdywała ich odbicia każdego dnia w zielonych oczach córki. Czy nie tak właśnie było? Czy nie tyle co została skrzywdzona, co pozwoliła się skrzywdzić? Czy nie jej winą było to, że pozwoliła sobie na tak wielkie zaufanie w stosunku do człowieka, który prawdopodobnie nigdy nawet go nie chciał? Robiła z niego tego złego przez bardzo długi czas. I po części miała rację. Z drugiej strony jednak to wszystko zdarzyło się na jej własne życzenie, bo przecież znała go. Wiedziała jakim jest człowiekiem i naiwnie sądziła, że być może dla niej będzie inny. Że być może będzie w stanie postawić Melanie i Roselyn na piedestale. Zawiodła się. Boleśnie, głęboko. Tak bardzo, że teraz już nie chciała ufać nikomu tak bardzo jak niegdyś zaufała Anthony’emu. To bolało jeszcze bardziej, bo świadoma była tego jak bardzo oddała się temu co mieli. Ufała jego słowom (a może chciała w nie po prostu wierzyć), a on znał jej myśli. Po wszystkim została sama, wzgardzona i to nie tylko przez niego, ale też przez społeczeństwo, w którym żyła.
Słysząc więc te słowa, potrząsnęła machinalnie głową jakby chciała odrzucić od siebie to wszystko, a jej wzrok uciekł gdzieś daleko, bo poczuła się w tej chwili tak cholernie głupio i naiwnie. Wiedziała, że nie miał jej na myśli. Wiedziała, że nie chciał w żaden sposób jej urazić, zranić czy przywoływać przykrych wspomnień, a jednak to przyszło do niej samo. Dlatego też gdy szybko otrząsnęła się z chwili marazmu, wykrzywiając wargi w nieco smutnym wyrazie, który miał być nieudaną imitacją jego uśmiechu. - Jeśli chcesz możesz pomyśleć o tym tutaj. Nie będę ci przeszkadzać. Zajmę się swoimi rzeczami, a jeśli tylko będziesz chciał się do kogoś odezwać… No cóż. Będę tu - powiedziała, ale tym razem wyraz jej twarzy nabrał ciepła i troskliwości. To nie była tylko grzeczność. Jeśli potrzebował się gdzieś skryć mógł to zrobić tutaj. Teraz. Nie miała nic przeciwko. Wręcz odwrotnie. Dobrze było czuć jego obecność.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Nigdy nie był zwolennikiem trzymania w sobie całego zła i cierpienia, które ciążyły ludziom niczym pęta, nie pozwalając iść im swobodnie dalej. Oczami wyobraźni potrafił dostrzegać łańcuchy u nóg, u szyi, na nadgarstkach mijanych postaci zasnutych i omotanych przez smutek niczym drugą skórę. Każdy ich krok był wyzwaniem i zamiast zrzucić ograniczające ich więzienia, woleli nakładać na siebie jeszcze więcej. Czy nie było to w pewnym sensie ironiczne, że kiedyś chciał uwalniać innych, nie czując na sobie okowów, a teraz sam był jednym z upodlonych? Każdy dzień z własnym jestestwem był jak kolejna szalka na wadze — nie oznaczało to jednak, że nie chciał dostrzegać oswobodzenia się z niewolnictwa smutku reszty. Sam chciał czuć radość, tak jak czuł ją niegdyś. Mimo pragnień wiedział, że to nie miało być to samo, bo jakżeby takie miało być? Nikt nie miał mu magicznie wymazać wspomnień, a nawet jeśli, po zadanej ranie zawsze pozostawał ból — również i wtedy gdy nie pamiętało się samego zdarzenia. Zresztą chciał pamiętać, chciał pamiętać, by znać przebieg własnego życia. Potrzebował świadomości, że wciąż był w stanie odczuwać ludzkie emocje. Mając Pomonę tuż obok, na wyciągniecie ręki, wierzył, że było to możliwe. Mozolnie to szło, ale nie cofali się. Miał gdzie wracać. Miał do kogo wracać. I ten ktoś na niego czekał, nie zamierzając odchodzić i stawiając kolejne wyzwania w momencie, gdy nie był w stanie samemu nawet iść. Podparła go, a on się wystraszył. Był jej winien wsparcie, lecz uciekł. Wiedział, że to jej słowa go przeraziły, odbierając dech, lecz nie mógł w tamtym momencie nawet na nią patrzeć. Złamała mu serce swoimi deklaracjami, a on nie potrafił tego znieść. Jeszcze się do tego nie przyznał, ale wkrótce miało się to zmienić i być może właśnie Roselyn miała być pośrednikiem naprawy samego siebie, zmierzenia się z tkwiącymi w astronomie wątpliwościami. Bo właśnie wypowiedzenie ich na głos, miało zmniejszyć ich wagę. Nagle okazywały się nie być aż tak potworne, gdy stawało się z nimi twarzą w twarz, mając u boku kogoś jeszcze. Kogoś, komu można było zaufać i kto będzie czuwał. Pomoże przejść kolejny krok, chociaż jeszcze przed chwilą, będąc samotnym, wydawało się to niewykonalnym zadaniem. Strach był jak bogin, którego należało potraktować odpowiednim zaklęciem, by stracił swe petryfikujące właściwości. Dlatego właśnie Jayden czuł się odrobinę lepiej i spokojniej niż przed chwilą — gdy był tylko on i jego myśli. Chociaż nie wypowiedział wszystkiego, co trawiło jego wnętrze, czuł, jak większość ciężaru znikała. Nigdy jeszcze nie czuł tyle na raz, a słowa kobiety tuż obok pozwoliły mu poczuć się inaczej. Delikatnie lepiej. Bezpieczniej. Mniej zagubionym.
Nic już nie jest takie samo i już nie będzie.
Dał się ponieść tym kilkunastu sylabom, czując, jak zmroziło mu serce na pół uderzenia. On również nie miał być, ale słysząc to od niej, nie zadręczał się aż tak aktualnym stanem rzeczy. Wiedziała, widziała, że nie był sobą i że stało się coś, co nie miało go zawrócić z obranej przez siebie ścieżki. Dawny Jayden został złamany, a w jego miejsce tworzył się nowy i, chociaż się bał, miał podchodzić do tego z mniejszym niezrozumieniem i niepokojem niż wcześniej. Bo nic nie mogło pozostawać takie samo. A jednak pozostawali też niezmienni w swojej trosce o siebie nawzajem — ich przyjaźń miała przejść kolejne stadium, dojrzeć wraz ze zmianami zachodzącymi skrupulatnie w ich życiach, dostosować się pod nich. Czy i natura nie była ciągłymi procesami? Czy nie było w tym czegoś normalnego? Tu i teraz czując jej ciepło, wiedział, że nie oszalał i nie utonął zupełnie, łapiąc się ostatnich fragmentów, które tworzyły z niego człowieka. Nie zrezygnowała z niego, nie postawiła na nim krzyżyka, a on mógł być jej jedynie za to wdzięczny. Pomimo własnych problemów, które chciała przed nim ukryć, broniła go. Niziutka, pełna wewnętrznej woli do walki. Zawsze powtarzał jej, że powinna zostać policjantką z taką zapalczywością i butą. Pomimo tego wiedział. Wiedział, że niosła w sobie zbyt wiele, wciąż chcąc osłaniać go przed całym światem, nawet za cenę własnego bezpieczeństwa. Słysząc jej słowa, podniósł na nią zmieszane spojrzenie.
- Szczerze, to nie myślałem nawet, gdzie zostanę. Wszystkie miejsca są obce, odkąd... - urwał, po czym spojrzał na przyjaciółkę już spokojniej, chcąc pozbyć się cierpienia, którego doświadczył od bliskiej osoby. Owszem. Dał się zranić, bo zależało mu na niej i odkrywał przed nią swoja słabości. Odsłonił się tak bardzo, że nie spodziewał się ataku z jej strony i poległ. Teraz dostawał kolejne schronienie... Dłoń mu zadrżała, a uzdrowicielka mogła to bez problemu wyczuć. Nie odezwał się jednak od razu, pozwalając, by znów cisza zasnuła się pomiędzy dwójką czarodziei. Osamotnieni, a jednak bliscy. Poturbowani, lecz wciąż żywi. Zranieni, ale gotowi do postawienia następnego kroku. Bo razem było inaczej iść dalej niż samotnie. - Rose - zaczął, milknąc na moment i odszukał ponownie spojrzeniem oczu czarownicy. Nie musiał jej mówić, jak wiele znaczyły dla niego jej słowa ani to, że bez pytania oferowała mu dom. Nie to jednak chciał powiedzieć, a jego oczy pełne były powagi oraz zrozumienia. Dłoń ponownie zacisnęła się lekko jakby na potwierdzenie nadchodzących słów. - Nie zmarnujmy tego czasu. Oferujesz mi swoją pomoc, ale nie zapominaj o sobie. Jestem tu dla ciebie tak samo, jak ty dla mnie. - Ich przyjaźń przetrwała, bo umieli ze sobą współgrać i odczytywać rzeczy, które nawet nie padły między nimi. Jay ze względu na większą gadatliwość nie zmuszał jej do wgłębiania się w tajniki swojego umysłu, jednak panna Wright zawsze dryfowała gdzieś we własnym eterze zdarzeń, nie dopuszczając do niego ciekawskich. Nie musiała się odzywać, by wiedział. Znali się zbyt długo, zbyt dobrze, by odczytywać nieznane. A ona zbyt długo trawiło w sobie coś, do czego nie miał dostępu. Musiała zdawać sobie sprawę, że nie mogła nieść tego sama. Miała kogoś, nad kim sprawowała pieczę i kogoś, dla kogo musiała być silna. Z niewyleczonymi ranami nie było to jednak możliwe. - Będę przy tobie, gdy będziesz mnie potrzebować - mruknął cicho, chcąc sprowadzić przyjaciółkę na ziemię. By nie odgradzała się już od świata murem swojej heroicznej odwagi. Bo nawet bohaterowie potrzebowali wsparcia. Zapewniał ją o swojej lojalności i obecności. Przyjaźń właśnie na tym polegała — na braniu, lecz również i dawaniu drugiej osobie z siebie nawet więcej. Nachylił się, by złożyć delikatny pocałunek na jej skroni i odetchnąć znanym sobie zapachem. - Nawet jeśli to boli. - Nie była sama.
|zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nic już nie jest takie samo i już nie będzie.
Dał się ponieść tym kilkunastu sylabom, czując, jak zmroziło mu serce na pół uderzenia. On również nie miał być, ale słysząc to od niej, nie zadręczał się aż tak aktualnym stanem rzeczy. Wiedziała, widziała, że nie był sobą i że stało się coś, co nie miało go zawrócić z obranej przez siebie ścieżki. Dawny Jayden został złamany, a w jego miejsce tworzył się nowy i, chociaż się bał, miał podchodzić do tego z mniejszym niezrozumieniem i niepokojem niż wcześniej. Bo nic nie mogło pozostawać takie samo. A jednak pozostawali też niezmienni w swojej trosce o siebie nawzajem — ich przyjaźń miała przejść kolejne stadium, dojrzeć wraz ze zmianami zachodzącymi skrupulatnie w ich życiach, dostosować się pod nich. Czy i natura nie była ciągłymi procesami? Czy nie było w tym czegoś normalnego? Tu i teraz czując jej ciepło, wiedział, że nie oszalał i nie utonął zupełnie, łapiąc się ostatnich fragmentów, które tworzyły z niego człowieka. Nie zrezygnowała z niego, nie postawiła na nim krzyżyka, a on mógł być jej jedynie za to wdzięczny. Pomimo własnych problemów, które chciała przed nim ukryć, broniła go. Niziutka, pełna wewnętrznej woli do walki. Zawsze powtarzał jej, że powinna zostać policjantką z taką zapalczywością i butą. Pomimo tego wiedział. Wiedział, że niosła w sobie zbyt wiele, wciąż chcąc osłaniać go przed całym światem, nawet za cenę własnego bezpieczeństwa. Słysząc jej słowa, podniósł na nią zmieszane spojrzenie.
- Szczerze, to nie myślałem nawet, gdzie zostanę. Wszystkie miejsca są obce, odkąd... - urwał, po czym spojrzał na przyjaciółkę już spokojniej, chcąc pozbyć się cierpienia, którego doświadczył od bliskiej osoby. Owszem. Dał się zranić, bo zależało mu na niej i odkrywał przed nią swoja słabości. Odsłonił się tak bardzo, że nie spodziewał się ataku z jej strony i poległ. Teraz dostawał kolejne schronienie... Dłoń mu zadrżała, a uzdrowicielka mogła to bez problemu wyczuć. Nie odezwał się jednak od razu, pozwalając, by znów cisza zasnuła się pomiędzy dwójką czarodziei. Osamotnieni, a jednak bliscy. Poturbowani, lecz wciąż żywi. Zranieni, ale gotowi do postawienia następnego kroku. Bo razem było inaczej iść dalej niż samotnie. - Rose - zaczął, milknąc na moment i odszukał ponownie spojrzeniem oczu czarownicy. Nie musiał jej mówić, jak wiele znaczyły dla niego jej słowa ani to, że bez pytania oferowała mu dom. Nie to jednak chciał powiedzieć, a jego oczy pełne były powagi oraz zrozumienia. Dłoń ponownie zacisnęła się lekko jakby na potwierdzenie nadchodzących słów. - Nie zmarnujmy tego czasu. Oferujesz mi swoją pomoc, ale nie zapominaj o sobie. Jestem tu dla ciebie tak samo, jak ty dla mnie. - Ich przyjaźń przetrwała, bo umieli ze sobą współgrać i odczytywać rzeczy, które nawet nie padły między nimi. Jay ze względu na większą gadatliwość nie zmuszał jej do wgłębiania się w tajniki swojego umysłu, jednak panna Wright zawsze dryfowała gdzieś we własnym eterze zdarzeń, nie dopuszczając do niego ciekawskich. Nie musiała się odzywać, by wiedział. Znali się zbyt długo, zbyt dobrze, by odczytywać nieznane. A ona zbyt długo trawiło w sobie coś, do czego nie miał dostępu. Musiała zdawać sobie sprawę, że nie mogła nieść tego sama. Miała kogoś, nad kim sprawowała pieczę i kogoś, dla kogo musiała być silna. Z niewyleczonymi ranami nie było to jednak możliwe. - Będę przy tobie, gdy będziesz mnie potrzebować - mruknął cicho, chcąc sprowadzić przyjaciółkę na ziemię. By nie odgradzała się już od świata murem swojej heroicznej odwagi. Bo nawet bohaterowie potrzebowali wsparcia. Zapewniał ją o swojej lojalności i obecności. Przyjaźń właśnie na tym polegała — na braniu, lecz również i dawaniu drugiej osobie z siebie nawet więcej. Nachylił się, by złożyć delikatny pocałunek na jej skroni i odetchnąć znanym sobie zapachem. - Nawet jeśli to boli. - Nie była sama.
|zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 20.07.19 17:16, w całości zmieniany 1 raz
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strach stał się stałym elementem ich codzienności. Przebierał przeróżne formy. Był nieustannym doprowadzającym do udręki zmartwieniem o bezpieczeństwo bliskich. Niepewnością wobec przyszłości i wobec własnych umiejętności. Był lękiem przed utratą samego siebie. Potwory z szafy, których bali się gdy byli dziećmi stały się koszmarami dorosłości. Przybierały ludzkie maski. Były nierozerwalną częścią tego kim się stali. Strach odciskał piętno, zatruwał niczym najbardziej przebiegła niemalże niewykrywalna trucizna, powoli odmieniająca ich samych. Był to strach, z którym musieli nauczyć się żyć, bo pozwalając mu na przejęcie kontroli, jednocześnie godzili się na jego wygraną. Chociaż... może nawet gdy okłamywali się, że walczą.... że nie pozwalają mu na triumf to i tak odnosili porażkę? Być może sama walka raniła ich umysły.
Roselyn znała strach, bo towarzyszył jej od tak bardzo dawna. Nie, to nie był strach, który towarzyszył wojownikom na chwilę przed bitwą. To były liczne wątpliwości, podważanie wiary w samą siebie, w to czy może sobie poradzić z przytłaczającą codziennością. Czy da sobie radę z samotnym wychowaniem córki? Czy uda jej się utrzymać finansowo? Czy kiedyś haniebna w oczach tak wielu przeszłość jej matki nie wpłynie na życie Melanie? Czy brak ojca odbije się na psychice córki tak bardzo, że do końca życia w jakiś sposób będzie niekompletna, zastanawiając się dlaczego? Ostatnimi czasy jednak ten ewoluował, bo zaczęły towarzyszyć jej obawy o własne życie, o życie córki, życie bliskich. Strach związany z przyszłością, która malowała się w mrocznych barwach.
Dlatego też rozumiała. Każdy miał prawo bać się życia. Na swój własny sposób. Chociaż ona też w jakiś sposób przegrywała, dając opanować się swoim lękom. Wiedziała, że najważniejszą rzeczą jest po prostu przeć do przodu. Radzić sobie z otaczającą ich codziennością. Być może miała odrobinę łatwiej. Miała Melanie. Nawet jeśli nie miała sił zrobić tego dla siebie, musiała to zrobić dla córki. Miała w życiu cel. Kogoś dla kogo musiała przetrwać kolejny dzień i dla kogo musiała kontrolować własne życie. Każdy musiał znaleźć coś, kogoś, cokolwiek czego mógł się trzymać w tych czasach. Bo mimo wszystko trudno było przeżyć to wszystko w pojedynkę. Była gotowa udzielić mu wsparcia, bo nie chciała aby był sam w takich chwilach. Gdy potrzebował obecności przyjaciela, powinien móc go w niej znaleźć. Czasami w tym szaleństwie potrzeba było odnaleźć odrobinkę normalności. Odnaleźć kawałeczek siebie, który krył się za dobrymi wspomnieniami, móc spojrzeć na siebie oczami tej drugiej osoby. Osoby, która nie przestaje w ciebie wierzyć, która widzi zalety których nie dostrzegasz i akceptuje wady, których w sobie nienawidzisz.
- ... odkąd? - podchwyciła jego spojrzenie, spoglądając na niego wnikliwie. Nie chciała naciskać, wiedziała że jeśli chciałby to sam by jej powiedział. Z drugiej strony jednak… Być może inni działali inaczej niż ona. Podczas gdy Rose czuła się sfrustrowana, innym było łatwiej odpowiadać. Może należała zadawać im pytania, dopytywać, pomagać im odkrywać prawdę. Nie wiedziała tego, ale chciała wiedzieć co wpłynęło na niego tak negatywnie. Wszakże nie musiał jej odpowiadać. Potrzebę zachowania pewnych kwestii dla siebie rozumiała lepiej niż ktokolwiek inny. Może musiał nadejść odpowiedni czas na zwierzenia.
Przez chwilę wpatrywała się w rozrzucone na stole notatki, gdy usłyszała jak wypowiada jej imię. Uniosła wzrok i spojrzała na niego z zainteresowaniem. Wypuściła powietrze, ponownie wyginając usta w uśmiech. Jay pochylił się nad nią i pocałował ją w skroń, a Rose przez chwilę walczyła z kolejnym impulsem, by po prostu wydusić z siebie to wszystko. Powiedzieć to wszystko czego nie potrafiła mówić na głos. - Wiem, Jay - stwierdziła krótko, ale nie potrzebowała więcej słów. Wiedziała, że może na niego liczyć i gdyby potrzebowała nagłej pomocy to zwróciłaby się właśnie do niego. Ktoś z boku mógłby powiedzieć, że byli sentymentalni. I miałby rację. Przez trudy życia codziennego przestała taka być, a jednak kiedyś. Długie wieki temu, właśnie taka była. Z czasem nauczyła się trzymać swoje uczucia na wodzy, a nawet ignorować je czy o nich zapominać. Bywała pragmatyczna, zapobiegawcza, skupiona na utrzymaniu wszystkiego w ryzach, a jednak przy Jayu budziła się w niej osoba, którą niegdyś była. I lubiła taka być. Cieplejszą, radośniejszą, otwartą. Lęk jaki był w niej był jednak silniejszy od wszystkiego. Była uzdrowicielką, a nie potrafiła uleczyć własnych ran, popełniają kardynalne błędy przy ich uzdrawianiu. Bała się, że jeśli zaczęłaby mówić, nie potrafiłaby skończyć. - Ze mną wszystko w porządku. Po prostu.. Wolę mieć to wszystko w swojej głowie. Tam wydaje się być mniej straszne - stwierdziła, śmiejąc się pod nosem. Nieświadomie chciała wydrwić tą cechę. Uruchomił się w niej mechanizm obronny, którego wcale nie chciała włączać. - Ale wiem, Jay. Naprawdę wiem. Ciężko pozbyć się takich nawyków - spojrzała na niego pogodnie, chociaż gdzieś tam w jej spojrzeniu widać było obawę. Przed czym? Prawdopodobnie sama nie wiedziała. Nie wszystkie potwory z szafy w jej wypadku przybrały konkretne kształty. Może po prostu bała się, że znów zaboli lub że zda sobie sprawę z tego, że od jakiegoś czasu smutek rozrywa ja od środka. Zacisnęła palce, lekko ściskając jego dłoń. - Ze mną wszystko jest w porządku - powtórzyła, chociaż sama bardziej potrzebowała w to uwierzyć. Ich świat się walił, ale chciała móc polegać na samej sobie. Dlatego musiało być z nią wszystko w porządku i nie brała pod uwagę innej opcji. Nie okłamywała go. Okłamywała siebie.
|zt
Roselyn znała strach, bo towarzyszył jej od tak bardzo dawna. Nie, to nie był strach, który towarzyszył wojownikom na chwilę przed bitwą. To były liczne wątpliwości, podważanie wiary w samą siebie, w to czy może sobie poradzić z przytłaczającą codziennością. Czy da sobie radę z samotnym wychowaniem córki? Czy uda jej się utrzymać finansowo? Czy kiedyś haniebna w oczach tak wielu przeszłość jej matki nie wpłynie na życie Melanie? Czy brak ojca odbije się na psychice córki tak bardzo, że do końca życia w jakiś sposób będzie niekompletna, zastanawiając się dlaczego? Ostatnimi czasy jednak ten ewoluował, bo zaczęły towarzyszyć jej obawy o własne życie, o życie córki, życie bliskich. Strach związany z przyszłością, która malowała się w mrocznych barwach.
Dlatego też rozumiała. Każdy miał prawo bać się życia. Na swój własny sposób. Chociaż ona też w jakiś sposób przegrywała, dając opanować się swoim lękom. Wiedziała, że najważniejszą rzeczą jest po prostu przeć do przodu. Radzić sobie z otaczającą ich codziennością. Być może miała odrobinę łatwiej. Miała Melanie. Nawet jeśli nie miała sił zrobić tego dla siebie, musiała to zrobić dla córki. Miała w życiu cel. Kogoś dla kogo musiała przetrwać kolejny dzień i dla kogo musiała kontrolować własne życie. Każdy musiał znaleźć coś, kogoś, cokolwiek czego mógł się trzymać w tych czasach. Bo mimo wszystko trudno było przeżyć to wszystko w pojedynkę. Była gotowa udzielić mu wsparcia, bo nie chciała aby był sam w takich chwilach. Gdy potrzebował obecności przyjaciela, powinien móc go w niej znaleźć. Czasami w tym szaleństwie potrzeba było odnaleźć odrobinkę normalności. Odnaleźć kawałeczek siebie, który krył się za dobrymi wspomnieniami, móc spojrzeć na siebie oczami tej drugiej osoby. Osoby, która nie przestaje w ciebie wierzyć, która widzi zalety których nie dostrzegasz i akceptuje wady, których w sobie nienawidzisz.
- ... odkąd? - podchwyciła jego spojrzenie, spoglądając na niego wnikliwie. Nie chciała naciskać, wiedziała że jeśli chciałby to sam by jej powiedział. Z drugiej strony jednak… Być może inni działali inaczej niż ona. Podczas gdy Rose czuła się sfrustrowana, innym było łatwiej odpowiadać. Może należała zadawać im pytania, dopytywać, pomagać im odkrywać prawdę. Nie wiedziała tego, ale chciała wiedzieć co wpłynęło na niego tak negatywnie. Wszakże nie musiał jej odpowiadać. Potrzebę zachowania pewnych kwestii dla siebie rozumiała lepiej niż ktokolwiek inny. Może musiał nadejść odpowiedni czas na zwierzenia.
Przez chwilę wpatrywała się w rozrzucone na stole notatki, gdy usłyszała jak wypowiada jej imię. Uniosła wzrok i spojrzała na niego z zainteresowaniem. Wypuściła powietrze, ponownie wyginając usta w uśmiech. Jay pochylił się nad nią i pocałował ją w skroń, a Rose przez chwilę walczyła z kolejnym impulsem, by po prostu wydusić z siebie to wszystko. Powiedzieć to wszystko czego nie potrafiła mówić na głos. - Wiem, Jay - stwierdziła krótko, ale nie potrzebowała więcej słów. Wiedziała, że może na niego liczyć i gdyby potrzebowała nagłej pomocy to zwróciłaby się właśnie do niego. Ktoś z boku mógłby powiedzieć, że byli sentymentalni. I miałby rację. Przez trudy życia codziennego przestała taka być, a jednak kiedyś. Długie wieki temu, właśnie taka była. Z czasem nauczyła się trzymać swoje uczucia na wodzy, a nawet ignorować je czy o nich zapominać. Bywała pragmatyczna, zapobiegawcza, skupiona na utrzymaniu wszystkiego w ryzach, a jednak przy Jayu budziła się w niej osoba, którą niegdyś była. I lubiła taka być. Cieplejszą, radośniejszą, otwartą. Lęk jaki był w niej był jednak silniejszy od wszystkiego. Była uzdrowicielką, a nie potrafiła uleczyć własnych ran, popełniają kardynalne błędy przy ich uzdrawianiu. Bała się, że jeśli zaczęłaby mówić, nie potrafiłaby skończyć. - Ze mną wszystko w porządku. Po prostu.. Wolę mieć to wszystko w swojej głowie. Tam wydaje się być mniej straszne - stwierdziła, śmiejąc się pod nosem. Nieświadomie chciała wydrwić tą cechę. Uruchomił się w niej mechanizm obronny, którego wcale nie chciała włączać. - Ale wiem, Jay. Naprawdę wiem. Ciężko pozbyć się takich nawyków - spojrzała na niego pogodnie, chociaż gdzieś tam w jej spojrzeniu widać było obawę. Przed czym? Prawdopodobnie sama nie wiedziała. Nie wszystkie potwory z szafy w jej wypadku przybrały konkretne kształty. Może po prostu bała się, że znów zaboli lub że zda sobie sprawę z tego, że od jakiegoś czasu smutek rozrywa ja od środka. Zacisnęła palce, lekko ściskając jego dłoń. - Ze mną wszystko jest w porządku - powtórzyła, chociaż sama bardziej potrzebowała w to uwierzyć. Ich świat się walił, ale chciała móc polegać na samej sobie. Dlatego musiało być z nią wszystko w porządku i nie brała pod uwagę innej opcji. Nie okłamywała go. Okłamywała siebie.
|zt
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Kuchnia
Szybka odpowiedź