Marcella Figg
AutorWiadomość
za nami pozostaje sto okazji przegapionych
Marcella
Widziała przed sobą jedynie otchłań bezkresnego pomarańczu, otaczającego ze wszystkich stron grubą warstwą przebarwionego światłem puchu. Dłonie w ciemnych rękawiczkach mocno zaciskały się na ciemnym drewnie miotły, choć wydawało się jej, jakby jej w ogóle tutaj nie było. Tak jakby jej ciało zupełnie zelżało do tego stopnia, że nie potrzebowała już niczego by się wznieść. Blask już nie oślepiał niebieskich oczu. Black wydawał się jej zupełnie znajomy, niczym dawny przyjaciel przybywający z dalekiej podróży. Prosił o wyjście mu naprzeciw, to też zrobiła. Puściła trzonek miotły i wyciągnęła ku niemu dłonie. Otchłań się rozstąpiła, a czarownica wyleciała z zabarwionej światłem zachodzącego słońca chmury. I nad nią już tylko niebo, niebo całe w fiolecie. Pod nią warstwa przyjaznych, białych puszków, spod których wdzierały się promienie jaśniutkiego słońca. Nie wiedziała, nigdy nie poznała podobnego uczucia niż to tutaj. Serce chciało wyskoczyć z piersi, dłonie trzęsły się nieopanowanie, a na twarz wstępował skurcz, mimowolnie nawet wciskający na jej usta uśmiech. Krzyknęła. Nic konkretnego, po prostu krzyk rozdarł się ku niebu, gdy uniosła głowę, zaciskając powieki tak mocno jak tylko pozwalały jej na to ostatnie siły.
Tutaj nie liczyło się już nic. Nie liczyły się błędy, nie liczyło się stare życie, nie liczyła się pogoń za kolejnym dniem, liczył się tylko ciepły wiatr uderzający w twarz, bezkres nieba i ona gdzieś pośrodku tego. Bez nikogo, po prostu tutaj, gdzie już nic nie mogło jej dosięgnąć. Gdzie mogła zapomnieć o wchodzących w twarz włosach, o wyprasowaniu spódnicy, o przydużej garsonce pożyczonej od siostry. Gdzie ból nie miał prawa jej dosięgnąć.
Złapała mocno za miotłę i szarpnęła - ta posłuchała natychmiast, niczym najdroższy egzemplarz, na który kiedyś było ją stać. Nie dbała o kierunek, chciała poczuć znów jak wiatr rozwiewa grzywkę, jak uderza o zaczerwienione od chłodu policzki. Szum wiatru nie był już szumem, był muzyką w jej uszach, łagodnie wystukiwanymi dźwiękami fortepianu. Fiolet, pomarańcz i biel tańczyły przed jej oczami, a w uszach tańczyła muzyka. Najpiękniejsza muzyka na świecie, melodia wolności.
Pod palcami poczuła nagle pustkę, choć jej ciało nadal unosiło się wysoko. Rozłożyła ręce, uniosła głowę, niebieskie oczy spojrzały się z barwą nieba.
I nagle świat przypomniał sobie, że nie jest pyłem unoszonym na wietrze. Siła ciążenia ściągnęła ją w dół. Powoli i sukcesywnie, opadła w pomarańczowe chmury, przebiła się przez nie niczym ołowiana kula. Odwróciła ciało przodem do kierunku spadania i zobaczyła zbliżającą się nieuchronnie ziemię.
Zacisnęła powieki.
- Marcy, spóźnisz się.
Przetarła zaspane oczy i w końcu uchyliła je. Zorientowała się, że jej pokój rozświetlony jest ciepłym światłem poranka. Mimowolnie westchnęła głośno i przekręciła się na drugi bok, gdzie z jej spojrzeniem spotkała się uśmiechnięta, zaczerwieniona buzia chłopca. Jego błękitne oczy wpatrywały się w nią z radością, szczerzył swój niepełny uśmiech i krzywił lekko nosek, na którym miał dokładnie cztery piegi.
- Wstałaś! Babcia woła na śniadanie.
Nie jest Twoją babcią… - Nasunęło jej się na myśl, choć usta nawet nie postanowiły się rozchylić. Tkwiła mocno zakorzeniona pod ciepłą, białą pierzynką z jasnymi włosami rozsypanymi na bawełnianej poduszce. Nie chciała otwierać oczu, było jej tak dobrze w świecie chmur. I pokazywała to całym swoim ciałem, co najwyraźniej rozzłościło małego chłopca, który wdrapywał się już na jej łóżko, by znów potrącić Marcy swoimi małymi dłońmi i zrobić wszystko, by tylko zwlokła w końcu to cholernie ciężkie ciało z miękkiego materaca.
Było wielu ludzi, wielu, którzy dziękowaliby za dar, jakim jest ta rodzina. Dwójka urwisów, dzieci Connie, o tak, oni byli perfekcyjnymi Figgami. Obaj zadziorni, obaj uparci, obaj niebieskoocy. Nie potrafiłaby wyobrazić sobie innego scenariusza tych dzieciaków. Kiedyś będą wspaniałymi czarodziejami. Wspanialszymi od niej.
- Cześć, tato. - Przywitała się, gdy tylko jej stopa w końcu postanęła w kuchni. Mężczyzna siedział jak zwykle, na swoim ulubionym miejscu na skraju stołu. Jego wyraz twarzy wydawał się surowy, kiedy wzrok jeździł powoli po kolejnych stronach Proroka Codziennego, a do ust unosił swoją ukochaną, rzeźbioną fajkę wodną. Na całym parterze unosił się zapach tytoniu i łagodny dym otulał czule każde pomieszczenie. Blathair był mężczyzną, który starzał się jak wino. Zmarszczki, choć dodawały lat niezaprzeczalnie, sprawiały, iż jego twarz wyglądała poważniej i odpowiedzialniej, a gdy rozświetlał ją uśmiech, był on tak kontrastujący, że błyszczał jak promień słońca i rozświetlał ducha każdego w ich rodzinie. Ojciec przyjął ją pod swój dach, gdy miała problemy finansowe choć wcale nie musiał. Nie dokładała praktycznie nic do utrzymania domu poza swoją obecnością oraz dokładaniem odrobiny własnej pracy do utrzymania porządku w domostwie.
Kochała swój dom ponad wszystko. Gdy siadała przy stole i mogła obserwować ojca niczym najbardziej niesamowity obraz dobroci i łagodności.
Parę lat temu nie powiedziałaby, że to jego osoba stanie się tą, która będzie napędzać ją do kolejnych działań, do pracy nad sobą, do zmian, które powinny w niej zajść. Parę lat temu była dzieciakiem upojonym swoim nienagannym sukcesem. Miała wszystko - pieniądze, karierę, miłość. Dzisiaj nie miała nic. Była białą kartką pochłoniętą w atramencie melancholii, która ciągnęła ją w dół, nie pozwalając pójść naprzód. Nie potrafiła zliczyć ile nocy przepłakała. Nie potrafiła nawet powiedzieć, w którym momencie dawna radość zniknęła, to działo się tak długo, tak powolnie, pochłaniało ją doszczętnie aż w końcu wylądowała tutaj. W bawełnianym szlafroku, u boku ojca. Jedynego człowieka, który w jej oczach wiedział wszystko. On jeden potrafił wskazywać ścieżkę, której sama nie dostrzegała.
- Późno wczoraj wróciłaś. Jak było? - Nie uniósł nawet wzroku znad gazet, gdy zadał to pytanie. Zapewne nie chciał widzieć miny swojej córy. Jej zawiedzionej i niezadowolonej miny. Jak było, co za pytanie…
- W porządku.
Nie, wcale nie było w porządku. Miała siniaki w miejscach, w których nie wiedziała, że mogą powstawać. Dotąd jej magiczne umiejętności były dosyć nierozwinięte. Była sportowcem, skupiała się na fizycznych umiejętnościach, zaś magiczne zaniedbywała. Nie uczęszczała do Klubu Pojedynków. Dopiero na szkoleniu zrozumiała jak bardzo jest do tyłu i jak bardzo jest irytującym to, gdy różdżka po raz kolejny wypada z dłoni pod wpływem zaklęcia, ile razy przeklinała to pod niebiosa. Czuła, że oni wszyscy kłamali. Mówili jej, że zrobiła niesamowite postępy w jedynie rok, że się zmieniła, że stała się bardziej uparta, że starała się, jednak ona nie czuła żadnej zmiany, żadnej ważniejszej siły. Gdy pierwszy raz pojawiła się w Ministerstwie jako pełnoprawna policjantka nie potrafiła się nią nazwać.
Wtedy pierwszy raz spotkała się z krytycznym spojrzeniem jasnych, zielononiebieskich oczu człowieka, który podstawą zdradzał, że wcale nie chce tu być, a już na pewno nie chce, by była tutaj również ta dziewczyna. Przydzielono mu nowicjuszkę, w dodatku kobietę. Jak wielkie rozgoryczenie musiał czuć? Może zmienili mu na nią o wiele lepszego partnera?
Wrzała emocjami, gdy przypominała sobie to spojrzenie, które chciała jedynie zakryć i uwolnić się od niego. Wielu wyczuwało jej negatywne emocje, wielu widziało jak bardzo bezsilna się czuje, a Blathair, on wiedział ledwie po krótkim rzuceniu okiem na swoją córkę. Rzucał wtedy jedynie proste wiem, że dasz sobie radę. I choć to zupełnie głupie, ona wiedziała, że w tych słowach były wielkie nadzieje.
Ojciec nigdy nie chciał, by żadne z jego dzieci wybierało swoją przyszłość przez jego zachciankę. Czuł jednak dumę, że jego córka podjęła się takiego zawodu, że chciała zmieniać świat i podjęła się czegoś zupełnie nowego. Gdy Marcella spoglądała w jego błękitine oczy za każdym razem utwierdzała się mocniej, że to co zrobiła nie wystarcza. Ta decyzja nie była prosta i zajęła jej wiele dni przemyśleń. Zajmowała jej myśli, powodowała głupie gafy na misjach i jeszcze bardziej denerwowała jej współpracownika, który nieraz nie szczędził jej przykrych słów, coraz bardziej budując w niej chęć buntu.
Przyszła do macochy. Z uśmiechem i prośbą.
Tego dnia wybrały się razem do Londynu. Odwiedziły fryzjera i Marcella pierwszy raz od wielu lat zmieniła fryzurę. Swoje długie, jasnorude fale ścięła do długości okolic ramion. Mówi się przecież, że fryzurą kobieta sygnalizuje początek dużych zmian w swoim życiu. I w tym momencie kobieta postanowiła już zapomnieć o fioletowym niebie, o pomarańczowych chmurach, a skupić się na ziemi nim niechybnie w nią uderzy.
Złapała za plik papierów, które włożyła do teczki i schowała w szufladzie regału, który stał pod ścianą siedziby Policji. Wróciła na swoje miejsce, by uzupełniać kolejne raporty z kolejnych zupełnie nieznacznych, wydawałoby się, spraw. Napad na księgarnię, zakłócanie ciszy nocnej, łapanie przemytników z portu…
Komisarz podszedł do jej biurka i położył na nim teczkę, rzuciwszy tylko Twoja sprawa, Figg. Blondynka uniosła nań spojrzenie jedynie i może z czystej ciekawości nic nie powiedziała, jedynie zajrzała do środka.
Zaginiona. Jane Douglas
Nikt przecież nie spodziewałby się, że ta właśnie sprawa, pozornie prosta i idealna dla nowicjusza stanie się początkiem czegoś zupełnie nowego. Okropnego przekrętu, który pchnął jedną, małą osobę w ręce nowego życia, zupełnie oddalonego od tego, co prezentowała jeszcze rok temu. Weszła do mieszkania zaginionej bez większych problemów. Na miejscu było już też dwóch innych policjantów - robili oni oględziny oraz pomniejsze badanie miejsca. Salon wydawał się przytulny, choć przyznać trzeba było, że coś w nim sprawiało, że czuła ciarki na plecach, wydawałoby się, że właściwie niekoniecznie. Przeczucie jednak mówiło, że nie może tego zignorować. Znacznie wątpiła w swoją niewykształconą w ogóle śledczą intuicję, ale nie mogła zignorować niejasnego sygnału. Zza paska wyciągnęła jedną z fiolek z eliksirami, które dostała przed misją od specjalistów z Departamentu Przestrzegania Prawa. Otworzyła zamkniętą korkiem fiolkę i chwilę później fioletowy gaz zapełnił pomieszczenie i osiadł. Osiadł niemal wszędzie.
Biuro Aurorów dostało list.
Czas zapomnieć o obłokach.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
bądźmy jak stare wróble, które stracha się nie boją
Blathair
1942
Nie ma wzroku smutniejszego od starego wróbla patrzącego jak jego pisklę ma już skrzydła na tyle silne, by zabrać kilka małych ziarenek w worek na drogę i odlecieć ku własnym sprawom. Pamiętała to spojrzenie jedynie raz, gdy on nie był na to gotów. Gdy przez łzy stojące w oczach widziała jak za drzwiami małego domu w szkockim miasteczku znika niewielka, rudowłosa dziewczynka trzymająca w dłoni brązową walizkę. Ojciec jej ją oddał. Chciał grać pogodzonego z tym paskudnym światem, pokazywać, że wiedział, że to kiedyś musi się stać. Klątwa rodziny musiała dopaść i to pokolenie, jak pojawiała się w każdym. A dla Elli nie było miejsca wśród magicznych ksiąg. Jej oczy przeznaczone zostały ruchomym obrazom w ciemnych pomieszczeniach, których Marcella nie rozumiała.
Stali wtedy obok siebie - ona z włosami w kolorze słońca chylącego się ku zachodowi, on zaś z czupryną pokrytą mądrą siwizną. Oboje z okularami na nosie, zresztą - takimi samymi. Z ogromnymi szkłami i cienkimi oprawkami. Tego dnia Arabella wyprowadziła się do cioci, która lata wcześniej poślubiła mugola. W jej domu nie używało się magii, co oznaczać mogło tyle, że dziewczyna nauczy się życia bez magii. Magii, której w sobie nie miała. Arabella nie miała na nosie okularów. Jedynie nosiła rzęsy mokre od łez i przeszklone spojrzenie, pełne żalu rozstania, wypełnione strachem przed jutrem. Tego dnia straciły połowę siebie. Ich twarze były lustrzane, jednak we wszystkim przypominały dopełniające się przeciwieństwa. Idealne dwie strony lustra, wysysały z siebie nawzajem cechy, przechodząc w skrajność do skrajności i jedynie razem będąc pełnym tworem. Płacz i odwaga, łagodność i stanowczość, magia i jej brak. W końcu los musiał je rozdzielić. Dla ich dobra. Musiały nauczyć się być oddzielnymi stworzeniami, świat musiał im pokazać twardo, że nigdy nie będą mogły być jednym.
Bliźniaczki ledwo skończyły jedenaście lat. On nie był na to gotów, nie był gotów by pozwolić swojemu dziecku odejść. Jedynie jego oczy zdradzały rozdzierający serce smutek, chęć porwania ponownie córki w ramiona. Blathair Figg jednak musiał zrobić to, co właściwe. Nie mógł trzymać swojego dziecka przy sobie wiedząc, że w tym świecie nie ma dla niego odpowiedniej przyszłości. Jedna z bliźniaczek nigdy nie zazna uroków magii. Druga zaś…
Marcella na start nie otrzymała nic. Brakowało jej talentu, uporu, jedyne czego jej nigdy nie brakowało to marzenia. Trzymała je w sobie, głęboko, traktując jak skarb zakopany głęboko w piasku zamknięcia, nieśmiałości i strachu przed kolejną trudną stratą. Kolory, które Ella przelewała na cały świat wokół siebie, czarownica trzymała w sobie, snując kolejne sny o pięknym świecie, w którym nie będzie łamag. I w którym nigdy nie będzie musiała być sama, bez tego pierwiastka, którego jej brakowało.
- Tato? - rozległo się ciche pytanie. Blathair zachowywał powagę. - Kiedy znowu zobaczymy się z Ellą?
Być może właśnie złamała mu serce. To nie było tak, że nie rozumiała czemu Ella musi tu zostać. Ale nie sprawiało to ani trochę, że chciała tego mocniej. Ba, nie chciała tego w ogóle i przeklinała wszystko co mogła w swoich samolubnych myślach, które chciały tylko zostawić siostrę obok. Usłyszała westchnięcie ojca. - Kiedy pokażesz mi Kleszcze Parkina.
1955
Budzi się z łzami zaschniętymi na powiekach. Oczy znowu będą czerwone od samego rana. Naprawdę tego nie cierpiała, od rana wyglądała jak ofiara losu. Złapała za dwie bawełniane chusteczki i złożyła je w dwa niewielkie trójkąciki, po czym z pomocą różdżki je schłodziła i położyła na oczach, z powrotem kładąc głowę na poduszce. Dom nie był cichy, Marcella słyszała krzątanie się macochy. Więc zapewne wszyscy już wstali. Próbowała przez chwilę przypomnieć sobie co spotkało ją we śnie, jednak nie potrafiła. Ważne, by opuchlizna z oczu zeszła, bo już miała bardzo dość komentarzy na ten temat. Zwłaszcza od Berniego. Przytrzymała przez chwilę materiał na oczach. Ale nie mogła leżeć w nieskończoność.
Wstała. Trochę rozciągnęła ciało, wyciągnęła ręce do sufitu. Potrzebowała porannej toalety i to natychmiast, wczoraj po powrocie z kursu się nie umyła, tak bardzo ją wykończyli. Włożyła szybko wygodną spódnicę, szeroką bluzkę i zbiegła na dół, gdzie już czekał zapach gorzkiej kawy, którą on pijał, a której ona nie cierpiała.
- Jak było? - spytał Blathair, z lekkim uśmiechem. - Skopałaś tyłek temu co się tak wywyższał?
- Pewnie. - Tutaj trochę nie mówiła całej prawdy. Wcale nie skopała mu tyłka, tylko mu odpyskowała… Kochała takie początki. Takie dni, kiedy mogła usiąść przed nim, całkowicie spokojna, że nikt jej tego spokoju nie odbierze. I choćby działo się źle, on zawsze tutaj był. Z łagodnym uśmiechem, oferujący ciepło i wsparcie. Nieważne jak bardzo sknociła sobie wszystko w życiu, on zawsze tu będzie, niezmienny, lekko uśmiechnięty. I zawsze zaakceptuje jej wszystkie decyzje, małe i duże.
Przecież zawsze tak było. On był drogowskazem ich życia, łagodnym, letnim wiatrem, który wsuwał się pod skrzydła i umożliwiał lot, ale nie wskazywał jego kierunku. Dawał tylko wskazówkę. W oczach młodej kobiety był tym, czym zawsze chciała być. Łagodnością, delikatnością, czułością. Czy go idealizowała? Na pewno. Ale nie potrafiła znaleźć lepszego wzoru do naśladowania. - Dzisiaj napiję się kawy.
Blathair uniósł spojrzenie na córkę znad czytanego Proroka Codziennego i uśmiechnął się półgębkiem. Wiedział, że Marcy nie cierpi kawy, a już na pewno nie cierpi tej gorzkiej, czarnej. Ale dzisiaj kuchnia pachniała małą czarną. Gorzką i aromatyczną.
Jeśli jej nie zabraknie, i ona będzie w stanie przetrwać wszystko.
1956
Dni nie pachniały już tak samo. Świeżej kawy nie było, a Marcella znów budziła się z powiekami sklejonymi słonymi łzami. Znów nie pamiętała co spotkało ją w snach, ale po spojrzeniu na zegarek mogła stwierdzić, że spała jedynie trzy godziny. I w tej krótkiej chwili odpoczynku emocje nie dawały jej spokoju. Otarła oczy, ułożyła potylicę gładko na poduszce i spojrzała w sufit.
Czemu świat właśnie nie postanowił się skończyć?
Czemu każda plama na suficie była żółta jak zawsze, czemu powietrze pachniało mokrą trawą. Jedyne, czego już nie było, to gorzkiej kawy. Po kuchni nikt się nie krzątał, nie słyszała żadnych odgłosów. Tylko ciche ćwierkanie ptaków zza uchylonego okna, wpuszczającego do domu czerwcowe powietrze. Wszystko wydawało się takie samo. A jednak… Zupełnie inne.
Dzisiaj nie udawała, że wcale nie czuje się okropnie. Nie wyciągnęła rąk do sufitu, jedynie wsunęła kapcie na stopy, przygarbiła się lekko. Czuła ból w karku od spania w bardzo niewygodnej pozycji. Musiała się skulić w nocy. Ubrała się szybko, wszystko dzisiaj miało kolor czarny. Włosy spięła w kucyk na karku, schludny i delikatny. Wpatrywała się w lustro przed sobą, spoglądając we własne odbicie. Czerwone, zmęczone powieki, przekrwione oczy, rumieniec na policzkach. Starała się zakryć go zastraszającą ilością pudru.
Usłyszała swoje imię, dźwięk dochodził z dołu. Jeszcze tylko jedno spojrzenie w stronę lustra - w oczy, które podobne były do jego oczu.
Poczuła jak jej ramię zostaje objęte, jak palce zaciskają się lekko na jej przedramieniu. Wrzos już przekwitł, sprawiając, że pola wokół zalewały się intensywną, ciepłą zielenią. Wolną ręką otarła znowu policzki, z których powolnie spływały łzy.
Mądre, niebieskie oczy i słowa, których nigdy nikt nie potrafił wypowiadać w taki sposób, jak posiadacz chrapliwego głosu zbliżonego do dziadkowego. Wybaczające spojrzenie, gdy wybaczał zbłądzenia i porażki. I ta jedyna, bolesna i smutna iskra zza cienkich okularów, gdy Arabella trzymała dłoń ciotki, odchodząc w stronę jej domu, a my musieliśmy już iść.
Nigdy nie umiała go właściwie pożegnać, tak jakby tego chciał. I dzisiaj jej się to nie uda, bo spod zaciśniętych powiek spłynęły słone łzy. A Marcella wiedziała, że nieważne czy na tym świecie go zabraknie, nie chciałby patrzeć na jej łzy, a zobaczyć siłę, której zawsze brakuje. Miała tyle pytań.
Dlaczego odszedłeś nie mówiąc mi, co mam zrobić, tato?
W ogródku stanęła tylko niewielki pomnik w kolorze perłowym, jednak prochy mężczyzny nigdy nie trafiły do domu rodzinnego. Zaś pomnik miał na sobie słowa. Dla Blathaira. Bidh cuimhne air.
1957
Zmęczonym krokiem kieruje się ku kuchni, otulona w ciepły, wełniany koc, towarzyszący jej w zimnych nocach. Choć wiosna już przyszła, nadal nieocieplone mury domu sprawiały straszne problemy, a ona jako okropny zmarźluch nie potrafiła go znieść. Stanęła przy kuchennej szafce i operując różdżką wstawiła wodę do gotowania się.
- Ale zazdroszczę wam tego futra. - powiedziała, kiedy jedna z szarobeżowych piłeczek dosłownie przykicała pod jej nogi. Jemu z pewnością nie było zimno, Biszkopcik był jak jedna wielka kulka ciepła. Schyliła się i posadziła swojego pufka na kuchennym blacie, sama zaś machnęła różdżką, by z szafki wyleciał jeden z większych kubków. I już wkrótce wypełnił się czarnym jak ziemia naparem, wypełniającym pomieszczenie gorzym zapachem.
Dla zapomnianych. Tych, którzy mogli powiedzieć, co robić, jednak wskazówki zabrali ze sobą. Dla mentorów, dla tych, którzy byli światłem w ciemności. Właśnie dla nich teraz zasiadała z kubkiem kawy na zniszczonym ganku, wsłuchując się w cichutki szum fal i cichy śpiew okolicznych ptaków. Dla nich wsunęła między wargi mugolskiego papierosa, całkowicie pachnącego dymem, bez żadnych magicznych przekształceń i od różdżki go zapaliła. Na okrytych kocem nogach oparła łokieć i zaciągnęła się szarym dymem, by po chwili wypuścić go z ust. Gdy fusy opały napiła się też odrobiny gorzkiej kawy.
Do Blathaira.
Nigdy nie dowiem się, kim chciałeś, żebym była. Ale wiem, że chciałeś, że jestem gotowa iść swoją ścieżką. I gdy przyjdzie mój czas - wybiorę właściwie.
Tylko czy to już ten czas?
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Marcella Figg
Szybka odpowiedź