Cmentarz dla magicznych
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Cmentarz dla magicznych
Założony około roku 1930 przez czarodziejów i czarownice chcących ułożyć swoich zmarłych krewnych w ustronnym, bezpiecznym miejscu, które jednak wciąż mogło znajdować się w pobliżu centrum miasta. Postanowiono zagospodarować odseparowane tyły parku i wykorzystać je na swój użytek. Pierwszy nagrobek został postawiony 14 czerwca 1932r. - upamiętnił żywot Margaret Blicks, słynnej powieściopisarki - a jej rodzina rozpoczęła tradycję zaklinania rzeźb tak, by te dbały o groby swoich właścicieli. W taki też sposób cmentarz zapełnił się ożywionymi posążkami skrzatów i nimf, przyozdobionymi skrzydłami elfami i cherubinami, magicznymi stworzeniami i drobnymi podobiznami przedstawicieli magicznej społeczności. Z roku na rok przybywa coraz więcej nagrobków, a co za tym idzie - coraz więcej kamiennych strażników.
Jakże przyjemnym był świat gdy intencje zwycięzców spisywane były na papierowych kartach zdobionych ksiąg. Wyniosłe gesty i wielkie przemowy zapisywane przez kronikarzy kreowały przyszłe pokolenia. Dumne okrzyki kończyły trwające przez wieki wojny i spory, a krótkie noże kończyły życia największych królów. Mędrcy przez lata powtarzali te same frazesy, historia zataczała koło. Wielowarstwowość każdej z powieści kryła jednak za sobą niewypowiedziane myśli, schowane pomiędzy słowami znaczenia, a czasem nawet ich tam nie było, gdy władcy chcieli by ich czyny odeszły w zapomnienie. To tam Aquila Black znajdywała największe swoje przygody, ocierała się o prawdę i kłamstwo wspomnień wielkich, poznawała grzmiące tajemnice tych najmniejszych.
- Pani Macnair, dziękuję za te słowa - znaczyły dużo. - Cenię Pani doświadczenie i wierzę w szczerość - Irina nie wydawała się kobietą, która ma potrzebę kłamać, a już na pewno nie w takich sytuacjach. - To zaangażowanie w sprawę to mój obowiązek, zwłaszcza gdy chodzi o mój własny ród.
Chociaż lady uważała samą siebie za osobę odważną to jednak zbyt często objawiało się to zwykłą głupotą i błędnymi decyzjami. Być może sama jeszcze nie była w stanie zauważyć wszystkich swoich błędów, ale zbyt często była o nich uświadamiana, nawet jeśli nie było to świadome. Inaczej sprawa miała się w przypadku zaangażowania, tego bywało jej aż za dużo, co miało swoje zalety i wady. Jedną z wad było mierzenie wszystkich swoją miarą i widoczne nerwy gdy schematy zachowań innych osób nie pasowały do założeń. Pani Macnair wydawała się być zaangażowana, ale przecież była to część jej pracy. Dla kogo śmierć mogła być pasją?
- Myślę, że, wbrew pozorom, specyfiki naszej pracy są dość zbliżone, tyle tylko, że Pani zajmuje się pamięcią o zmarłych, a ja badam ich pamięć.
Ostrze musiało kryć w sobie wiele takiej pamięci, ale zapewne nie było to jedynym istotnym elementem w przypadku tego konkretnego znaleziska. Sztylet z pewnością miał wartość historyczną, rzadko spotykało się tak dobrze zachowane bronie sprzed trzech wieków. Większość z nich była niszczona by ukryć dowody zbrodni, część rozpadała się sama, a reszta po prostu ginęła głęboko pod kilkoma warstwami ziemi lub w czeluściach morza. Nigdy miała nie ujrzeć światła dziennego. Ten jednak przedmiot był w stanie niemal idealnym, ostrze nie miało właściwie śladów użytkowania. Kto zresztą wie czy kiedykolwiek rzeczywiście było użyte? Miejsce w którym zostało schowane pozostawiało jednak wiele pytań. Czemu tam? Czemu w ten sposób? Czemu tak blisko grobu cenionego członka rodu? Czemu pod nim? Do kogo należało? Do czego się przysłużyło? Wszystkie te pytania nie były w stanie nieść za sobą natychmiastowej odpowiedzi, to wymagało o wiele więcej badań, o wiele więcej poszukiwań i o wiele więcej spojrzeń.
- Właściwie to tak... - odpowiedziała na pytanie Iriny, dopiero uświadamiając sobie ten fakt. - Cóż, na pewno nie spodziewałam się, że wyjdę stąd z niczym. Nie sądziłam, że mój wzrok spocznie na sztylecie, ale... Ale jeśliby głębiej się nad tym zastanowić to ma to całkowity sens.
Blackowie nie byli rodem bez tajemnic, każda szlachecka rodzina je posiadała, niemal wpisywały się w etykietę. W tej skrzynce mogło być wszystko, ale sztylet jaki stanowił symbol sprawiedliwości, wojny i śmierci, wydawał się pasować do niektórych spraw jakimi zajmowali się mężni lordowie z Londynu.
Aquila wpatrywała się w ostrze przedmiotu, które wydawało się nawet ciekawsze od rzeźbionej głowy konia. Kwieciste wzory odbite w metalu były wręcz piękne i delikatne, może nawet kobiece... Lady nie do końca wiedziała co zrobić z tym znaleziskiem. Zostawienie go na cmentarzu w tym miejscu na wieczne zapomnienie nie wchodziło w grę. Irina Macnair miała dobre opinie, ale dalej była obca, a spoczywało na niej jeszcze brzemię dochowania tajemnicy. Czy można było zaufać jej lub jej ludziom na tyle by być pewnym, że sztylet nie zniknie ze skrytki by niedługo potem znaleźć się na Nokturnie w jednym z mniej przyjemnych sklepów? Zabranie go do domu jednak mogło okazać się szalenie niebezpieczne, jeśli ciążyła na nim klątwa. Black była w kropce i nie widziała rozwiązania które nie niosłoby za sobą ryzyka. Przez chwilę nawet żałowała, że znalazła się tam sama. Obecność Alpharda albo ojca rozwiałyby wątpliwości i zdjęły ze szlachcianki ciężar odpowiedzialności i decyzji. Została jednak wysłana na ten cmentarz sama, zaufano jej i doceniono pasję jaką darzyła historię, tradycję i wartości własnego rodu. Czy mogłaby teraz zawieść własnego nestora?
- Proszę go zabezpieczyć - wskazała bladym palcem na nóż. - Zanim podejmę jakiekolwiek kroki muszę skontaktować się ze starszymi mojego rodu.
Myśli gorączkowo odbijały się od siebie w głowie dziewczyny. Żadne rozwiązanie nie było wystarczająco mądre, żadne wystarczająco bezpieczne, a priorytety mieszały się.
- Jak długo potrwa jeszcze renowacja naszego grobowca, jest Pani w stanie to ocenić na dzień dzisiejszy? - Aquila tak pochłonięta tajemnicą, którą chciała przedstawić jej Macnair, nie zwróciła nawet uwagi na resztę prac.
- Pani Macnair, dziękuję za te słowa - znaczyły dużo. - Cenię Pani doświadczenie i wierzę w szczerość - Irina nie wydawała się kobietą, która ma potrzebę kłamać, a już na pewno nie w takich sytuacjach. - To zaangażowanie w sprawę to mój obowiązek, zwłaszcza gdy chodzi o mój własny ród.
Chociaż lady uważała samą siebie za osobę odważną to jednak zbyt często objawiało się to zwykłą głupotą i błędnymi decyzjami. Być może sama jeszcze nie była w stanie zauważyć wszystkich swoich błędów, ale zbyt często była o nich uświadamiana, nawet jeśli nie było to świadome. Inaczej sprawa miała się w przypadku zaangażowania, tego bywało jej aż za dużo, co miało swoje zalety i wady. Jedną z wad było mierzenie wszystkich swoją miarą i widoczne nerwy gdy schematy zachowań innych osób nie pasowały do założeń. Pani Macnair wydawała się być zaangażowana, ale przecież była to część jej pracy. Dla kogo śmierć mogła być pasją?
- Myślę, że, wbrew pozorom, specyfiki naszej pracy są dość zbliżone, tyle tylko, że Pani zajmuje się pamięcią o zmarłych, a ja badam ich pamięć.
Ostrze musiało kryć w sobie wiele takiej pamięci, ale zapewne nie było to jedynym istotnym elementem w przypadku tego konkretnego znaleziska. Sztylet z pewnością miał wartość historyczną, rzadko spotykało się tak dobrze zachowane bronie sprzed trzech wieków. Większość z nich była niszczona by ukryć dowody zbrodni, część rozpadała się sama, a reszta po prostu ginęła głęboko pod kilkoma warstwami ziemi lub w czeluściach morza. Nigdy miała nie ujrzeć światła dziennego. Ten jednak przedmiot był w stanie niemal idealnym, ostrze nie miało właściwie śladów użytkowania. Kto zresztą wie czy kiedykolwiek rzeczywiście było użyte? Miejsce w którym zostało schowane pozostawiało jednak wiele pytań. Czemu tam? Czemu w ten sposób? Czemu tak blisko grobu cenionego członka rodu? Czemu pod nim? Do kogo należało? Do czego się przysłużyło? Wszystkie te pytania nie były w stanie nieść za sobą natychmiastowej odpowiedzi, to wymagało o wiele więcej badań, o wiele więcej poszukiwań i o wiele więcej spojrzeń.
- Właściwie to tak... - odpowiedziała na pytanie Iriny, dopiero uświadamiając sobie ten fakt. - Cóż, na pewno nie spodziewałam się, że wyjdę stąd z niczym. Nie sądziłam, że mój wzrok spocznie na sztylecie, ale... Ale jeśliby głębiej się nad tym zastanowić to ma to całkowity sens.
Blackowie nie byli rodem bez tajemnic, każda szlachecka rodzina je posiadała, niemal wpisywały się w etykietę. W tej skrzynce mogło być wszystko, ale sztylet jaki stanowił symbol sprawiedliwości, wojny i śmierci, wydawał się pasować do niektórych spraw jakimi zajmowali się mężni lordowie z Londynu.
Aquila wpatrywała się w ostrze przedmiotu, które wydawało się nawet ciekawsze od rzeźbionej głowy konia. Kwieciste wzory odbite w metalu były wręcz piękne i delikatne, może nawet kobiece... Lady nie do końca wiedziała co zrobić z tym znaleziskiem. Zostawienie go na cmentarzu w tym miejscu na wieczne zapomnienie nie wchodziło w grę. Irina Macnair miała dobre opinie, ale dalej była obca, a spoczywało na niej jeszcze brzemię dochowania tajemnicy. Czy można było zaufać jej lub jej ludziom na tyle by być pewnym, że sztylet nie zniknie ze skrytki by niedługo potem znaleźć się na Nokturnie w jednym z mniej przyjemnych sklepów? Zabranie go do domu jednak mogło okazać się szalenie niebezpieczne, jeśli ciążyła na nim klątwa. Black była w kropce i nie widziała rozwiązania które nie niosłoby za sobą ryzyka. Przez chwilę nawet żałowała, że znalazła się tam sama. Obecność Alpharda albo ojca rozwiałyby wątpliwości i zdjęły ze szlachcianki ciężar odpowiedzialności i decyzji. Została jednak wysłana na ten cmentarz sama, zaufano jej i doceniono pasję jaką darzyła historię, tradycję i wartości własnego rodu. Czy mogłaby teraz zawieść własnego nestora?
- Proszę go zabezpieczyć - wskazała bladym palcem na nóż. - Zanim podejmę jakiekolwiek kroki muszę skontaktować się ze starszymi mojego rodu.
Myśli gorączkowo odbijały się od siebie w głowie dziewczyny. Żadne rozwiązanie nie było wystarczająco mądre, żadne wystarczająco bezpieczne, a priorytety mieszały się.
- Jak długo potrwa jeszcze renowacja naszego grobowca, jest Pani w stanie to ocenić na dzień dzisiejszy? - Aquila tak pochłonięta tajemnicą, którą chciała przedstawić jej Macnair, nie zwróciła nawet uwagi na resztę prac.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słowa zapewne niedoświadczonej przez widma śmierci młodej arystokratki wznieciły dość gorzki uśmiech na ustach Iriny. Pamięć o zmarłych? Owszem, ale to zaledwie filar, sztandar, prowokacja dla tego, czym faktycznie zajmowała się jako zarządca domu pogrzebowego. Choć większość działań wyrastała z potrzeby hołdu, potrzeby pamięci i emocji żyjących, to jednak przyszło jej angażować się w tak szczegółowe i nieoczywiste sprawy – z pewnością dalekie od samego uwiecznienia wspomnienia sylwetki zatrzaśniętej w dębowej trumnie. Historia faktycznie wspierała jej pracę, zwłaszcza gdy chodziło o zabytkowe grobowce, ale na jeszcze większą uwagę zasługiwali zleceniodawcy i ich uczucia, ich motywacje. Maskowali oni misternie tajemnice lub właśnie upominali się o ich rozkopanie. I w jednym i w drugim brała udział. Interesowały ją korzyści, jakie może uzyskać. Reszta już nie miała takiego znaczenia. Irina projektowała pomniki, budowała wspomnienia, celebrowała wietrzejące zbyt szybko resztki życia. Aquila zaś dociekała, odczytywała szyfry przeszłości, przekopywała się przez to, co od dawna już nie widziało światła. Może więc miała o wiele więcej racji, niż wydawało się na początku.
– Jeśli nasze zajęcia są tak bliskie sobie, powinnam ci może współczuć, lady. To bywa irytujące, niewdzięczne i nie prowadzi do niczego. Zbyt często, prawda? Moje rzeźby przez lata obserwują świat w osamotnieniu, wiele z nich do pogrzebu nie widziało człowieka, ale bronią kości, nawet bez magii. Ty porządkujesz fakty, a ja wkładam je w piękne opakowania. Chowam co trzeba i eksponuję to, co ma być wyeksponowane – podzieliła się myślą, choć właściwie już niepotrzebnie.
Cokolwiek robiły, tak naprawdę dbały w pierwszej kolejności o dobro i chwałę rodzin. Pasje sprzyjały zarabianiu i pomagały w odbudowie pohańbionej przeszłości. Aquila zaś utrwalała dziedzictwo, na fundamentach którego powstały najczystsze magiczne rodziny. Historyczkę wyobrażała sobie zanurzoną w księgach, kichająca w przykurzonych muzeach, piszącą złotym piórem długie listy i sprawozdania. A potem wybierającą kreacje na te ich pełne przepychu sabaty. Irina też w końcu wychodziła z cmentarza, powracała do syna. Lady Black jednak miała jeszcze ostatnie chwile czasu. Pewnie nie potrwa długo, nim pozna uroki bycia matką. Niewątpliwe uroki.
Śledzące znalezisko oczy dziewczyny spoglądały szybko, ciekawie, może trochę niecierpliwie. Co tam się kryło za ostrzem? Irina posądziłaby je o dość standardową, oczywistą opowieść o bólu, mordzie i udrękach. Czy jednak przelewało krew wrogów? A może krew braci? W tym wszystkim nie musiało wcale chodzić o rozcięte powłoki skórne, o wyrysowane rany i wydłubane sztyletem cierpienia. Wydawało jej się to zupełnie naturalne, ale typowych przedmiotów nie ukrywa się w nietypowych miejscach. Aquila o tym wiedziała. Wiedziała, że nie było mowy o nudnym przypadku i żarciku starca z grobowca obok. Zadawała pytania, na które nie otrzyma dziś odpowiedzi. Otoczenie zaoferować jej mogło kilka poszlak, ale prawdziwe klucze wydobędzie z kronik zachowanych daleko od krypt. Zainteresowanie szlachcianki nie było zaskakujące, ale sama Irina nie czuła żadnej promieniującej ekscytacji. Nie był to ani pierwszy, ani też ostatni raz, kiedy dochodziła do parszywych tajemnic wciśniętych pod trupy.
– Nie przywołałabym ciebie tutaj, lady Black, gdybyś miała wyjść z niczym. Otrzymałaś przedmiot. Zbadaj jego zagadkę. Podejrzewam nawet, że może być ich tu więcej. Nie odkryliśmy jeszcze wszystkich korytarzy. Zapieczętowane magią tunele były jednak nienaruszone, a to oznacza, że nikt nie podrzucił sztyletu wiele lat złożeniu ciała. Musiał trafić tam w czasie chowania trumny lub krótko później. Bywa i tak, że znaleziska nie mają nic wspólnego z krewnym spoczywającym blisko nich. Czeka cię śledztwo, to z pewnością – przyznała otwarcie, nie dając jej fałszywej nadziei, że pójdzie łatwo. Domyślała się tego zapewne i bez sugestii Iriny. Jej obecność tutaj pozostawała dostatecznym dowodem na to, że będzie wiedziała, co należy uczynić. Równie dobrze mogła odłożyć sztylet i nigdy więcej o nim nie wspominać. Rodzina Blacków uczyniła ją godną zajęcia się ewentualnym znaleziskiem – lub chociaż uznano, że jest odpowiednia do wstępnych oględzin. Tyle już jednak wiedziała. Należało przejść do następnych kroków bez przedłużających się modlitw do przeszłości w zbyt dusznym przedsionku. Na szczęście dama odważyła się podjąć decyzję. Irina przytaknęła powoli. – To wydaje się rozsądne. Niech poczeka tutaj. Chociaż wstępnie ustalono, że nie jest przeklęty, pozostawienie go w murach grobowca da dodatkową gwarancje, że nie zagrozi tobie i twoim krewnym podczas badania. Tym bardziej, że niejasna jest jego historia – stwierdziła rozsądnie. – Jesteśmy w środku prac, ale – jak wspomniałam, są miejsca, do których nie zdołaliśmy jeszcze dotrzeć. Bez obaw, nie zamierzamy przeciągać prac do zimy, choć to kwestia przynajmniej kilku tygodni. Renowacja zewnętrznej części grobowca jest już właściwie skończona. Praca w środku bywa jednak… pełna niespodzianek, jak sama zdołałaś się już przekonać – wyjaśniła po chwili, a kiedy słowa ucichły, wskazała gestem drogę, na nowo rozświetlając zaklęciem przejście. To dobra pora, by szlachetnie urodzona zaczerpnęła świeżego powietrza. Przebywanie w takich miejscach bywało bardzo przygnębiające. Irina wierzyła, że resztę spraw omówić mogą już na górze.
zt
– Jeśli nasze zajęcia są tak bliskie sobie, powinnam ci może współczuć, lady. To bywa irytujące, niewdzięczne i nie prowadzi do niczego. Zbyt często, prawda? Moje rzeźby przez lata obserwują świat w osamotnieniu, wiele z nich do pogrzebu nie widziało człowieka, ale bronią kości, nawet bez magii. Ty porządkujesz fakty, a ja wkładam je w piękne opakowania. Chowam co trzeba i eksponuję to, co ma być wyeksponowane – podzieliła się myślą, choć właściwie już niepotrzebnie.
Cokolwiek robiły, tak naprawdę dbały w pierwszej kolejności o dobro i chwałę rodzin. Pasje sprzyjały zarabianiu i pomagały w odbudowie pohańbionej przeszłości. Aquila zaś utrwalała dziedzictwo, na fundamentach którego powstały najczystsze magiczne rodziny. Historyczkę wyobrażała sobie zanurzoną w księgach, kichająca w przykurzonych muzeach, piszącą złotym piórem długie listy i sprawozdania. A potem wybierającą kreacje na te ich pełne przepychu sabaty. Irina też w końcu wychodziła z cmentarza, powracała do syna. Lady Black jednak miała jeszcze ostatnie chwile czasu. Pewnie nie potrwa długo, nim pozna uroki bycia matką. Niewątpliwe uroki.
Śledzące znalezisko oczy dziewczyny spoglądały szybko, ciekawie, może trochę niecierpliwie. Co tam się kryło za ostrzem? Irina posądziłaby je o dość standardową, oczywistą opowieść o bólu, mordzie i udrękach. Czy jednak przelewało krew wrogów? A może krew braci? W tym wszystkim nie musiało wcale chodzić o rozcięte powłoki skórne, o wyrysowane rany i wydłubane sztyletem cierpienia. Wydawało jej się to zupełnie naturalne, ale typowych przedmiotów nie ukrywa się w nietypowych miejscach. Aquila o tym wiedziała. Wiedziała, że nie było mowy o nudnym przypadku i żarciku starca z grobowca obok. Zadawała pytania, na które nie otrzyma dziś odpowiedzi. Otoczenie zaoferować jej mogło kilka poszlak, ale prawdziwe klucze wydobędzie z kronik zachowanych daleko od krypt. Zainteresowanie szlachcianki nie było zaskakujące, ale sama Irina nie czuła żadnej promieniującej ekscytacji. Nie był to ani pierwszy, ani też ostatni raz, kiedy dochodziła do parszywych tajemnic wciśniętych pod trupy.
– Nie przywołałabym ciebie tutaj, lady Black, gdybyś miała wyjść z niczym. Otrzymałaś przedmiot. Zbadaj jego zagadkę. Podejrzewam nawet, że może być ich tu więcej. Nie odkryliśmy jeszcze wszystkich korytarzy. Zapieczętowane magią tunele były jednak nienaruszone, a to oznacza, że nikt nie podrzucił sztyletu wiele lat złożeniu ciała. Musiał trafić tam w czasie chowania trumny lub krótko później. Bywa i tak, że znaleziska nie mają nic wspólnego z krewnym spoczywającym blisko nich. Czeka cię śledztwo, to z pewnością – przyznała otwarcie, nie dając jej fałszywej nadziei, że pójdzie łatwo. Domyślała się tego zapewne i bez sugestii Iriny. Jej obecność tutaj pozostawała dostatecznym dowodem na to, że będzie wiedziała, co należy uczynić. Równie dobrze mogła odłożyć sztylet i nigdy więcej o nim nie wspominać. Rodzina Blacków uczyniła ją godną zajęcia się ewentualnym znaleziskiem – lub chociaż uznano, że jest odpowiednia do wstępnych oględzin. Tyle już jednak wiedziała. Należało przejść do następnych kroków bez przedłużających się modlitw do przeszłości w zbyt dusznym przedsionku. Na szczęście dama odważyła się podjąć decyzję. Irina przytaknęła powoli. – To wydaje się rozsądne. Niech poczeka tutaj. Chociaż wstępnie ustalono, że nie jest przeklęty, pozostawienie go w murach grobowca da dodatkową gwarancje, że nie zagrozi tobie i twoim krewnym podczas badania. Tym bardziej, że niejasna jest jego historia – stwierdziła rozsądnie. – Jesteśmy w środku prac, ale – jak wspomniałam, są miejsca, do których nie zdołaliśmy jeszcze dotrzeć. Bez obaw, nie zamierzamy przeciągać prac do zimy, choć to kwestia przynajmniej kilku tygodni. Renowacja zewnętrznej części grobowca jest już właściwie skończona. Praca w środku bywa jednak… pełna niespodzianek, jak sama zdołałaś się już przekonać – wyjaśniła po chwili, a kiedy słowa ucichły, wskazała gestem drogę, na nowo rozświetlając zaklęciem przejście. To dobra pora, by szlachetnie urodzona zaczerpnęła świeżego powietrza. Przebywanie w takich miejscach bywało bardzo przygnębiające. Irina wierzyła, że resztę spraw omówić mogą już na górze.
zt
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Irina miała sporo racji. To zajęcie jakie Aquila wybrała na resztę swojego życia było szczególnie niewdzięczne wtedy gdy uderzało się głową w mur, a wszystkie sukcesy obracały się w pył tylko dlatego, że jedna teoria nie pokrywała się z drugą. Oh, jak irytującym był fakt, że badając historię nie tworzyło się niczego od zera, a wszystko należało po prostu odkryć. Nie było miejsca na wymyślanie, jedynie na stanowczą analizę i szukanie logiki w niemal bezsensownych tematach.
- No cóż... - Aquila zaśmiała się na słowa Macnair. - Chciałabym zaprzeczyć, ale to co Pani powiedziała to właściwie idealne odzwierciedlenie wszystkiego czym się param, zbyt często...
Grobowce były piękne i choć miały w sobie dużo zimna i mroku, to jednak ukrywane pod nimi tajemnice stanowiły o wielkości, a ta otoczka jedynie dodawała smaku goryczy i chęci poznania. Sztylet znaleziony pod grobem przodka zapewne skrywał jednak coś więcej niż tylko opowiastkę, nie mógł być zwykłym żartem. Phineas Nigellus był jednym z najbardziej znakomitych członków rodu Blacków. Jeden wielkich uczony który przez lata najpierw nauczał, a potem zarządzał nauką w Hogwarcie zmarł co prawda w 1925 roku i Aquila nigdy nie miała szans poznać go osobiście, ale wysłuchała już wielu legend i opowieści na temat własnego prapradziadka. Nie wydawał się osobą słynącą z poczucia humoru ani groteski, o wiele bardziej pasował do niego czarnomagiczny sztylet niż zabawka schowana w formie żartu pod własnym grobem. Stąd też strach przed tym jaką moc tak naprawdę skrywał, wystarczająco powstrzymywał dziewczynę przed przyniesieniem tego przedmiotu do murów własnego domu i narażenia pozostałych członków rodziny. Ona miała zrobić wstępne oględziny, dalej powinna tę sprawę zostawić braciom oraz ojcu. Jeśli jednak zostawiłaby im ją całkowicie, być może Pollux zdecydowałby się nie odsuniecie córki od badań, a przecież sprawa wydawała się tak ciekawa... Nie mogła jednak milczeć i pozwolić by sztylet poszedł w zapomnienie. Dylematów było dużo, a żaden scenariusz nie miał dobrego rozwiązania. Pozostawienie jednak tej broni w grobowcu wydawało się mimo wszystko najrozsądniejsze, musiała jeszcze podjąć decyzję co dokładnie i komu dokładnie powiedzieć.
- Oby następne niespodzianki będą równie wyjątkowe jak ta - uśmiechnęła się do kobiety. - Wiem, że pamięta Pani o zobowiązaniu do tajemnicy na temat tego co tu Pani znajdzie, ale liczę, że to samo wiedzą Pani ludzie. Nie wyobrażam sobie by ten sztylet mógł stąd zniknąć albo by mógł dowiedzieć się o nim ktokolwiek spoza mojego rodu - ci dziwni czarodzieje pracujący przy kryptach wcale nie wydawali się godni zaufania. - Wiem, że przekaże im Pani, że nie chcieliby spotkać się z konsekwencjami ze strony mojego ojca, jakie mogą płynąć gdyby cokolwiek z tej krypty opuściło jej korytarze
Duchota od pyłu i dziwnego zapachu zdawała się wyziębić ciało Aquili Black od środka, więc wyjście na powierzchnie mogło być zbawienne, o ile ta nie dostanie szoku termicznego. Płuca domagały się jednak świeżego powietrza.
zt x2
- No cóż... - Aquila zaśmiała się na słowa Macnair. - Chciałabym zaprzeczyć, ale to co Pani powiedziała to właściwie idealne odzwierciedlenie wszystkiego czym się param, zbyt często...
Grobowce były piękne i choć miały w sobie dużo zimna i mroku, to jednak ukrywane pod nimi tajemnice stanowiły o wielkości, a ta otoczka jedynie dodawała smaku goryczy i chęci poznania. Sztylet znaleziony pod grobem przodka zapewne skrywał jednak coś więcej niż tylko opowiastkę, nie mógł być zwykłym żartem. Phineas Nigellus był jednym z najbardziej znakomitych członków rodu Blacków. Jeden wielkich uczony który przez lata najpierw nauczał, a potem zarządzał nauką w Hogwarcie zmarł co prawda w 1925 roku i Aquila nigdy nie miała szans poznać go osobiście, ale wysłuchała już wielu legend i opowieści na temat własnego prapradziadka. Nie wydawał się osobą słynącą z poczucia humoru ani groteski, o wiele bardziej pasował do niego czarnomagiczny sztylet niż zabawka schowana w formie żartu pod własnym grobem. Stąd też strach przed tym jaką moc tak naprawdę skrywał, wystarczająco powstrzymywał dziewczynę przed przyniesieniem tego przedmiotu do murów własnego domu i narażenia pozostałych członków rodziny. Ona miała zrobić wstępne oględziny, dalej powinna tę sprawę zostawić braciom oraz ojcu. Jeśli jednak zostawiłaby im ją całkowicie, być może Pollux zdecydowałby się nie odsuniecie córki od badań, a przecież sprawa wydawała się tak ciekawa... Nie mogła jednak milczeć i pozwolić by sztylet poszedł w zapomnienie. Dylematów było dużo, a żaden scenariusz nie miał dobrego rozwiązania. Pozostawienie jednak tej broni w grobowcu wydawało się mimo wszystko najrozsądniejsze, musiała jeszcze podjąć decyzję co dokładnie i komu dokładnie powiedzieć.
- Oby następne niespodzianki będą równie wyjątkowe jak ta - uśmiechnęła się do kobiety. - Wiem, że pamięta Pani o zobowiązaniu do tajemnicy na temat tego co tu Pani znajdzie, ale liczę, że to samo wiedzą Pani ludzie. Nie wyobrażam sobie by ten sztylet mógł stąd zniknąć albo by mógł dowiedzieć się o nim ktokolwiek spoza mojego rodu - ci dziwni czarodzieje pracujący przy kryptach wcale nie wydawali się godni zaufania. - Wiem, że przekaże im Pani, że nie chcieliby spotkać się z konsekwencjami ze strony mojego ojca, jakie mogą płynąć gdyby cokolwiek z tej krypty opuściło jej korytarze
Duchota od pyłu i dziwnego zapachu zdawała się wyziębić ciało Aquili Black od środka, więc wyjście na powierzchnie mogło być zbawienne, o ile ta nie dostanie szoku termicznego. Płuca domagały się jednak świeżego powietrza.
zt x2
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
31.07?
Dzień był nieprzyzwoicie upalny, a słoneczna pogoda drażniła Corneliusa od samego rana. W rocznicę śmierci Solasa niebo powinno płakać, a cmentarze najlepiej odwiedzało się jesienią, w strugach deszczu. Starszy brat wszystko robił jednak na przekór i nawet umarł w miesiącu, w którym Wielka Brytania cieszyła się rzadkimi promieniami słońca.
Zwlekał z wizytą na grobie najdłużej, jak się dało. Niegdyś brał wolne w ten okrutny dzień, ale dziś poszedł do pracy, chcąc zająć myśli czymś innym niż żałoba. Po południu nerwowo kręcił się po domu, doskonale pamiętając, że o tej porze na cmentarzu będą rodzice. Najpierw próbowali spotykać się na grobie razem, ale przez ostatnie lata narosło między nimi zbyt wiele żalu i nieporozumień. Cornelius doskonale wiedział, że to proces Jade przesądził o popsuciu jego relacji z rodzicami, choć czasem zastanawiał się, czy i tak nie oddaliliby się od siebie. Śmierć Solasa złamała coś w nich wszystkich, a szczególnie w matce. Ojciec zaczął zaś tracić zdrowy rozsądek i każde rodzinne spotkanie zmieniało się w koszmar. Może oddaliliby się od siebie nawet, gdyby zeznawał w sądzie przeciw Jade, gdyby był posłusznym synem, gdyby nie zwyciężyło w nim cholerne poczucie lojalności wobec zmarłego brata i sprawiedliwości wobec o-dziwo-niewinnej wdowy. Legilimencja przyniosła mu odpowiedzi, ale nie przyniosła spodziewanej ulgi. Chyba wolałby gdyby Jade była wszystkiemu winna, gdyby mógł wypalić jej imię z drzewa genealogicznego z czystym sumieniem (a nie po pijaku), gdyby cała rodzina miała kozła ofiarnego. Bo, niezależnie od wyników jego prywatnego śledztwa, niezależnie od uniewinnienia sądu, nadal przecież obwiniał żonę Solasa - o to, że w ogóle poszli łamać tą cholerną klątwę. O to, że nawzajem wspierali się w tej szalonej ścieżce kariery. O to, że nie dała mu dzieci, które zatrzymałyby go w domu i odwiodły od głupiego ryzykowania swojego życia. O to, że to on znalazł się w płomieniach, a nie ona.
Kupił wieniec z chryzantem i pojawił się na cmentarzu dopiero o zachodzie słońca, licząc, że nie znajdzie przy grobie nikogo. Chciał pobyć z Solasem sam na sam. Choć nie wierzył w zaświaty i wiedział, że brat nigdy nie pozostałby na ziemi jako duch, to cicha rozmowa sprawiłaby mu jakąś paradoksalną ulgę. Szczególnie dzisiaj, szczególnie po tym, gdy opróżnił całą skrytkę bankową by wysłać za granicę swojego bękarta. Ty byś tak zrobił bracie, ty byś mu pomógł. Choć nie, ty nigdy nie znalazłbyś się w mojej sytuacji. Ty gwizdałbyś na rodziców, na karierę, na reputację i po prostu został w mugolskim świecie, wziął ślub, wychował dziecko półkrwi.
Dla ciebie zawsze wszystko było proste, zawsze żyłeś pełnią życia.
Ale teraz nie żyjesz.
A ja chcę żyć, nadal. Szczególnie teraz, gdy tyle osób... znika - zaczął wewnętrzny monolog już w drodze na grób, ale raptownie przystanął.
Szlag, no jasne. Ona też unikała jego rodziców.
Zapomniał o niej.
Zamyślony, zbliżył się do nagrobka na tyle szybko, że musiała go zauważyć, że nie mógł się już wycofać.
Sztywno skinął jej głową. Jak dawno nie rozmawiali?
-Jade. - przywitał się, lodowato. Przynajmniej zdołał stłumić nutę wyrzutu, zastępując ją fałszywą uprzejmością. To jej mąż, miała prawo tu być. Niestety.
Dzień był nieprzyzwoicie upalny, a słoneczna pogoda drażniła Corneliusa od samego rana. W rocznicę śmierci Solasa niebo powinno płakać, a cmentarze najlepiej odwiedzało się jesienią, w strugach deszczu. Starszy brat wszystko robił jednak na przekór i nawet umarł w miesiącu, w którym Wielka Brytania cieszyła się rzadkimi promieniami słońca.
Zwlekał z wizytą na grobie najdłużej, jak się dało. Niegdyś brał wolne w ten okrutny dzień, ale dziś poszedł do pracy, chcąc zająć myśli czymś innym niż żałoba. Po południu nerwowo kręcił się po domu, doskonale pamiętając, że o tej porze na cmentarzu będą rodzice. Najpierw próbowali spotykać się na grobie razem, ale przez ostatnie lata narosło między nimi zbyt wiele żalu i nieporozumień. Cornelius doskonale wiedział, że to proces Jade przesądził o popsuciu jego relacji z rodzicami, choć czasem zastanawiał się, czy i tak nie oddaliliby się od siebie. Śmierć Solasa złamała coś w nich wszystkich, a szczególnie w matce. Ojciec zaczął zaś tracić zdrowy rozsądek i każde rodzinne spotkanie zmieniało się w koszmar. Może oddaliliby się od siebie nawet, gdyby zeznawał w sądzie przeciw Jade, gdyby był posłusznym synem, gdyby nie zwyciężyło w nim cholerne poczucie lojalności wobec zmarłego brata i sprawiedliwości wobec o-dziwo-niewinnej wdowy. Legilimencja przyniosła mu odpowiedzi, ale nie przyniosła spodziewanej ulgi. Chyba wolałby gdyby Jade była wszystkiemu winna, gdyby mógł wypalić jej imię z drzewa genealogicznego z czystym sumieniem (a nie po pijaku), gdyby cała rodzina miała kozła ofiarnego. Bo, niezależnie od wyników jego prywatnego śledztwa, niezależnie od uniewinnienia sądu, nadal przecież obwiniał żonę Solasa - o to, że w ogóle poszli łamać tą cholerną klątwę. O to, że nawzajem wspierali się w tej szalonej ścieżce kariery. O to, że nie dała mu dzieci, które zatrzymałyby go w domu i odwiodły od głupiego ryzykowania swojego życia. O to, że to on znalazł się w płomieniach, a nie ona.
Kupił wieniec z chryzantem i pojawił się na cmentarzu dopiero o zachodzie słońca, licząc, że nie znajdzie przy grobie nikogo. Chciał pobyć z Solasem sam na sam. Choć nie wierzył w zaświaty i wiedział, że brat nigdy nie pozostałby na ziemi jako duch, to cicha rozmowa sprawiłaby mu jakąś paradoksalną ulgę. Szczególnie dzisiaj, szczególnie po tym, gdy opróżnił całą skrytkę bankową by wysłać za granicę swojego bękarta. Ty byś tak zrobił bracie, ty byś mu pomógł. Choć nie, ty nigdy nie znalazłbyś się w mojej sytuacji. Ty gwizdałbyś na rodziców, na karierę, na reputację i po prostu został w mugolskim świecie, wziął ślub, wychował dziecko półkrwi.
Dla ciebie zawsze wszystko było proste, zawsze żyłeś pełnią życia.
Ale teraz nie żyjesz.
A ja chcę żyć, nadal. Szczególnie teraz, gdy tyle osób... znika - zaczął wewnętrzny monolog już w drodze na grób, ale raptownie przystanął.
Szlag, no jasne. Ona też unikała jego rodziców.
Zapomniał o niej.
Zamyślony, zbliżył się do nagrobka na tyle szybko, że musiała go zauważyć, że nie mógł się już wycofać.
Sztywno skinął jej głową. Jak dawno nie rozmawiali?
-Jade. - przywitał się, lodowato. Przynajmniej zdołał stłumić nutę wyrzutu, zastępując ją fałszywą uprzejmością. To jej mąż, miała prawo tu być. Niestety.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
--> z Krypty
Od początku nie miała wątpliwości, że nie jest w stanie dopasować się do pozostałych uczestników uroczystości z górnej półki, nie spodziewała się jednak, że w krótkim czasie pogrzeb obierze tak tragiczny w skutkach kierunek. Ubiorem wcale nie odstawała, zadbała o to, by prezentować się żałobnie, nie dusiła też w sobie uprzedzeń do szlachty - w ten jeden dzień zarzuciła je, by przebrnąć przez wydarzenie z godnością. Nie bez powodu mówiono, że dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane, bo choć starała się spełniać oczekiwania, koniec końców na wierzch musiały wypłynąć brak doświadczenia oraz aspołeczny tryb życia. Początkiem popełniła zwyczajną pomyłkę, ale wtedy już zgęstniała atmosfera podziemnego więzienia zaogniła trawiące ją nerwy. Nie uważała, by później zachowała się niezgodnie z zasadami zdrowego rozsądku; nawet jeżeli poniosła ją impulsywność, to nie była damą na wiotkich nóżkach i na pierwszym miejscu stawiała działanie, nie bierne żywienie nadziei, że ktoś inny zaradzi problemowi. To zresztą była wina Drew, bo to jemu przyszło do głowy bawić się w zaklęcia w środku minuty ciszy i to on uczynił to na tyle nieporadnie, by im wszystkim zagrozić. Mimo wszystko go szanowała, siedziała bliżej skraju, była niższa i szczuplejsza, chciała jedynie podnieść tę pierdoloną różdżkę, a Burke zachował się co najmniej jakby mu dała w pysk i splunęła między oczy. Litości.
Palce ją świerzbiły, żeby złapać za szmaty jednego z przydupasów Iriny, ale opanowała się i dała wyprowadzić w ciszy. Podniesienie protestu na pogrzebie byłoby żałosne. Nie miała szansy z nimi wygrać. A Craiga musiała słuchać.
Odeszła z wysoko uniesioną głową, bo była Elvirą Multon, i nikomu nie zamierzała okazywać słabości. Ani razu nie powiodła przy tym spojrzeniem po krzesłach, unikając wlepionych w nią oczu, każdemu z osobna, Macnairowi też, okazując ostentacyjną obojętność. Dopiero w wąskim korytarzu i potem, na stromych schodach krypty, wypuściła z płuc wstrzymywane powietrze. Od razu dopadło ją uczucie wielkiego wyczerpania, gardło ścisnęło się konwulsyjnie, na przeponie zakleszczyła niewidzialna obręcz. Aż wygięła kręgosłup z bólu i upokorzenia, wściekle zarumieniona, z lekko zawilgoconymi powiekami - pozwoliła sobie na to wyłącznie na mrocznych stopniach, bo gdy tylko wyszli na cmentarz pod pochmurne niebo, znów stała prosto, a blada, ponura twarz przybrała maskę bez wyrazu. Brutalnym ruchem zerwała czarną woalkę i uniosła głowę do góry, gdyż ulewa nie odpuszczała i nie chroniły ich już żadne zaklęcia. Strugi odżywczego deszczu zmywały z jej powiek czarne mazidło, tworząc na policzkach szare, pajęcze smugi.
Czy ty nie masz żadnego wstydu, wywłoko? WON! Wynoś się stąd zanim pożałujesz, że się urodziłaś!
Było jej przeraźliwie zimno. Gruba szata nie chroniła przed lodem, który czuła wewnątrz ciała.
Gdy się odwróciła, za plecami ujrzała Cilliana. Coś do niej wcześniej mówił, lecz nic nie zapamiętała; w uszach jej zresztą piszczało, mogła wcale nie usłyszeć.
- Odpuść sobie - ostrzegła od razu, ani zła, ani złośliwa, ani smutna. Pusta.
Sięgnęła do przedramion i zerwała najpierw jedną rękawiczkę, potem drugą, ciskając je byle gdzie na cmentarzu. Jej prawa dłoń była biała, lewa: czarna jak trumna.
Miała ochotę zapić się na umór.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Od początku nie miała wątpliwości, że nie jest w stanie dopasować się do pozostałych uczestników uroczystości z górnej półki, nie spodziewała się jednak, że w krótkim czasie pogrzeb obierze tak tragiczny w skutkach kierunek. Ubiorem wcale nie odstawała, zadbała o to, by prezentować się żałobnie, nie dusiła też w sobie uprzedzeń do szlachty - w ten jeden dzień zarzuciła je, by przebrnąć przez wydarzenie z godnością. Nie bez powodu mówiono, że dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane, bo choć starała się spełniać oczekiwania, koniec końców na wierzch musiały wypłynąć brak doświadczenia oraz aspołeczny tryb życia. Początkiem popełniła zwyczajną pomyłkę, ale wtedy już zgęstniała atmosfera podziemnego więzienia zaogniła trawiące ją nerwy. Nie uważała, by później zachowała się niezgodnie z zasadami zdrowego rozsądku; nawet jeżeli poniosła ją impulsywność, to nie była damą na wiotkich nóżkach i na pierwszym miejscu stawiała działanie, nie bierne żywienie nadziei, że ktoś inny zaradzi problemowi. To zresztą była wina Drew, bo to jemu przyszło do głowy bawić się w zaklęcia w środku minuty ciszy i to on uczynił to na tyle nieporadnie, by im wszystkim zagrozić. Mimo wszystko go szanowała, siedziała bliżej skraju, była niższa i szczuplejsza, chciała jedynie podnieść tę pierdoloną różdżkę, a Burke zachował się co najmniej jakby mu dała w pysk i splunęła między oczy. Litości.
Palce ją świerzbiły, żeby złapać za szmaty jednego z przydupasów Iriny, ale opanowała się i dała wyprowadzić w ciszy. Podniesienie protestu na pogrzebie byłoby żałosne. Nie miała szansy z nimi wygrać. A Craiga musiała słuchać.
Odeszła z wysoko uniesioną głową, bo była Elvirą Multon, i nikomu nie zamierzała okazywać słabości. Ani razu nie powiodła przy tym spojrzeniem po krzesłach, unikając wlepionych w nią oczu, każdemu z osobna, Macnairowi też, okazując ostentacyjną obojętność. Dopiero w wąskim korytarzu i potem, na stromych schodach krypty, wypuściła z płuc wstrzymywane powietrze. Od razu dopadło ją uczucie wielkiego wyczerpania, gardło ścisnęło się konwulsyjnie, na przeponie zakleszczyła niewidzialna obręcz. Aż wygięła kręgosłup z bólu i upokorzenia, wściekle zarumieniona, z lekko zawilgoconymi powiekami - pozwoliła sobie na to wyłącznie na mrocznych stopniach, bo gdy tylko wyszli na cmentarz pod pochmurne niebo, znów stała prosto, a blada, ponura twarz przybrała maskę bez wyrazu. Brutalnym ruchem zerwała czarną woalkę i uniosła głowę do góry, gdyż ulewa nie odpuszczała i nie chroniły ich już żadne zaklęcia. Strugi odżywczego deszczu zmywały z jej powiek czarne mazidło, tworząc na policzkach szare, pajęcze smugi.
Czy ty nie masz żadnego wstydu, wywłoko? WON! Wynoś się stąd zanim pożałujesz, że się urodziłaś!
Było jej przeraźliwie zimno. Gruba szata nie chroniła przed lodem, który czuła wewnątrz ciała.
Gdy się odwróciła, za plecami ujrzała Cilliana. Coś do niej wcześniej mówił, lecz nic nie zapamiętała; w uszach jej zresztą piszczało, mogła wcale nie usłyszeć.
- Odpuść sobie - ostrzegła od razu, ani zła, ani złośliwa, ani smutna. Pusta.
Sięgnęła do przedramion i zerwała najpierw jedną rękawiczkę, potem drugą, ciskając je byle gdzie na cmentarzu. Jej prawa dłoń była biała, lewa: czarna jak trumna.
Miała ochotę zapić się na umór.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Powiadali, że kiedy spadnie pierwszy kamień, posypie się cała góra. Wtedy zaś nie będzie czego ratować. Pozornie nie powinna spodziewać się tego dnia żadnych komplikacji, pozornie spokojnie winna wodzić spojrzeniem od głowy do głowy, kiwać głową biednym Blackom i obserwować martwe ciało w trumnie. Pozornie świece bez przeszkód wypalić miały się do końca. Z pomocą jednak nadeszła Elvira Multon, rzucając świętym szlacheckim łbom wyzwanie. Im jednak nie aż tak wielkie, bo czuli się lepsi i zrobić z nią mogli wszystko. Powiedzmy. O wiele istotniejsze rzucono Irinie, która absolutnie nie mogła dopuścić, by to zdarzenie spłonęło wraz z szatą Drew. Wiedziała, że on coś zrobi, czuła jego mroczną aurę, wyobrażała sobie szybkie, choć może i dość bolesne uciszenie żenującej postawy. Miał być ból przełykany cicho, udręka i niewidzialnej kajdany nakazujące jej zaprzestania tego cyrku. Nie spisał się jednak, czego teraz nie zamierzała roztrząsać. Nawoływanie Multon nie popchnęło jej do akcji. Wokoło zebrało się zbyt wiele oczu, a sama ona nie ustawała w dalszych próbach… pogłębienia tego dramatu. Lord Black nie zasługiwał na takie przedstawienie. Należało wygasić ognisko czym prędzej i ją stąd wyprowadzić, zanim ród Macnairów pogrąży się w hańbie. Cokolwiek stało się Elvirze, był to kiepski moment na głębokie analizy. Wstyd, że interweniować musiał sam lord Burke, wstyd, że oczy wszystkich skupione były na tej scenie, że Irina mogła wydać się zbyt bezczynna. Po moim trupie.
Przywołała ludzi, a ci zadbali o to, by kapryśną jasnowłosą wyprowadzono z krypty bez zbędnej zwłoki. Milczała, poważnym spojrzeniem tnąc wszystkie spojrzenie, które napotkała na drodze. Nie jednak jak przegrana, ale jako ta, która nie chowa głowy w krytycznym momencie. Nie zamierzała jak małpa skakać za Elvirą u nóg żałobników. Należało to zrobić z klasą, przy pomocy ludzi, którzy po to właśnie byli zgromadzeni w tej krypcie. Porządek miał zapanować szybko, a ceremonia mogła być kontynuowana. Elvira i Irina będą mogły porozmawiać sobie za chwilę. Krótko jednak, bo Macnair nie zamierzała tracić więcej czasu. Wychwyciła nieporuszenie na jej twarzy, nie uginała się pod ciężarem zgorszonych oczu, choć może dla dobra całej sprawy powinna zagrać spłoszone kocie, które zapomniało, że ma zbyt długie pazury.
Chłód cmentarza przyjemnie połaskotał mocno upudrowane policzki wdowy. Woalkę odgięła do tyłu, by odsłonić twarz. Trudne do rozszyfrowania spojrzenie ślizgało się po Multon zbyt napastliwie. – Nie wrócisz tam – obwieściła rzecz oczywistą. Należało to jednak głośno podkreślić. – Cokolwiek miałaś wtedy w głowie, teraz już za późno. Zapamiętają to – kontynuowała upomnienie, ledwie na moment rzucając spojrzenie na kuzyna, który do nich podszedł. Czym to było? Skąd ta nagła słabość? – Na moim pogrzebie – podkreśliła z goryczą i pokręciła z dezaprobatą głową. Tak, bo te wszystkie pogrzeby były jej. Bo zmarli należeli do niej, bo sztuka ceremonii to jej dzieło. Bo to ona była aniołem stróżem. Piastunką dzieci śmierci. – Zszargałaś pamięć zmarłego lorda, ugodziłaś w dobre imię mojej rodziny. Nie ma tam już dla ciebie miejsca. Mniemam, że pojmujesz to – stwierdziła, ściskając dłoń w mocną pięść. Nie spuszczała z niej spojrzenia. – Jak będziesz miała szczęście, to uznają cię za wariatkę. Albo za pijaną - mruknęła, unosząc nieznacznie kącik ust w górę. Potem jednak rozprostowała plecy i popatrzyła na Cilliana. Miał rację, musiała wrócić i ratować sytuację. – Odprowadź ją – zwróciła się do niego, wiedząc dobrze, że przynajmniej on nie przyniesie jej wstydu.
Bo może potrzebować większej opieki, niż jej się wydaje.
– Uprzedzę ich, gdybyś chciał wrócić, Cillianie - odpowiedziała tylko, nie obdarowując Elviry już żadnym spojrzeniem. Cofnęła się o krok i ponownie narzuciła pogrzebową woalkę na twarz. Odeszła od nich. U wejścia poinformowała swoich ludzi, że Macnair zaraz powróci. Mieli go wpuścić. Tylko jednak jego. Powróciła do krypty, by służyć rodzinie Blacków.
powracam do krypty i staję tutaj.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Przywołała ludzi, a ci zadbali o to, by kapryśną jasnowłosą wyprowadzono z krypty bez zbędnej zwłoki. Milczała, poważnym spojrzeniem tnąc wszystkie spojrzenie, które napotkała na drodze. Nie jednak jak przegrana, ale jako ta, która nie chowa głowy w krytycznym momencie. Nie zamierzała jak małpa skakać za Elvirą u nóg żałobników. Należało to zrobić z klasą, przy pomocy ludzi, którzy po to właśnie byli zgromadzeni w tej krypcie. Porządek miał zapanować szybko, a ceremonia mogła być kontynuowana. Elvira i Irina będą mogły porozmawiać sobie za chwilę. Krótko jednak, bo Macnair nie zamierzała tracić więcej czasu. Wychwyciła nieporuszenie na jej twarzy, nie uginała się pod ciężarem zgorszonych oczu, choć może dla dobra całej sprawy powinna zagrać spłoszone kocie, które zapomniało, że ma zbyt długie pazury.
Chłód cmentarza przyjemnie połaskotał mocno upudrowane policzki wdowy. Woalkę odgięła do tyłu, by odsłonić twarz. Trudne do rozszyfrowania spojrzenie ślizgało się po Multon zbyt napastliwie. – Nie wrócisz tam – obwieściła rzecz oczywistą. Należało to jednak głośno podkreślić. – Cokolwiek miałaś wtedy w głowie, teraz już za późno. Zapamiętają to – kontynuowała upomnienie, ledwie na moment rzucając spojrzenie na kuzyna, który do nich podszedł. Czym to było? Skąd ta nagła słabość? – Na moim pogrzebie – podkreśliła z goryczą i pokręciła z dezaprobatą głową. Tak, bo te wszystkie pogrzeby były jej. Bo zmarli należeli do niej, bo sztuka ceremonii to jej dzieło. Bo to ona była aniołem stróżem. Piastunką dzieci śmierci. – Zszargałaś pamięć zmarłego lorda, ugodziłaś w dobre imię mojej rodziny. Nie ma tam już dla ciebie miejsca. Mniemam, że pojmujesz to – stwierdziła, ściskając dłoń w mocną pięść. Nie spuszczała z niej spojrzenia. – Jak będziesz miała szczęście, to uznają cię za wariatkę. Albo za pijaną - mruknęła, unosząc nieznacznie kącik ust w górę. Potem jednak rozprostowała plecy i popatrzyła na Cilliana. Miał rację, musiała wrócić i ratować sytuację. – Odprowadź ją – zwróciła się do niego, wiedząc dobrze, że przynajmniej on nie przyniesie jej wstydu.
Bo może potrzebować większej opieki, niż jej się wydaje.
– Uprzedzę ich, gdybyś chciał wrócić, Cillianie - odpowiedziała tylko, nie obdarowując Elviry już żadnym spojrzeniem. Cofnęła się o krok i ponownie narzuciła pogrzebową woalkę na twarz. Odeszła od nich. U wejścia poinformowała swoich ludzi, że Macnair zaraz powróci. Mieli go wpuścić. Tylko jednak jego. Powróciła do krypty, by służyć rodzinie Blacków.
powracam do krypty i staję tutaj.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Irina Macnair dnia 25.02.21 22:32, w całości zmieniany 3 razy
Irina Macnair
Zawód : Właścicielka domu pogrzebowego
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
Ty się boisz śmierci, a ja nazywam ją przyjaciółką. Ja nią jestem.
OPCM : 15 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 22 +6
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Pogrzeby, których dotąd był świadkiem, były do bólu szablonowe, przeciętne, tradycyjne czy jak inaczej jeszcze można było je określić. Tego się oczekiwało z szacunku do osoby, której życie zakończyło się w mniej lub bardziej nieprzyjemny sposób, pozostawiając wśród żywych rodzinę i przyjaciół, chcących pożegnać taką jednostkę. Dzisiaj jednak został obserwatorem zdecydowanie niecodziennej sytuacji, która nadal budziła mieszane odczucia, a w całokształcie było mu szkoda tylko jednej osoby, swej kuzynki, nawet jeśli nie przyznałby tego na głos. Nie wątpił, że właśnie mocno nadszarpnięto jej nerwy i był niezmiernie ciekaw, jak bardzo musiała gotować się wewnątrz, utrzymując opanowanie. Wychodząc na zewnątrz z zadowoleniem przyjął chłodne powietrze i zacinający coraz mocniej deszcz. Przyjemna odmiana po ciężkiej atmosferze wewnątrz, lecz nie chodziło już tylko o zamieszanie sprzed kilku ostatnich minut, a całości. Przeszedł te parę metrów, by zatrzymać się obok dwóch kobiet i posłuchać ostrych słów Macnair. Złapał jej spojrzenie, które rzuciła mu na ulotną chwilę.
- Zapamiętają, ale i zapomną w końcu.- mruknął, wtrącając się nieco.- Cała ceremonia jeszcze trwa, oby ten wybryk okazał się najgorszym, co może na chwilę utkwić im wszystkim w pamięci.- dodał poważnie. Nie chciał krakać, ale liczył po cichu, że skoro Multon stamtąd zniknie, to nikt już nie wpadnie na równie niestandardowe pomysły. Nie powiedział nic na gorycz, która wybrzmiała wraz z kolejnymi słowami. Miała rację, każdy jeden pogrzeb był Jej, a więc i Jej mogło to zaszkodzić najbardziej. Obserwował przez chwilę Elvirę, mając nadzieję, że dziewczyna miała dość samokontroli, aby nie odgryzać się oraz nie wdać w pyskówki. Byłaby wtedy zdana jedynie na siebie, nie zamierzał się w to wtrącać, stojąc i tak po stronie krewniaczki. Skinął tylko głową, słysząc to swoiste polecenie. Właśnie dlatego tu przyszedł, aby wyprowadzić stąd Multon, a tym samym, żeby Irina nie musiała traciła czasu, gdy o wiele bardziej potrzebna była w środku.- Zaraz tam wrócę.- rzucił cicho, by w razie czego zapewniła mu wejście z powrotem.
- Chodź, przejdziemy się.- rzucił cicho do Elviry, zostawiając za plecami Macnair. Szedł przez alejkę w ciszy, nie mając w sumie nic do powiedzenia. Blondynka bez wątpienia była świadoma, że wywinęła numer, który nie przejdzie bez echa.- Zrób sobie przysługę i na jakiś czas zejdź z oczu tym, których mogłaś urazić najmocniej.- poradził w końcu, by mimo wszystko przerwać ciszę. Przystanął przy bramie cmentarza, skupiając na dziewczynie błękitne tęczówki. Zawahał się, zanim wsadził rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki, by wyjąć ze środka papierośnicę ozdobioną wizerunkiem wilka. Wsunął metalowy pojemnik w dłoń Multon.- Idź, popraw sobie humor.- poradził jedynie, aby zaraz odwrócić się, wracając tą samą drogą. Rzucił krótkie spojrzenie pilnującym wejścia, nim ponownie wszedł do Krypty.
| Wracam do krypty, jak mnie przepuszczą, próbuję niezauważenie usiąść znów na miejscu 39
- Zapamiętają, ale i zapomną w końcu.- mruknął, wtrącając się nieco.- Cała ceremonia jeszcze trwa, oby ten wybryk okazał się najgorszym, co może na chwilę utkwić im wszystkim w pamięci.- dodał poważnie. Nie chciał krakać, ale liczył po cichu, że skoro Multon stamtąd zniknie, to nikt już nie wpadnie na równie niestandardowe pomysły. Nie powiedział nic na gorycz, która wybrzmiała wraz z kolejnymi słowami. Miała rację, każdy jeden pogrzeb był Jej, a więc i Jej mogło to zaszkodzić najbardziej. Obserwował przez chwilę Elvirę, mając nadzieję, że dziewczyna miała dość samokontroli, aby nie odgryzać się oraz nie wdać w pyskówki. Byłaby wtedy zdana jedynie na siebie, nie zamierzał się w to wtrącać, stojąc i tak po stronie krewniaczki. Skinął tylko głową, słysząc to swoiste polecenie. Właśnie dlatego tu przyszedł, aby wyprowadzić stąd Multon, a tym samym, żeby Irina nie musiała traciła czasu, gdy o wiele bardziej potrzebna była w środku.- Zaraz tam wrócę.- rzucił cicho, by w razie czego zapewniła mu wejście z powrotem.
- Chodź, przejdziemy się.- rzucił cicho do Elviry, zostawiając za plecami Macnair. Szedł przez alejkę w ciszy, nie mając w sumie nic do powiedzenia. Blondynka bez wątpienia była świadoma, że wywinęła numer, który nie przejdzie bez echa.- Zrób sobie przysługę i na jakiś czas zejdź z oczu tym, których mogłaś urazić najmocniej.- poradził w końcu, by mimo wszystko przerwać ciszę. Przystanął przy bramie cmentarza, skupiając na dziewczynie błękitne tęczówki. Zawahał się, zanim wsadził rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki, by wyjąć ze środka papierośnicę ozdobioną wizerunkiem wilka. Wsunął metalowy pojemnik w dłoń Multon.- Idź, popraw sobie humor.- poradził jedynie, aby zaraz odwrócić się, wracając tą samą drogą. Rzucił krótkie spojrzenie pilnującym wejścia, nim ponownie wszedł do Krypty.
| Wracam do krypty, jak mnie przepuszczą, próbuję niezauważenie usiąść znów na miejscu 39
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nie mogła nie spodziewać się nagany, gdy w drodze na świeże powietrze ciągnęła się za nią dwójka Macnairów, cienie przesłaniające chybotliwe światła świec, które powinny prowadzić ją bez przeszkód w górę lodowatych stopni podziemnego więzienia. Byli cały czas pół kroku za nią, podjudzeni strażnicy krypty, brzęczące za uszami muchy - obrońcy martwych ciał, trumien niosących sam proch i wykrzywionych gęb czarodziejskiej elity. Jakby nie moli pozwolić Elvirze odejść w spokoju, zaoferować najprostszą godność samotności. Zdążyła się przecież, kurwa, domyślić, że wszystko poszło zupełnie nie tak, jak powinno - że miała wiele spraw do przeanalizowania, a jeszcze więcej problemów, których być może nie dało się już rozwiązać.
- Nie wrócę - odpowiedziała na polecenie Iriny, przyznając jej rację z niemal słodką pokorą. Blada twarz smagana deszczem pozostawała zastygła w wyrazie znudzenia, po pobladłych policzkach spływała czerń, a na szkarłatnych ustach zawisły pojedyncze krople. - Ugodziłam w dobre imię twojej rodziny - powtórzyła, wyzbywając się z głosu nuty aprobaty. Gdyby ściśnięte gardło rozluźniło się choć na moment, być może byłaby w stanie zmienić twierdzenie na pytanie.
Iskra niesprawiedliwości, która zaigrała za jej mostkiem już w krypcie, rozgorzała płomieniem, krwisto trawiąc ją od środka. Z zewnątrz nawet nie zadrżała, błękitne oczy wypatrywały dalej niejasnego punktu na linii horyzontu. Czyli teraz było tak? Drew poczyniał głupstwa i wzniecał jej pożar pod nogami, a ona nieświadomie ściągała jego hańbę na siebie? Rozkosznie.
Nigdy więcej.
W którymś momencie Irina odeszła, zostawiając ją sam na sam z Cillianem. Nie chciała na niego patrzeć, nie chciała o niczym rozmawiać - najbardziej nie chciała litości. Z urwanym westchnieniem, którym próbowała wyrzucić z oskrzeli toksyczny dym, pochyliła się, by podwinąć ciężki tren sukni i zdjąć ze stóp buty na niewysokim obcasie. Pod spodem miała ciemne rajstopy w misterną koronkę, specjalnie na tę jedną okazję je kupiła. Jeżeli podrą się w czasie, gdy będzie wracać do domu boso, tym lepiej dla nich. Buty i tak miała cholernie niewygodne.
- Nie potrzebuję niańki - zaznaczyła sucho jeszcze zanim przyjaciel zdążył się odezwać. Gdy to jednak zrobił, musiała wreszcie obrócić głowę i posłać mu krótkie spojrzenie; jakby się nad czymś usilnie zastanawiała. - Niech spłoną - stwierdziła wreszcie uprzejmie, choć nietrudno było się domyślić, że za ostrymi słowami stały jeszcze ostrzejsze emocje.
Doceniała, że Cillian, w przeciwieństwie do Iriny, nie miał dla niej garści wyrzutów, równie niechętnie jednak słuchała logicznych rad. Na nie przyjdzie czas później, po tym, jak zastanowi się nad swoją sytuacją w sposób zawierający choć gram rozsądku. Teraz nie chciała ani rozsądku ani logiki ani towarzystwa.
- Przejdę się do domu - Schwyciła buty w sztuczną dłoń i ruszyła w stronę bramy cmentarza, szeleszcząc przemokniętą suknią. Mogłaby ją osuszyć, lecz po co.
Na odchodnym mężczyzna zaoferował jej papierośnicę. Chciała odmówić, z przekory, ale niedwuznaczna oferta odebrała jej chęć na złośliwość. Przyjęła prezent z niejasnym skinięciem głową, a potem kulturalnie i wyraźnie ironicznie pomachała mu ręką.
Odchodziła sama, żwawo i bez odwracania się przez ramię. Nie zamierzała pozwolić, by wpadli na nią odjeżdżający na stypę żałobnicy.
/zt
- Nie wrócę - odpowiedziała na polecenie Iriny, przyznając jej rację z niemal słodką pokorą. Blada twarz smagana deszczem pozostawała zastygła w wyrazie znudzenia, po pobladłych policzkach spływała czerń, a na szkarłatnych ustach zawisły pojedyncze krople. - Ugodziłam w dobre imię twojej rodziny - powtórzyła, wyzbywając się z głosu nuty aprobaty. Gdyby ściśnięte gardło rozluźniło się choć na moment, być może byłaby w stanie zmienić twierdzenie na pytanie.
Iskra niesprawiedliwości, która zaigrała za jej mostkiem już w krypcie, rozgorzała płomieniem, krwisto trawiąc ją od środka. Z zewnątrz nawet nie zadrżała, błękitne oczy wypatrywały dalej niejasnego punktu na linii horyzontu. Czyli teraz było tak? Drew poczyniał głupstwa i wzniecał jej pożar pod nogami, a ona nieświadomie ściągała jego hańbę na siebie? Rozkosznie.
Nigdy więcej.
W którymś momencie Irina odeszła, zostawiając ją sam na sam z Cillianem. Nie chciała na niego patrzeć, nie chciała o niczym rozmawiać - najbardziej nie chciała litości. Z urwanym westchnieniem, którym próbowała wyrzucić z oskrzeli toksyczny dym, pochyliła się, by podwinąć ciężki tren sukni i zdjąć ze stóp buty na niewysokim obcasie. Pod spodem miała ciemne rajstopy w misterną koronkę, specjalnie na tę jedną okazję je kupiła. Jeżeli podrą się w czasie, gdy będzie wracać do domu boso, tym lepiej dla nich. Buty i tak miała cholernie niewygodne.
- Nie potrzebuję niańki - zaznaczyła sucho jeszcze zanim przyjaciel zdążył się odezwać. Gdy to jednak zrobił, musiała wreszcie obrócić głowę i posłać mu krótkie spojrzenie; jakby się nad czymś usilnie zastanawiała. - Niech spłoną - stwierdziła wreszcie uprzejmie, choć nietrudno było się domyślić, że za ostrymi słowami stały jeszcze ostrzejsze emocje.
Doceniała, że Cillian, w przeciwieństwie do Iriny, nie miał dla niej garści wyrzutów, równie niechętnie jednak słuchała logicznych rad. Na nie przyjdzie czas później, po tym, jak zastanowi się nad swoją sytuacją w sposób zawierający choć gram rozsądku. Teraz nie chciała ani rozsądku ani logiki ani towarzystwa.
- Przejdę się do domu - Schwyciła buty w sztuczną dłoń i ruszyła w stronę bramy cmentarza, szeleszcząc przemokniętą suknią. Mogłaby ją osuszyć, lecz po co.
Na odchodnym mężczyzna zaoferował jej papierośnicę. Chciała odmówić, z przekory, ale niedwuznaczna oferta odebrała jej chęć na złośliwość. Przyjęła prezent z niejasnym skinięciem głową, a potem kulturalnie i wyraźnie ironicznie pomachała mu ręką.
Odchodziła sama, żwawo i bez odwracania się przez ramię. Nie zamierzała pozwolić, by wpadli na nią odjeżdżający na stypę żałobnicy.
/zt
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Wiedział, że dla niej to miejsce było piękne i urokliwe - poszczególni strażnicy zmarłych znajdujący się na tym cmentarzu byli nierzadko dowodem pieczołowitej pracy rzemieślnika. Doceniłaby to miejsce, a nawet wiedział że doceniała. Również tutaj zajęła swoje miejsce, spoczęła na tym cmentarzu, ale nie odwiedził tego miejsca dzisiaj ze względu na nią. W końcu jej ducha widywał wystarczająco często, aby nie móc za nią zatęsknić.
Przesuwał wzrokiem po nazwiskach pochowanych tutaj czarodziejów. Pamiętał, gdzie dokładnie leżeli dziadkowie Borgin - ale lubił ciszę i spokój panujący na cmentarzu, ludzi pogrążonych we własnych myślach i żalobach. Zdawali się sprawiać wtedy o wiele mniej kłopotów, zadawać mniej pytań. To, jak się wszyscy czuli tutaj, nie potrzebowało odpowiedzi słownej.
Zatrzymał wzrok na jednym z nazwisku. Vale. Pamiętał ją, zafascynowaną zarówno nim jak i sztuką - jego obrazy nigdy nie dorównywały tym tworzonym przez jego własną żonę, ale nie przeszkadzało im to eksplorować wspólnej pasji i siebie wzajemnie. Vale nie było jej nazwiskiem, nie była panną tak jak on nie był wtedy kawalerem. Opowiadała o mężu niedojdzie. Zastanawiał się czy chociaż zapewniał jej byt jako... Czym on się zajmował? Zawsze opowiadała o tym ze znużeniem.
Ani jedno z imion na nagrobkach jednak nie pasowało. Krewni? A może przypadkowi kuzyni? Spojrzał na datę śmierci - a po tym poczuł pierwsze krople mżawki na nosie. Westchnął niemo, wiedząc że pogoda od rana zapowiadała deszcz - nic dziwnego i nienaturalnego, szczególnie w Londynie.
Zerknął przez ramię w odruchu, jakby wiedział że ktoś się zbliżał w jego stronę. Obrócił się przodem do jego ciała, bo im szybciej sylwetka się tutaj zbliżała, tym bardziej zdawała mu się znajoma. Chociaż czy można było mówić o prędkości w wypadku tego kaleki?
Nie przesunął się, ukrywając chęć uśmiechu. Kaleka i niedojda, uzdrowiciel od siedmiu boleści. Zajmował się głowami, magipsychiatria jak dobrze pamiętał - czymś zupełnie absurdalnym i zbędnym. Może dlatego wbił w niego swoje lodowe spojrzenie, czerpiąc pewnego rodzaju satysfakcję z jego widoku. Nie utrzymywał kontaktu z panią Vale - nie była to długa przygoda, aż z pewnością mile wspominana. Czy miała ich więcej? Patrząc na stan tego mężczyzny, który zdawał się być niezmienny. Sam go wtedy zaprosił pod swój dach - Borginów, aby zdjąć klątwę. A jednak prędko zmienił zdanie. Przeczuwał zamiary własnej żony? A jednak tak łatwo było jej dostać to, czego chciała.
Oyvind Borgin
Zawód : Pracownik Borgin and Burkes, specjalista od run nordyckich
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Hide away the proof that I had loved you
Never see the truth, that final breakthrough
Never see the truth, that final breakthrough
OPCM : 7
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 9 +2
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
7.04
Hector Vale lubił porządek w swoim kalendarzu - grób żony odwiedzał do marca regularnie co tydzień z powodu żałoby (ostatnio uznał, że czas zmienić częstotliwość - ale dyskretnie, by teściowie o nic nie pytali), a rodziców co kwartał i we wszystkie rocznice. Wpisana jeszcze w lutym data lśniła w terminarzu złowrogo, a Vale westchnął ciężko gdy spoglądał za okno i walczył z pokusą zignorowania własnych planów. Padał deszcz, nie lubił spacerów w deszczu, niemożność teleportacji do miasta była uciążliwa. Nie chciał też myśleć o ojcu - wiedział doskonale, że nie pochwalałby jego ostatnich decyzji i przemyśleń. Nie wierzył, by mógł usłyszeć go zza własnego grobu, ale i tak było mu jakoś niezręcznie. Ostatecznie jednak ubrał płaszcz, odprowadził Orestesa do sąsiadki (nie bywał z Londynie z dzieckiem, lub nie) i wyczarował bukiet białych róż - dla matki. Nie lubił łamać żadnego słowa, nawet danego samemu sobie, a ona zasługiwała na pamięć.
Kwiaty ciążyły w dłoni, a choć deszcz przeszedł w mżawkę, to i tak było zimno i nieprzyjemnie. Chciał uporać się z tym prędko, położyć róże na tablicy pamiątkowej matki, postać w milczeniu kilka minut - albo może kilkanaście sekund, naprawdę nie chciał dzisiaj myśleć o swojej rodzinie - i oddalić się spacerem na obrzeża miasta by teleportować się do ciepłego domu.
Tyle, że ktoś stał nad grobem jego rodziców. Początkowo jedynie się odrobinę zirytował (jak każdy introwertyk, nie lubił niczyjego towarzystwa gdy był w introwertycznym nastroju), ale nie zwrócił na to większej uwagi, może to przypadek, może obok znajdował się grób tego człowieka.
Tyle, że potem zbliżył się o parę kroków, nieznajomy odwrócił się, a Hector omal nie stanął w miejscu. Jedynie duma kazała mu przełknąć ślinę i iść do przodu.
Niektórych twarzy nigdy się nie zapomina.
Co on tu robił?
Chyba nie szukał...?
Nie spodziewał się tego dzisiaj, nie po takim czasie, ale czasem w istocie rozglądał się podejrzliwie po cmentarzu w Dolinie Godryka. Nie znał każdego z jej kochanków, uważnie zerkał na każdego mężczyznę w jej alejce, zastanawiając się czy jest przypadkowym przechodniem czy kimś kto odwiedzał tam ją i wmawiając sobie, że wcale go to nie obchodzi.
Aż do dzisiaj nie przyszło mu do głowy, że ktoś może szukać Beatrice na innym cmentarzu.
-Dzień dobry. - przybrał zupełnie obojętną minę, taką jak w pracy i podczas każdej rozmowy o żonie, unosząc lekko podbródek aby móc spoglądać Oyvindowi Borgin prosto w oczy. Miał rude włosy, jak Beatrice, choć jaśniejsze od jej - i był tylko o kilka centymetrów wyższy od Hectora, ale przynajmniej nie kulał. Był obiektywnie przystojny, choć Hectorowi kojarzył się raczej z Hadesem niż greckimi herosami - ale Beatrice zawsze miała swój specyficzny gust. -Jeśli pan jej szuka, to moja żona jest pochowana gdzie indziej. - pomimo niespodziewanej sytuacji, nie zapominał o dobrych manierach - jeśli faktycznie szukał jej, jeśli wyprowadzi go z błędu, to Oyvind Borgin zyska na czasie, a Hector Vale zyska upragnioną chwilę samotności.
Jedynie wrodzona przekora kazała mu powściągnąć język i nie dodać, gdzie jest pochowana. Jeśli kiedykolwiek zależało jej na tym człowieku, to pewnie wypaplała mu, że pochodzi z Doliny Godryka - paplała w końcu często, zbyt głośno i zbyt dużo. Jeśli zależało jemu, to może zapamiętał. Jeśli puszczał jej słowa mimo uszu, jak Hector - cóż, Beatrice i tak już nie żyje, wszystko jej jedno, kto odwiedza jej grób. Hector chodził tam tylko dla pozorów, zaciskając zęby nienawistnie i uśmiechając się słodko gdy tylko łapał spojrzenie syna albo teściowej.
Hector Vale lubił porządek w swoim kalendarzu - grób żony odwiedzał do marca regularnie co tydzień z powodu żałoby (ostatnio uznał, że czas zmienić częstotliwość - ale dyskretnie, by teściowie o nic nie pytali), a rodziców co kwartał i we wszystkie rocznice. Wpisana jeszcze w lutym data lśniła w terminarzu złowrogo, a Vale westchnął ciężko gdy spoglądał za okno i walczył z pokusą zignorowania własnych planów. Padał deszcz, nie lubił spacerów w deszczu, niemożność teleportacji do miasta była uciążliwa. Nie chciał też myśleć o ojcu - wiedział doskonale, że nie pochwalałby jego ostatnich decyzji i przemyśleń. Nie wierzył, by mógł usłyszeć go zza własnego grobu, ale i tak było mu jakoś niezręcznie. Ostatecznie jednak ubrał płaszcz, odprowadził Orestesa do sąsiadki (nie bywał z Londynie z dzieckiem, lub nie) i wyczarował bukiet białych róż - dla matki. Nie lubił łamać żadnego słowa, nawet danego samemu sobie, a ona zasługiwała na pamięć.
Kwiaty ciążyły w dłoni, a choć deszcz przeszedł w mżawkę, to i tak było zimno i nieprzyjemnie. Chciał uporać się z tym prędko, położyć róże na tablicy pamiątkowej matki, postać w milczeniu kilka minut - albo może kilkanaście sekund, naprawdę nie chciał dzisiaj myśleć o swojej rodzinie - i oddalić się spacerem na obrzeża miasta by teleportować się do ciepłego domu.
Tyle, że ktoś stał nad grobem jego rodziców. Początkowo jedynie się odrobinę zirytował (jak każdy introwertyk, nie lubił niczyjego towarzystwa gdy był w introwertycznym nastroju), ale nie zwrócił na to większej uwagi, może to przypadek, może obok znajdował się grób tego człowieka.
Tyle, że potem zbliżył się o parę kroków, nieznajomy odwrócił się, a Hector omal nie stanął w miejscu. Jedynie duma kazała mu przełknąć ślinę i iść do przodu.
Niektórych twarzy nigdy się nie zapomina.
Co on tu robił?
Chyba nie szukał...?
Nie spodziewał się tego dzisiaj, nie po takim czasie, ale czasem w istocie rozglądał się podejrzliwie po cmentarzu w Dolinie Godryka. Nie znał każdego z jej kochanków, uważnie zerkał na każdego mężczyznę w jej alejce, zastanawiając się czy jest przypadkowym przechodniem czy kimś kto odwiedzał tam ją i wmawiając sobie, że wcale go to nie obchodzi.
Aż do dzisiaj nie przyszło mu do głowy, że ktoś może szukać Beatrice na innym cmentarzu.
-Dzień dobry. - przybrał zupełnie obojętną minę, taką jak w pracy i podczas każdej rozmowy o żonie, unosząc lekko podbródek aby móc spoglądać Oyvindowi Borgin prosto w oczy. Miał rude włosy, jak Beatrice, choć jaśniejsze od jej - i był tylko o kilka centymetrów wyższy od Hectora, ale przynajmniej nie kulał. Był obiektywnie przystojny, choć Hectorowi kojarzył się raczej z Hadesem niż greckimi herosami - ale Beatrice zawsze miała swój specyficzny gust. -Jeśli pan jej szuka, to moja żona jest pochowana gdzie indziej. - pomimo niespodziewanej sytuacji, nie zapominał o dobrych manierach - jeśli faktycznie szukał jej, jeśli wyprowadzi go z błędu, to Oyvind Borgin zyska na czasie, a Hector Vale zyska upragnioną chwilę samotności.
Jedynie wrodzona przekora kazała mu powściągnąć język i nie dodać, gdzie jest pochowana. Jeśli kiedykolwiek zależało jej na tym człowieku, to pewnie wypaplała mu, że pochodzi z Doliny Godryka - paplała w końcu często, zbyt głośno i zbyt dużo. Jeśli zależało jemu, to może zapamiętał. Jeśli puszczał jej słowa mimo uszu, jak Hector - cóż, Beatrice i tak już nie żyje, wszystko jej jedno, kto odwiedza jej grób. Hector chodził tam tylko dla pozorów, zaciskając zęby nienawistnie i uśmiechając się słodko gdy tylko łapał spojrzenie syna albo teściowej.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 13.10.22 4:32, w całości zmieniany 1 raz
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie odwrócił swojego wzroku, traktując to spotkanie jako pewnego rodzaju grę. Jeśli już nie mógł być sam na cmentarzu i nie miał pilnej potrzeby, aby grób swoich dziadków odwiedzić koniecznie w przeciągu następnej godziny, mogąc przesunąć ten spacer nawet na kolejny tydzień, dlaczego mógł przepuścić swoją okazję?
- Dzień dobry - odpowiedział spokojnie i miękko, może nawet bardziej uprzejmie niż miał w nawyku. Zupełnie jakby próbował udawać - chociaż jego twarz wcale nie sugerowała złych zamiarów, a bardziej wprawiała w niepokój, szczególnie przez to chłodne spojrzenie.
- Pańskiej żony? - zapytał jakby nie rozumiejąc, dlaczego tak naprawdę mężczyzna o niej wspominał. Czyli wiedział - pogodził się z podobnym stanem? Ze swoją bezradnością w tej kwestii? - Nie bardzo rozumiem, dlaczego miałbym szukać pańskiej żony. Moje kondolencje, rozumiem że już jej z nami nie ma... Efekt klątwy? Mam nadzieję, że decyzja o odprawieniu nas zanim zdążyliśmy przebadać dokładnie i pomóc pańskiemu synowi, nie przyczyniła się do jej przedwczesnego odejścia - powiedział spokojnie, udając zmartwienie, choć gdzieś w kąciku ust zagrał cień drwiny i złości. Nie lubił, kiedy ktoś podważał jego umiejętności - a wtedy jego i jego ojca, bo w końcu prowadząc wspólnie biznes, kiedy zostawiali odwołani z wykonywanej pracy, wyglądało to niczym podważenie ich kompetencji z zakresu, w którym ich rodzina niemalże się specjalizowała. Runy, czarna magia, klątwy - to było ich esencją, nawet jeśli niektórzy członkowie ich rodziny przez wieki w mniejszy czy większy sposób odchodzili od swoich tradycji. To było personalne, odwołanie ich wtedy tak nagle. Jakby się ich bał? Jakby uznał ich za niewystarczających?
Beatrice była martwa, a jednak ta informacje nie uderzyła go w nawet najmniejszym stopniu. Może, gdyby było to coś więcej - gorętszy romans, który trwał latami, śmierć tej kobiety poruszyłaby go bardziej, ale nie w tym momencie. Minęło kilka lat, odkąd ostatni raz ją widział - lat, które spędził komfortowo w Londynie, zmieniając w końcu miejsce swojej pracy na sklep na Nokturnie. Nie myślał o niej, nie wspominał. Dzisiaj był prawdopodobnie pierwszy dzień od kilku lat, kiedy rzeczywiście wyciągnął o niej wspomnienia - bardzo przyjemne i ulotne, zdające się być snem. Może właśnie dlatego były tak miłe? Bo rzeczywistość ich nie zweryfikowała. Przysięgi dla wielu kobiet nie znaczyły wiele - a i Beatrice nie była inna w tym temacie. On jedynie korzystał. Ta kobieta nie była jego problemem, nie miała nim nigdy być. Miał swoje problemy, które go okłamywały i podzieliły los pani Vale, choć czy mógł założyć, że i ona została zamordowana? Z pewnością, gdyby była jego żoną, zachowującą się w podobny sposób, odpowiedź brzmiałaby twierdząco.
Ale nie spoglądał na kogoś, kto był nim. Spoglądał na kogoś, kto wedle wszystkiego, czego się o nim dowiedział, był nieudacznikiem.
- Jak miewa się pański syn? Mam nadzieję, że jest wolny od klątw. Gdyby potrzebował pan pomocy, nie zmieniłem swojego zajęcia, choć zmieniłem miejsce pracy - kontynuował spokojnie, jakby wcale nie rozmawiał z mężczyzną, z którego żoną miał romans. Wciąż było dla niego tajemnicą, dlaczego ktoś tak zaaferowany potencjalną klątwą, odmówił ich usług wtedy? Nie odpowiadało mu nazwisko? Relacje z lordami Durrham? A może ich nauka w Durmstrangu? - Choć przyznam, że nagłe odwołanie nas od zlecenia wyglądało dość nieprofesjonalnie i podważyło nasze umiejętności, moje i ojca. Mogę zapewnić pana, że rodzina Borgin dba o swoje skandynawskie korzenie, również poprzez staranne zgłębianie starożytnych run, często używanych do nakładania klątw - powiedział, wyłącznie na krótki moment przerywając jakby chciał, aby te słowa dotarły do Hectora. Do nakładania klątw. Nie miało to brzmieć jak groźba czy ostrzeżenie. Lubił jednak patrzeć na dyskomfort ludzi, kiedy uświadamiali sobie, gdzie odbierał nauki i co z tym się wiązało. Lubił siać ziarno niepewności, że może jednak znał czarną magię. Chociaż spoczywająca w kieszeni jego różdżka, w żadnym stopniu nie stanowiła zagrożenia, że mógłby po nią zaraz sięgnąć i zaprezentować swoje umiejętności. - Więc doskonale znamy się również na zdejmowaniu ich przy pomocy białej magii - dodał jakby było to zupełnie naturalną i oczywistą konkluzją.
- Dlaczego więc Londyn, jeśli pańska żona nie została pochowana na tym cmentarzu? - zapytał, przenosząc wzrok na bukiet białych kwiatów. Albo Hector Vale miał niezwykle dyskusyjny gust względem randek, albo chciał się go pozbyć, licząc na to, że szukał jego żony na cmentarzu. Dlaczego jednak miałby? Myślał, że ich romans trwał dłużej niż rzeczywiście? Że znaczył więcej niż chwilowa przyjemność?
- Dzień dobry - odpowiedział spokojnie i miękko, może nawet bardziej uprzejmie niż miał w nawyku. Zupełnie jakby próbował udawać - chociaż jego twarz wcale nie sugerowała złych zamiarów, a bardziej wprawiała w niepokój, szczególnie przez to chłodne spojrzenie.
- Pańskiej żony? - zapytał jakby nie rozumiejąc, dlaczego tak naprawdę mężczyzna o niej wspominał. Czyli wiedział - pogodził się z podobnym stanem? Ze swoją bezradnością w tej kwestii? - Nie bardzo rozumiem, dlaczego miałbym szukać pańskiej żony. Moje kondolencje, rozumiem że już jej z nami nie ma... Efekt klątwy? Mam nadzieję, że decyzja o odprawieniu nas zanim zdążyliśmy przebadać dokładnie i pomóc pańskiemu synowi, nie przyczyniła się do jej przedwczesnego odejścia - powiedział spokojnie, udając zmartwienie, choć gdzieś w kąciku ust zagrał cień drwiny i złości. Nie lubił, kiedy ktoś podważał jego umiejętności - a wtedy jego i jego ojca, bo w końcu prowadząc wspólnie biznes, kiedy zostawiali odwołani z wykonywanej pracy, wyglądało to niczym podważenie ich kompetencji z zakresu, w którym ich rodzina niemalże się specjalizowała. Runy, czarna magia, klątwy - to było ich esencją, nawet jeśli niektórzy członkowie ich rodziny przez wieki w mniejszy czy większy sposób odchodzili od swoich tradycji. To było personalne, odwołanie ich wtedy tak nagle. Jakby się ich bał? Jakby uznał ich za niewystarczających?
Beatrice była martwa, a jednak ta informacje nie uderzyła go w nawet najmniejszym stopniu. Może, gdyby było to coś więcej - gorętszy romans, który trwał latami, śmierć tej kobiety poruszyłaby go bardziej, ale nie w tym momencie. Minęło kilka lat, odkąd ostatni raz ją widział - lat, które spędził komfortowo w Londynie, zmieniając w końcu miejsce swojej pracy na sklep na Nokturnie. Nie myślał o niej, nie wspominał. Dzisiaj był prawdopodobnie pierwszy dzień od kilku lat, kiedy rzeczywiście wyciągnął o niej wspomnienia - bardzo przyjemne i ulotne, zdające się być snem. Może właśnie dlatego były tak miłe? Bo rzeczywistość ich nie zweryfikowała. Przysięgi dla wielu kobiet nie znaczyły wiele - a i Beatrice nie była inna w tym temacie. On jedynie korzystał. Ta kobieta nie była jego problemem, nie miała nim nigdy być. Miał swoje problemy, które go okłamywały i podzieliły los pani Vale, choć czy mógł założyć, że i ona została zamordowana? Z pewnością, gdyby była jego żoną, zachowującą się w podobny sposób, odpowiedź brzmiałaby twierdząco.
Ale nie spoglądał na kogoś, kto był nim. Spoglądał na kogoś, kto wedle wszystkiego, czego się o nim dowiedział, był nieudacznikiem.
- Jak miewa się pański syn? Mam nadzieję, że jest wolny od klątw. Gdyby potrzebował pan pomocy, nie zmieniłem swojego zajęcia, choć zmieniłem miejsce pracy - kontynuował spokojnie, jakby wcale nie rozmawiał z mężczyzną, z którego żoną miał romans. Wciąż było dla niego tajemnicą, dlaczego ktoś tak zaaferowany potencjalną klątwą, odmówił ich usług wtedy? Nie odpowiadało mu nazwisko? Relacje z lordami Durrham? A może ich nauka w Durmstrangu? - Choć przyznam, że nagłe odwołanie nas od zlecenia wyglądało dość nieprofesjonalnie i podważyło nasze umiejętności, moje i ojca. Mogę zapewnić pana, że rodzina Borgin dba o swoje skandynawskie korzenie, również poprzez staranne zgłębianie starożytnych run, często używanych do nakładania klątw - powiedział, wyłącznie na krótki moment przerywając jakby chciał, aby te słowa dotarły do Hectora. Do nakładania klątw. Nie miało to brzmieć jak groźba czy ostrzeżenie. Lubił jednak patrzeć na dyskomfort ludzi, kiedy uświadamiali sobie, gdzie odbierał nauki i co z tym się wiązało. Lubił siać ziarno niepewności, że może jednak znał czarną magię. Chociaż spoczywająca w kieszeni jego różdżka, w żadnym stopniu nie stanowiła zagrożenia, że mógłby po nią zaraz sięgnąć i zaprezentować swoje umiejętności. - Więc doskonale znamy się również na zdejmowaniu ich przy pomocy białej magii - dodał jakby było to zupełnie naturalną i oczywistą konkluzją.
- Dlaczego więc Londyn, jeśli pańska żona nie została pochowana na tym cmentarzu? - zapytał, przenosząc wzrok na bukiet białych kwiatów. Albo Hector Vale miał niezwykle dyskusyjny gust względem randek, albo chciał się go pozbyć, licząc na to, że szukał jego żony na cmentarzu. Dlaczego jednak miałby? Myślał, że ich romans trwał dłużej niż rzeczywiście? Że znaczył więcej niż chwilowa przyjemność?
Oyvind Borgin
Zawód : Pracownik Borgin and Burkes, specjalista od run nordyckich
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Hide away the proof that I had loved you
Never see the truth, that final breakthrough
Never see the truth, that final breakthrough
OPCM : 7
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 9 +2
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zmrużył lekko oczy, w pierwszej chwili zaskoczony pytaniem - nie sądził, by Borgin nie pamiętał Beatrice. Niestety, trudno było o niej zapomnieć. Nawet po dziewięciu miesiącach od jej śmierci, nawet po pozbyciu się z domu wszystkich jej rzeczy i pamiątek. Potrafiła zapadać w pamięć, nawet jeśli nie za swoje zalety i złościła się, gdy była ignorowana. Właściwie, Hectorowi sprawiłoby przewrotną satysfakcję, gdyby Oyvind w istocie o niej zapomniał - widzisz, on miał powody uważać cię za piękną i nie zadziałało - ale szybko przypomniał sobie, że przecież Borgin mógł nie wiedzieć. Nie miał pewności, czy Beatrice powiedziała mu, że się domyślił - czy zwierzyła się z jedynej i gwałtownej kłótni w ich małżeństwie, czy opowiedziała mu o roztrzaskanym wazonie i o Commotio uderzającym w ścianę salonu i o piórze wściekle sunącym po terminarzu gdy Hector spisywał warunki umowy, którą wymyślił w gniewie i której pilnował wręcz obsesyjnie. Jeśli Borgin nic nie wiedział o ich układzie, to naturalne, że udał zdziwienie - tak powinien zachować się każdy dobrze wychowany mężczyzna przy mężu swojej byłej kochanki, nawet pomimo dumy czy pogardy.
Odprężyłby się i uśmiechnął uprzejmie, tak jak wymagał savoir-vivre, gdyby nie padły kolejne słowa. Zamrugał prędko i zacisnął ledwo dostrzegalnie szczękę, gdy Borgin powołał się na jego syna (ani się waż, punktem pierwszym układu było zresztą to, że Beatrice ma trzymać ich dziecko jak najdalej od swoich przygód, nie udało się jedynie z Oyvindem i tu winna była naiwność Hectora) i klątwy.
Czuły punkt.
Oyvind, zapewne ku własnej satysfakcji, przez ułamek sekundy mógł zobaczyć na twarzy swojego rozmówcy mieszankę strachu i namysłu. Czy to możliwe, czy mógł mieć do nich dostęp, jakie klątwy, czy Beatrice naraziłaby Orestesa, sam bym ją z a b i ł gdyby kiedykolwiek... - przemknęło Hectorowi prędko przez myśl, ale to emocje, to t y l k o emocje. Zaraz po odprawieniu Borginów wezwał przecież do domu innych specjalistów, a potem korzystał z porad Sykesów wielokrotnie (wybierając własnych przyjaciół ponad kontakty swojego ojca), wpadł w typowe dla siebie skruplanctwo i wielokrotnie sprawdzał dom oraz domowników przy pomocy cudzego Hexa Revelio. Zbadał Orestesa nawet po śmierci Beatrice, gdy płytko przeżywana żałoba zaczęła wydawać się Hectorowi dziwna - on miał powody, by po niej nie płakać, ale przecież syn powinien.
Dlatego - przypominając sobie o faktach - wziął głęboki wdech i nagle jego twarz znów stała się maską.
-Serdecznie dziękuję za kondolencje. - odpowiedział łagodnie, tak jakby nie był sprowokowany. Lata praktyki, pacjenci też potrafili uderzać w czułe punkty. Całe życie dobrego wychowania i gry pozorów, Vale'owie też przecież mieli swoje sekrety. Wszyscy. Otworzył usta, by uprzejmie zapewnić, że wcale nie zmarła z powodu klątwy tylko nieszczęśliwego wypadku, ale nagle coś go tknęło. Przecież likantropia to rodzaj klątwy, tak słyszał.
A obydwoje mogli grać w tą grę. Beatrice zawsze była głośna, ale z ich dwójki to on zawsze był cichy i złośliwy.
-Zgadł pan - coś w tym rodzaju. - potwierdził zatem, przybrawszy teatralnie smutną minę, jak zawsze przy rodzicach Beatrice. Prawie przestał mrugać, odwzajemniając spojrzenie Borgina - prosto w oczy. -Teraz żałuję, że nie podtrzymała z panem kontaktu, ale niestety nie każdemu da się pomóc. - stwierdził nieco dwuznacznie, nie odrywając wzroku od jasnych tęczówek rozmówcy. Nie kłamał - czasem naprawdę żałował, Beatrice zawsze była spokojniejsza gdy akurat miała kochanka i zupełnie nieznośna, gdy szukała nowego.
-Mój syn miewa się znakomicie, dziękuję. - odpowiedział, a choć w normalnej sytuacji nie byłby w stanie mówić o Orestesie z takim spokojem, to prędko przywołał wspomnienie, które pomogło mu zachować obojętny wyraz twarzy. -A pan, ma dzieci? - zapytał niewinnie, w głowie przewijając wspomnienie krwi na łazienkowych kafelkach, było jej nieco za dużo, wtedy nie doszedł jeszcze do wprawy w dawkowaniu Rue. Mogłeś mieć dzieci - ty albo ktoś inny, zgodnie z układem wypiła cały eliksir, a ja nie wnikałem czy nadal jest z tobą czy już z kimś innym.
Był wyrozumiałym człowiekiem, ale nie wychowałby cudzego dziecka. Wiedział, że nie mógłby się oprzeć pokusie zamiany życia bękarta w piekło - a dzieci były przecież zupełnie niewinne.
Zamrugał znowu, gdy padły słowa o klątwach, ale nie cofnął wzroku.
Paradoksalnie, wtedy bał się bardziej, gdy usłyszał o Durmstrangu. Teraz wiedział już, czego się spodziewać i przezornie stał w bezpiecznej odległości, metr o Borgina. Mógłby go wyminąć i złożyć kwiaty na grobie matki, ale nie ufał własnej zręczności i miał zamiaru choćby otrzeć się o jego płaszcz.
-Proszę wybaczyć, jeśli tamta sytuacja w jakikolwiek sposób naraziła Państwa reputację - nie taka była moja intencja, a i w moim fachu rozumiem w pełni wagę kontaktów. Mam nadzieję, że minęło tyle czasu, że nie miał Pan z tego powodu żadnych nieprzyjemności. - odpowiedział powoli, przezornie, tak jakby szczerze było mu przykro. -Jeśli to jakieś pocieszenie, pragnę zapewnić, że w grę wchodziły jedynie... niezwiązane z Państwem sprawy osobiste. - uśmiechnął się lekko, przepraszająco, ale chłodno. Nie obchodziło go, czy Borgin wyczuje kłamstwo - pieprzyłeś moją żonę, jasne, że to sprawy osobiste.
W dzisiejszych czasach nie wypadało się w końcu przyznawać do lęku przed czarną magią. Hector czytał gazety, widział ton "Walczącego Maga". Może i pozostawała nielegalna, ale wiedział, że to tylko kwestia czasu. To muszą być dla ciebie wspaniałe czasy, Borgin.
-Mam innych krewnych. - odparł obojętnie, zerkając wymownie na nagrobną płytę. Nie wdawał się w szczegóły, ten człowiek nie był jego kolegą i nie zamierzał zdradzać mu więcej. Był za to mistrzem zmiany tematu. -Poza tym, wizyta w odnowionej stolicy zawsze jest przyjemnością. - dodał płynnie, bez mrugnięcia okiem. Tak, jakby puste ulice wcale go nie przerażały i jakby podzielał zachwyt czystokrwistych czarodziejów nad nowym Londynem. Znowu zresztą nie kłamał - do zimy znajdował w końcu w Wenus i w Londynie szczególny rodzaj przyjemności - dopóki sprawy osobiste nie zniechęciły go do przemocy. W końcu szukał tam tylko ujścia dla agresji, nigdy ujścia dla pożądania - przecież właśnie oziębłość była przyczyną wszystkich frustracji Beatrice.
Szkoda, że Oyvind nie mógł zająć się jej frustracjami dłużej. Naprawdę była wtedy spokojniejsza.
Odprężyłby się i uśmiechnął uprzejmie, tak jak wymagał savoir-vivre, gdyby nie padły kolejne słowa. Zamrugał prędko i zacisnął ledwo dostrzegalnie szczękę, gdy Borgin powołał się na jego syna (ani się waż, punktem pierwszym układu było zresztą to, że Beatrice ma trzymać ich dziecko jak najdalej od swoich przygód, nie udało się jedynie z Oyvindem i tu winna była naiwność Hectora) i klątwy.
Czuły punkt.
Oyvind, zapewne ku własnej satysfakcji, przez ułamek sekundy mógł zobaczyć na twarzy swojego rozmówcy mieszankę strachu i namysłu. Czy to możliwe, czy mógł mieć do nich dostęp, jakie klątwy, czy Beatrice naraziłaby Orestesa, sam bym ją z a b i ł gdyby kiedykolwiek... - przemknęło Hectorowi prędko przez myśl, ale to emocje, to t y l k o emocje. Zaraz po odprawieniu Borginów wezwał przecież do domu innych specjalistów, a potem korzystał z porad Sykesów wielokrotnie (wybierając własnych przyjaciół ponad kontakty swojego ojca), wpadł w typowe dla siebie skruplanctwo i wielokrotnie sprawdzał dom oraz domowników przy pomocy cudzego Hexa Revelio. Zbadał Orestesa nawet po śmierci Beatrice, gdy płytko przeżywana żałoba zaczęła wydawać się Hectorowi dziwna - on miał powody, by po niej nie płakać, ale przecież syn powinien.
Dlatego - przypominając sobie o faktach - wziął głęboki wdech i nagle jego twarz znów stała się maską.
-Serdecznie dziękuję za kondolencje. - odpowiedział łagodnie, tak jakby nie był sprowokowany. Lata praktyki, pacjenci też potrafili uderzać w czułe punkty. Całe życie dobrego wychowania i gry pozorów, Vale'owie też przecież mieli swoje sekrety. Wszyscy. Otworzył usta, by uprzejmie zapewnić, że wcale nie zmarła z powodu klątwy tylko nieszczęśliwego wypadku, ale nagle coś go tknęło. Przecież likantropia to rodzaj klątwy, tak słyszał.
A obydwoje mogli grać w tą grę. Beatrice zawsze była głośna, ale z ich dwójki to on zawsze był cichy i złośliwy.
-Zgadł pan - coś w tym rodzaju. - potwierdził zatem, przybrawszy teatralnie smutną minę, jak zawsze przy rodzicach Beatrice. Prawie przestał mrugać, odwzajemniając spojrzenie Borgina - prosto w oczy. -Teraz żałuję, że nie podtrzymała z panem kontaktu, ale niestety nie każdemu da się pomóc. - stwierdził nieco dwuznacznie, nie odrywając wzroku od jasnych tęczówek rozmówcy. Nie kłamał - czasem naprawdę żałował, Beatrice zawsze była spokojniejsza gdy akurat miała kochanka i zupełnie nieznośna, gdy szukała nowego.
-Mój syn miewa się znakomicie, dziękuję. - odpowiedział, a choć w normalnej sytuacji nie byłby w stanie mówić o Orestesie z takim spokojem, to prędko przywołał wspomnienie, które pomogło mu zachować obojętny wyraz twarzy. -A pan, ma dzieci? - zapytał niewinnie, w głowie przewijając wspomnienie krwi na łazienkowych kafelkach, było jej nieco za dużo, wtedy nie doszedł jeszcze do wprawy w dawkowaniu Rue. Mogłeś mieć dzieci - ty albo ktoś inny, zgodnie z układem wypiła cały eliksir, a ja nie wnikałem czy nadal jest z tobą czy już z kimś innym.
Był wyrozumiałym człowiekiem, ale nie wychowałby cudzego dziecka. Wiedział, że nie mógłby się oprzeć pokusie zamiany życia bękarta w piekło - a dzieci były przecież zupełnie niewinne.
Zamrugał znowu, gdy padły słowa o klątwach, ale nie cofnął wzroku.
Paradoksalnie, wtedy bał się bardziej, gdy usłyszał o Durmstrangu. Teraz wiedział już, czego się spodziewać i przezornie stał w bezpiecznej odległości, metr o Borgina. Mógłby go wyminąć i złożyć kwiaty na grobie matki, ale nie ufał własnej zręczności i miał zamiaru choćby otrzeć się o jego płaszcz.
-Proszę wybaczyć, jeśli tamta sytuacja w jakikolwiek sposób naraziła Państwa reputację - nie taka była moja intencja, a i w moim fachu rozumiem w pełni wagę kontaktów. Mam nadzieję, że minęło tyle czasu, że nie miał Pan z tego powodu żadnych nieprzyjemności. - odpowiedział powoli, przezornie, tak jakby szczerze było mu przykro. -Jeśli to jakieś pocieszenie, pragnę zapewnić, że w grę wchodziły jedynie... niezwiązane z Państwem sprawy osobiste. - uśmiechnął się lekko, przepraszająco, ale chłodno. Nie obchodziło go, czy Borgin wyczuje kłamstwo - pieprzyłeś moją żonę, jasne, że to sprawy osobiste.
W dzisiejszych czasach nie wypadało się w końcu przyznawać do lęku przed czarną magią. Hector czytał gazety, widział ton "Walczącego Maga". Może i pozostawała nielegalna, ale wiedział, że to tylko kwestia czasu. To muszą być dla ciebie wspaniałe czasy, Borgin.
-Mam innych krewnych. - odparł obojętnie, zerkając wymownie na nagrobną płytę. Nie wdawał się w szczegóły, ten człowiek nie był jego kolegą i nie zamierzał zdradzać mu więcej. Był za to mistrzem zmiany tematu. -Poza tym, wizyta w odnowionej stolicy zawsze jest przyjemnością. - dodał płynnie, bez mrugnięcia okiem. Tak, jakby puste ulice wcale go nie przerażały i jakby podzielał zachwyt czystokrwistych czarodziejów nad nowym Londynem. Znowu zresztą nie kłamał - do zimy znajdował w końcu w Wenus i w Londynie szczególny rodzaj przyjemności - dopóki sprawy osobiste nie zniechęciły go do przemocy. W końcu szukał tam tylko ujścia dla agresji, nigdy ujścia dla pożądania - przecież właśnie oziębłość była przyczyną wszystkich frustracji Beatrice.
Szkoda, że Oyvind nie mógł zająć się jej frustracjami dłużej. Naprawdę była wtedy spokojniejsza.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miał pamięć do twarzy i do ludzi - może to było powodem, dla którego praca w sklepie na Nokturnie przychodziła mu z taką łatwością i naturalnością. Nie musiał pytać o nazwiska i sprawdzać tożsamości klientów, kiedy ich zapamiętywał. Słowa i sytuacje, ludzkie wyrazy twarzy. Wszystko było godne i warte zapamiętania, choć może wiązało się to ze specyfiką prowadzonej działalności w sklepie Borgin & Burke. Nie każdy miał szansę odwiedzić ten przybytek, wielu czarodziejów z pewnością w ciągu swojego życia nawet nie pomyślało o tym, aby zjawić się na ulicy Śmiertelnego Nokturnu, a co dopiero odwiedzić sklep, w którym można było zaopatrzyć się we wszystko, co wiązało z czarną magią.
Dorastał w tym sklepie, będąc niejednokrotnie pod opieką dziadka i ucząc się wszystkiego, o czym on opowiadał. Dorastał, wiedząc jak obchodzić się z przedmiotami nieznanego pochodzenia - i że najlepiej było się z nimi nie obchodzić, kiedy nie miało się odpowiednich zabezpieczeń.
Powstrzymywał swój uśmiech. Uwielbiał pastwić się nad Anglikami w ten sposób - wyłącznie sugerując im znajomość czarnej magii, nigdy nie potwierdzając jej wprost. Nie musiał tego robić, bo oni się już bali. Tyle mu wystarczyło...
- Wcześnie rozpoznane znaki klątwy są kluczowe podczas bezpiecznego jej zdjęcia. Jestem pewny, że dobry uzdrowiciel prędko je rozpoznaje, zanim stają się śmiertelne i jest w stanie wezwać odpowiedniego łamacza klątw na miejsce, aby pomóc ofierze klątwy - odpowiedział spokojnie, sugerując brak kompetencji Hectora. Tyle razy o nim opowiadała, jakim był nieudacznikiem - a on jeszcze częściej nie słuchał jej konkretnych powodów do tego. Nie spotykali się po to, aby rozmawiać o jej mężu w końcu, ale kobiety już takie były, że opowiadały o sprawach, które zupełnie nikogo nie obchodziły. Pamiętał to wszystko jak przez mgłę, wszystko zmieszane w jedno - ale mając obraz Hectora przed sobą, wcale nie dziwił się takiego nastawienia tej kobiety. Miernotą, tym był Hector Vale. - Z pewnością, gdybym pozostał wraz z ojcem na zleceniu w pańskim domu, kontakt zawodowy zostałby podtrzymany i byłbym w stanie pomóc pańskiej żonie - odpowiedział, nawet nie przejmując się tym czy domniemana klątwa mogła być czymś, co on sam na nią sprowadził. Nie wiedział w końcu, kiedy zmarła - czy rzucił na nią coś, mając jej w pewnym momencie dość? Z pewnością nie zamordował jej osobiście, własnym zaklęciem, ale mógł nawet zapomnieć o klątwie, którą przy sobie posiadał i przypadkiem nałożyć ją na kobietę - nie przypominał sobie o niczym podobnym, choć może jeśli jej duch wciąż błądził gdzieś po ziemi angielskiej, mógł to przywołać lepiej od niego.
Irytujące stworzenia, choć można było do nich z czasem przywyknąć. Jego żona była niezwykle uciążliwa momentami, kiedy kręciła się nieopodal niego pod postacią ducha, nie mogąc już wpływać na świat materialny tak, jak za swojego życia. A mimo to wciąż zachowywała się jak kobieta - ze wszystkimi swoimi histeriami i kaprysami.
- Doskonale to słyszeć. Dzieci mają tendencję do dotykania przedmiotów, których nie powinny, a ciężko czasem określić czy w liście bądź znalezionym w ogrodzie kamieniu nie ma nałożonej klątwy. Niektórzy ludzie są niezwykle zawistni, a inni terytorialni - odpowiedział spokojnie, bo w końcu jego przodkowie stosowali klątw do ochrony. Trudna sztuka miała zapewnić bezpieczeństwo im i ich rodzinie, nie więcej i nie mniej. Dzisiaj Anglicy, choć podobnie do dużej części reszty świata, spoglądali na czarną magię jak na najgorsze plugastwo - a nie powinni spoglądać w ten sposób na tych, którzy zmuszali niewinnych czarodziejów do nakładania klątw w ramach obrony? To złodzieje i mordercy, to ci którzy chcieli wyrządzić krzywdę w zawiści byli problemem, a nie zaklinacze uczący się w skuteczny sposób bronić przed przykrymi wydarzeniami.
- Oh, nie, skądże. Moja żona również zmarła, krótko przed wybuchem wojny. Nie doczekaliśmy się potomstwa - odpowiedział miękko, wiedząc że niektórzy ludzie nagle miękli, kiedy sprzedawał im kłamstwo o tym, że jego żona zmarła. Gdyby nie jej kłamstwa i oszustwa, może dzisiaj by wciąż żyła? Nie mogła być idealna, nie potrafiła - chociaż on tak bardzo pragnął, aby była. Jej kłamstwa i oszustwa, gdyby nigdy nie próbowała wmawiać mu bzdur na temat swojego pochodzenia, może dzisiaj cieszyliby się wolnym od plugastwa Londynem wspólnie? Mogąc poczuć ciepło swoich dłoni, miękkość skóry; mogąc znów namalować wspólnie pejzaż czy martwą naturę.
Ale nie. Nie było im to dane, głównie przez nią. To ona była winna temu, że dzisiaj była martwa.
Choć nie zastanawiał się nigdy nad możliwością posiadania dzieci z inną kobietą - nad własnymi bękartami. Nie byłyby jego problemem. Dziecka było się łatwo pozbyć, a jeśli matka chciałaby je zatrzymać, byłoby jej problemem - gdyby spróbowało stać się i jego, rozwiązałby ten problem szybko i skutecznie.
- Proszę się nie martwić. Opinia i reputacja mojej rodziny, choć nie wywodzimy się z Anglii, jest silnie ugruntowana dzięki dobrym lordom ziem Durrham. Podobna sytuacja pozostawiła w głównej mierze niesmak, choć proszę się nie martwić tym teraz. Było to lata temu, a jeśli będzie pan potrzebował pomocy z klątwą, proszę o sowę do Borgin & Burke. Oferujemy konsultacje w tych kwestiach - zapewnił z uśmiechem, nieco kiwając głową i nie przesuwając się nawet o krok od grobu, na który przeniósł wzrok, kiedy mężczyzna wspomniał o posiadaniu innych krewnych. Cóż, czyli dobrze dopasował nazwisko, o którym nie słyszał już od tak wielu lat. Jak to się działo, że świat zdawał się być tak niewielki momentami? I działał w tak tajemniczych sposobach? Jakie prawdopodobieństwo było, że tutaj, dzisiaj na cmentarzu mógł się natknąć na mężczyznę, z którego żoną kilka lat wcześniej spędził dość dobrze wspominany, upojny czas.
- Och, z pewnością jest przyjemnością. Ulice nareszcie są czyste od szlamu, już przeszło rok. Miał pan okazję być na uroczystości? Niestety ja miałem obowiązki do przejęcia w pracy, choć ludzie opowiadają dość dobrze o tym, co miało miejsce. Dobrze jest odetchnąć i wiedzieć, że wojna zmierza w dobrym kierunku, i miejmy nadzieję że ku końcowi - odpowiedział z nieco większym zapałem. Nie mógł się doczekać, kiedy i cała Anglia zostanie wyzwolona od mugolstwa. Może wtedy powinien wybrać się na długo wyczekiwane wakacje? Gdzieś w cichy zakątek, w którym nie będzie wiele ludzi?
Chociaż pierw musiał czekać na zakończenie wojny, aby snuć podobne plany.
Dorastał w tym sklepie, będąc niejednokrotnie pod opieką dziadka i ucząc się wszystkiego, o czym on opowiadał. Dorastał, wiedząc jak obchodzić się z przedmiotami nieznanego pochodzenia - i że najlepiej było się z nimi nie obchodzić, kiedy nie miało się odpowiednich zabezpieczeń.
Powstrzymywał swój uśmiech. Uwielbiał pastwić się nad Anglikami w ten sposób - wyłącznie sugerując im znajomość czarnej magii, nigdy nie potwierdzając jej wprost. Nie musiał tego robić, bo oni się już bali. Tyle mu wystarczyło...
- Wcześnie rozpoznane znaki klątwy są kluczowe podczas bezpiecznego jej zdjęcia. Jestem pewny, że dobry uzdrowiciel prędko je rozpoznaje, zanim stają się śmiertelne i jest w stanie wezwać odpowiedniego łamacza klątw na miejsce, aby pomóc ofierze klątwy - odpowiedział spokojnie, sugerując brak kompetencji Hectora. Tyle razy o nim opowiadała, jakim był nieudacznikiem - a on jeszcze częściej nie słuchał jej konkretnych powodów do tego. Nie spotykali się po to, aby rozmawiać o jej mężu w końcu, ale kobiety już takie były, że opowiadały o sprawach, które zupełnie nikogo nie obchodziły. Pamiętał to wszystko jak przez mgłę, wszystko zmieszane w jedno - ale mając obraz Hectora przed sobą, wcale nie dziwił się takiego nastawienia tej kobiety. Miernotą, tym był Hector Vale. - Z pewnością, gdybym pozostał wraz z ojcem na zleceniu w pańskim domu, kontakt zawodowy zostałby podtrzymany i byłbym w stanie pomóc pańskiej żonie - odpowiedział, nawet nie przejmując się tym czy domniemana klątwa mogła być czymś, co on sam na nią sprowadził. Nie wiedział w końcu, kiedy zmarła - czy rzucił na nią coś, mając jej w pewnym momencie dość? Z pewnością nie zamordował jej osobiście, własnym zaklęciem, ale mógł nawet zapomnieć o klątwie, którą przy sobie posiadał i przypadkiem nałożyć ją na kobietę - nie przypominał sobie o niczym podobnym, choć może jeśli jej duch wciąż błądził gdzieś po ziemi angielskiej, mógł to przywołać lepiej od niego.
Irytujące stworzenia, choć można było do nich z czasem przywyknąć. Jego żona była niezwykle uciążliwa momentami, kiedy kręciła się nieopodal niego pod postacią ducha, nie mogąc już wpływać na świat materialny tak, jak za swojego życia. A mimo to wciąż zachowywała się jak kobieta - ze wszystkimi swoimi histeriami i kaprysami.
- Doskonale to słyszeć. Dzieci mają tendencję do dotykania przedmiotów, których nie powinny, a ciężko czasem określić czy w liście bądź znalezionym w ogrodzie kamieniu nie ma nałożonej klątwy. Niektórzy ludzie są niezwykle zawistni, a inni terytorialni - odpowiedział spokojnie, bo w końcu jego przodkowie stosowali klątw do ochrony. Trudna sztuka miała zapewnić bezpieczeństwo im i ich rodzinie, nie więcej i nie mniej. Dzisiaj Anglicy, choć podobnie do dużej części reszty świata, spoglądali na czarną magię jak na najgorsze plugastwo - a nie powinni spoglądać w ten sposób na tych, którzy zmuszali niewinnych czarodziejów do nakładania klątw w ramach obrony? To złodzieje i mordercy, to ci którzy chcieli wyrządzić krzywdę w zawiści byli problemem, a nie zaklinacze uczący się w skuteczny sposób bronić przed przykrymi wydarzeniami.
- Oh, nie, skądże. Moja żona również zmarła, krótko przed wybuchem wojny. Nie doczekaliśmy się potomstwa - odpowiedział miękko, wiedząc że niektórzy ludzie nagle miękli, kiedy sprzedawał im kłamstwo o tym, że jego żona zmarła. Gdyby nie jej kłamstwa i oszustwa, może dzisiaj by wciąż żyła? Nie mogła być idealna, nie potrafiła - chociaż on tak bardzo pragnął, aby była. Jej kłamstwa i oszustwa, gdyby nigdy nie próbowała wmawiać mu bzdur na temat swojego pochodzenia, może dzisiaj cieszyliby się wolnym od plugastwa Londynem wspólnie? Mogąc poczuć ciepło swoich dłoni, miękkość skóry; mogąc znów namalować wspólnie pejzaż czy martwą naturę.
Ale nie. Nie było im to dane, głównie przez nią. To ona była winna temu, że dzisiaj była martwa.
Choć nie zastanawiał się nigdy nad możliwością posiadania dzieci z inną kobietą - nad własnymi bękartami. Nie byłyby jego problemem. Dziecka było się łatwo pozbyć, a jeśli matka chciałaby je zatrzymać, byłoby jej problemem - gdyby spróbowało stać się i jego, rozwiązałby ten problem szybko i skutecznie.
- Proszę się nie martwić. Opinia i reputacja mojej rodziny, choć nie wywodzimy się z Anglii, jest silnie ugruntowana dzięki dobrym lordom ziem Durrham. Podobna sytuacja pozostawiła w głównej mierze niesmak, choć proszę się nie martwić tym teraz. Było to lata temu, a jeśli będzie pan potrzebował pomocy z klątwą, proszę o sowę do Borgin & Burke. Oferujemy konsultacje w tych kwestiach - zapewnił z uśmiechem, nieco kiwając głową i nie przesuwając się nawet o krok od grobu, na który przeniósł wzrok, kiedy mężczyzna wspomniał o posiadaniu innych krewnych. Cóż, czyli dobrze dopasował nazwisko, o którym nie słyszał już od tak wielu lat. Jak to się działo, że świat zdawał się być tak niewielki momentami? I działał w tak tajemniczych sposobach? Jakie prawdopodobieństwo było, że tutaj, dzisiaj na cmentarzu mógł się natknąć na mężczyznę, z którego żoną kilka lat wcześniej spędził dość dobrze wspominany, upojny czas.
- Och, z pewnością jest przyjemnością. Ulice nareszcie są czyste od szlamu, już przeszło rok. Miał pan okazję być na uroczystości? Niestety ja miałem obowiązki do przejęcia w pracy, choć ludzie opowiadają dość dobrze o tym, co miało miejsce. Dobrze jest odetchnąć i wiedzieć, że wojna zmierza w dobrym kierunku, i miejmy nadzieję że ku końcowi - odpowiedział z nieco większym zapałem. Nie mógł się doczekać, kiedy i cała Anglia zostanie wyzwolona od mugolstwa. Może wtedy powinien wybrać się na długo wyczekiwane wakacje? Gdzieś w cichy zakątek, w którym nie będzie wiele ludzi?
Chociaż pierw musiał czekać na zakończenie wojny, aby snuć podobne plany.
I den skal Fienderne falde
Dalens sønner i skjiul ei krøb
Oyvind Borgin
Zawód : Pracownik Borgin and Burkes, specjalista od run nordyckich
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Hide away the proof that I had loved you
Never see the truth, that final breakthrough
Never see the truth, that final breakthrough
OPCM : 7
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 9 +2
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Oyvind Borgin wydawał się potwierdzać najgorszego rodzaju stereotypy o łamaczach klątw - zadufanych w sobie, przekonanych, że magia i jakieś runy są odpowiedzią na każde naukowe pytanie, ceniących własną pychę ponad pokorę i empiryczne fakty. Podobno pycha była w tym zawodzie zgubna, ale Hector w to nie wnikał - nie znosił rozmów z takimi ludźmi, wolał łamaczy klątw cierpliwie znoszących jego troski i pytania, niewykluczone, że gdyby nie Durmstrang i chuć Beatrice to i tak zwolniłby Borgina z powodu różnicy charakteru. Jestem magipsychiatrą i przeczytałem o objawach klątw prawie wszystko - mógłby wypalić, bo choć nie rozumiał ani związanej z nimi magii ani run, to od dziecka martwił się o własną przypadłość.
Mógłby coś powiedzieć, uświadomić rozmówcy, że nie jest zupełnym ignorantem i że Beatrice zmarła z powodu cudzej klątwy. I bardzo dobrze, wolał, żeby była martwa niż przeklęta - czasem miewał koszmary, w których przeżyła ugryzienie wilkołaka i musiał męczyć się z nią jeszcze bardziej niż zwykle. Zwykle budził się z nich z myślą, że wytrzymałby najwyżej kilka miesięcy - a potem znalazł sposób na pozbycie się problemu z pomocą brygadzistów. Wstydził się tych myśli, nigdy nie życzył jej śmierci w taki sposób, ale jej pech okazał się dla niego bardziej zbawienny niż łut szczęścia. Pogłoski o nieszczęśliwym wypadku i wilkołaku poniosły się w niektórych kręgach, choć Hector wycofał się całkowicie i zaprosił na pogrzeb jedynie najbliższych znajomych. Zakładał, że inni dowiedzieli się z plotek.
Oyvind Borgin, żywo zajęty sprawą klątwy, zdawał się o niczym nie wiedzieć. Hector przechylił lekko głowę, przez moment wahając się pomiędzy dumą i praktycznością. Dumę właśnie tracił, ale co zyskałby gdyby powiedział prawdę? Najwyżej litość - a jej nie chciał. Z każdym słowem, Borgin natomiast zdradzał coraz więcej o sobie. Hectora nie interesowały zresztą informacje, byli sobie obcy ale podświadomie był ciekaw, co widziała w tym człowieku Beatrice. No tak, zawsze lubiła mężczyzn, którzy sami lubili brzmienie własnego głosu.
-A co z klątwami, które doprowadzają ofiarę do irracjonalnego zachowania, do nieszczęśliwych wypadków? Wtedy chyba trudno cokolwiek zauważyć? - zapytał, szerzej otwierając oczy, próbując zabrzmieć na ignoranta. Co z klątwami, które nawet po zdjęciu mogą powodować zaburzenia psychiczne, jak moja własna? I dlaczego od razu założyłeś, że moja rodzina ma problem z klątwami? Czy Borgin próbował nachalnie zareklamować swe usługi, czy…? Mężczyzna musiał przecież wiedzieć, że brzmi co najmniej podejrzanie. Hector dobierał słowa ostrożnie, balansując na granicy racjonalnej ciekawości i umiejętnie podsycanego przez Oyvinda strachu. Kilka lat temu od razu poddałby się lękowi - ale w międzyczasie zetknął się w pracy z kilkoma narcyzami, rozpoznał rys tego zaburzenia w Beatrice i zrozumiał, że niektórzy ludzie są uzależnieni od podobnych gier.
Może samemu też je lubił - choć wolał te, które nie miały nic wspólnego z jego rzeczywistymi lękami.
-Proszę wybaczyć, nie chcę nadużywać pana ekspertyzy. - wtrącił pokornie. -Po prostu… każdy uzdrowiciel ma inną specjalizację, a mi tak ciężko żyć z niepewnością. Rzecz jasna, nic już to nie zmieni, ale… sam pan rozumie. - westchnął, używając wyćwiczonej od sierpnia miny i kwestii. Udawał żal tak długo, że brzmiał całkiem przekonująco - jak na kogoś, kto dwa dni wcześniej entuzjastycznie przyjmował bardzo szczególnego gościa w opróżnionej sypialni po zmarłej żonie.
Mięsień na policzki drgnął lekko, gdy Oyvind wspomniał o klątwach i dzieciach, ale Borgin nie mógł wiedzieć, że Hector nie myślał w tej chwili tylko o Orestesie. Myślał o sobie i o swoim ojcu - kto mógł przekląć dziecko, by się na nim zemścić? I za co? A może to też był nieszczęśliwy wypadek i wina samego Hectora, nieostrożnego kilkulatka? Próbował pogodzić się z myślą, że nie dowie się nigdy, że pogrzebał tą tajemnicę w grobie ojca, nad którym stał właśnie Borgin.
Ale niewiedza nadal bolała. Po twarzy znów przemknął cień, który Borgin mógł wziąć za oznakę słabości albo żalu po śmierci Beatrice - Hector nauczył się wykorzystywać własne rozterki i melancholię na swoją korzyść - ale nagle błękitne spojrzenie wyostrzyło się. Pod wpływem zdziwienia i ciekawości. W tym utartym scenariuszu złośliwych grzeczności, Vale nie spodziewał się, że również rozmawia z wdowcem.
Chyba poczuł ukłucie złośliwej satysfakcji, ale zdołał utrzymać na twarzy smutną minę. Pozwolił opaść kącikom ust, by spojrzeć na Borgina z łagodną empatią - jak na niektórych pacjentów, gdy żalili mu się na problemy, na które sami zasługiwali.
Zawsze wierzyli, że im współczuje.
-Bardzo mi przykro i proszę przyjąć moje kondolencje. Żadnej tragedii nie da się do siebie porównać, ale w pewien sposób rozumiem Pańską. - zapewnił, próbując brzmieć jakby faktycznie rozumiał. Sądził, że nie rozumie - zakładał, że Borgin czuje albo szczery smutek albo pragmatyczną obojętność, jak inni czystokrwiści i przystojni czarodzieje w nudnych, aranżowanych małżeństwach. Chyba było nudne, skoro Oyvind szukał towarzystwa Beatrice? Znalezienie kolejnej żony z pewnością nie byłoby dla niego problemem.
Nie podejrzewał nawet, że być może rozumie Borgina lepiej, niż kiedykolwiek by przypuszczał - zaślepiony urazą do Beatrice nie wziął nawet pod uwagę wersji, że pani Borgin mogła być równie… nieznośna.
Wreszcie, zdobył się na blady uśmiech, gdy Oyvind zaczął chwalić się swoją reputacją. To wszak ona przykuła niegdyś uwagę Hectora, a wcześniej jego ojca. Vale’owie zawsze cenili inteligentnych ludzi - choć zdaniem Hectora, ci najinteligentniejsi nie musieli się chwalić takimi sprawami.
-Cieszę się. I jeszcze raz dziękuję za pana… troskę. - odpowiedział szczerze, całkowicie szczerze. Nigdy nie pragnął jego przyjaźni, ale nie chciał robić sobie wrogów. Ani wtedy, ani na pewno nie w t y c h czasach.
Chyba nawet nie był na niego zły za to protekcjonalne podejście, nie tak naprawdę. Doskonale wiedział, jakie rzeczy opowiadała o nim Beatrice, choć ona myślała, że się nie domyślał. Czasem, gdy się zapominała, mówiła mu je prosto w twarz.
Nie mógł winić kogoś, kto jej uwierzył. Bywały momenty, że sam jej wierzył. To, że przed ślubem zlekceważył tą kobietę, było największym magipsychiatrycznym błędem jego życia.
-Niestety, nie miałem okazji - podróże są dla mnie uciążliwe. Musiałem się zadowolić reportażem w gazetach. - odpowiedział gładko, wymownie - i z dystansem właściwym komuś kalekiemu od z a w s z e - zerkając na własną laskę. -Też mam nadzieję, że niedługo wojna się skończy, bariera teleportacyjna jest dla mnie naprawdę uciążliwa. - przytaknął marzeniom Borgina i zarazem z a ż a r t o w a ł z własnej przypadłości (Zadowolony? - ludzi o wielkim ego powinno to usatysfakcjonować). Gorzkie ukłucie sumienia i dumy było łatwe do zignorowania - Hector wychował się w Shropshire, słyszał na co dzień gorsze rzeczy niż słowo „szlama” i robił gorsze rzeczy niż wymiana uprzejmości z silniejszymi od siebie, aby nie poślizgnąć się na cienkim lodzie.
Mógłby coś powiedzieć, uświadomić rozmówcy, że nie jest zupełnym ignorantem i że Beatrice zmarła z powodu cudzej klątwy. I bardzo dobrze, wolał, żeby była martwa niż przeklęta - czasem miewał koszmary, w których przeżyła ugryzienie wilkołaka i musiał męczyć się z nią jeszcze bardziej niż zwykle. Zwykle budził się z nich z myślą, że wytrzymałby najwyżej kilka miesięcy - a potem znalazł sposób na pozbycie się problemu z pomocą brygadzistów. Wstydził się tych myśli, nigdy nie życzył jej śmierci w taki sposób, ale jej pech okazał się dla niego bardziej zbawienny niż łut szczęścia. Pogłoski o nieszczęśliwym wypadku i wilkołaku poniosły się w niektórych kręgach, choć Hector wycofał się całkowicie i zaprosił na pogrzeb jedynie najbliższych znajomych. Zakładał, że inni dowiedzieli się z plotek.
Oyvind Borgin, żywo zajęty sprawą klątwy, zdawał się o niczym nie wiedzieć. Hector przechylił lekko głowę, przez moment wahając się pomiędzy dumą i praktycznością. Dumę właśnie tracił, ale co zyskałby gdyby powiedział prawdę? Najwyżej litość - a jej nie chciał. Z każdym słowem, Borgin natomiast zdradzał coraz więcej o sobie. Hectora nie interesowały zresztą informacje, byli sobie obcy ale podświadomie był ciekaw, co widziała w tym człowieku Beatrice. No tak, zawsze lubiła mężczyzn, którzy sami lubili brzmienie własnego głosu.
-A co z klątwami, które doprowadzają ofiarę do irracjonalnego zachowania, do nieszczęśliwych wypadków? Wtedy chyba trudno cokolwiek zauważyć? - zapytał, szerzej otwierając oczy, próbując zabrzmieć na ignoranta. Co z klątwami, które nawet po zdjęciu mogą powodować zaburzenia psychiczne, jak moja własna? I dlaczego od razu założyłeś, że moja rodzina ma problem z klątwami? Czy Borgin próbował nachalnie zareklamować swe usługi, czy…? Mężczyzna musiał przecież wiedzieć, że brzmi co najmniej podejrzanie. Hector dobierał słowa ostrożnie, balansując na granicy racjonalnej ciekawości i umiejętnie podsycanego przez Oyvinda strachu. Kilka lat temu od razu poddałby się lękowi - ale w międzyczasie zetknął się w pracy z kilkoma narcyzami, rozpoznał rys tego zaburzenia w Beatrice i zrozumiał, że niektórzy ludzie są uzależnieni od podobnych gier.
Może samemu też je lubił - choć wolał te, które nie miały nic wspólnego z jego rzeczywistymi lękami.
-Proszę wybaczyć, nie chcę nadużywać pana ekspertyzy. - wtrącił pokornie. -Po prostu… każdy uzdrowiciel ma inną specjalizację, a mi tak ciężko żyć z niepewnością. Rzecz jasna, nic już to nie zmieni, ale… sam pan rozumie. - westchnął, używając wyćwiczonej od sierpnia miny i kwestii. Udawał żal tak długo, że brzmiał całkiem przekonująco - jak na kogoś, kto dwa dni wcześniej entuzjastycznie przyjmował bardzo szczególnego gościa w opróżnionej sypialni po zmarłej żonie.
Mięsień na policzki drgnął lekko, gdy Oyvind wspomniał o klątwach i dzieciach, ale Borgin nie mógł wiedzieć, że Hector nie myślał w tej chwili tylko o Orestesie. Myślał o sobie i o swoim ojcu - kto mógł przekląć dziecko, by się na nim zemścić? I za co? A może to też był nieszczęśliwy wypadek i wina samego Hectora, nieostrożnego kilkulatka? Próbował pogodzić się z myślą, że nie dowie się nigdy, że pogrzebał tą tajemnicę w grobie ojca, nad którym stał właśnie Borgin.
Ale niewiedza nadal bolała. Po twarzy znów przemknął cień, który Borgin mógł wziąć za oznakę słabości albo żalu po śmierci Beatrice - Hector nauczył się wykorzystywać własne rozterki i melancholię na swoją korzyść - ale nagle błękitne spojrzenie wyostrzyło się. Pod wpływem zdziwienia i ciekawości. W tym utartym scenariuszu złośliwych grzeczności, Vale nie spodziewał się, że również rozmawia z wdowcem.
Chyba poczuł ukłucie złośliwej satysfakcji, ale zdołał utrzymać na twarzy smutną minę. Pozwolił opaść kącikom ust, by spojrzeć na Borgina z łagodną empatią - jak na niektórych pacjentów, gdy żalili mu się na problemy, na które sami zasługiwali.
Zawsze wierzyli, że im współczuje.
-Bardzo mi przykro i proszę przyjąć moje kondolencje. Żadnej tragedii nie da się do siebie porównać, ale w pewien sposób rozumiem Pańską. - zapewnił, próbując brzmieć jakby faktycznie rozumiał. Sądził, że nie rozumie - zakładał, że Borgin czuje albo szczery smutek albo pragmatyczną obojętność, jak inni czystokrwiści i przystojni czarodzieje w nudnych, aranżowanych małżeństwach. Chyba było nudne, skoro Oyvind szukał towarzystwa Beatrice? Znalezienie kolejnej żony z pewnością nie byłoby dla niego problemem.
Nie podejrzewał nawet, że być może rozumie Borgina lepiej, niż kiedykolwiek by przypuszczał - zaślepiony urazą do Beatrice nie wziął nawet pod uwagę wersji, że pani Borgin mogła być równie… nieznośna.
Wreszcie, zdobył się na blady uśmiech, gdy Oyvind zaczął chwalić się swoją reputacją. To wszak ona przykuła niegdyś uwagę Hectora, a wcześniej jego ojca. Vale’owie zawsze cenili inteligentnych ludzi - choć zdaniem Hectora, ci najinteligentniejsi nie musieli się chwalić takimi sprawami.
-Cieszę się. I jeszcze raz dziękuję za pana… troskę. - odpowiedział szczerze, całkowicie szczerze. Nigdy nie pragnął jego przyjaźni, ale nie chciał robić sobie wrogów. Ani wtedy, ani na pewno nie w t y c h czasach.
Chyba nawet nie był na niego zły za to protekcjonalne podejście, nie tak naprawdę. Doskonale wiedział, jakie rzeczy opowiadała o nim Beatrice, choć ona myślała, że się nie domyślał. Czasem, gdy się zapominała, mówiła mu je prosto w twarz.
Nie mógł winić kogoś, kto jej uwierzył. Bywały momenty, że sam jej wierzył. To, że przed ślubem zlekceważył tą kobietę, było największym magipsychiatrycznym błędem jego życia.
-Niestety, nie miałem okazji - podróże są dla mnie uciążliwe. Musiałem się zadowolić reportażem w gazetach. - odpowiedział gładko, wymownie - i z dystansem właściwym komuś kalekiemu od z a w s z e - zerkając na własną laskę. -Też mam nadzieję, że niedługo wojna się skończy, bariera teleportacyjna jest dla mnie naprawdę uciążliwa. - przytaknął marzeniom Borgina i zarazem z a ż a r t o w a ł z własnej przypadłości (Zadowolony? - ludzi o wielkim ego powinno to usatysfakcjonować). Gorzkie ukłucie sumienia i dumy było łatwe do zignorowania - Hector wychował się w Shropshire, słyszał na co dzień gorsze rzeczy niż słowo „szlama” i robił gorsze rzeczy niż wymiana uprzejmości z silniejszymi od siebie, aby nie poślizgnąć się na cienkim lodzie.
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Był dumny ze swojego dziedzictwa - z dziedziny, w której jego rodzina się specjalizowała i była niemalże nie do przebicia. Nie w kwestii łamania klątw, ale z pewnością w kwestii ich nakładania. Techniki, zapisy run, rodzaje run czy ich ułożenie, odpowiednie skomponowanie eliksiru, którym klątwa była spisana, a nawet dodanie w odpowiednim momencie krwi czy włosa ofiary, na którą powinna być nałożona. Nie przedmiot personalny, jak niektórzy mogliby podejrzeć - a fragment osoby, która miała być celem klątwy.
Lubił rozmawiać na te tematy - sprawiały mu przyjemność, bo w końcu znał się na nich. Były dumą jego rodziny.
Uśmiechał się wciąż delikatnie, uprzejmie, zachowując pozory, choć wiedział doskonale, że oboje powstrzymywali - w mniejszy czy większy sposób - swoje szpilki, które chcieliby wbić w drugą osobę. Jednak wyraźnie im obu wychowanie nie pozwalało na to.
Prawdziwym pytaniem, które powinno paść, było czy był powód, aby dostrzegać podobne klątwy. Ludzie widzieli w nich problem, w czarnomagicznych zaklętych runach, nie do końca nawet wiedząc czy one dokładnie były i jak działały - ale prawdziwy problem leżał w ludziach. Nikt nie był przeklinany bez powodu. Ludzie zdradzali, oszukiwali, kradli i uprzykrzali życia, często wściubiali nos tam gdzie nie powinni czy próbowali wejść na tereny, które były dla kogoś cenne. Klątwy były skutecznymi zabezpieczeniami, a często i bronią służącą do obrony. Biała magia nie była przecież skuteczna w tym zakresie - najlepszą obroną był atak, a to zapewniały klątwy.
- Jeśli ma pan podejrzenia, że to właśnie takie objawy zostały przez pana przeoczone, kiedy klątwa dotknęła pańską żonę, może jednak warto byłoby przemyśleć ponownie swoje wybory specjalizacji? - odpowiedział monotonnie jakby komentował niezbyt słoneczną pogodę dzisiejszego dnia, a nie podważał umiejętności magipsychiatry stojącego przed nim. - Nawet drobne podejrzenia są dobrym argumentem, aby sięgnąć do białej magii, która umożliwia sprawdzenie podobnych dolegliwości. Rozpoznanie śladów czarnej magii jest pierwszym krokiem do sukcesu - zapewnił, nie mając zamiaru podawać mężczyźnie dokładnych zaklęć. Skoro nie posiadał ich w swoim asortymencie zaklęć już teraz, z pewnością nie posiadał wystarczającej wiedzy, aby być w stanie je rzucić - a końcu Oyvind nie był tutaj dla udzielania mu lekcji z zakresu białej magii. Wystarczyło mu w świecie czarodziejów, którzy byli w stanie rozpoznawać skupiska czarnej magii i umysły, które potrafiły nad nią panować. To pokazywało ich strach i zawiść względem czarnoksieżników i prostych zaklinaczy - w końcu Oyvind był poważnym i zajętym człowiekiem. Nie było w jego zainteresowaniach rzucanie zaklęć niewybaczalnych na prawo i lewo dla urozmaicenia własnego dnia, ale wiedział również, po wszystkich latach spędzonych w Durmstrangu, że to była jedyna deska ratunku dla niego przed czarodziejami chcącymi wyrządzić krzywdę jemu. I mugolami. Niektórzy po prostu byli zbyt agresywni i zawistni.
Dlaczego inni chcieli pozbawić go tej pomocy i formy obrony?
- Oh, naturalnie, ciekawość jest rzeczą ludzką, nieprawdaż? Jeśli pańska żona zmarła przez klątwę, to tylko naturalne, nie móc się pogodzić ze śmiercią ukochanej, prawda? - ale ty nie tęsknisz za nią? Byłbyś głupcem, przecież wiesz o tym? A przynajmniej domyślasz się, że coś między nami było? Byłem jedynym jej kochankiem? zadał dalsze pytania, jednak nie na głos już. W końcu mężczyzna sam sugerował jemu coś na ten temat... że znał jego żonę.
- Dziękuję. Żałobę już przeżyłem, choć czasem trudno pogodzić się z podobnymi wypadkami - przyznał, udając szczerość w swoim przejawie smutku. Tęsknił za nią? Były momenty - ale tęsknił za tym, że ich kłamstwa nie były prawdziwe. Że ona nie była tak idealna jak mówiła, jak go okłamywała. Bolało go to, że dał się oszukać w taki sposób, podobnie jak jego dziadek - a może on o wszystkim wiedział od samego początku? Może właśnie dlatego, pewny że Oyvind podejmie właściwą decyzję, zdecydował się zaaranżować między nimi to małżeństwo? Wiedząc, że jego wnuk pozbędzie się problemu dawnego przyjaciela w postaci potomka z romansu z mugolem.
Uśmiechnął się delikatnie, bo tak wymagała kurtuazja w kontakcie z ludźmi. Cóż, miał nieco bardziej wymagający humor niż większość Anglików, więc nie było niczym dziwnym, że próba żartu Hectora nie wywołała na nim żadnego wpływu.
- Doskonale rozumiem, widząc sytuację, w jakiej się pan znajduje. Dobrą nowiną jest informacja, że sieć fiuu wraca powoli do pełnego funkcjonowania. Z pewnością ułatwi to wiele pańskich podróży i może podczas kolejnej wielkiej uroczystości celebrujących zwycięstwa naszego Ministerstwa Magii, uda się panu być na miejscu - odpowiedział zupełnie spokojnie, wracając w końcu spojrzeniem na uzdrowiciela. Nie ruszył się nawet o krok od grobu krewnych mężczyzny. Nie spieszyło mu się dzisiaj nigdzie.
Lubił rozmawiać na te tematy - sprawiały mu przyjemność, bo w końcu znał się na nich. Były dumą jego rodziny.
Uśmiechał się wciąż delikatnie, uprzejmie, zachowując pozory, choć wiedział doskonale, że oboje powstrzymywali - w mniejszy czy większy sposób - swoje szpilki, które chcieliby wbić w drugą osobę. Jednak wyraźnie im obu wychowanie nie pozwalało na to.
Prawdziwym pytaniem, które powinno paść, było czy był powód, aby dostrzegać podobne klątwy. Ludzie widzieli w nich problem, w czarnomagicznych zaklętych runach, nie do końca nawet wiedząc czy one dokładnie były i jak działały - ale prawdziwy problem leżał w ludziach. Nikt nie był przeklinany bez powodu. Ludzie zdradzali, oszukiwali, kradli i uprzykrzali życia, często wściubiali nos tam gdzie nie powinni czy próbowali wejść na tereny, które były dla kogoś cenne. Klątwy były skutecznymi zabezpieczeniami, a często i bronią służącą do obrony. Biała magia nie była przecież skuteczna w tym zakresie - najlepszą obroną był atak, a to zapewniały klątwy.
- Jeśli ma pan podejrzenia, że to właśnie takie objawy zostały przez pana przeoczone, kiedy klątwa dotknęła pańską żonę, może jednak warto byłoby przemyśleć ponownie swoje wybory specjalizacji? - odpowiedział monotonnie jakby komentował niezbyt słoneczną pogodę dzisiejszego dnia, a nie podważał umiejętności magipsychiatry stojącego przed nim. - Nawet drobne podejrzenia są dobrym argumentem, aby sięgnąć do białej magii, która umożliwia sprawdzenie podobnych dolegliwości. Rozpoznanie śladów czarnej magii jest pierwszym krokiem do sukcesu - zapewnił, nie mając zamiaru podawać mężczyźnie dokładnych zaklęć. Skoro nie posiadał ich w swoim asortymencie zaklęć już teraz, z pewnością nie posiadał wystarczającej wiedzy, aby być w stanie je rzucić - a końcu Oyvind nie był tutaj dla udzielania mu lekcji z zakresu białej magii. Wystarczyło mu w świecie czarodziejów, którzy byli w stanie rozpoznawać skupiska czarnej magii i umysły, które potrafiły nad nią panować. To pokazywało ich strach i zawiść względem czarnoksieżników i prostych zaklinaczy - w końcu Oyvind był poważnym i zajętym człowiekiem. Nie było w jego zainteresowaniach rzucanie zaklęć niewybaczalnych na prawo i lewo dla urozmaicenia własnego dnia, ale wiedział również, po wszystkich latach spędzonych w Durmstrangu, że to była jedyna deska ratunku dla niego przed czarodziejami chcącymi wyrządzić krzywdę jemu. I mugolami. Niektórzy po prostu byli zbyt agresywni i zawistni.
Dlaczego inni chcieli pozbawić go tej pomocy i formy obrony?
- Oh, naturalnie, ciekawość jest rzeczą ludzką, nieprawdaż? Jeśli pańska żona zmarła przez klątwę, to tylko naturalne, nie móc się pogodzić ze śmiercią ukochanej, prawda? - ale ty nie tęsknisz za nią? Byłbyś głupcem, przecież wiesz o tym? A przynajmniej domyślasz się, że coś między nami było? Byłem jedynym jej kochankiem? zadał dalsze pytania, jednak nie na głos już. W końcu mężczyzna sam sugerował jemu coś na ten temat... że znał jego żonę.
- Dziękuję. Żałobę już przeżyłem, choć czasem trudno pogodzić się z podobnymi wypadkami - przyznał, udając szczerość w swoim przejawie smutku. Tęsknił za nią? Były momenty - ale tęsknił za tym, że ich kłamstwa nie były prawdziwe. Że ona nie była tak idealna jak mówiła, jak go okłamywała. Bolało go to, że dał się oszukać w taki sposób, podobnie jak jego dziadek - a może on o wszystkim wiedział od samego początku? Może właśnie dlatego, pewny że Oyvind podejmie właściwą decyzję, zdecydował się zaaranżować między nimi to małżeństwo? Wiedząc, że jego wnuk pozbędzie się problemu dawnego przyjaciela w postaci potomka z romansu z mugolem.
Uśmiechnął się delikatnie, bo tak wymagała kurtuazja w kontakcie z ludźmi. Cóż, miał nieco bardziej wymagający humor niż większość Anglików, więc nie było niczym dziwnym, że próba żartu Hectora nie wywołała na nim żadnego wpływu.
- Doskonale rozumiem, widząc sytuację, w jakiej się pan znajduje. Dobrą nowiną jest informacja, że sieć fiuu wraca powoli do pełnego funkcjonowania. Z pewnością ułatwi to wiele pańskich podróży i może podczas kolejnej wielkiej uroczystości celebrujących zwycięstwa naszego Ministerstwa Magii, uda się panu być na miejscu - odpowiedział zupełnie spokojnie, wracając w końcu spojrzeniem na uzdrowiciela. Nie ruszył się nawet o krok od grobu krewnych mężczyzny. Nie spieszyło mu się dzisiaj nigdzie.
I den skal Fienderne falde
Dalens sønner i skjiul ei krøb
Oyvind Borgin
Zawód : Pracownik Borgin and Burkes, specjalista od run nordyckich
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Hide away the proof that I had loved you
Never see the truth, that final breakthrough
Never see the truth, that final breakthrough
OPCM : 7
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 9 +2
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cmentarz dla magicznych
Szybka odpowiedź