Pracownia Numerologiczna, III piętro
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Pracownia
Znajduje się nad pokojami gościnnymi na trzecim piętrze i jest kwintesencją tego czego przedsmakiem był salon - pracowni. Tutaj każdą ścianę oblegają regały pnące się od ziemi po sufit. Każdy zapełniony jest pergaminami z mapami nieba, publikacjami naukowymi, książkami zawierającą mniej lub bardziej podręczną wiedzę z dziedziny transmutacji, numerologii, astronomii bądź alchemii lub czegoś o czym danej chwili Shelly nie ma pojęcia, że posiada. To tutaj znajdują się również różnego rodzaju przedmioty będące lub mające stać się świstoklikami. Przeważnie mają etykietkę, lecz z przezorności należy nie sięgać po skarpetkę, kalosza, parasolkę i każdy inny samotny, niepasujący do pomieszczenia przedmiot jeżeli nie chce się przypadkiem wylądować w Chinach. Co do zasady jeżeli coś nie jest regałem to jest komodą z niezliczoną ilością szuflad zaklętymi tak, że mieszczą horrendalne ilości dokumentów oraz innych berbeci stwarzając pozory porządku. Znajduje się tu kilka puf, krzeseł i jeden fotel - każdy mebel jest z z innego kompletu. Dwa biurka w centralnej części zawsze są obłożone książkami, czystymi lub zapisanymi pergaminami. Na którymś zawsze rozlany jest atrament, a pod którymś zawsze zalega kawałek kołdry z puchową poduszką. Przez jedyne w pomieszczeniu okno wpada sowa zrzucając na piętrzącą się stertę korespondencji kolejne listy.
angel heart | devil mind
Ostatnio zmieniony przez Shelta Vane dnia 23.09.19 21:27, w całości zmieniany 3 razy
| 10 stycznia
To nie mogło być tutaj.
Stał przez moment nieruchomo pod budynkiem, zadzierając w górę głowę i raz po raz sprawdzając adres, zapisany na skrawku ściskanego w dłoni pergaminu. Teoretycznie wszystko się zgadzało, w praktyce – wyrastała przed nim morska latarnia, przycupnięta na opadającym prosto do wzburzonego morza klifie, od strony wiatru oklejona śniegiem i lodem, i wyglądająca, jakby z trudem opierała się kolejnym podmuchom. Nieco samotna, odsunięta od innych zabudowań, co na pewien sposób uniemożliwiało pomyłkę, choć przez kilka pierwszych minut i tak rozglądał się za ukrytą gdzieś w cieniu budowli kamienicą albo chociaż sprytnie schowanym domkiem. Nic takiego nie znalazł, opcje były więc dwie: albo sam pomylił się w adresie, przeinaczając głoski i źle wyłapując numery, albo Shelta rzeczywiście obrała sobie to miejsce jako lokum; jakkolwiek nie byłaby prawda, istniał tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić.
Ruszył do przodu, niwelując ostatnie metry dzielące go od wejścia do latarni, w międzyczasie starając się wepchnąć pergamin z nabazgraną notatką z powrotem do kieszeni ciepłego, ciemnego płaszcza, ale dmący od morza wiatr miał inne plany: skrawek wymknął mu się spomiędzy palców, porwany gwałtownym podmuchem. Percival, niewiele myśląc, rzucił się do przodu, odruchowo próbując schwytać zgubę, nim ta odleci w siną dal, nie przewidział jedynie komplikacji wynikających z puszczenia się biegiem po oblodzonej ścieżce; grunt umknął mu spod nóg, stopy na moment zaszurały w powietrzu, desperacko szukając punktu oparcia, ale go nie znalazły – a jego ciało, zmuszone w końcu do poddania się sile grawitacji, upadło boleśnie na ziemię. – Niech to psidwacza… – mruknął pod nosem, z trudem zbierając się ze ścieżki (pośliznął się jeszcze dwa razy, nim udało mu się w pełni odzyskać równowagę) i otrzepując się ze śniegu. Niezbyt dokładnie, nie był w stanie pozbyć się białego puchu z pleców i łopatek, ale stając przed drzwiami prowadzącymi do latarni, nie był tego świadomy.
Wyciągnął rękę, żeby trzykrotnie mocno zastukać przytwierdzoną do drzwi kołatką; wydawało mu się, że echo poniosło się w górę, po pomieszczeniach, ale przez umieszczone wysoko okna nie mógł niczego dojrzeć. Odczekał jeszcze chwilę, by następnie pchnąć drzwi – jeśli ustąpiły, wsunął głowę do środka. – Dzień dobry! Pani Vane? – zawołał, czując się coraz bardziej głupio – i mając nadzieję, że za moment nie zostanie zaatakowany przez jakiegoś podstarzałego, zirytowanego całym zajściem latarnika. W ostateczności w wewnętrznej kieszeni płaszcza wciąż trzymał schowany tam wczoraj świstoklik – gorsza sprawa, że nadal nie miał pojęcia, jak właściwie powinien go użyć. A podobno potrzeba bywała matką wynalazków.
To nie mogło być tutaj.
Stał przez moment nieruchomo pod budynkiem, zadzierając w górę głowę i raz po raz sprawdzając adres, zapisany na skrawku ściskanego w dłoni pergaminu. Teoretycznie wszystko się zgadzało, w praktyce – wyrastała przed nim morska latarnia, przycupnięta na opadającym prosto do wzburzonego morza klifie, od strony wiatru oklejona śniegiem i lodem, i wyglądająca, jakby z trudem opierała się kolejnym podmuchom. Nieco samotna, odsunięta od innych zabudowań, co na pewien sposób uniemożliwiało pomyłkę, choć przez kilka pierwszych minut i tak rozglądał się za ukrytą gdzieś w cieniu budowli kamienicą albo chociaż sprytnie schowanym domkiem. Nic takiego nie znalazł, opcje były więc dwie: albo sam pomylił się w adresie, przeinaczając głoski i źle wyłapując numery, albo Shelta rzeczywiście obrała sobie to miejsce jako lokum; jakkolwiek nie byłaby prawda, istniał tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić.
Ruszył do przodu, niwelując ostatnie metry dzielące go od wejścia do latarni, w międzyczasie starając się wepchnąć pergamin z nabazgraną notatką z powrotem do kieszeni ciepłego, ciemnego płaszcza, ale dmący od morza wiatr miał inne plany: skrawek wymknął mu się spomiędzy palców, porwany gwałtownym podmuchem. Percival, niewiele myśląc, rzucił się do przodu, odruchowo próbując schwytać zgubę, nim ta odleci w siną dal, nie przewidział jedynie komplikacji wynikających z puszczenia się biegiem po oblodzonej ścieżce; grunt umknął mu spod nóg, stopy na moment zaszurały w powietrzu, desperacko szukając punktu oparcia, ale go nie znalazły – a jego ciało, zmuszone w końcu do poddania się sile grawitacji, upadło boleśnie na ziemię. – Niech to psidwacza… – mruknął pod nosem, z trudem zbierając się ze ścieżki (pośliznął się jeszcze dwa razy, nim udało mu się w pełni odzyskać równowagę) i otrzepując się ze śniegu. Niezbyt dokładnie, nie był w stanie pozbyć się białego puchu z pleców i łopatek, ale stając przed drzwiami prowadzącymi do latarni, nie był tego świadomy.
Wyciągnął rękę, żeby trzykrotnie mocno zastukać przytwierdzoną do drzwi kołatką; wydawało mu się, że echo poniosło się w górę, po pomieszczeniach, ale przez umieszczone wysoko okna nie mógł niczego dojrzeć. Odczekał jeszcze chwilę, by następnie pchnąć drzwi – jeśli ustąpiły, wsunął głowę do środka. – Dzień dobry! Pani Vane? – zawołał, czując się coraz bardziej głupio – i mając nadzieję, że za moment nie zostanie zaatakowany przez jakiegoś podstarzałego, zirytowanego całym zajściem latarnika. W ostateczności w wewnętrznej kieszeni płaszcza wciąż trzymał schowany tam wczoraj świstoklik – gorsza sprawa, że nadal nie miał pojęcia, jak właściwie powinien go użyć. A podobno potrzeba bywała matką wynalazków.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Ten dzień rozpoczął się trochę leniwiej. Może to był taki prezent od losu mający wynagrodzić wczorajsze zamieszanie i jeśli tak właśnie było to sama panna Vane nie zamierzała tego odrzucać. Odstawiła kubek czarnej herbaty na krawędzi biurowego blatu zaczynając go pobieżnie porządkować. Starała się kompletować listy z listami, projekty z projektami by w kolejnej chwili stworzyć pokaźny na grubość zlepek pergaminów. Przeniosła go chwilowo na biurko Clary, którą wysłała rano dla odmiany do pani Puffcake. Była to starsza już kobieta mieszkająca na wschodnim krańcu Anglii, jak również stała już klientka prosząca średnio raz na miesiąc o odnowienie mocy świstoklika, którym podróżowała do wnucząt. Była wyrozumiałą i niekłopotliwą klientką, a jej zlecenie było wyjątkowo proste w realizacji. Waffling nie mogło przy niej spotkać nic przykrego. Przyda jej się po wczorajszym jakaś stabilizacja. Nie sprzątnęła ze swojego miejsca pracy wszystkich książek i pergaminów z wyliczeniami - nad niektórymi chciała jeszcze pochylić się wieczorem więc wolała ich nie odkładać na regały wiedząc, że wówczas nic z tego nie wyjdzie. Za pomocą magii transmutacji rozciągnęła zatem blat biurka na długość i wszystkie nieruszalne zapiski i graty przesunęła na jeden z krańców. Złapała za oparcie luzem stojącego pod ścianą krzesła i sunąc jego nogami po podłodze podstawiła je po przeciwnej stronie stolika - dla pana Blake'a. Nie był chłopcem, ani tym bardziej dziewczynką by stosownym było pozwolić sobie na siedzenie w ramie w ramię. Zostało już jej tylko zanieść kołderkowy kołtun z fotela do sypialni co też uczyniła i wtedy właśnie posłyszała kołatanie. Drzwi były otwarte toteż przybyły bez większych przeszkód mógł znaleźć się w wewnętrznych murach latarni. Sama budowla była i tak wystarczająco niepozorna, a właścicielka nie zamierzała odstraszać nietutejszych dodatkowo zaryglowanymi drzwiami.
- Tak, tak, zgadza się! Dzień dobry! - odkrzyknęła zaraz potem zbiegając z piętra by wychylić się zza zakrętu spiralnie skręconych schodów - Mam nadzieję, że dotarł pan bez większych trudności. Przed panem, na wprost są wieszaki, jeśli ma pan ochotę to gościnne laczki znajdą się tutaj - wskazała gestem dłoni mając nadzieję, że niezbyt nachalnie - są zaklęte więc same się dopasują do stopy jakich pan by nie wybrał ale jeżeli panu wygodnie to proszę się nie krępować i wchodzić w butach - śnieg ocieknie, a zaklęta ściereczka zetrze nadmiar wilgoci - naprawdę nie był to kłopot - Zapraszam za mną, panie Blake - zapowiedziała, kiedy mężczyzna zdawał się być gotowy za nią podążyć. Prowadziła go wzwyż przez salon i sień gościnnych, sypialnianych pokoi aż do samej pracowni - Proszę spocząć i rozluźnić się. Nie zrobię panu żadnej wejściówki - zażartowała chcąc przełamać dziwaczność atmosfery uniwersalnym, akademickim humorem. Samej podążyła ku jednemu z regałów przypominając sobie, że nie zdążyła przyszykować rekwizytu ćwiczebnego ale to nic. Zaraz nadgoni ten błąd, a przy okazji pozwoli Percivalowi oswoić się z otoczeniem.
- Tak, tak, zgadza się! Dzień dobry! - odkrzyknęła zaraz potem zbiegając z piętra by wychylić się zza zakrętu spiralnie skręconych schodów - Mam nadzieję, że dotarł pan bez większych trudności. Przed panem, na wprost są wieszaki, jeśli ma pan ochotę to gościnne laczki znajdą się tutaj - wskazała gestem dłoni mając nadzieję, że niezbyt nachalnie - są zaklęte więc same się dopasują do stopy jakich pan by nie wybrał ale jeżeli panu wygodnie to proszę się nie krępować i wchodzić w butach - śnieg ocieknie, a zaklęta ściereczka zetrze nadmiar wilgoci - naprawdę nie był to kłopot - Zapraszam za mną, panie Blake - zapowiedziała, kiedy mężczyzna zdawał się być gotowy za nią podążyć. Prowadziła go wzwyż przez salon i sień gościnnych, sypialnianych pokoi aż do samej pracowni - Proszę spocząć i rozluźnić się. Nie zrobię panu żadnej wejściówki - zażartowała chcąc przełamać dziwaczność atmosfery uniwersalnym, akademickim humorem. Samej podążyła ku jednemu z regałów przypominając sobie, że nie zdążyła przyszykować rekwizytu ćwiczebnego ale to nic. Zaraz nadgoni ten błąd, a przy okazji pozwoli Percivalowi oswoić się z otoczeniem.
angel heart | devil mind
Nie był pewien, co dokładnie spodziewał się ujrzeć po wejściu do morskiej latarni – kamienne ściany, być może, pochodnie płonące w metalowych uchwytach, rybackie sieci wciśnięte w kąt? – jednak gdziekolwiek mknęły jego wyobrażenia, zdecydowanie nie obejmowały przytulnie urządzonego przedpokoju, z drewnianym wieszakiem na płaszcze i zestawem gościnnych laczków. Te ostatnie zmierzył spojrzeniem dosyć podejrzliwym, przez dłużą chwilę przetwarzając w myślach słowa kobiety – której drobna sylwetka zamajaczyła nagle na krętych schodach, zaraz po głośnym okrzyku i fali przyspieszonego tupania – ale ostatecznie nie decydując się na sięgnięcie po buty na zmianę. Chociaż złożone, salonowe zasady przestały dotyczyć go już jakiś czas temu, to – paradoksalnie – egzystowanie w świecie ich pozbawionym przychodziło mu ze znacznie większym trudem, naszpikowanym regułami niepisanymi i z jego perspektywy znacznie bardziej skomplikowanymi; zastanawianie się nad tym, ile potencjalnych faux pas mógłby popełnić w trakcie procesu tak prostego, jak ściągnięcie ośnieżonych butów i przywdzianie innych (cudzych?..), przyprawiło go o lekkie zwroty głowy, ostatecznie postanowił więc po prostu dyskretnie osuszyć wilgotne podeszwy zaklęciem, licząc na to, że nie urazi tym samym gościnnej czarownicy. – Żadnych trudności! Piękna okolica – odpowiedział, podnosząc nieco głos, żeby jego słowa bez problemu dotarły na górę kręconych schodów. Zrezygnował z wspominania o swoich rozterkach związanych z nietypową lokalizacją, nie podzielił się z nią też opowieścią o widowiskowym upadku – choć ten stał się odrobinę trudniejszy do ukrycia, gdy ściągnął wreszcie płaszcz, a z tylnej części opadł spory płat sprasowanego śniegu, lądując z cichym plaśnięciem u stóp przytwierdzonego do ściany wieszaka. Zerknął kontrolnie w stronę piętra, upewniając się, że Shelta niczego nie zauważyła, po czym machnął różdżką, żeby usunąć z podłogi mokre plamy – jak zwykle ciesząc się, że nie groziło to już przykrymi konsekwencjami, rozciągającymi się od przypadkowego porażenia prądem, aż po przywołanie stada czarnomagicznych węży.
Ruszył za kobietą na górę, uważając, by nie pośliznąć się na krętych stopniach. – Mam nadzieję, że wczoraj wszystko się udało?.. – zagadnął, przypominając sobie nagłe wezwanie do pracowni, które poprzedniego dnia zmusiło ją do przełożenia ich spotkania. Nie dopytywał przy tym o szczegóły, przezornie uznając, że nie była to jego sprawa; nie chciał dodatkowo jej zakłopotać, już i tak czując się nieco niezręcznie ze świadomością, że naruszał jej prywatną przestrzeń. Nawet jeśli sama zainteresowana zdawała się tym kompletnie nieprzejęta.
Pomieszczenie, w którym finalnie się zatrzymali – w przeciwieństwie do samej latarni – okazało się wyglądać dokładnie tak, jak w jego wyobrażeniach powinna wyglądać pracownia naukowca; przysiadł na krześle naprzeciwko biurka, przyglądając się przez moment natłokowi zgromadzonych na półkach książek i zaścielających płaskie powierzchnie pergaminów, wyrwany z chwilowego zamyślenia dopiero przez jej słowa. Zaśmiał się cicho, może odrobinę zbyt nerwowo – ale miał nadzieję, że skutecznie udało mu się to zamaskować. – To się dobrze składa, bo obawiam się, że zakończylibyśmy nasze spotkanie bardzo szybko – odpowiedział, pół-żartem, pół-serio; zdawał sobie sprawę ze swoich braków, ale jednocześnie musiał przyznać, że odzwyczaił się już do znajdowania się po tej stronie: obecnie zazwyczaj to on szkolił młodszych sobie stażem pracowników, pojawiających się w rezerwacie z głowami pełnymi marzeń większych niż oni sami. – Od czego powinniśmy zacząć? Tak, jak wspominałem w liście, chciałbym głównie być w stanie samodzielnie aktywować świstoklik – jak bardzo zaawansowanej wiedzy to wymaga? – zapytał, odrobinę niespokojnie; wiele zależało od tego, czy uda mu się wystarczająco szybko przyswoić odpowiednie umiejętności. Więcej, niż byłby skory przyznać – nawet sam przed sobą.
Ruszył za kobietą na górę, uważając, by nie pośliznąć się na krętych stopniach. – Mam nadzieję, że wczoraj wszystko się udało?.. – zagadnął, przypominając sobie nagłe wezwanie do pracowni, które poprzedniego dnia zmusiło ją do przełożenia ich spotkania. Nie dopytywał przy tym o szczegóły, przezornie uznając, że nie była to jego sprawa; nie chciał dodatkowo jej zakłopotać, już i tak czując się nieco niezręcznie ze świadomością, że naruszał jej prywatną przestrzeń. Nawet jeśli sama zainteresowana zdawała się tym kompletnie nieprzejęta.
Pomieszczenie, w którym finalnie się zatrzymali – w przeciwieństwie do samej latarni – okazało się wyglądać dokładnie tak, jak w jego wyobrażeniach powinna wyglądać pracownia naukowca; przysiadł na krześle naprzeciwko biurka, przyglądając się przez moment natłokowi zgromadzonych na półkach książek i zaścielających płaskie powierzchnie pergaminów, wyrwany z chwilowego zamyślenia dopiero przez jej słowa. Zaśmiał się cicho, może odrobinę zbyt nerwowo – ale miał nadzieję, że skutecznie udało mu się to zamaskować. – To się dobrze składa, bo obawiam się, że zakończylibyśmy nasze spotkanie bardzo szybko – odpowiedział, pół-żartem, pół-serio; zdawał sobie sprawę ze swoich braków, ale jednocześnie musiał przyznać, że odzwyczaił się już do znajdowania się po tej stronie: obecnie zazwyczaj to on szkolił młodszych sobie stażem pracowników, pojawiających się w rezerwacie z głowami pełnymi marzeń większych niż oni sami. – Od czego powinniśmy zacząć? Tak, jak wspominałem w liście, chciałbym głównie być w stanie samodzielnie aktywować świstoklik – jak bardzo zaawansowanej wiedzy to wymaga? – zapytał, odrobinę niespokojnie; wiele zależało od tego, czy uda mu się wystarczająco szybko przyswoić odpowiednie umiejętności. Więcej, niż byłby skory przyznać – nawet sam przed sobą.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
O ile czarownica była wyczulona na otaczającą ją magię o tyle jednak rzeczywistość bywała dla niej mało przejrzysta. Drobne szczegóły pod postacią usypującego się z szaty śniegu, nieco kanciastego uśmiechu, kilka gładkich kłamstw - nie było to coś co była w stanie wyłapać. Uśmiechnęła się więc prosto, dziękczynnie w chwili w której pochwalono okolicę bo ta w końcu była jej rodzimą - To prawda - przyznała. Samo umiejscowienie działalności we wnętrzu latarni było jednak niefortunne i mało odpowiednim pomysłem jednak jej sakiewka nie pękała w tamtym czasie, rekinem biznesu nie była i wciąż nie jest, a i pragnęła pozostać we względnie bliskim sąsiedztwie najbliższej rodziny - i tak oto więc skończyła: na krawędzi wioski, hrabstwa, kraju. Szczęśliwie za sprawą magii powiększenie każdego pietra i nadanie mieszkalnego oraz roboczego charakteru pokoju nie stanowiło dla niej, jako biegłego transmutologa, problemu. Bez wstydu prowadziła więc klienta do pracowni na pietrze.
- Och, tak... - nie od razu skojarzyła do czego nawiązywał, lecz świadomość tego nadbiegła wyjątkowo szybko gdy przypomniała sobie w jakich okolicznościach się wczorajszego dnia rozstali - Praca z klientem nie zawsze jest prosta - skwitowała krótko nie rozdrabniając sprawy. Percival był mimo wszystko jej klientem i choć sprawiał wrażenie bardzo serdecznego czarodzieja przy którym kusiło do rozplatania języka to jednak starała się zachować profesjonalizm i granicę między klientem, a kolegą. Temu pierwszemu nie przetaczało się historii związanych z problemami w pracy jako ciekawostka.
- I na tym też się skupimy - na praktycznej stronie. Żadnych równań i upraszczania wzorów. Pozwoli Pan, że zacznę od krótkiego monologu o magii i jej naturze. Pomoże to panu zobrazować sobie pewne rzeczy w kolejnym etapie. Mimo iż na pergaminie numerologia wydaje się nauką o sztywnych ramach tak poza nim potrzebuje pewnej dozy wyobraźni. Proszę więc nastawić uszu - zaczęła ujmując z wnętrza głębokiej szuflady drewnianą figurkę siedzącego królika nie większą niż na łokieć i nie szerszą niż cztery cale. trzymając go oburącz zbliżyła się do biurka. Postawiła figurkę na blacie samej zasiadając na przeciwko Percivala - Magia sama w sobie jest wszechobecna. Nie ma jednego konkretnego jej źródła. Są miejsca, materiały oraz organizmy żywe, które w sposób naturalny przyciągają lub emitują magię. Jest więc wiele źródeł magii, która potem rozprzestrzenia, rozchodzi po świecie w sposób nierównomierny. Można to przyrównać do ciemnego pokoju z tlącą się świecą. Płomień będzie metamorfozą źródła magii, pomieszczenie przestrzenią wokół. Im bliżej źródła jesteśmy tym magia jest gęściejsza, a w przypadku płomienia jest jaśniej, cieplej. Im dalej od źródła tym bardziej magiczne cząstki ulegają rozproszeniu - im dalej od płomienia tym ciemniej, chłodniej. Minione zjawisko anomalii było ciekawym przykładem nietypowego, samoistnego wytworzenia się magicznego źródła. Być może miał pan okazję znaleźć się w jego pobliżu - mnogo pojawiały się na obszarze całej Anglii. Jeżeli tak, być może był pan wstanie odnieść wrażenie, że powietrze w ich pobliżu niemalże drgało lub skrzyło od magii - starała się odnajdywać przyrównania do tego co być może było mu znane, uplastyczniać pewne wrażenia, wyobrażenia - My czarodzieje sami w sobie również jesteśmy chodzącym, żywym źródłem magii. Potrafimy magię generować. Za pomocą różdżek potrafimy ją również emitować. Fenomenem jest to, że prócz tego jesteśmy wstanie formować tak by otrzymać konkretny efekt. Nauczyliśmy się, że za pomocą odpowiednio wypowiadanych słów wydobywamy z siebie odpowiednie pokłady magii, a następnie za pomocą konkretnych ruchów różdżki wymuszamy na wydobytej magii konkretne zachowanie. To jak mieszanie w filiżance pełnej herbacianych fusów. Jeżeli będzie pan energicznie machał łyżeczką po okręgu fusy znajdą się w wewnętrznej jego części, w środku filiżanki i będą wirować w zbitej strukturze. W dokładnie ten sposób zachowują się magiczne cząstki po wywołaniu zaklęcia lumos maxima - wirują w tak zbitej formie, ze skrzą się stałym, widzialnym dla nas światłem - zrobiła chwilę przerwę by sięgnąć po niedopitą, odstawioną na krawędź przedłużonego transmutacja biurka kubka herbaty - Prócz tego, że potrafimy generować, emitować, przekształcać własną magię w konkretne zjawiska jesteśmy wstanie również wykorzystywać magię innych źródeł występującą w otaczającej nas w danej chwili przestrzeni. Jest to bardzo skomplikowane zagadnienie, lecz w dużym uproszczeniu jednym z jego efektów jest to, że jesteśmy w stanie tworzyć połączenia teleportacje między różnymi przestrzeniami. Tym są właśnie po części świstokliki, tym jest ta królicza figurka - świstoklimiem, którego uszy w tym momencie obłapiła oburącz - Mniej-więcej pan nadąża? Proszę nie kłamać
- Och, tak... - nie od razu skojarzyła do czego nawiązywał, lecz świadomość tego nadbiegła wyjątkowo szybko gdy przypomniała sobie w jakich okolicznościach się wczorajszego dnia rozstali - Praca z klientem nie zawsze jest prosta - skwitowała krótko nie rozdrabniając sprawy. Percival był mimo wszystko jej klientem i choć sprawiał wrażenie bardzo serdecznego czarodzieja przy którym kusiło do rozplatania języka to jednak starała się zachować profesjonalizm i granicę między klientem, a kolegą. Temu pierwszemu nie przetaczało się historii związanych z problemami w pracy jako ciekawostka.
- I na tym też się skupimy - na praktycznej stronie. Żadnych równań i upraszczania wzorów. Pozwoli Pan, że zacznę od krótkiego monologu o magii i jej naturze. Pomoże to panu zobrazować sobie pewne rzeczy w kolejnym etapie. Mimo iż na pergaminie numerologia wydaje się nauką o sztywnych ramach tak poza nim potrzebuje pewnej dozy wyobraźni. Proszę więc nastawić uszu - zaczęła ujmując z wnętrza głębokiej szuflady drewnianą figurkę siedzącego królika nie większą niż na łokieć i nie szerszą niż cztery cale. trzymając go oburącz zbliżyła się do biurka. Postawiła figurkę na blacie samej zasiadając na przeciwko Percivala - Magia sama w sobie jest wszechobecna. Nie ma jednego konkretnego jej źródła. Są miejsca, materiały oraz organizmy żywe, które w sposób naturalny przyciągają lub emitują magię. Jest więc wiele źródeł magii, która potem rozprzestrzenia, rozchodzi po świecie w sposób nierównomierny. Można to przyrównać do ciemnego pokoju z tlącą się świecą. Płomień będzie metamorfozą źródła magii, pomieszczenie przestrzenią wokół. Im bliżej źródła jesteśmy tym magia jest gęściejsza, a w przypadku płomienia jest jaśniej, cieplej. Im dalej od źródła tym bardziej magiczne cząstki ulegają rozproszeniu - im dalej od płomienia tym ciemniej, chłodniej. Minione zjawisko anomalii było ciekawym przykładem nietypowego, samoistnego wytworzenia się magicznego źródła. Być może miał pan okazję znaleźć się w jego pobliżu - mnogo pojawiały się na obszarze całej Anglii. Jeżeli tak, być może był pan wstanie odnieść wrażenie, że powietrze w ich pobliżu niemalże drgało lub skrzyło od magii - starała się odnajdywać przyrównania do tego co być może było mu znane, uplastyczniać pewne wrażenia, wyobrażenia - My czarodzieje sami w sobie również jesteśmy chodzącym, żywym źródłem magii. Potrafimy magię generować. Za pomocą różdżek potrafimy ją również emitować. Fenomenem jest to, że prócz tego jesteśmy wstanie formować tak by otrzymać konkretny efekt. Nauczyliśmy się, że za pomocą odpowiednio wypowiadanych słów wydobywamy z siebie odpowiednie pokłady magii, a następnie za pomocą konkretnych ruchów różdżki wymuszamy na wydobytej magii konkretne zachowanie. To jak mieszanie w filiżance pełnej herbacianych fusów. Jeżeli będzie pan energicznie machał łyżeczką po okręgu fusy znajdą się w wewnętrznej jego części, w środku filiżanki i będą wirować w zbitej strukturze. W dokładnie ten sposób zachowują się magiczne cząstki po wywołaniu zaklęcia lumos maxima - wirują w tak zbitej formie, ze skrzą się stałym, widzialnym dla nas światłem - zrobiła chwilę przerwę by sięgnąć po niedopitą, odstawioną na krawędź przedłużonego transmutacja biurka kubka herbaty - Prócz tego, że potrafimy generować, emitować, przekształcać własną magię w konkretne zjawiska jesteśmy wstanie również wykorzystywać magię innych źródeł występującą w otaczającej nas w danej chwili przestrzeni. Jest to bardzo skomplikowane zagadnienie, lecz w dużym uproszczeniu jednym z jego efektów jest to, że jesteśmy w stanie tworzyć połączenia teleportacje między różnymi przestrzeniami. Tym są właśnie po części świstokliki, tym jest ta królicza figurka - świstoklimiem, którego uszy w tym momencie obłapiła oburącz - Mniej-więcej pan nadąża? Proszę nie kłamać
angel heart | devil mind
Perspektywa skupienia się na praktycznej stronie brzmiała dla niego wyjątkowo dobrze – odetchnął bezgłośnie z ulgą w reakcji na te słowa, odsuwając wreszcie od siebie niepokojącą wizję spędzenia długich godzin nad ciągnącymi się w nieskończoność rolkami pergaminu, zapisanego kompletnie niezrozumiałymi ciągami znaków. Nie to, żeby unikał nauki jak ognia; wychowywał się w rodzinie, która od dziecka dbała o jego wykształcenie, nigdy nie był też głupi – w Hogwarcie radził sobie całkiem dobrze z większością obowiązkowych przedmiotów, a jeśli na jakimś polu odnosił wybitnie widowiskowe porażki (tutaj niepodważalny prym wiodły zazwyczaj eliksiry), to wynikało to na ogół nie tyle z niemożności pojęcia zasad, co z braku ku temu chęci. Percival nie lubił bezruchu, dusił się w stagnacji – a z tym (prawdopodobnie mylnie) kojarzyło mu się zgłębianie teoretycznej wiedzy z grubych, zakurzonych tomiszczy; nauka przychodziła mu naturalnie tylko wtedy, gdy doświadczał jej osobiście, mierząc się oko w oko z rozwścieczoną żmijoząbką albo śledząc skutki rzuconego uroku. Cenił przy tym naukowców, podziwiał za pracę włożoną w próby zrozumienia i rozłożenia otaczającego ich świata na czynniki pierwsze, ale musiał przyznać, że kojarzyli mu się głównie z ludźmi, którzy posiedli wiedzę tajemną, dla większości niemożliwą do dosięgnięcia. Dla niego magia zwyczajnie była – nie kwestionował jej, tak samo, jak nie kwestionował oddychania ani zmieniających się pór roku; nie miał też w zwyczaju zastanawiać się, dlaczego po wypowiedzeniu inkantacji Lumos, na końcu jego różdżki pojawiało się światło. A jednak, kiedy Shelta zaczęła mówić, próżno było szukać u niego znudzenia.
Zgodnie z jej poleceniem nadstawił uszu, nie przerywając jej ani na moment i pełne skupienie przenosząc na wypływające spomiędzy jej warg słowa, starając się nie zgubić ani jednego – a przede wszystkim nie zgubić siebie w tym myślowym ciągu, wdzięczny za obrazowość bijącą z niezbyt długiego wykładu. Wydawało mu się, że nadążał, nie tyle rozumiejąc, co akceptując wszystko, co starała mu się przekazać czarownica, gdzieś w międzyczasie stwierdzając, że miało to sens – nawet jeśli nie do końca jeszcze wiedział, w jaki sposób łączyło się to z umiejętnością aktywowania świstoklika. Wierzył jednak, że Shelta wiedziała, co robiła, z jej głosu biła zresztą pewność, którą trudno było mu podważyć. Kilkakrotnie miał ochotę o coś zapytać, wtrącić pomiędzy zdania, powstrzymał go jednak szacunek – i obawa przed zgubieniem wątku i pomieszaniem tego, co na razie wydawało się stosunkowo proste. – Tak myślę – odpowiedział, z nieznacznym tylko wahaniem, odrywając spojrzenie od drewnianej figurki królika i zatrzymując je na kobiecej twarzy. – To znaczy, nie myślałem nigdy w ten sposób o magii, ale to zdaje się logiczne – dodał, rozwijając nieco swoją wcześniejszą wypowiedź. Poprawił się bezwiednie na krześle, marszcząc brwi. – Czy wszystkie żywe istoty są tymi… źródłami? – zapytał, myśląc głównie o smokach; słyszał niejednokrotnie, że posiadały w sobie prastarą magię, chroniącą je i dającą siłę, ale nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad tym, co to właściwie oznaczało. – Chodzi mi głównie o magiczne stworzenia – doprecyzował, niejako zdając sobie sprawę z tego, że odchodzi od głównego tematu, ale mając nadzieję, że jego rozmówczyni nie będzie miała mu tego za złe. Zastanawiał się też przez moment, czy nie zapytać o anomalie – zgodnie z tym, co powiedziała Shelta, natknął się na nie niejednokrotnie, wygaszał je, korzystając przy tym zarówno z czarnej, jak i białej magii – ale odrobinę się obawiał, że jego ignorancja w temacie doprowadzi do potknięcia i zdradzenia przez przypadek rzeczy, których zdradzić nie mógł; zmiął więc niewypowiedziane pytanie w ustach, zamiast tego ponownie skupiając się na świstokliku. – Czy to, co zrobiła pani na plaży, również w pewien sposób stworzyło tam źródło magii? Czy to było coś innego? I jeśli innego – to skąd to… miejsce będzie czerpać magię, gdy w pobliżu nie będzie żadnego czarodzieja? – Zdawał sobie sprawę, że jego pytania mogły nie mieć sensu – poruszał się po omacku, zaczepiając o kwestie, o których nie miał najmniejszego pojęcia – ale właściwie co gorszego od wyśmiania mogło go spotkać? Przyznał się zresztą już na wstępie, że o numerologii wiedział mniej więcej tyle, co po raz pierwszy stykający się z tematem drugoklasista.
Zgodnie z jej poleceniem nadstawił uszu, nie przerywając jej ani na moment i pełne skupienie przenosząc na wypływające spomiędzy jej warg słowa, starając się nie zgubić ani jednego – a przede wszystkim nie zgubić siebie w tym myślowym ciągu, wdzięczny za obrazowość bijącą z niezbyt długiego wykładu. Wydawało mu się, że nadążał, nie tyle rozumiejąc, co akceptując wszystko, co starała mu się przekazać czarownica, gdzieś w międzyczasie stwierdzając, że miało to sens – nawet jeśli nie do końca jeszcze wiedział, w jaki sposób łączyło się to z umiejętnością aktywowania świstoklika. Wierzył jednak, że Shelta wiedziała, co robiła, z jej głosu biła zresztą pewność, którą trudno było mu podważyć. Kilkakrotnie miał ochotę o coś zapytać, wtrącić pomiędzy zdania, powstrzymał go jednak szacunek – i obawa przed zgubieniem wątku i pomieszaniem tego, co na razie wydawało się stosunkowo proste. – Tak myślę – odpowiedział, z nieznacznym tylko wahaniem, odrywając spojrzenie od drewnianej figurki królika i zatrzymując je na kobiecej twarzy. – To znaczy, nie myślałem nigdy w ten sposób o magii, ale to zdaje się logiczne – dodał, rozwijając nieco swoją wcześniejszą wypowiedź. Poprawił się bezwiednie na krześle, marszcząc brwi. – Czy wszystkie żywe istoty są tymi… źródłami? – zapytał, myśląc głównie o smokach; słyszał niejednokrotnie, że posiadały w sobie prastarą magię, chroniącą je i dającą siłę, ale nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad tym, co to właściwie oznaczało. – Chodzi mi głównie o magiczne stworzenia – doprecyzował, niejako zdając sobie sprawę z tego, że odchodzi od głównego tematu, ale mając nadzieję, że jego rozmówczyni nie będzie miała mu tego za złe. Zastanawiał się też przez moment, czy nie zapytać o anomalie – zgodnie z tym, co powiedziała Shelta, natknął się na nie niejednokrotnie, wygaszał je, korzystając przy tym zarówno z czarnej, jak i białej magii – ale odrobinę się obawiał, że jego ignorancja w temacie doprowadzi do potknięcia i zdradzenia przez przypadek rzeczy, których zdradzić nie mógł; zmiął więc niewypowiedziane pytanie w ustach, zamiast tego ponownie skupiając się na świstokliku. – Czy to, co zrobiła pani na plaży, również w pewien sposób stworzyło tam źródło magii? Czy to było coś innego? I jeśli innego – to skąd to… miejsce będzie czerpać magię, gdy w pobliżu nie będzie żadnego czarodzieja? – Zdawał sobie sprawę, że jego pytania mogły nie mieć sensu – poruszał się po omacku, zaczepiając o kwestie, o których nie miał najmniejszego pojęcia – ale właściwie co gorszego od wyśmiania mogło go spotkać? Przyznał się zresztą już na wstępie, że o numerologii wiedział mniej więcej tyle, co po raz pierwszy stykający się z tematem drugoklasista.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Nie zamierzała katować Percivala wyliczeniami, wzorami bo ich zapisywanie raz po raz w żaden sposób nie przełożyłoby się na umiejętności aktywowania świstoklika. W przypadku takich ludzi starała się zawsze podejść od tej praktycznej strony, a jeżeli uczeń był zaintrygowany mogła przedstawić mu w dalszej już kolejności ścisły zapis zjawiska które wywoływał. Niestety uruchamianie magicznego, teleportującego przedmiotu nie było tak proste jak zapalenie świecy, czy naciśnięcie klamki w drzwiach. Potrzebna była wiedza, która pomagała spojrzeć na magię szerzej i dostrzec w niej coś więcej niż fruwające z różdżki iskry. Starając się unikać fachowego nazewnictwa, które w tym momencie tylko bardziej by go zmieszało, zapoznawała więc go z podstawami, ogólnymi prawami numerologii tak by go za mocno nie zabolało. Tego wprowadzenia, nie można było mimo wszystko przeskoczyć.
- To może być zaskakujące, lecz nawet niemagiczne stworzenia mogą być postrzegane jako źródło magii. Ich magiczne zasoby są jednak marginalne. Nawet dla nas wykorzystanie ich w inny sposób niż pod postacią alchemicznych ingrediencji jest trudne, a dla nich samych niemożliwe. Magiczne stworzenia jednak już w zależności od gatunku są w stanie wykorzystywać własną magię. Przeważnie w sposób bardzo ograniczony z powodu ograniczonych umiejętności... myślowych? W sensie, nie są tak samo inteligentne jak my i to je ogranicza - chyba wkradały jej się powtórzenia i potknęła się nieco retorycznie, kiedy to nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Jakoś chyba jednak udało jej się wybrnąć, prawda? - Przykładowo demomizy potrafią stać się niewidzialne co można uznać za zmodyfikowany, punktowy odpowiednik naszej salvio hexii; dementory zaś umiejętność mogącą podciągnąć pod działanie specyficznego oblivate. Inne stworzenia stawiają na wiązanie swojej magii ze swoim własnym ciałem wzmacniając swoje fizyczne cechy. Może zaskakiwać, że nie potrzebują do tego różdżki tak jak my, lecz trzeba brać pod uwagę, że ich umiejętności są ograniczone do puli kilku magicznych zaklęć, umiejętności szlifowanych przez naturę od początku ich istnienia. To trochę tak, jakby pańska rodzina od dwudziestu pokoleń szlifowała wyłącznie umiejętność miotania drętwotami - opowiadała, mając nadzieję na tyle by zasiać ciekawość w swoim podopiecznym. Nie chciała jednak za bardzo odchodzić od głównej problematyki spotkania - Osobiście w tym momencie, przestrzegę, że nie czuję się z moją obecną wiedzą z zakresu opieki nad magicznymi stworzeniami na tyle pewnie by powiedzieć panu coś więcej, lecz jeżeli zainteresują pana zależności między numerologią, a magicznymi stworzeniami to mogę polecić panu kilka ciekawych pozycji. Od tych prostszych do bardziej skomplikowanych - zakomunikowała wracając płynnie do dalszej problematyki magii i prezentowaniu Percivalowi króliczego świstoklika - Hmmmm...i trochę tak, i trochę nie. Można więc powiedzieć, że robiłam coś innego - przymknęła jedno oko, a drugie gdzieś uniosło się wyżej, kiedy zastanawiała się jak ugryźć ten kawałek ciastka - Zacznijmy od tego, że brak w danym miejscu czarodzieja nie oznacza, że to miejsce jest pozbawione magii. Tak jak mówiłam na początku - źródeł jest wiele, są jak palące świece w ciemnym pomieszczeniu. Światło tych najsilniejszych jest wstanie emanować na obszar o średnicy setek mil. Źródłem magii są żywe stworzenia, zwłaszcza te magiczne, lecz również mogą być to sztucznie stworzone przez czarodzieja twory - różnego rodzaju starożytne kurhany, miejsca w których przelewa się duże ilości magii jak przykładowo Kub Pojedynków, konkretnych emocji - jak cmentarze, teatry. Magia jest bardzo niejednoznacznym tworem i to, że w danej okolicy zdaje się nie być żadnego jej źródła nie oznacza, że go nie ma - najpewniej znajduje się po prostu poza zasięgiem naszego wzroku. Jakby to powiedzieć inaczej... ja wyobrażam sobie zazwyczaj magię wokół jako różnobarwne nici, zaś źródła z których je wyczuwam traktuję jak szpule z którymi są połączone. Pewna wprawa pozwala mi na ich wyczuwanie, rozróżnianie ich ilości, różnorodności, mocy. Dla każdego miejsca są wyjątkowe, tak, jak dla każdego czarodzieja jest dedykowana niepowtarzalna różdżką. Trudno w końcu o dwa miejsca na świecie w których występują identyczna konfiguracja magicznych źródeł oddalonych od siebie o takie same odległości i oddziaływające na siebie z taką sama mocą - chyba było to w miarę oczywiste. Miała nadzieję, że nie tylko dla niej - Tam, na plaży tak w uproszczeniu, zebrałam ich pęk - tych nici. Wyciągnęłam ich na długość, wzmocniłam, splotłam i za pomocą własnej magii oraz mocy ingrediencji przytwierdziłam taki warkocz do niemagicznego przedmiotu. Ten przedmiot jest więc połączony z miejscem w którym zostało stworzone połączenie i gdziekolwiek ten przedmiot nie zostanie zabrany to właśnie poprzez to połączenie, z miejsca w którym zostało stworzone będzie ciągnęło magię. Aktywacja świstoklika polega wymuszeniu przytwierdzonej do niego magii danego otoczenia powrót do swojego pierwotnego miejsca. By moc tego przyciągania pociągnęła za sobą i pana musi się pan do tego różnokolorowego warkocza kolokwialnie mówiąc - dopleść. Mam nadzieję, że nie przeszkadza panu, że stosuję nieoficjalne nazewnictwo zjawisk i upraszczam pewne zjawiska do prostszych skojarzeń? Jeżeli panu to przeszkadza mogę stosować oficjalną numerologiczną terminologię - podpytała się trochę po czasie nie chcąc by odniósł wrażenie, że traktuje go niepoważnie lub co gorsze - obraża - Jednej i drugiej czynności nauczę pana poprzez tą figurkę królika. Jest to świstoklik, który powinien teleportować nas do portu we Fleetwood. Umyślnie wplotłam jednak w jego konstrukcję skazę, która sprawia, że pomyślana aktywacja kończy się jedynie kilkoma iskrami zaś sama teleportacja nie dochodzi do skutku, a niepomyślna nie kończy się żadnymi nieprzyjemnymi konsekwencjami. Można powiedzieć, że to świstoklik treningowy. Skoro to będzie pierwszy raz, kiedy to pan podejmie próbę aktywowania świstoklika to zalecam użycie pańskiej wiodącej ręki w celu wejścia w kontakt ze świstoklikiem. Proszę go dotknąć w dowolny, wygodny dla siebie sposób - mówiąc to cofnęła swoje ręce tak by zapewnić klientowi swobodę w obłapianiu królika Zbysia - najlepszego partnera szkoleniowego z jakim to do tej pory przyszło pannie Vane współpracować.
- To może być zaskakujące, lecz nawet niemagiczne stworzenia mogą być postrzegane jako źródło magii. Ich magiczne zasoby są jednak marginalne. Nawet dla nas wykorzystanie ich w inny sposób niż pod postacią alchemicznych ingrediencji jest trudne, a dla nich samych niemożliwe. Magiczne stworzenia jednak już w zależności od gatunku są w stanie wykorzystywać własną magię. Przeważnie w sposób bardzo ograniczony z powodu ograniczonych umiejętności... myślowych? W sensie, nie są tak samo inteligentne jak my i to je ogranicza - chyba wkradały jej się powtórzenia i potknęła się nieco retorycznie, kiedy to nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Jakoś chyba jednak udało jej się wybrnąć, prawda? - Przykładowo demomizy potrafią stać się niewidzialne co można uznać za zmodyfikowany, punktowy odpowiednik naszej salvio hexii; dementory zaś umiejętność mogącą podciągnąć pod działanie specyficznego oblivate. Inne stworzenia stawiają na wiązanie swojej magii ze swoim własnym ciałem wzmacniając swoje fizyczne cechy. Może zaskakiwać, że nie potrzebują do tego różdżki tak jak my, lecz trzeba brać pod uwagę, że ich umiejętności są ograniczone do puli kilku magicznych zaklęć, umiejętności szlifowanych przez naturę od początku ich istnienia. To trochę tak, jakby pańska rodzina od dwudziestu pokoleń szlifowała wyłącznie umiejętność miotania drętwotami - opowiadała, mając nadzieję na tyle by zasiać ciekawość w swoim podopiecznym. Nie chciała jednak za bardzo odchodzić od głównej problematyki spotkania - Osobiście w tym momencie, przestrzegę, że nie czuję się z moją obecną wiedzą z zakresu opieki nad magicznymi stworzeniami na tyle pewnie by powiedzieć panu coś więcej, lecz jeżeli zainteresują pana zależności między numerologią, a magicznymi stworzeniami to mogę polecić panu kilka ciekawych pozycji. Od tych prostszych do bardziej skomplikowanych - zakomunikowała wracając płynnie do dalszej problematyki magii i prezentowaniu Percivalowi króliczego świstoklika - Hmmmm...i trochę tak, i trochę nie. Można więc powiedzieć, że robiłam coś innego - przymknęła jedno oko, a drugie gdzieś uniosło się wyżej, kiedy zastanawiała się jak ugryźć ten kawałek ciastka - Zacznijmy od tego, że brak w danym miejscu czarodzieja nie oznacza, że to miejsce jest pozbawione magii. Tak jak mówiłam na początku - źródeł jest wiele, są jak palące świece w ciemnym pomieszczeniu. Światło tych najsilniejszych jest wstanie emanować na obszar o średnicy setek mil. Źródłem magii są żywe stworzenia, zwłaszcza te magiczne, lecz również mogą być to sztucznie stworzone przez czarodzieja twory - różnego rodzaju starożytne kurhany, miejsca w których przelewa się duże ilości magii jak przykładowo Kub Pojedynków, konkretnych emocji - jak cmentarze, teatry. Magia jest bardzo niejednoznacznym tworem i to, że w danej okolicy zdaje się nie być żadnego jej źródła nie oznacza, że go nie ma - najpewniej znajduje się po prostu poza zasięgiem naszego wzroku. Jakby to powiedzieć inaczej... ja wyobrażam sobie zazwyczaj magię wokół jako różnobarwne nici, zaś źródła z których je wyczuwam traktuję jak szpule z którymi są połączone. Pewna wprawa pozwala mi na ich wyczuwanie, rozróżnianie ich ilości, różnorodności, mocy. Dla każdego miejsca są wyjątkowe, tak, jak dla każdego czarodzieja jest dedykowana niepowtarzalna różdżką. Trudno w końcu o dwa miejsca na świecie w których występują identyczna konfiguracja magicznych źródeł oddalonych od siebie o takie same odległości i oddziaływające na siebie z taką sama mocą - chyba było to w miarę oczywiste. Miała nadzieję, że nie tylko dla niej - Tam, na plaży tak w uproszczeniu, zebrałam ich pęk - tych nici. Wyciągnęłam ich na długość, wzmocniłam, splotłam i za pomocą własnej magii oraz mocy ingrediencji przytwierdziłam taki warkocz do niemagicznego przedmiotu. Ten przedmiot jest więc połączony z miejscem w którym zostało stworzone połączenie i gdziekolwiek ten przedmiot nie zostanie zabrany to właśnie poprzez to połączenie, z miejsca w którym zostało stworzone będzie ciągnęło magię. Aktywacja świstoklika polega wymuszeniu przytwierdzonej do niego magii danego otoczenia powrót do swojego pierwotnego miejsca. By moc tego przyciągania pociągnęła za sobą i pana musi się pan do tego różnokolorowego warkocza kolokwialnie mówiąc - dopleść. Mam nadzieję, że nie przeszkadza panu, że stosuję nieoficjalne nazewnictwo zjawisk i upraszczam pewne zjawiska do prostszych skojarzeń? Jeżeli panu to przeszkadza mogę stosować oficjalną numerologiczną terminologię - podpytała się trochę po czasie nie chcąc by odniósł wrażenie, że traktuje go niepoważnie lub co gorsze - obraża - Jednej i drugiej czynności nauczę pana poprzez tą figurkę królika. Jest to świstoklik, który powinien teleportować nas do portu we Fleetwood. Umyślnie wplotłam jednak w jego konstrukcję skazę, która sprawia, że pomyślana aktywacja kończy się jedynie kilkoma iskrami zaś sama teleportacja nie dochodzi do skutku, a niepomyślna nie kończy się żadnymi nieprzyjemnymi konsekwencjami. Można powiedzieć, że to świstoklik treningowy. Skoro to będzie pierwszy raz, kiedy to pan podejmie próbę aktywowania świstoklika to zalecam użycie pańskiej wiodącej ręki w celu wejścia w kontakt ze świstoklikiem. Proszę go dotknąć w dowolny, wygodny dla siebie sposób - mówiąc to cofnęła swoje ręce tak by zapewnić klientowi swobodę w obłapianiu królika Zbysia - najlepszego partnera szkoleniowego z jakim to do tej pory przyszło pannie Vane współpracować.
angel heart | devil mind
Nie powinien był pozwolić swoim myślom dryfować, ale temat magicznych (i niemagicznych) stworzeń, raz poruszony, trudno mu było tak po prostu porzucić. Zestawienie niezrozumiałych zagadnień z czymś znanym od podszewki na pewien sposób pozwalało mu zresztą pojąć płynące z ust Shelty słowa lepiej, czy może – pojąć je w ogóle, bo wbrew pozorom nie było to wcale takie proste. Postrzeganie magii jako osobnego bytu, wypełniającego przestrzeń jak powietrze, czy – w tym przypadku – promieniujące dookoła światło świecy, wymagało od niego oderwania się od przyjętego z góry schematu myślenia, ale właściwie – czy nie stało się to już znacznie wcześniej, gdy szalejące nad Wielką Brytanią anomalie zmusiły go do kwestionowania wszystkiego, co uprzednio uważał za oczywiste? Zbliżał się do źródeł tej niestabilnej mocy niejednokrotnie, jako Rycerz Walpurgii, a później – jako sojusznik Zakonu Feniksa, znał więc sposób, w jaki pulsowała tam magia: niespokojny, wyczuwalny, prawie namacalny. Pamiętał też słowa Justine, opowiadającej mu o istocie anomalii, przyrównującej ją do żywej, połączonej ze sobą tkanki. Porównania były inne, wydobyty spod spodu sens zdawał się jednak ten sam: magia otaczała ich wszędzie, gdzie tylko się znajdowali, łącząc i spajając ze sobą miejsca, stworzenia, istoty; tak samo wyglądało to zresztą w Szkocji, na zboczach Ben Nevis, gdzie przesiąknięte skażoną energią powietrze było na tyle intensywne, że oddziaływało na wszystkie żywe organizmy dookoła, już na zawsze przeinaczając ich naturę.
Milczał przez dłuższą chwilę, zastanawiając się, co dokładnie w słowach Shelty uderzyło go najmocniej, aż w końcu skrawki myśli zebrały się w całość. – Więc co tak właściwie nas od siebie odróżnia? Stworzenia magiczne od niemagicznych? Ilość emitowanej magii? – Wydawało mu się to niemożliwe, nierealne do przyjęcia; a więc nie krew, nie pielęgnowane latami dziedzictwo – a to, jak wiele magicznej energii krążyło w ich żyłach? Do pewnego stopnia chyba zdawał sobie z tego sprawę, czym innym było jednak przeczucie, a czym innym naukowy wywód, wyłożony tak prosto i logicznie; odchylił się nieco na krześle, na kilka sekund zapominając o świstokliku i o tym, po co w ogóle się tutaj zjawił – ale siedząca naprzeciwko niego czarownica skutecznie ściągnęła jego myśli z powrotem na ziemię. Czy może, w tym przypadku – do magicznej przestrzeni, utkanej z niewidzialnych, charakterystycznych dla danego miejsca nici. Zmarszczył brwi, starając się za wszelką cenę przyswoić to wszystko, zrozumieć jej słowa – od zawsze poznawał jednak świat własnymi doświadczeniami, nie teoriami – trudno mu było więc wyobrazić sobie coś, czego nie mógł dotknąć, poczuć, zobaczyć. – Nie, nie – zaprzeczył, gdy w długi monolog niespodziewanie wdarł się bezpośredni zwrot do adresata; jego głos zabrzmiał nieco nieprzytomnie, myślami był zupełnie gdzieś indziej – starając się przywołać przed sobą wizję szpuli wraz z odbiegającymi od niej nićmi, które Shelta jakimś cudem zebrała w całość, żeby przytwierdzić je do… zapalniczki? To wszystko zdawało się przerastać jego pojmowanie i miał nadzieję, że nie musiał całkowicie tego zrozumieć, żeby nauczyć się to wykorzystywać. – Obawiam się, że numerologiczne pojęcia nic by mi nie powiedziały – przyznał szczerze, obrazowość używanego przez nią języka zdawała się jedynym, co ratowało go przed zupełnym zagubieniem i był jej za to wdzięczny – nawet jeśli podejrzewał, że musiał jawić się jej przez to niczym dziecko, nienauczone jeszcze podstawowych zagadnień. – Zastanawiam się jedynie – proszę mi wybaczyć, jeśli pytam o oczywistość – jak właściwie powinienem wykorzystać coś, czego nie widzę? Czy istnieje jakaś inkantacja, ruch różdżką?.. – zapytał, instynktownie odwołując się do rzeczy, które znał, szukając czegoś pewnego, czego mógłby się uchwycić – niczym tonący, próbujący kurczowo zacisnąć ręce na kole ratunkowym.
Wyglądało na to, że tym czymś miał być królik; zawiesił spojrzenie na drewnianej figurce, bezwiednie unosząc wyżej brwi – dopiero teraz skupił się na niej naprawdę, poprzednio traktując ją jako mało interesujący rekwizyt. Gdy Shelta poleciła, by zacisnął na niej palce, nie zrobił tego od razu, jakby sprawdzając, czy sobie z niego nie kpiła – i dopiero później wyciągnął niepewnie rękę. Czując się niesamowicie głupio; powtarzał sobie jednak, że czarownica raczej nie wyglądała na kogoś, kto stroiłby sobie z niego żarty, nie miał też wrażenia, jakoby miała za moment wybuchnąć śmiechem – co nie zmieniało faktu, że gdy jego dłoń zacisnęła się wreszcie na króliku, nie stało się absolutnie nic. – Czy… powinienem coś poczuć? – zapytał z wahaniem, unosząc spojrzenie na siedzącą po drugiej stronie biurka kobietę. Starał się wyczuć pod palcami te barwne nici, o których tak pewnie mówiła Shelta, pod opuszkami czuł jednak jedynie chłodne, gładkie drewno – nie mając pojęcia, jak miałby zmusić je do powrotu gdziekolwiek.
Milczał przez dłuższą chwilę, zastanawiając się, co dokładnie w słowach Shelty uderzyło go najmocniej, aż w końcu skrawki myśli zebrały się w całość. – Więc co tak właściwie nas od siebie odróżnia? Stworzenia magiczne od niemagicznych? Ilość emitowanej magii? – Wydawało mu się to niemożliwe, nierealne do przyjęcia; a więc nie krew, nie pielęgnowane latami dziedzictwo – a to, jak wiele magicznej energii krążyło w ich żyłach? Do pewnego stopnia chyba zdawał sobie z tego sprawę, czym innym było jednak przeczucie, a czym innym naukowy wywód, wyłożony tak prosto i logicznie; odchylił się nieco na krześle, na kilka sekund zapominając o świstokliku i o tym, po co w ogóle się tutaj zjawił – ale siedząca naprzeciwko niego czarownica skutecznie ściągnęła jego myśli z powrotem na ziemię. Czy może, w tym przypadku – do magicznej przestrzeni, utkanej z niewidzialnych, charakterystycznych dla danego miejsca nici. Zmarszczył brwi, starając się za wszelką cenę przyswoić to wszystko, zrozumieć jej słowa – od zawsze poznawał jednak świat własnymi doświadczeniami, nie teoriami – trudno mu było więc wyobrazić sobie coś, czego nie mógł dotknąć, poczuć, zobaczyć. – Nie, nie – zaprzeczył, gdy w długi monolog niespodziewanie wdarł się bezpośredni zwrot do adresata; jego głos zabrzmiał nieco nieprzytomnie, myślami był zupełnie gdzieś indziej – starając się przywołać przed sobą wizję szpuli wraz z odbiegającymi od niej nićmi, które Shelta jakimś cudem zebrała w całość, żeby przytwierdzić je do… zapalniczki? To wszystko zdawało się przerastać jego pojmowanie i miał nadzieję, że nie musiał całkowicie tego zrozumieć, żeby nauczyć się to wykorzystywać. – Obawiam się, że numerologiczne pojęcia nic by mi nie powiedziały – przyznał szczerze, obrazowość używanego przez nią języka zdawała się jedynym, co ratowało go przed zupełnym zagubieniem i był jej za to wdzięczny – nawet jeśli podejrzewał, że musiał jawić się jej przez to niczym dziecko, nienauczone jeszcze podstawowych zagadnień. – Zastanawiam się jedynie – proszę mi wybaczyć, jeśli pytam o oczywistość – jak właściwie powinienem wykorzystać coś, czego nie widzę? Czy istnieje jakaś inkantacja, ruch różdżką?.. – zapytał, instynktownie odwołując się do rzeczy, które znał, szukając czegoś pewnego, czego mógłby się uchwycić – niczym tonący, próbujący kurczowo zacisnąć ręce na kole ratunkowym.
Wyglądało na to, że tym czymś miał być królik; zawiesił spojrzenie na drewnianej figurce, bezwiednie unosząc wyżej brwi – dopiero teraz skupił się na niej naprawdę, poprzednio traktując ją jako mało interesujący rekwizyt. Gdy Shelta poleciła, by zacisnął na niej palce, nie zrobił tego od razu, jakby sprawdzając, czy sobie z niego nie kpiła – i dopiero później wyciągnął niepewnie rękę. Czując się niesamowicie głupio; powtarzał sobie jednak, że czarownica raczej nie wyglądała na kogoś, kto stroiłby sobie z niego żarty, nie miał też wrażenia, jakoby miała za moment wybuchnąć śmiechem – co nie zmieniało faktu, że gdy jego dłoń zacisnęła się wreszcie na króliku, nie stało się absolutnie nic. – Czy… powinienem coś poczuć? – zapytał z wahaniem, unosząc spojrzenie na siedzącą po drugiej stronie biurka kobietę. Starał się wyczuć pod palcami te barwne nici, o których tak pewnie mówiła Shelta, pod opuszkami czuł jednak jedynie chłodne, gładkie drewno – nie mając pojęcia, jak miałby zmusić je do powrotu gdziekolwiek.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
- Zaskoczę pana, jeżeli powiem, że znajdzie pan obecnie tyle samo badań jednoznacznie potwierdzających co zaprzeczających tej tezie...? - uśmiechnęła się z lekkim zakłopotaniem, smutkiem. Nie powinno tak być. Nauka dawała jednoznaczne odpowiedzi. Inną kwestią było to, że te nie zawsze były dla niektórych odpowiednie. Wypaczano więc jej owoce szukając zamiast prawdy dowodów mogących ją podważyć. Środowisko akademickie pilnowało by żadna ze stron nie urosła w znaczącą siłę. Dyskusje na ten temat przypominały przeważnie dyskus na temat tego czy zero jest liczbą naturalna czy nie. Tylko w przypadku magicznych i niemagicznych istot, stworzeń mówienie o jakiejkolwiek względności, umownym podejściu do sprawy brzmiało nieco abstrakcyjnie - a tak własnie robiono. Wzięła głębszy oddech powstrzymując się jednak od bezradnego, ostentacyjnego westchnięcia. Kusiło ją by wypchnąć myśli, wyłożyć wszystkie aspekty problemu, który był znacznie głębszy i wiązał się z upolitycznianiem nauki, jednak wówczas to już bezpowrotnie zgubiliby cel dzisiejszego spotkania - Uznając za prawdziwe twierdzenie o tym, że magia stworzeń i istot zdolnych do jej wytwarzania faktycznie wpływa na cechy gatunkowe, ich lepsze przystosowanie się to tak - w całym wyścigu o przetrwanie dzieli nas tylko i aż to - gdyby wziąć czarodzieja, odjąć od niego umiejętności manipulowania magią oraz samą magię która wpływała na ciało czyniąc je odporniejszym na choroby, zranienia oraz czas to czy nie otrzymalibyśmy mugola? Jak niewiele trzeba było by niewyobrażalna różnica, granica stała się momentalnie szczęśliwym trafem natury - Osobiście, jeżeli miałby pan ochotę to po osiągnięciu głównego celu spotkania chętnie z panem podyskutuję. Na chwilę obecną prosiłabym jednak by wstrzymać się z nurtującymi pana refleksjami nie do końca związanymi z naszym spotkaniem bo mimo wszystko zależy mi by wypuścić pana przed zmierzchem, a jak będzie mnie tak pan wyciągał na pokuszenie dygresji może nam się to nie udać - uśmiechnęła się miękko bardziej przestrzegając niż grożąc.
Kiedy tłumaczyła resztę zagadnień z ulgą przyjęła decyzję Percivala dotyczącą trzymania się mniej oficjalnego nazewnictwa. Jej to teoretycznie nie kuło za mocno, jednak bardziej książkowe pojęcia jej zdaniem obdzierały numerologię z odrobiny magii. Mimo wszystko czarodzieje korzystali z magii w sposób intuicyjny na długo przed tym jak nauczyli się ją opisywać i zamykać w pewnych ramach pojmowania, nauki.
- Nie widzi pan bo korzysta pan ze złych oczu. Magia jest czymś bardziej podobnym do wiatru - bardziej da się ją wyczuć niż zobaczyć. Zaraz się pan o tym zresztą przekona i...zobaczy, jakkolwiek abstrakcyjnie to w chwili obecnej nie brzmi - ciężko było to wytłumaczyć słowami, łatwiej było już to opisać wzorami, a jeszcze lepiej zwyczajnie doświadczyć tego zjawiska. To co robiła do chwili obecnej to powoli otwierała swojego podopiecznego na tą możliwość - Różdżka nie będzie wymagana i tak właściwie nawet nie zdaje sobie pan z tego sprawy, lecz bez wątpienia już pan wykorzystywał coś czego pan nie widzi do przemieszczania się bez konieczności wypowiadania konkretnych zaklęć. Zapewne korzystał pan kiedykolwiek z kominków? Proszku Fiu? Robił to pan bezwiednie, nieświadomie przelewając magię do trzymanej ingrediencji której właściwości uruchamiały pewne procesy. To co będzie pan robił teraz to tak jakby oczko wyżej. Proszę za dużo o tym nie myśleć tylko się mnie posłuchać - zaczęła więc opowiadać trochę więcej konkretyzując właściwości figurki, jej przeznaczenie - Nie, jeszcze nie ale jak pan widzi - sam kontakt ze świstoklikiem tego typu nie wiąże się z żadną reakcją co zresztą pewnie zdążył pan zauważyć obcując ze stworzonym przeze mnie wczorajszym przedmiotem. Z wyglądu jest to figurka, w dotyku przypomina drewno i drewnem jest. Można ją śmiało przemieszczać i traktować jak zwykły posążek - mówiła rozwiewając wątpliwości czarodzieja dotyczących identyfikowania świstoklików o których wspominał jej jeszcze wczoraj - Magia zaczyna się dopiero w chwili w której ją na figurkę w odpowiedni sposób przelewamy magię. Proszę się skupić, nie zamykać oczu - poleciła samej ujmując figurkę. Gładko z wprawą zatopiła się w jej magicznej strukturze poruszając po jej napiętych, magicznych niciach niczym po strunach zmyślnego instrumentu. Powierzchnia figurki zadrgała niczym membrana tamburyna, a magia zaiskała w opuszki palców mających z nią kontakt i rochodziła się wzdłuż nich niknąc jednak gdzieś za długością nadgarstka - Czuje pan...? W tym momencie poruszam wiązaniami magicznymi połączonymi z figurką bez jednak jakiegokolwiek ukierunkowania. Można powiedzieć że na oślep uderzam klawisze pianina, czy struny gitary, przesuwam po magicznych niciach nie chwytając żadnej - nie interesuje mnie wywołanie konkretnego dźwięku, a wywołanie jakiegokolwiek. Nazywamy to wchodzeniem w kontakt z magią - tłumaczyła, wyciszając jednocześnie swoje działania. Nie puszczała jednak figurki - Niech pan teraz spróbuje. By wejść w kontakt z magią w jej wnętrzu należy tknąć w nią własnej. Najprościej będzie, jeżeli wyobrazi pan sobie, że trzymana figurka jest w rzeczywistości różdżką, że porusza pan nadgarstkiem sięgając po zaklęcie z dowolnej dziedziny, najlepiej takiej z jakiej czuje się pan najswobodniej. Proszę się nie obawiać zwerbalizować zaklęcia w chociażby w myślach. Mimo wszystko to nie jest różdżka, nie zmaterializuje pan żadnego zaklęcia, a my nie wybuchniemy - zapewniła, a kwestia zmaterializowania była tu kluczowa bo mimo iż zaklęcie nie miało pośrednika do urzeczywistnienia się to przelewany magiczny ładunek z Percivala mający temu służyć wtłaczany był w figurkę, miał odbijać się po jej wnętrzu wydobywając z niej niesłyszalny dźwięk magii rozchodzący się pod postacią mrowiących ciało fal. Spotykająca się ze sobą magia dwóch źródeł miała wejść w rezonans. Być może Percivalowi nie wyszło to za pierwszym czy nawet trzecim razem, jednak Shelly nie popędzała cierpliwie pozwalając swojemu uczniowi osiągnąć cel w swoim tempie - Dobrze, proszę powtórzyć, lecz tym razem zamknąć oczy. Jeszcze raz, jeszcze raz...proszę spróbować utrzymać tempo - instruowała samej robiąc to samo. Nie puszczając figurki kontrolowała postępy Percivala doświadczając tego, jak wprawia magię w ruch, w rezonasns - Nie przerywając proszę się skupić na drganiach. Czuje pan jak rozchodzą się falą? Proszę spróbować pochwycić moment w którym ta fala wraca, cofa się po nadgarstku, palcach, ku figurce, ku jej wnętrzu - Chciała by wyczuł te przypływy i odpływy które wywoływał - kiedy pan wyczuje ten moment, proszę spróbować zsynchronizować wraz z nim oddziaływanie na świstoklik. Proszę się nie stresować. Początkowo może wydać się trudne, może nawet nieco irytujące ale nigdzie nam się nie śpieszy - zapewniała kontrolując dokonywane prze mężczyznę postępy, który z chwili na chwilę był bliższy osiągnięcia jednego z celów. To co teraz robił miało naprowadzić go na źródło umocowanej w świstokliku magii. Każda posyłana wraz z odpływem falą magii przypominała dmuchanie w rozżarzone węgle, wybudzania z nich osadzających się w powietrzu iskier; omiatanie pyłem niewidzialnych przedmiotów które z każdym kolejnym podmuchem osadzającego się proszku nabierały kształtu; podążanie za nicią ku szpuli, a każda wpychana fala magi było ruchem wzdłuż jej napiętej pojedynczej struktury... Ile ludzi tyle wyobrażeń - Mi w tym momencie pomaga sobie własnie wizualizacja. Wyczuwając moment w którym się cofa dostrzegam koniec nici po którym sunę się w głąb skupiając się tylko na nim. Proszę jednak się nie ograniczać i pozwolić sobie na dowolnie wygodną dla pana wizualizacje. Niech przyjdzie sama, naturalnie. Miałam kiedyś klienta który lubił gargułki i zamiast za nicią, toczył się za kolorową kulką - próbowała pomóc przejść przez tą granice przestrzeni między magią w ciele Percivala, a tą we wnętrzu ćwiczebnego świstoklika. Wyobrażenie przejścia, skupienie się na nim miało pomóc utrzymać jednostajny przepływ magii, który niczym niezaburzony uaktywni świstoklik budząc w nim prerię wyczuwalnej mocy budzący bukiet różnorakich emocji, wrażeń będący czymś indywidualnym dla każdego czarodzieja.
Kiedy tłumaczyła resztę zagadnień z ulgą przyjęła decyzję Percivala dotyczącą trzymania się mniej oficjalnego nazewnictwa. Jej to teoretycznie nie kuło za mocno, jednak bardziej książkowe pojęcia jej zdaniem obdzierały numerologię z odrobiny magii. Mimo wszystko czarodzieje korzystali z magii w sposób intuicyjny na długo przed tym jak nauczyli się ją opisywać i zamykać w pewnych ramach pojmowania, nauki.
- Nie widzi pan bo korzysta pan ze złych oczu. Magia jest czymś bardziej podobnym do wiatru - bardziej da się ją wyczuć niż zobaczyć. Zaraz się pan o tym zresztą przekona i...zobaczy, jakkolwiek abstrakcyjnie to w chwili obecnej nie brzmi - ciężko było to wytłumaczyć słowami, łatwiej było już to opisać wzorami, a jeszcze lepiej zwyczajnie doświadczyć tego zjawiska. To co robiła do chwili obecnej to powoli otwierała swojego podopiecznego na tą możliwość - Różdżka nie będzie wymagana i tak właściwie nawet nie zdaje sobie pan z tego sprawy, lecz bez wątpienia już pan wykorzystywał coś czego pan nie widzi do przemieszczania się bez konieczności wypowiadania konkretnych zaklęć. Zapewne korzystał pan kiedykolwiek z kominków? Proszku Fiu? Robił to pan bezwiednie, nieświadomie przelewając magię do trzymanej ingrediencji której właściwości uruchamiały pewne procesy. To co będzie pan robił teraz to tak jakby oczko wyżej. Proszę za dużo o tym nie myśleć tylko się mnie posłuchać - zaczęła więc opowiadać trochę więcej konkretyzując właściwości figurki, jej przeznaczenie - Nie, jeszcze nie ale jak pan widzi - sam kontakt ze świstoklikiem tego typu nie wiąże się z żadną reakcją co zresztą pewnie zdążył pan zauważyć obcując ze stworzonym przeze mnie wczorajszym przedmiotem. Z wyglądu jest to figurka, w dotyku przypomina drewno i drewnem jest. Można ją śmiało przemieszczać i traktować jak zwykły posążek - mówiła rozwiewając wątpliwości czarodzieja dotyczących identyfikowania świstoklików o których wspominał jej jeszcze wczoraj - Magia zaczyna się dopiero w chwili w której ją na figurkę w odpowiedni sposób przelewamy magię. Proszę się skupić, nie zamykać oczu - poleciła samej ujmując figurkę. Gładko z wprawą zatopiła się w jej magicznej strukturze poruszając po jej napiętych, magicznych niciach niczym po strunach zmyślnego instrumentu. Powierzchnia figurki zadrgała niczym membrana tamburyna, a magia zaiskała w opuszki palców mających z nią kontakt i rochodziła się wzdłuż nich niknąc jednak gdzieś za długością nadgarstka - Czuje pan...? W tym momencie poruszam wiązaniami magicznymi połączonymi z figurką bez jednak jakiegokolwiek ukierunkowania. Można powiedzieć że na oślep uderzam klawisze pianina, czy struny gitary, przesuwam po magicznych niciach nie chwytając żadnej - nie interesuje mnie wywołanie konkretnego dźwięku, a wywołanie jakiegokolwiek. Nazywamy to wchodzeniem w kontakt z magią - tłumaczyła, wyciszając jednocześnie swoje działania. Nie puszczała jednak figurki - Niech pan teraz spróbuje. By wejść w kontakt z magią w jej wnętrzu należy tknąć w nią własnej. Najprościej będzie, jeżeli wyobrazi pan sobie, że trzymana figurka jest w rzeczywistości różdżką, że porusza pan nadgarstkiem sięgając po zaklęcie z dowolnej dziedziny, najlepiej takiej z jakiej czuje się pan najswobodniej. Proszę się nie obawiać zwerbalizować zaklęcia w chociażby w myślach. Mimo wszystko to nie jest różdżka, nie zmaterializuje pan żadnego zaklęcia, a my nie wybuchniemy - zapewniła, a kwestia zmaterializowania była tu kluczowa bo mimo iż zaklęcie nie miało pośrednika do urzeczywistnienia się to przelewany magiczny ładunek z Percivala mający temu służyć wtłaczany był w figurkę, miał odbijać się po jej wnętrzu wydobywając z niej niesłyszalny dźwięk magii rozchodzący się pod postacią mrowiących ciało fal. Spotykająca się ze sobą magia dwóch źródeł miała wejść w rezonans. Być może Percivalowi nie wyszło to za pierwszym czy nawet trzecim razem, jednak Shelly nie popędzała cierpliwie pozwalając swojemu uczniowi osiągnąć cel w swoim tempie - Dobrze, proszę powtórzyć, lecz tym razem zamknąć oczy. Jeszcze raz, jeszcze raz...proszę spróbować utrzymać tempo - instruowała samej robiąc to samo. Nie puszczając figurki kontrolowała postępy Percivala doświadczając tego, jak wprawia magię w ruch, w rezonasns - Nie przerywając proszę się skupić na drganiach. Czuje pan jak rozchodzą się falą? Proszę spróbować pochwycić moment w którym ta fala wraca, cofa się po nadgarstku, palcach, ku figurce, ku jej wnętrzu - Chciała by wyczuł te przypływy i odpływy które wywoływał - kiedy pan wyczuje ten moment, proszę spróbować zsynchronizować wraz z nim oddziaływanie na świstoklik. Proszę się nie stresować. Początkowo może wydać się trudne, może nawet nieco irytujące ale nigdzie nam się nie śpieszy - zapewniała kontrolując dokonywane prze mężczyznę postępy, który z chwili na chwilę był bliższy osiągnięcia jednego z celów. To co teraz robił miało naprowadzić go na źródło umocowanej w świstokliku magii. Każda posyłana wraz z odpływem falą magii przypominała dmuchanie w rozżarzone węgle, wybudzania z nich osadzających się w powietrzu iskier; omiatanie pyłem niewidzialnych przedmiotów które z każdym kolejnym podmuchem osadzającego się proszku nabierały kształtu; podążanie za nicią ku szpuli, a każda wpychana fala magi było ruchem wzdłuż jej napiętej pojedynczej struktury... Ile ludzi tyle wyobrażeń - Mi w tym momencie pomaga sobie własnie wizualizacja. Wyczuwając moment w którym się cofa dostrzegam koniec nici po którym sunę się w głąb skupiając się tylko na nim. Proszę jednak się nie ograniczać i pozwolić sobie na dowolnie wygodną dla pana wizualizacje. Niech przyjdzie sama, naturalnie. Miałam kiedyś klienta który lubił gargułki i zamiast za nicią, toczył się za kolorową kulką - próbowała pomóc przejść przez tą granice przestrzeni między magią w ciele Percivala, a tą we wnętrzu ćwiczebnego świstoklika. Wyobrażenie przejścia, skupienie się na nim miało pomóc utrzymać jednostajny przepływ magii, który niczym niezaburzony uaktywni świstoklik budząc w nim prerię wyczuwalnej mocy budzący bukiet różnorakich emocji, wrażeń będący czymś indywidualnym dla każdego czarodzieja.
angel heart | devil mind
– Właściwie to nie – odparł po chwili namysłu, zastanawiając się nad jej słowami, nie do końca pewien, czy rzeczywiście wyłowił wśród nich jakąś podszytą smutkiem dezaprobatę. Zdawało mu się, że wiedział, co się pod nimi kryło, i gdzie leżało źródło tych dzielących naukowe tezy różnic. I, prawdę mówiąc, wcale go to nie dziwiło; wiedział przecież, że wyrwa, przebiegająca przez sam środek ich świata, była głęboka – i to najwidoczniej na tyle, by dotknąć również środowiska naukowców. Znów pozwolił swoim myślom dryfować, tym razem – do podziemnego bunkra w Kumbrii, z którego wydostał się nie tak dawno temu. Dzisiaj wiedział już, że padł wtedy ofiarą wyjątkowo niefortunnie przekształconego Viento Somnia, ale obrazy, których stał się mimowolnym bohaterem, musiały zostać utkane z czyichś wspomnień lub wiedzy – czy rzeczywiście więc istnieli mugolscy badacze, którzy z taką samą zaciętością starali się rozwikłać tajniki magii, wyjaśnić ją na swój własny, niemagiczny sposób?
Nie wiedział, dlaczego te kwestie, nieruszane i leżące odłogiem przez przeszło trzydzieści lat, zaczęły go ostatnio tak dręczyć, uwierać niczym irytujący kamień w bucie, którego za nic nie potrafił wyciągnąć. Być może naprawdę chodziło o bunkier oraz o to, czego stał się tam świadkiem – a może o fakt, że wszystko, w co do tej pory wierzył, okazywało się fałszywe, budząc nieistniejącą wcześniej potrzebę zrozumienia. Jakiekolwiek nie byłoby wytłumaczenie, Shelta miała rację: to nie był czas ani miejsce na prowadzenie podobnych rozważań, zjawił się u niej w konkretnym celu – i to celu wyjątkowo dla niego istotnym. Niemożność szybkiej ewakuacji w przeszłości niemal kosztowała go życie więcej niż raz, tym razem także była to więc kwestia przetrwania – jego i innych, którzy znajdą się pod jego odpowiedzialnością. – Oczywiście, proszę mi wybaczyć – zreflektował się szybko, posyłając jej przepraszające spojrzenie. Nie chciał marnować jej czasu – już i tak poświęcała mu go mnóstwo. – Po prostu na co dzień zajmuję się magicznymi stworzeniami i czasami trudno jest mi, kolokwialnie mówiąc, odłożyć je na bok – dodał jeszcze, tonem usprawiedliwienia, po czym całkowicie przeniósł już uwagę na dalszą część wykładu, przechodzącego płynnie w obiecaną część praktyczną.
Musiał powstrzymać odruchowy grymas, wkradający się na jego twarz, gdy Shelta wspomniała o używaniu złych oczu – stwierdzenie, choć w istocie niewinne, z jakiegoś powodu przywołało u niego niezbyt przyjemne skojarzenie z wróżbiarstwem, które przez cały długi rok zmieniało jego szkolne popołudnia w śniony na jawie koszmar – ale wrażenie było krótkotrwałe, zamieniając się po chwili w ciekawość. Numerologia w niczym nie przypominała zresztą wróżenia z fusów ani długiego i bezsensownego wpatrywania się w szklaną kulę, choć budząca frustrację świadomość, że uparcie nie był w stanie zobaczyć czegoś, czego dostrzeżenia od niego oczekiwano, smakowała całkiem podobnie. Starał się jednak nie okazywać zniecierpliwienia, zamiast tego skrupulatnie wykonując otrzymywane polecenia. Rzeczywiście czuł lekkie drgania, rozchodzące się wzdłuż figurki i dalej, rozpoczynające się w momencie, w którym czarownica również dotknęła palcami drewna – ale wywołanie takiego samego efektu samodzielnie wcale nie okazało się proste. Pierwsza próba zakończyła się całkowitą porażką, podobnie jak kolejne; nieistotne, jakich zaklęć nie spróbowałby przywołać w głowie, rzeźbiony królik nie stawał się różdżką, a magia nie materializowała się na tyle, by poruszyć niewidzialnymi strunami. Nie pomagało też wzmacnianie czy luzowanie uchwytu, ani przepuszczanie przez umysł barwnych wiązanek przekleństw (które czasami pomagały mu przy rzucaniu zaklęć – albo po prostu wierzył, że tak było). – Zdaje się, że robię coś nie tak – mruknął, z jakiegoś powodu czując potrzebę usprawiedliwienia. Nie należał nigdy do osób cierpliwych, a chociaż rzadko się poddawał, na ogół dążąc do celu tak długo, dopóki nie udało mu się go osiągnąć, to więcej było w tym wszystkim oślego uporu niż wytrwałości – a sama droga była zazwyczaj usiana gwałtownymi wybuchami irytacji. Przed tymi w towarzystwie Shelty się jednak powstrzymywał, być może odrobinę przywoływany do porządku jej cierpliwością i spokojnym podejściem.
Nie był pewien, za którym razem wreszcie udało mu się wprowadzić figurkę w drgania, ani które z zaklęć pozwoliło na uzyskanie upragnionego efektu – być może nie miało to znaczenia – ale wreszcie poczuł pod opuszkami palców nieznaczne poruszenie, początkowo pomylone z wywołanym długim zaciskaniem dłoni mrowieniem. – Chyba… – zaczął niepewnie, rzucając jej przepełnione wątpliwościami spojrzenie. – W ten sposób, tak? – upewnił się, mały sukces po fali niepowodzeń wywołał u niego ukłucie ekscytacji – ale to okazało się ulotne, gdy stało się jasne, że był to dopiero początek długiej drogi. Wyłapanie regularnego schematu w czymś, co zdawało mu się słabym, trudnym do wychwycenia i chaotycznym ruchem powietrza, zabrało mu jeszcze więcej czasu, w skupieniu się pomagały jednak przekazywane przez czarownicę wskazówki – i, choć pierwotnie potraktował to polecenie z dozą dystansu, zamknięcie oczu. Shelta mówiła o niciach, on wyobrażał sobie wodę – miękką i lekką, wspinającą się po jego palcach i nadgarstku, a później cofającą z powrotem, żeby wniknąć w niepozorną figurkę. Nie od razu był w stanie ją dostrzec i wyłapać, przez długi czas wstrzymywany przez własny umysł, przekonujący go – z przyzwyczajenia, być może – że to, co robił, było zwyczajnie głupie. Dopiero, gdy – w miarę upływu kolejnych minut – drgania zdawały się nabrać na sile, stając się już niemożliwymi do zignorowania, w jego głowie pojawiła się nieśmiała myśl, że być może krył się w tym jakiś większy sens. Prowadzący do efektu, o którym na początku wspominała Shelta; otworzył oczy, wypuszczając wreszcie królika spomiędzy palców i zatrzymując spojrzenie na kobiecej twarzy, jakby oczekując jakiegoś potwierdzenia.
W jego głowie wciąż jednak rodziły się kolejne pytania. – Czy zawsze zajmuje to tyle czasu? Czy to kwestia wprawy? – zapytał z nieskrywanym niepokojem, póki co nie wyobrażając sobie wykorzystania podobnej metody na polu walki, gdzie liczyły się sekundy. Odchrząknął cicho, prostując się – jego plecy zastały się od długiego pozostawania w jednej pozycji. – I czy – jeśli nie byłoby to problemem – mogłaby pani polecić mi kilka pozycji, którymi mógłbym sobie pomóc już samodzielnie? Obawiam się, że wciąż potrzebuję ćwiczeń, a już i tak zabrałem pani bardzo dużo czasu – dodał; nie wiedział, ile dokładnie – ale po zmianie we wpadającym przez okna świetle zgadywał, że musiało minąć co najmniej kilka godzin.
Zaczekał na jej odpowiedź, nim podniósł się wreszcie z fotela, żeby przekazać jej umówioną kwotę – i szczere podziękowania, w myślach odnotowując, żeby podziękować też Ulyssesowi; naprawdę mu dzisiaj pomogła.
| zt <3
Nie wiedział, dlaczego te kwestie, nieruszane i leżące odłogiem przez przeszło trzydzieści lat, zaczęły go ostatnio tak dręczyć, uwierać niczym irytujący kamień w bucie, którego za nic nie potrafił wyciągnąć. Być może naprawdę chodziło o bunkier oraz o to, czego stał się tam świadkiem – a może o fakt, że wszystko, w co do tej pory wierzył, okazywało się fałszywe, budząc nieistniejącą wcześniej potrzebę zrozumienia. Jakiekolwiek nie byłoby wytłumaczenie, Shelta miała rację: to nie był czas ani miejsce na prowadzenie podobnych rozważań, zjawił się u niej w konkretnym celu – i to celu wyjątkowo dla niego istotnym. Niemożność szybkiej ewakuacji w przeszłości niemal kosztowała go życie więcej niż raz, tym razem także była to więc kwestia przetrwania – jego i innych, którzy znajdą się pod jego odpowiedzialnością. – Oczywiście, proszę mi wybaczyć – zreflektował się szybko, posyłając jej przepraszające spojrzenie. Nie chciał marnować jej czasu – już i tak poświęcała mu go mnóstwo. – Po prostu na co dzień zajmuję się magicznymi stworzeniami i czasami trudno jest mi, kolokwialnie mówiąc, odłożyć je na bok – dodał jeszcze, tonem usprawiedliwienia, po czym całkowicie przeniósł już uwagę na dalszą część wykładu, przechodzącego płynnie w obiecaną część praktyczną.
Musiał powstrzymać odruchowy grymas, wkradający się na jego twarz, gdy Shelta wspomniała o używaniu złych oczu – stwierdzenie, choć w istocie niewinne, z jakiegoś powodu przywołało u niego niezbyt przyjemne skojarzenie z wróżbiarstwem, które przez cały długi rok zmieniało jego szkolne popołudnia w śniony na jawie koszmar – ale wrażenie było krótkotrwałe, zamieniając się po chwili w ciekawość. Numerologia w niczym nie przypominała zresztą wróżenia z fusów ani długiego i bezsensownego wpatrywania się w szklaną kulę, choć budząca frustrację świadomość, że uparcie nie był w stanie zobaczyć czegoś, czego dostrzeżenia od niego oczekiwano, smakowała całkiem podobnie. Starał się jednak nie okazywać zniecierpliwienia, zamiast tego skrupulatnie wykonując otrzymywane polecenia. Rzeczywiście czuł lekkie drgania, rozchodzące się wzdłuż figurki i dalej, rozpoczynające się w momencie, w którym czarownica również dotknęła palcami drewna – ale wywołanie takiego samego efektu samodzielnie wcale nie okazało się proste. Pierwsza próba zakończyła się całkowitą porażką, podobnie jak kolejne; nieistotne, jakich zaklęć nie spróbowałby przywołać w głowie, rzeźbiony królik nie stawał się różdżką, a magia nie materializowała się na tyle, by poruszyć niewidzialnymi strunami. Nie pomagało też wzmacnianie czy luzowanie uchwytu, ani przepuszczanie przez umysł barwnych wiązanek przekleństw (które czasami pomagały mu przy rzucaniu zaklęć – albo po prostu wierzył, że tak było). – Zdaje się, że robię coś nie tak – mruknął, z jakiegoś powodu czując potrzebę usprawiedliwienia. Nie należał nigdy do osób cierpliwych, a chociaż rzadko się poddawał, na ogół dążąc do celu tak długo, dopóki nie udało mu się go osiągnąć, to więcej było w tym wszystkim oślego uporu niż wytrwałości – a sama droga była zazwyczaj usiana gwałtownymi wybuchami irytacji. Przed tymi w towarzystwie Shelty się jednak powstrzymywał, być może odrobinę przywoływany do porządku jej cierpliwością i spokojnym podejściem.
Nie był pewien, za którym razem wreszcie udało mu się wprowadzić figurkę w drgania, ani które z zaklęć pozwoliło na uzyskanie upragnionego efektu – być może nie miało to znaczenia – ale wreszcie poczuł pod opuszkami palców nieznaczne poruszenie, początkowo pomylone z wywołanym długim zaciskaniem dłoni mrowieniem. – Chyba… – zaczął niepewnie, rzucając jej przepełnione wątpliwościami spojrzenie. – W ten sposób, tak? – upewnił się, mały sukces po fali niepowodzeń wywołał u niego ukłucie ekscytacji – ale to okazało się ulotne, gdy stało się jasne, że był to dopiero początek długiej drogi. Wyłapanie regularnego schematu w czymś, co zdawało mu się słabym, trudnym do wychwycenia i chaotycznym ruchem powietrza, zabrało mu jeszcze więcej czasu, w skupieniu się pomagały jednak przekazywane przez czarownicę wskazówki – i, choć pierwotnie potraktował to polecenie z dozą dystansu, zamknięcie oczu. Shelta mówiła o niciach, on wyobrażał sobie wodę – miękką i lekką, wspinającą się po jego palcach i nadgarstku, a później cofającą z powrotem, żeby wniknąć w niepozorną figurkę. Nie od razu był w stanie ją dostrzec i wyłapać, przez długi czas wstrzymywany przez własny umysł, przekonujący go – z przyzwyczajenia, być może – że to, co robił, było zwyczajnie głupie. Dopiero, gdy – w miarę upływu kolejnych minut – drgania zdawały się nabrać na sile, stając się już niemożliwymi do zignorowania, w jego głowie pojawiła się nieśmiała myśl, że być może krył się w tym jakiś większy sens. Prowadzący do efektu, o którym na początku wspominała Shelta; otworzył oczy, wypuszczając wreszcie królika spomiędzy palców i zatrzymując spojrzenie na kobiecej twarzy, jakby oczekując jakiegoś potwierdzenia.
W jego głowie wciąż jednak rodziły się kolejne pytania. – Czy zawsze zajmuje to tyle czasu? Czy to kwestia wprawy? – zapytał z nieskrywanym niepokojem, póki co nie wyobrażając sobie wykorzystania podobnej metody na polu walki, gdzie liczyły się sekundy. Odchrząknął cicho, prostując się – jego plecy zastały się od długiego pozostawania w jednej pozycji. – I czy – jeśli nie byłoby to problemem – mogłaby pani polecić mi kilka pozycji, którymi mógłbym sobie pomóc już samodzielnie? Obawiam się, że wciąż potrzebuję ćwiczeń, a już i tak zabrałem pani bardzo dużo czasu – dodał; nie wiedział, ile dokładnie – ale po zmianie we wpadającym przez okna świetle zgadywał, że musiało minąć co najmniej kilka godzin.
Zaczekał na jej odpowiedź, nim podniósł się wreszcie z fotela, żeby przekazać jej umówioną kwotę – i szczere podziękowania, w myślach odnotowując, żeby podziękować też Ulyssesowi; naprawdę mu dzisiaj pomogła.
| zt <3
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Nie oczekiwała od niego natychmiastowych efektów. Tak właściwie gdyby ich uświadczyła prawdopodobnie zbierała by szczękę z podłogi zastanawiając się w kolejnej chwili czy żądał szkolenia po to by się przed nią popisać lub też miał jakieś inne ukryte motywy. Pewnych rzeczy zwyczajnie nie dało się przeskoczyć - każdy raczkował nim zaczął chodzić.
- Jeśli będzie chciał pan skorzystać z przerwy to proszę się nie krępować o tym wspomnieć - była tu w końcu dla niego, za jej czas i cierpliwość płacił. To czemu się dziś tu poświęcali nie było zagadnieniem prostym, a wałkowanie w kółko jednej czynności aż do uzyskania jakiegokolwiek efektu nie było czymś relaksującym, lekkim. Też przez to przechodziła więc nie musiała sobie tego nawet wyobrażać by solidaryzować się po cichu ze swoim wyrośniętym podopiecznym. Cierpliwie podsuwała więc mu drobne uwagi uważając by nie robić tego jednak zbyt często bo przecież nie chciała go zniechęcać, kiedy to wyraźnie z chwili na chwilę czynił postępy. Prowadziła go ścieżkami przez które on sam zdawał się podążać coraz śmielej, aż ostatecznie udało mu się samodzielnie wywołać pierwszy zwiastun udanej aktywacji - nad figurką z pewnym opóźnieniem zaiskrzyło powietrze z elektrycznym pomrukiem - Doskonale! Teraz tylko musi pan odpleść się do tego węzła w czasie między aktywacją, a zaobserwowanym efektem, który w normalnych okolicznościach byłby właściwą teleportacją. Ale po kolei - zaczniemy najpierw od tego, jak się za to zabrać, przećwiczymy, a na koniec przećwiczymy finalnie całą sekwencję od początku do końca.... - mówiła, a potem zaczęła tłumaczyć, prezentować, a potem wprowadzać Percivala w kolejne numerologiczne arkany magii by finalnie móc mu pogratulować, kiedy to udało mu się samodzielnie osiągnąć sukces.
- Oczywiście, że to kwestia wprawy. Zapewniam pana, że talent nie ma w tym przypadku nic do rzeczy - zapewniła go uśmiechając się serdecznie, a następnie zgodnie z jego propozycją, już pod koniec szkolenia podeszła do jednego z regałów. Mogła zrobić coś więcej niż tylko polecić. Te najbardziej warte uwagi pozycje zawsze posiadała w swojej pracowni w kilku egzemplarzach po to by móc wypożyczyć. Wybrała trzy książki z czego jedna mogła nie bez powodu kojarzyć się Percivalowi ze szkołą gdyż był zwyczajnym szkolnym podręcznikiem. Darowała je swojemu uczniowi pozwalając mu zapoznać się z tytułami, a jeżeli miał ochotę - to chętnie dała mu je na wypożyczenie zaznaczając jednak, że chciałaby odzyskać je do końca przyszłego tygodnia. Pożegnała czarodzieja, a następnie zabrała się za organizowanie sobie przerwy obiadowej. Miała ochotę na zupę dyniową.
|zt
- Jeśli będzie chciał pan skorzystać z przerwy to proszę się nie krępować o tym wspomnieć - była tu w końcu dla niego, za jej czas i cierpliwość płacił. To czemu się dziś tu poświęcali nie było zagadnieniem prostym, a wałkowanie w kółko jednej czynności aż do uzyskania jakiegokolwiek efektu nie było czymś relaksującym, lekkim. Też przez to przechodziła więc nie musiała sobie tego nawet wyobrażać by solidaryzować się po cichu ze swoim wyrośniętym podopiecznym. Cierpliwie podsuwała więc mu drobne uwagi uważając by nie robić tego jednak zbyt często bo przecież nie chciała go zniechęcać, kiedy to wyraźnie z chwili na chwilę czynił postępy. Prowadziła go ścieżkami przez które on sam zdawał się podążać coraz śmielej, aż ostatecznie udało mu się samodzielnie wywołać pierwszy zwiastun udanej aktywacji - nad figurką z pewnym opóźnieniem zaiskrzyło powietrze z elektrycznym pomrukiem - Doskonale! Teraz tylko musi pan odpleść się do tego węzła w czasie między aktywacją, a zaobserwowanym efektem, który w normalnych okolicznościach byłby właściwą teleportacją. Ale po kolei - zaczniemy najpierw od tego, jak się za to zabrać, przećwiczymy, a na koniec przećwiczymy finalnie całą sekwencję od początku do końca.... - mówiła, a potem zaczęła tłumaczyć, prezentować, a potem wprowadzać Percivala w kolejne numerologiczne arkany magii by finalnie móc mu pogratulować, kiedy to udało mu się samodzielnie osiągnąć sukces.
- Oczywiście, że to kwestia wprawy. Zapewniam pana, że talent nie ma w tym przypadku nic do rzeczy - zapewniła go uśmiechając się serdecznie, a następnie zgodnie z jego propozycją, już pod koniec szkolenia podeszła do jednego z regałów. Mogła zrobić coś więcej niż tylko polecić. Te najbardziej warte uwagi pozycje zawsze posiadała w swojej pracowni w kilku egzemplarzach po to by móc wypożyczyć. Wybrała trzy książki z czego jedna mogła nie bez powodu kojarzyć się Percivalowi ze szkołą gdyż był zwyczajnym szkolnym podręcznikiem. Darowała je swojemu uczniowi pozwalając mu zapoznać się z tytułami, a jeżeli miał ochotę - to chętnie dała mu je na wypożyczenie zaznaczając jednak, że chciałaby odzyskać je do końca przyszłego tygodnia. Pożegnała czarodzieja, a następnie zabrała się za organizowanie sobie przerwy obiadowej. Miała ochotę na zupę dyniową.
|zt
angel heart | devil mind
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Pracownia Numerologiczna, III piętro
Szybka odpowiedź