Diana Octavia Crouch
Nazwisko matki: Selwyn
Miejsce zamieszkania: dworek rodzinny w Ashford
Czystość krwi: czysta, szlachetna
Zawód: aktualnie brak
Wzrost: 173 cm
Waga: 51 kg
Kolor włosów: blond
Kolor oczu: niebieskie
Znaki szczególne: bez makijażu wygląda na zmęczoną i wychudzoną
13 cali, dość sztywna, daglezja, łuska chimery, złote zdobienia
Beauxbatons (Gryfy)
wilk polarny
Marianne i Celeste
alkohol, bez i miód
widzę siebie lekką, szczęśliwą, kochaną i uśmiechniętą, jak niegdyś, gdy byłam dzieckiem
pojedynki czarodziejów, taniec, zaklęcia
Sroki z Montrose
taniec
muzyka klasyczna
Cara Delevingne
– hold your breath and count to ten –
– feel the earth move and theme –
– hear my heart burst again –
Pierwsze krople deszczu z charakterystycznym plusknięciem uderzały w otwartą książkę znajdującą się na moich kolanach, kiedy siedziałam na ogrodowej, perfekcyjnie pokrytej bluszczem, ławeczce, pogrążając się w rozmyślaniach.
Moje pochodzenie sprawiało wrażenie, jakobym mogła mieć wszystko, czego sobie zapragnę. Nic bardziej mylnego. Podjęłam... decyzje, które miały mnie prześladować do końca życia. Moje widzimisię w żaden sposób nie mogło mi pomóc, zmienić przeszłości, zniszczyć, wyrzucić z pamięci. Za to te paskudne myśli, zbędne, a jednocześnie tak bardzo potrzebne, by móc brać kolejne oddechy powietrza i jakoś funkcjonować w tym tłumie ważnych osobistości, miały pojawiać się zawsze i wszędzie, gdy tylko zobaczę coś, bądź kogoś, kto przypomni mi twarze, które zawiodłam.
Zdarzało mi się to dosyć często, choć głównie wtedy, gdy mogłam sobie na to pozwolić. Ostatnimi czasy miałam ku temu wiele okazji i je, niestety, wykorzystywałam. Lawirowałam gdzieś tam w swojej główce między półkami z przeszłością, kompletnie zapominając o teraźniejszości i jej bezwzględności. Ta jednak ciągle trwała, pędziła na przód, zmuszając mnie do tego, bym non stop ją goniła, doganiała i próbowała kontrolować. Musiałam, gdyż od tego zależało moje życie, moja przyszłość, moje ja...
Czy ja w ogóle zasługiwałam na życie?
Uśmiechnęłam się nieznacznie pod nosem, na swój sposób niemo dziękując światu za to, że dotrzymywał mi towarzystwa w tym pozbawionym uczuć światku. On jedyny wiedział, jak wielki ciężar spoczywał na mych delikatnych ramionach. Nikt więcej.
Ciężkie westchnięcie. Pozwoliłam sobie na nie jedynie dlatego, że wiedziałam, że nikt nie przebywa w pobliżu, wystarczająco blisko, by je usłyszeć. Łzy cisnęły mi się do oczu, ale pozostawałam twarda, nie pozwalając im spłynąć. Miały zostać na swoim miejscu do zapadnięcia zmroku, do chwili, kiedy służka pomoże położyć mi się do łóżka, a sama ostatecznie wyjdzie z mojej sypialni, gasząc za sobą światło. To właśnie wtedy pozwalałam sobie na chwile słabości, gdy reszta chwil przeznaczona była na gry pozorów, które przedstawiałam każdemu, kto stawał na mojej drodze.
Zaczynało coraz intensywniej kropić, co oznaczało, że powinnam się powoli zbierać do środka. Kropla za kroplą uderzała w stare stronice trzymanej księgi, ja jednak trwałam nieruchomo, czekając... Na co? Na, przerażone możliwością otrzymania nagany, nalegania służki, która miała pilnować, by panienka Crouch się nie przeziębiła? Na ulewę, która przeniknie przez każdą nić mego dumnego, nienagannego ubioru? Czy na Marianne, która jakimś cudem przybędzie wraz z córeczką na rękach, stanie przede mną i powie, że żyje, że to był tylko zły sen i tak naprawdę nic się złego im nie stało?
Księga trzasnęła, ja zaś z ledwością powstrzymywałam cisnące się do oczu łzy. Wiedziałam, że pomyślałam o Nich aż nazbyt otwarcie. Zacisnęłam zęby i wzniosłam z żalem swój wzrok na szare chmury. Żałobnie wisiały one nad moją głową. Wyglądały, jakby zapowiadały tragedię... Choć czekała mnie kolejna nudna kolacja z kimś ważnym, przed kim moim obowiązkiem było grać piękną córkę państwa Crouchów, ozdabiającą swoją osobą dworek rodzinny, salon i stół, potem zaś miałam grzecznie iść spać. Musiałam się opamiętać, by nie mieć podpuchniętych oczu na tej szlacheckiej maskaradzie.
– i’ve drowned and dreamt this moment –
– so overdue i owe them –
– swept away i’m stolen –
Wiele myślałam o swoim pochodzeniu, o tym kim jestem i co to oznacza dla mnie oraz dla mojej rodziny. Żyłam w świecie, w którym kwestia czystości krwi traktowana była wręcz obsesyjnie. Nie musiałam trudzić się i wyglądać z domu, by się o tym przekonać. Księga przedstawiająca szlachetne czarodziejskie rody spoczywała w gabinecie mego własnego ojca i, cóż, jej położenie aż nazbyt mówiło o tym, jaki ma do niej stosunek właściciel gabinetu – (jak wspominałam) obsesyjny.
Podobnie było z drzewem genealogicznym rodziny... Ja, Diana Octavia Crouch, znajdowałam się na samej górze tego drzewa jako najmłodsze dziecko państwa Crouchów, tuż obok mego brata Leonarda, i uśmiechałam się do przechodniów, trzepocząc zalotnie rzęsami. Babcia Selwyn, matka mej matki, powtarzała zawsze, widząc me kolejne, wciąż zmieniające się z roku na rok, fotografie, Trzymaj tak dalej, Złotko, a daleko zajdziesz. Trzymałam, bo musiałam.
I oto właśnie chodziło w tej całej maskaradzie! O utrzymanie jak najwyższego poziomu piękna, uroku, bogactwa i znajomości. Oh, nie byle jakich znajomości... Tych z najwyższej półki, oczywiście! Czasem, głupiutko i bezpodstawnie, zastanawiałam się, czy mój przyjaciel nie zginął, bo byłam czystej, nieskażonej niczym, krwi.
Wracając jednak do mnie i do mego pełnego uroku oblicza... Nie mogłam narzekać na moich rodziców. Również walczyli o przetrwanie, choć kierowały nimi inne pobudki niż mną. Ja starałam się przeżyć, oni starali się pokazać jak wiele mają i jak wiele znaczą (podobno każdy Crouch miał to coś wpisane do krwi, co można było nazwać rodową dumą). Chyba nikt nie mógł nie usłyszeć historii o tym, że to do Crouchów od zawsze należał Londyn, że wywodziliśmy się... Cóż, na okrągło te same bajki, które ponoć faktycznie miały swe jakieś tam potwierdzenie w historii, z którym nie zgadzali się inni. Choćby Blackowie... Tak, życie szlachcianki nie należało do nudnych. Wiecznie działo się coś, co mogło, korzystnie dla mnie, odwrócić ich uwagę od mojej osóbki... Choćby w pełnie, ale o tym później.
Mój ojciec to stalowy, a właściwie jemiołowy, Crouch, matka zaś Selwynka. Mam dwóch starszych braci, z którymi nie łączą mnie jakieś szczególnie więzi. Muszę jednak przyznać, że odkąd Leo dowiedział się, iż księżyc stał się moją zmorą, ociepliły się jakoś nasze stosunki i poczuł się zobowiązany trwać przy mnie i mi pomagać... Choć pamiętam, że w czasach szkolnych, raz oboje postanowili wyjść ze swoich obojętnych ram i rzucili się w mojej obronie na jakiegoś chłopaka. Nie posiadam przyjaciół, przynajmniej nie tak bliskich i godnych zaufania, bym mogła wyjawić im swe najskrytsze sekrety. Mam tę samą służkę od czasów dzieciństwa i, cóż, jej też nie darzę zaufaniem, gdyż, jakby nie spojrzeć, pracuje dla moich rodziców.
Co by tu... Dumnie stąpałam po świecie od pierwszego postawionego kroczka... Dosłownie. Pierwszy postawiony krok oznaczał koniec czworakowania i rozpoczęcie nowego okresu w moim życiu, które nazwać można było szalonym. I kochanym. Uwielbiałam być wszędzie, zaliczyć kolana wszystkich ciotek, odpakowywać prezenty od wszystkich gości i przebierać się co kilka minut oraz robić wszystko, co pozwalało mi zwracać swoją uwagę dorosłych. Jednym ze sposobów było udawanie wielmożnej damy, które z czasem stało się moją wizytówką, czyniąc ze mnie kobietę, ponoć, pożądaną. Cóż, o gustach się nie dyskutowało.
Nie miałam okazji zaszczycić swym olśniewaniem murów Hogwartu. Podobnie jak moich starszych braci, mnie również rodzice wysłali do Beauxbatons. Zdecydowali się na francuską szkołę z powodu wojen, które mogłyby zakłócić nam edukację... A jako jedna z najbieglej mówiących po francusku młodych Angielek (zdaniem prywatnej nauczycielki francuskiego), nie miałam mieć powodów do paniki w związku z językiem obowiązującym w szkole. Mówiono mi nawet, że tam rozkwitają najpiękniejsze damy... Tym bardziej się nie obawiałam, wręcz nie mogąc się doczekać pobytu w tym zamku, wśród innych rówieśników.
Moje aktualne zgorzknienie nie ma nic wspólnego ze szkołą. Czasy te wspominam dobrze, choć z początku ciężko było mi się przyzwyczaić do grafiku zajęć i nowych przedmiotów, których nie nauczono mnie przedszkolnie, w domu. Pamiętam, że narzekałam matce w liście na lekcje śpiewu i tańca, które, w późniejszym okresie po nadrobieniu zaległości, zaczęły sprawiać mi niewysłowioną przyjemność. Podobnie zaklęcia...
Zaklęcia pokochałam dzięki braciszkowi. Nie było żadną tajemnicą, że zajęcia z tego przedmiotu chorobliwie wręcz mnie nudziły, zmuszając do plotkowania z innymi uczennicami, co nie obywało się bez krzywych spojrzeń prowadzącego. Pewnie do dziś dzień miałabym niezbyt dobre zdanie o zaklęciach, przy czym również nie dostałabym się na staż w Ministerstwie przez niskie wyniki z tego przedmiotu, gdybym właśnie w szkole nie zauważyła, że...
Leonard mnie unikał, a właściwie lekceważył, nie zwracając na mnie, właściwie nigdy, uwagi. Zaczęło mnie to boleć dosyć późno, ale zaczęło, gdyż mieliśmy tylko siebie we Francji, a on wolał... kuzynki, pojedynki, kumpli. Ja byłam jego siostrą! Chciałam być częścią jego życia! Wiedzieć coś o nim! A nie jedynie tyle, że jesteśmy spokrewnieni...
Moim pomysłem na zbliżenie się do starszego brata i zwrócenie jego uwagi na swoją osobę, były pojedynki czarodziejów, w których ten aktywnie brał udziały. Los chciał, że musiałam zakuć kilka zaklęć, by nie zrobić z siebie jakiegoś pośmiewiska... i tak to się zaczęło. Pokochałam to, podobnie jak naukę, choć brata nie udało mi się odzyskać. Nadal ze sobą nie rozmawialiśmy, ale, cóż, gdyby poświęcił mi wtedy choć chwilkę, dowiedziałby się, jak wielki wpływ miał na mą przyszłość. W sumie później miał okazję się o tym przekonać...
Polubiłam więc lekkie, niezwiązane z magią zajęcia, moim konikiem stały się również zaklęcia. Reszta pozostawała w tyle, szczególnie opieka nad magicznymi stworzeniami, ale nie tak bardzo daleko, bym po zakończeniu szkoły, nie dostała się na staż do Ministerstwa Magii. Miałam nadzieję, że mój pobyt na stażu, nie miał nic wspólnego z ojcem, a z moimi wynikami. W Departamencie Przestrzegania Praw Czarodziejów udało mi się przetrwać całe pięć lat stażu, mimo komplikacji, które pojawiły się po drodze.
Na moim miejscu ciężko jest trwać bez zgrzytów, kłótni czy nieporozumień. Może mam kochającą mnie rodzinę, ale trzyma się ona dość twardych reguł, z którymi nie zawsze chcę się zgadzać. Podobnie jest z zazdrością, która oblepiała mnie całą tymi swoimi mackami, gdy widziałam choćby Darcy i wspominałam jej perfekcyjne relacje z Leo. Mogłam się założyć, że mimo jego wyjazdu, wymieniali ze sobą listy... Dalsza rodzina oraz tematy poruszane podczas kolacji również potrafiły nieźle zdenerwować... Nerwy zaś... Gdzieś musiałam wypuszczać na wolność swe niezadowolenie.
Moja pierwsza wizyta na Nokturnie odbyła się w towarzystwie jednej ze szkolnych przyjaciółek, Claire. Obie potrzebowałyśmy odetchnięcia i czegoś nowego, czegoś, co mogłoby nam pozwolić inaczej spojrzeć na ten świat... A może chodziło o jakąś jednorazową przygodę? Nieważne. Ważne, że znalazłyśmy się tam i w pewien sposób zakochałam się w klimacie tego miejsca.
Odwiedziłam Nokturn raz, potem złożyłam drugą wizytę, trzecią, czwartą... Stało się ono moim słodkim uzależnieniem, gdyż tam nie musiałam być Dianą Crouch. Nie oczekiwano tam ode mnie szlachetnej postawy. Mogłam być kimkolwiek chciałam i zostałam po prostu Hel – prostą dziewczyną szukającą przygody. Ciekawe doświadczenie...
Rodzice, cóż, nie mieli pojęcia, gdzie tak często przebywa ich córka. Po prostu wychodząc z domu, mówiłam, że idę do koleżanki ze szkoły. Tym samym znikałam, potrafiwszy przepaść na parę dobrych godzin, co oczywiście im nie pasowało. Próbowali mi zabronić i mnie powstrzymywać, uważając, że to mnie zgorszy, że może zostać nadszarpnięte dobre imię Crouchów, ja zaś w kłótni wyrzuciłam im, że nie zamierzam się im tłumaczyć, gdzie tak naprawdę bywam, i niech siedzą cicho, gdyż zawsze mogę zmienić zdanie i przestać być kochaną córeczką przed ich gośćmi, przy czym stracić tak ważną dla nich cnotę. Nieco ich to uciszyło, ale nadal łypali na mnie niezbyt przychylnie. Myślę też, że coś knuli za moimi plecami... Wtedy miałam to gdzieś.
Prostota i mrok okazały się być niczym zakazany owoc. Tłumaczyłam sobie, że powinnam przestać tam chodzić, pić aż nazbyt wielkich ilości alkoholu, palić jak smok, a nawet odurzać się innymi substancjami. Miałam okazję skosztować między innymi działania Diablego Ziela, Złotej Rybki i Wróżkowego Ziela. Oczywiście tłumaczonka szły na nic, gdyż już po jakimś czasie mogłam wymienić swój ulubiony trunek – Magiczne Laudanum – oraz papierosy – zmiennobarwne papierosy Jerella.
Zakochałam się też... Choć próbowałam też wbić do swojej główki, że to tylko zauroczenie, gdyż nie znałam wystarczająco dobrze tego mężczyzny, wbijałam usilnie, że nie był ze szlachetnej rodziny, że bardziej pasowałby do Azkabanu... Tak, mogłam sobie dalej wmawiać, choć ja swoje wiedziałam. Miłość bywała szalona. I zwodnicza.
Pamiętam do dziś nasze pierwsze spotkania. Był nachalny, zaś ja wraz z moją towarzyszką zawsze próbowaliśmy mu jakoś umknąć. Udawało się, choć w końcu znów na niego wpadałyśmy i znów walczyliśmy na słowa, gesty i... próbowałyśmy umykać. Nie był to ktoś, kto na pierwszy rzut oka, mógł mi się spodobać. Wręcz odrażał mnie każdy centymetr jego ciała, jego głos miał coś, co mogło uwodzić, ale... Nie. Od samego początku było to kategoryczne NIE dla naszej jakiejkolwiek znajomości.
Benvolio jednak tak nie uważał, choć postanowiłam otwarcie mu to wyznać. Udając zaskoczenie, wykorzystał moment i mnie pocałował, w odpowiedzi zaś na ten haniebny czyn dostał z otwartej ręki w policzek i jednocześnie skradł mi serce... powiedzmy, że wytrwałością, gdyż po tym incydencie, który nie obył się bez śmiechu świadków zdarzenia, wcale nie zrezygnował...
I ukrywał przede mną coś bardzo złego, co zdarzyło mi się odkryć w jego domu... o jeszcze gorszym czasie.
Martwiłam się o niego. Nie pojawił się na Nokturnie, choć byliśmy umówieni. Nigdy nie miałam okazji poznać jego miejsca zamieszkania, więc wiedziona ciekawością i zaniepokojeniem, nie wahałam się ani chwili, idąc pod wskazany przez jego znajomych adres.
Było ciemno i późno... Znałam dobrze ulice, którymi przemykałam skryta pod płaszczem. Prześladowały mnie dwie myśli: strach o Benvolio i podniecenie, że przyłapię go bez zapowiedzi, że będę miała okazję zobaczyć, jaki jest, gdy nie ma wokół niego ludzi, nie ma mnie.
W końcu stanęłam przed jego domkiem stojącym na uboczu. W środku panował mrok, mimo to weszłam do środka i nasłuchiwałam, czy właściciel w nim przebywa. Cisza. Nic nie zakłócało panującej tu ciszy i miałam się już wycofać, póki nie usłyszałam zgrzytu... Gdzieś na dole, a zaraz potem wycia.
W tamtym momencie myślałam jedynie o tym, by mu pomóc. Zbiegłam po starych drewnianych schodkach do piwnicy i nim zdążyłam ogarnąć sytuację, coś się rzuciło w moim kierunku... Zrobiłam machinalnie krok w tył, ale to nie powstrzymało bestii przed ugryzieniem mnie w wyciągniętą rękę z różdżką. Wypadła mi ona z dłoni, gdy ja jakimś cudem wyszarpnęłam się i roztrzęsiona zrobiłam kolejne kroki w tył. Wystarczyły, by grube łańcuchy, którymi spętany był wilkołak, mnie ocaliły... Ocaliły... O ile o ocaleniu w tej chwili można było mówić.
O świcie obudziłam się przez szloch. Obolała i zmarznięta za bardzo nie wiedziałam, gdzie się znajduję i co tu robię. Dopiero jego szept uświadomił mi, że on... że ja... że my... Że... Uciekłam.
Kolejne dni przepełnione były płaczem. Wysłałam sowę do przełożonego i poprosiłam o kilka dni wolnego, tłumacząc się pierwszą lepszą chorobą i przepraszając za tak późne zgłoszenie nieobecności. Siedziałam w swoim pokoju i nie śmiałam z niego wychodzić. Nie pozwalałam też nikomu do niego wejść. Jak mogłabym komukolwiek spojrzeć w twarz, wiedząc, że ja... prawdopodobnie... że być może... Nie widziałam się z nikim, póki nie usłyszałam jednej nocy nieprzyjemnego zgrzytu w okno.
Choć świadomość, że stało się bestią, jest ogromnym ciężarem na czasy, w których żyję, i w okolicznościach rodzinnych, które niezwykle mnie stresowały bez dodatkowego problemu w postaci unikania pełni, Benvolio jakoś zasekurował dramatyzm, który mogłam przechodzić, i moją śmierć, której przejść raczej nie miałam..., gdyby to wszystko się wydało. Wiedziałam, że społeczeństwo jeszcze bardziej tępi wilkołaków i wampiry niż szlamy. Właśnie, uświadomiłam sobie, że ze szlachcianki spadłam tak nisko, o czym nikt nie wiedział, prócz niego. I, o zgrozo!, to właśnie on pomagał mi się przystosować do nowej sytuacji, wskazując mi drogę, którą szedł sam... Nie pozwalał sobie na rozpacze. Szedł dalej, mimo że każdy dzień mógł być jego ostatnim. Nie udawał, że miało być mi jeszcze gorzej, że status społeczny wymuszał ode mnie większej, bardziej spektakularnej gry. Nie, nie przesadzonej, ale... Musiałam być silna, silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej, gdy nie miałam już ochoty słuchać o tym czy o tamtym. Ciężkie... To było strasznie ciężkie brzemię.
Uczucia Benvolio nie zawsze działały kojąco. Próbowałam się jakoś z tego wycofać, umknąć z jego ciepłych, otulających mnie ramion, których porzucenie przerażało mnie. Potrzebowałam wsparcia w zaistniałej sytuacji, a on był przy mnie. Nikt wcześniej nie okazywał mi aż tyle uwagi. Wiedziałam jednak, że rodzice nigdy nie zgodzą się na mój ślub z kimś, kto nie byłby czystej krwi, na kogoś takiego, kto wyglądał, jakby całe życie spędził w najgorszych kątach Londynu... Ja i Benvolio? To musiało się kiedyś skończyć, choć zaczęłam udawać, że jakoś z tego wybrnę, że uda mi się przekonać rodziców, a jak nie... Jak nie, to z nim ucieknę!
Los rozwiązał wszystko za mnie...
– when it crumbles –
– we will stand tall –
– face it together –
Jednego dnia widzisz człowieka, rozmawiasz z nim, śmiejesz się. Uśmiecha się do ciebie, choć sam czuje to coś w swoich kościach. Wyznajesz mu jak bardzo boisz się nadchodzącej pełni, choć nic złego się nie stanie, bo przecież jesteście oboje przygotowani. Zapewnia, że wszystko będzie dobrze, że to twoja trzecia pełnia i że świetnie sobie poradzisz. Szepcze, że jesteś cudowna, całuje cię i znika. Uśmiechasz się, mimo stresu. Następnego dnia go nie widzisz... Drugi dzień milczy... Czekasz zniecierpliwiona aż w końcu wydobrzeje, gdy na stole znajdujesz gazetę i dumny napis, że Caesar Lestrange łapie kolejnego wilkołaka, że mu gratulują, że są dumni. Dalej informacja, krótka notka, że owym wilkołakiem jest taka i taka osoba, która często bywała w tym i tamtym miejscu, zamieszkując to miejsce. Unosisz wysoko podbródek, odkładając gazetę i jesz śniadanie normalnie w towarzystwie rodziny, jak gdyby nigdy nic, jak gdybyś przed chwilą nie przeczytała, że miłość twojego życia, że jedyna osoba, która wiedziała, że... Że ona...
Słyszysz ciszę w swojej głowie. Serce wcale nie pęka jak większość rzeczy... Milczy, choć powoli przestaje być jedną piękną całością. Rodzina prowadzi dalej te swoje codzienne rozmowy. Pyta, na którą masz dziś do Ministerstwa... A ty nic nie słyszysz. Uśmiechasz się, bierzesz kolejną łyżkę do ust i odpowiadasz najnormalniejszym tonem, że wychodzisz za godzinę.
– what you see i see –
– i know i’d never be me –
– without the security –
– of your loving arms –
– keeping me from harm –
– put your hand in my hand –
– and we’ll stand –
Po tej ciszy nastąpił wrzask. Wiedziałam, że nie miałam być już dawną sobą. Nie sądziłam jednak, że w swej żałobie będę tak lekkomyślna, tak głupia. Postanowiłam się zemścić na zabójcy Benvolio, namawiając do tego czynu jednego z jego przyjaciół. Zamierzaliśmy podczas pełni zabić Caesara Lestrange.
O swoim błędzie przekonałam się dopiero następnego dnia, gdy zmęczona nocą ogarnęłam się z trudem, jakoś znośnie pomalowałam i zeszłam na dół. Rodzina nie zachowywała się normalnie. Teraz naprawdę słyszałam ciszę... i czułam tę namacalną żałobną aurę... Mój brat, Leo, przebiegł przez jadalnię i zniknął za drzwiami, pędząc do tej swojej kochanej kuzyneczki... Niedawno zdążył wrócić, a już... A już... Marianne i mała Celeste nie żyją. Zabiły je wilkołaki! W ich własnym domu! Płacz matki jest bardziej wyraźny niż powinien, bardziej wpada do mego serca. Bardziej je rujnuje...
Nie wybaczyłam sobie tego czynu do dziś. Chciałam się zemścić na Caesarze, a zabiłam dwie niewinne istotki... Dwie niewinne istotki! Gdy on żył... I to przez Benvolio, którego tak naprawdę nie kochałam, co sobie uświadomiłam dopiero po długim czasie. Kochałam jedynie jego miłość do mnie... I przez to, przez niego, przez lekkomyślność... One nie żyły.
Od tamtego czasu minęło kilka lat. Nadal mam w pamięci informację z gazety, pogrzeb Marianne i Celeste... Caesar na nima... W moim życiu zabrakło miłości. Zaczęło kręcić się jedynie wokół noszonej w sercu żałoby, bólu spowodowanego dokonanym przeze mnie i przez znajomego, który zginął i którego też miałam na sumieniu, morderstwa i wokół Caesara, którego czasem mijałam w Ministerstwie na korytarzu. Pośrodku tego wszystkiego ja... Zagubiona, obdarta, splamiona, a jednocześnie uporządkowana, elegancka i w pełni szlachetna. Grałam w grę, która straciła dla mnie sens... Żyłam, bo... Bo Benvolio by tak chciał? Bo kiedyś pragnęłam dokończyć zemstę? Bo nie chciałam zawieść rodziców? Bo życie trwało dalej? Bo Leo już wiedział o moim wilkołactwie i patrzył mi na ręce, które przed nim nadal utrzymywałam czyste? Leo... Nakrył mnie w momencie, gdy chciałam popełnić samobójstwo.
Wcisnęłam wściekła książkę w ręce służącej i ruszyłam bez słowa do środka. A deszcz padał. W najlepsze.
Nie jestem osobą, która mogłaby pochwalić się szerokim wachlarzem dobrych wspomnień. Często też ingerują w nie te złe... nie pozwalając mi się na nich skupić, przez co nie jest mi łatwo wyczarować patronusa. Jednakże gdy się dostatecznie skupię, wspominam swoją babcię i siebie jako małe dziecko, gdy razem spacerowałyśmy sobie po pastwiskach w letnie popołudnia. Wtedy życie wydawało się dobre.
11 | |
2 | |
7 | |
0 | |
0 | |
5 | |
0 |
Różdżka, sowa, teleportacja
Open your eyes, look up to the skies and see.
Witamy wśród Morsów
Niezwykle przejmująca historia z doskonale oddanym smutkiem postaci - nic nie stoi na przeszkodzie, byś ruszyła dalej. Witam pierwszego wilczka na forum, leć do fabuły, nikogo nie gryź i uważaj na łowców!