Pokój dzienny
AutorWiadomość
Pokój dzienny
Salon ten jest niezwykle mały. Pełni roli łącznika między pokojem Melanie, a sypialną Roselyn. Panuje tu dość duży przepych, jakby właścicielka mieszkania liczyła, że zmieści tu wszystko co nie mieści się w innych pomieszczeniach. Znajduję się tu mała biblioteczka na książki, kilka komódek, pomniejszych regałów, wszystko stłoczone na bardzo małej powierzchni. Daje to efekt pewnego rodzaju przytulności. Można zauważyć tu liczne pamiątki, obrazki przymocowane do ścian. Sam stan mieszkania pozostawia jednak sporo do życzenia. Jest dość stare i zmęczone już drewno skrzypi niemiłosiernie, a wystawiona na działanie wiatru część, sprawia że zimą czy też późną jesienią zimno z zewnątrz przechodzi do środka, a podczas silniejszych wiatrów można odnieść wrażenie, że ściany się zaraz rozpadną.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Ostatnio zmieniony przez Roselyn Wright dnia 03.04.19 18:47, w całości zmieniany 1 raz
16 października
Od wydarzeń, które rozegrały się w starożytnych ruinach Stonehenge minął zaledwie tydzień. Niepokój z tym związany wzrastał każdego dnia. Nie wiedziała co dalej, a ta niepewność doprowadzała ją do szaleństwa. Chciałaby znać odpowiedzi na wszelkie nurtujące ją pytania. Jednak kto miał jej ich udzielić? Nikt nie wiedział jak dalej potoczą się ich losy. Mogła jedynie rzucić się w wir codzienności, chodzić do pracy, spędzać czas z Melanie, robić to co robiła do tej pory, starając się po prostu przeżyć kolejny dzień, nie pozwalając się aby to szaleństwo wzięło nad nią górą.
Niepokoje przychodziły do niej nocami, nie pozwalając zmrużyć oka. Atakowały jej myśli ilekroć wpatrywała się w cienie malowane na ścianach światłem lampy. Próbowała podjąć jakąś jednoznaczną decyzję, odgonić od siebie rozterki, jednak nie potrafiła. Chociaż sama decydowała o swoim życiu i nie potrzebowała niczyjego osądu, ten jeden raz chciała usłyszeć, by ktoś powiedział jej co powinna zrobić.
Sprawa Zakonu Feniksa nie opuszczała jej myśli od piątego września, gdy przekroczyła próg gospody. Poszła tam, bo chciała coś zmienić. Pomóc. Zrobić coś dobrego. Pożytecznego dla innych. Stanąć po stronie ludzi, którzy nie chcieli, aby ich światem rządziły uprzedzenia, podziały. W końcu posiadanie tej świadomości, a uciekanie od odpowiedzialności za to było pewnego rodzaju tchórzostwem. Rose chociaż znała strach, nie była tchórzem. Z drugiej strony jednak na swych barkach niosła ciężar wychowania dziecka. Narażając swoje życie, narażała przyszłość Melanie i właśnie to sprawiało, że nie potrafiła odnaleźć spokoju. Czegokolwiek by nie zrobiła, czuła się z tym źle. Wizyta Anthony’ego tuż po spotkaniu Zakonu jeszcze bardziej spotęgowała rozdarcie, utwardzając jednak pewne przekonania. Przyjęła misję, którą wykonała. Wychodząc z domu czuła przygniatający ciężar poczucia winy. Skłamała bratu, że wychodzi do pracy. Oddała mu pod opiekę córkę, nie wiedząc czy wróci. Jaką matką była? Nie chciała, aby córka wychowywała się w świecie, gdzie taka osoba jak Lord Voldemort ma władzę. Nie chciała, aby wielkie rodziny przeżarte zepsuciem i zgnilizną dawnych zwyczajów rządziły. Owszem. Walczyć mogli inni. Jednak jaką osobą okazałaby się, myśląc w ten sposób? Jak mogła uczyć Melanie rozróżnienia dobra i zła, gdy sama nie potrafiła kierować się tymi zasadami. Świat, który znała chylił się upadkowi i to co się teraz działo, było w ich rękach.
Cieszyła się na wizytę Charlene. Kuzynka była jedną z niewielu osób, z którymi mogła o tym porozmawiać. W naturze Roselyn nie leżało zwierzanie się ze swoich zmartwień. Wolała trzymać je w sobie, rozważać je w milczeniu. Nie była w stanie dzielić się własnymi przemyśleniami z innymi. Przywara, której pozbyć się nie potrafiła.
Potrzebowała jednak wiedzieć więcej na temat Zakonu Feniksa, na temat misji, które wykonywali. Chciała wiedzieć co stało się na szczycie w Stonehenge i liczyła, że Charlie jej w tym pomoże. Wszakże mogły już o tym pomówić szczerze, a wiedziała że mogła zaufać opinii Charlene.
Przywitała ją życzliwie w drzwiach, zapraszając w swoje skromne progi. Melanie bawiła się przyrządami astronomicznymi, które zostawił jej kilka dni temu Jayden. Niemniej, chociaż zajęta zabawą, widząc ciotkę podbiegła do niej radośnie. Czasem dziwiła się córce, skąd miała w sobie takie pokłady spontaniczności, które nie charakteryzowały ich rodziców. Być może sama Roselyn też taka kiedyś była. Kiedyś, bardzo dawno temu. - Nie zgadniesz od kogo dostałam wiadomość dzisiaj rano - zagadnęła ją, rozlewając herbatę do filiżanek ze starej, drogiej porcelany. Nie żeby mogła sobie na to pozwolić. Jej matka dostała je w prezencie od jednego z wdzięcznych pacjentów, a po jej śmierci Roselyn zabrała je ze sobą do Londynu jako małą namiastkę domu w zupełnie obcym jej miejscu. - Lady Macmillian poprosiła mnie, abym przyjechała do Anthony’ego i sprawdziła jego zdrowie. Nie sądziłam, że wie o tym, że jestem uzdrowicielką - dodała po chwili, bo nie było sensu wprowadzać nastroju tajemnicy. Nie powiedziała tego też, aby poplotkować na temat Macmilianów. Pogłaskała córkę po głowie, prosząc aby pobawiła się w pokoju obok, obiecując że nacieszy się obecność Charlene później.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Charlie tam nie było, ale również się niepokoiła, zwłaszcza po tym co przeczytała w gazecie i po tym, w jakim stanie był Anthony, kiedy pojawiła się u niego, by przygotować mu eliksir. Choć nadal czuła się bardzo niezręcznie po tym, co wydarzyło się piątego października, kiedy oboje padli ofiarą eliksiru miłosnego (cóż, oboje mieli talent do wspólnego wpadania w tarapaty), nie odmówiła mu pomocy i zjawiła się w dworze Macmillanów, przy okazji poznając też wersję wydarzeń samego Anthony’ego.
Miało to miejsce ledwie kilka dni temu, a dziś po pracy postanowiła odwiedzić Roselyn, bo zwyczajnie potrzebowała porozmawiać z kimś, kto ją zrozumie. Zawsze lubiła starszą kuzynkę, a teraz, poza więzami krwi oraz pracą w tym samym miejscu łączyło je jeszcze coś: Zakon Feniksa. Obie chciały zrobić coś dobrego i przysłużyć się swoimi umiejętnościami, choć Roselyn ryzykowała z pewnością więcej, nie tylko swoją pracą czy własnym życiem, ale też przyszłością swojej córki, która mogła zginąć lub zostać osierocona, a jej ojciec nawet nie potrafił spełnić swojej roli i być obecnym w jej życiu tak jak powinien. Najwyraźniej nie był dość odpowiedzialny, by zająć się swoją kobietą i dzieckiem. Ale rozumiała też, że to właśnie troska o przyszłość Melanie nie pozwoliłaby Rose siedzieć z założonymi rękami. Wszyscy walczyli o to, żeby kolejne pokolenia mogły dorastać bez strachu. Chcieli zbudować świat, w którym Melanie i jej podobne dzieci byłyby szczęśliwe.
Vera była nieobecna i we własnym domu nie miała z kim porozmawiać o trapiących ją sprawach, postanowiła po opuszczeniu Munga skierować swoje kroki właśnie do jej londyńskiego mieszkania. Jako że obie były zapracowane, zazwyczaj widziały się tylko w biegu na szpitalnych korytarzach, jeśli akurat Charlie przyszło danego dnia pracować na jej piętrze. Okazje do odwiedzania się w domu nie zdarzały się codziennie, choć Charlie starała się tu pojawiać regularnie, by uczestniczyć w życiu Melanie. Rodzina zawsze była dla niej ważną wartością.
Zjawiła się u niej po południu, wciąż niosąc ze sobą intensywny zapach ziół i medykamentów; w końcu przybywała prosto z pracy, gdzie od rana warzyła lecznicze eliksiry. To właśnie tam udało im się zgadać na to spotkanie po godzinach, już w domowym zaciszu.
- Miło cię widzieć – rzekła na przywitanie, wchodząc do środka. – Wszystko u was w porządku? Martwiłam się. – Ostatnio martwiła się o każdego z grona rodziny i przyjaciół, zwłaszcza o tych, którzy także byli w Zakonie. Ale widząc podbiegającą do niej Melanie od razu uśmiechnęła się szeroko i pochyliła się, by ją wyściskać, po czym wyjęła z torby prezent, przyniesiony z myślą o niej: kupiony niedawno na Pokątnej mały, ruszający się miś i niedużą paczuszkę jej ulubionych słodyczy. Mimowolnie przypominała sobie Helen, która kiedyś też była taką małą, wesołą i bardzo mądrą dziewczynką, dopóki nagle nie zabrała jej choroba. Uświadomiła sobie też, jak obecne czasy trudne były dla takich dzieci, więc nie powinny poruszać trudnych, przykrych tematów przy Melanie; dziewczynka jednak po chwili została odesłana do swojego pokoju, a Charlie obiecała, że później przyjdzie się z nią pobawić.
Później usiadła w fotelu i spojrzała uważnie na Roselyn.
- Od kogo? – zapytała, zaciekawiona tą wzmianką. Słysząc, że chodzi o Anthony’ego, niemal oblała się herbatą, bo pechowo akurat teraz zacisnęła palce na uchwycie filiżanki. Puściła go, pozostawiając naczynko na spodeczku i postanawiając, że jednak napije się za chwilę. Jej policzki zaczęły pokrywać się rumieńcem, bo mimowolnie przypomniała sobie piątego października i feralny incydent z amortencją. Ta przygoda zawstydzała ją nawet bardziej niż same okoliczności zapoznania z Macmillanem, który uwalniał ją od cudzych frywolnych majtek przyklejonych do jej dłoni zaklęciem trwałego przylepca. Przez chwilę zastanawiała się, skąd Rose zna Anthony’ego, ale zaraz przypomniała sobie, że byli w podobnym wieku, a Wrightowie utrzymywali z Macmillanami zażyłe relacje, więc tych dwoje musiało kiedyś mieć ze sobą do czynienia.
- Och, byłaś u Macmillanów? – spytała, kiedy przetrawiła tę wiadomość. – Jak czuje się Anthony? Lepiej mu? Trzy dni temu warzyłam dla niego eliksir uspokajający, poprosił mnie o pomoc... I nie mogłam odmówić.
Nieważne jak niezręcznie się czuła, nie mogłaby zignorować jego listu. Nie po tym, co przeczytała w „Proroku”. Poza tym, nikt poza ich dwójką o nieszczęsnej przygodzie nie wiedział, nikt ich nie widział, więc była szansa, że Macmillan nie będzie mieć problemów, a ona podczas wizyty u niego udawała, że tematu nie ma i zajęła się tym, co miała zrobić, przygotowując dla niego porcje eliksiru. Był zresztą tak zmarnowany, że nie miałaby serca go dobijać wyciąganiem tamtej sprawy.
- To straszne, co stało się na tym szczycie. Zastanawiam się, jak to wszystko wpłynie na naszą rzeczywistość i działalność Zakonu. Czy skoro to zaszło tak daleko, damy jeszcze radę to powstrzymać? – zastanowiła się. Nie tylko Rose myślała o tym wszystkim, Charlie też. Od wybuchu anomalii i pożaru ministerstwa dużo myślała i się zastanawiała, a teraz, po szczycie, znów zaczęła. Do czego zmierzał ich świat? I czy tego, co robili członkowie Zakonu, wystarczy by pokonać zło?
Miało to miejsce ledwie kilka dni temu, a dziś po pracy postanowiła odwiedzić Roselyn, bo zwyczajnie potrzebowała porozmawiać z kimś, kto ją zrozumie. Zawsze lubiła starszą kuzynkę, a teraz, poza więzami krwi oraz pracą w tym samym miejscu łączyło je jeszcze coś: Zakon Feniksa. Obie chciały zrobić coś dobrego i przysłużyć się swoimi umiejętnościami, choć Roselyn ryzykowała z pewnością więcej, nie tylko swoją pracą czy własnym życiem, ale też przyszłością swojej córki, która mogła zginąć lub zostać osierocona, a jej ojciec nawet nie potrafił spełnić swojej roli i być obecnym w jej życiu tak jak powinien. Najwyraźniej nie był dość odpowiedzialny, by zająć się swoją kobietą i dzieckiem. Ale rozumiała też, że to właśnie troska o przyszłość Melanie nie pozwoliłaby Rose siedzieć z założonymi rękami. Wszyscy walczyli o to, żeby kolejne pokolenia mogły dorastać bez strachu. Chcieli zbudować świat, w którym Melanie i jej podobne dzieci byłyby szczęśliwe.
Vera była nieobecna i we własnym domu nie miała z kim porozmawiać o trapiących ją sprawach, postanowiła po opuszczeniu Munga skierować swoje kroki właśnie do jej londyńskiego mieszkania. Jako że obie były zapracowane, zazwyczaj widziały się tylko w biegu na szpitalnych korytarzach, jeśli akurat Charlie przyszło danego dnia pracować na jej piętrze. Okazje do odwiedzania się w domu nie zdarzały się codziennie, choć Charlie starała się tu pojawiać regularnie, by uczestniczyć w życiu Melanie. Rodzina zawsze była dla niej ważną wartością.
Zjawiła się u niej po południu, wciąż niosąc ze sobą intensywny zapach ziół i medykamentów; w końcu przybywała prosto z pracy, gdzie od rana warzyła lecznicze eliksiry. To właśnie tam udało im się zgadać na to spotkanie po godzinach, już w domowym zaciszu.
- Miło cię widzieć – rzekła na przywitanie, wchodząc do środka. – Wszystko u was w porządku? Martwiłam się. – Ostatnio martwiła się o każdego z grona rodziny i przyjaciół, zwłaszcza o tych, którzy także byli w Zakonie. Ale widząc podbiegającą do niej Melanie od razu uśmiechnęła się szeroko i pochyliła się, by ją wyściskać, po czym wyjęła z torby prezent, przyniesiony z myślą o niej: kupiony niedawno na Pokątnej mały, ruszający się miś i niedużą paczuszkę jej ulubionych słodyczy. Mimowolnie przypominała sobie Helen, która kiedyś też była taką małą, wesołą i bardzo mądrą dziewczynką, dopóki nagle nie zabrała jej choroba. Uświadomiła sobie też, jak obecne czasy trudne były dla takich dzieci, więc nie powinny poruszać trudnych, przykrych tematów przy Melanie; dziewczynka jednak po chwili została odesłana do swojego pokoju, a Charlie obiecała, że później przyjdzie się z nią pobawić.
Później usiadła w fotelu i spojrzała uważnie na Roselyn.
- Od kogo? – zapytała, zaciekawiona tą wzmianką. Słysząc, że chodzi o Anthony’ego, niemal oblała się herbatą, bo pechowo akurat teraz zacisnęła palce na uchwycie filiżanki. Puściła go, pozostawiając naczynko na spodeczku i postanawiając, że jednak napije się za chwilę. Jej policzki zaczęły pokrywać się rumieńcem, bo mimowolnie przypomniała sobie piątego października i feralny incydent z amortencją. Ta przygoda zawstydzała ją nawet bardziej niż same okoliczności zapoznania z Macmillanem, który uwalniał ją od cudzych frywolnych majtek przyklejonych do jej dłoni zaklęciem trwałego przylepca. Przez chwilę zastanawiała się, skąd Rose zna Anthony’ego, ale zaraz przypomniała sobie, że byli w podobnym wieku, a Wrightowie utrzymywali z Macmillanami zażyłe relacje, więc tych dwoje musiało kiedyś mieć ze sobą do czynienia.
- Och, byłaś u Macmillanów? – spytała, kiedy przetrawiła tę wiadomość. – Jak czuje się Anthony? Lepiej mu? Trzy dni temu warzyłam dla niego eliksir uspokajający, poprosił mnie o pomoc... I nie mogłam odmówić.
Nieważne jak niezręcznie się czuła, nie mogłaby zignorować jego listu. Nie po tym, co przeczytała w „Proroku”. Poza tym, nikt poza ich dwójką o nieszczęsnej przygodzie nie wiedział, nikt ich nie widział, więc była szansa, że Macmillan nie będzie mieć problemów, a ona podczas wizyty u niego udawała, że tematu nie ma i zajęła się tym, co miała zrobić, przygotowując dla niego porcje eliksiru. Był zresztą tak zmarnowany, że nie miałaby serca go dobijać wyciąganiem tamtej sprawy.
- To straszne, co stało się na tym szczycie. Zastanawiam się, jak to wszystko wpłynie na naszą rzeczywistość i działalność Zakonu. Czy skoro to zaszło tak daleko, damy jeszcze radę to powstrzymać? – zastanowiła się. Nie tylko Rose myślała o tym wszystkim, Charlie też. Od wybuchu anomalii i pożaru ministerstwa dużo myślała i się zastanawiała, a teraz, po szczycie, znów zaczęła. Do czego zmierzał ich świat? I czy tego, co robili członkowie Zakonu, wystarczy by pokonać zło?
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Tajemnica, która została jej powierzona zjadała ją od środka. Nie była jedną z tych kobiet, które karmią się plotkami, sekretami innych czy odczuwają przyjemność na myśl o ich odkryciu. Nie miała w tym żadnej rozrywki. Nie była wścibska, może czasami bywała ciekawska (chociaż granica między tymi dwiema cechami była przecież tak bardzo cienka). Nigdy nie miała problemów z utrzymaniem tajemnicy czy też z poszanowaniem prawa innych do ich posiadania. Niemniej jednak ten jeden raz ciążyło jej to, ponieważ nie tyczyło się tylko jej życia czy losu pojedynczej jednostki. Chodziło o coś większego i sama miała tak bardzo mieszane uczucia, że czuła się niepewnie z decyzjami podjętymi z nią samą. Chciała, żeby ktoś mógł wskazać jej kierunek, wyrazić swoją opinię, rozjaśnić kwestie, które nie do końca rozumiała. Potrzebowała kogoś bliskiego z kim mogłaby porozmawiać, a fakt że nie mogła tego zrobić dodatkowo potęgował uczucie osamotnienia. Chciałaby poradzić się brata czy też Jaydana, który od kilku dni pomieszkiwał w jej salonie. Nie mogła powiedzieć o tym niestety, ani jednemu, ani drugiemu co ciążyło jej okropnie. Jednocześnie jej własna duma podpowiadała jej, że te wszystkie rozterki, ta potrzeba rozmowy z drugim człowiekiem jest oznaką słabości. Powinna sama o sobie decydować.
Czuła potrzebę spotkania się z kilka lat młodszą kuzynką. Niegdyś różnica wieku między nimi wydawała się być znacznie bardziej odczuwalna, jednak teraz gdy obie były już dorosłymi kobietami, nie patrzyła na nią w ten sposób. Być może na zawsze zachowa w pamięci dziecinną buźkę Charlie z czasów, gdy pełniła rolę tej starszej. Teraz to nie miało już takiego znaczenia, bo o to w progu jej domu stała alchemiczka, która miała już swój własny dorosły świat i teraz Roselyn ta starsza pragnęła, aby Leighton pomogła jej zrozumieć kwestie, których sama pojąć nie potrafiła.
- Tak - uśmiechnęła się do kuzynki. - Przyjaciel zatrzymał się u nas na kilka dni, więc nie jestem całkowicie sama - wytłumaczyła po chwili, jakby obecność dodatkowej osoby w mieszkaniu Wrightów mogła zapewnić Charlene o tym, że Rose i Melanie są bezpieczniejsze niż dotychczas. Chociaż prawda była taka, że przecież nikt nie był. - Prosto z Munga? - zapytała, wyczuwając w powietrzu znany szpitalny zapach, który sama przynosiła do domu prawie każdego dnia. Pachniał codziennością, domem. Lubiła go.
Zmarszczyła lekko brwi, widząc reakcję alchemiczki i uśmiechnęła się pod nosem z rozbawieniem. - Teraz ja muszę zapytać - wszystko w porządku?
- Jeszcze nie. Wybieram się dopiero jutro. Z listu wnioskuję, że wszystko jest w porządku, a Lady Macmilian jedynie chcę, abym sprawdziła jego stan zdrowia. Jeśli potrzebowałby szybkiej pomocy, pewnie ponagliłaby mnie z wizytą - wytłumaczyła i zastanowiła się chwilę nad słowami kuzynki. - Wybacz mi za moją wścibskość, ale nie mogę sobie pukładać tego wszystkiego w głowie. Nic nie wiem, a nie mam kogo zapytać. Czy rozmawiałaś z nim o tym co się stało? Nie proszę o szczegóły, ani nie chce obdzierać go, ani ciebie z prywatności.
Westchnęła ciężko, słysząc wypowiedź kobiety. - Gdyby ktoś dał mi jednego knuta za każde pytania, które sobie zadaje i nie znam na nie odpowiedzi z pewnością mogłabym sobie pozwolić na szlachecki dworek - odparła - Boję się tego wszystkiego, Charlie. Przeraża mnie to, bo wiem tak mało. Czy jeśli przestali się ukrywać czują się na tyle pewni swojego zwycięstwa? Co ma zamiar zrobić tym wszystkim Ministerstwo Magii? I jaka w tym nasza rola? Chciałabym zrobić cokolwiek, by to zatrzymać, ale nie wiem co. Nie wiem właściwie co robimy my - spojrzała w oczy Charlene, poszukując w nich jakiejś odpowiedzi. Wiedziała, że nie zna ich tak samo jak nie zna ich Roselyn, jednak wiedziała więcej o Zakonie.
Czuła potrzebę spotkania się z kilka lat młodszą kuzynką. Niegdyś różnica wieku między nimi wydawała się być znacznie bardziej odczuwalna, jednak teraz gdy obie były już dorosłymi kobietami, nie patrzyła na nią w ten sposób. Być może na zawsze zachowa w pamięci dziecinną buźkę Charlie z czasów, gdy pełniła rolę tej starszej. Teraz to nie miało już takiego znaczenia, bo o to w progu jej domu stała alchemiczka, która miała już swój własny dorosły świat i teraz Roselyn ta starsza pragnęła, aby Leighton pomogła jej zrozumieć kwestie, których sama pojąć nie potrafiła.
- Tak - uśmiechnęła się do kuzynki. - Przyjaciel zatrzymał się u nas na kilka dni, więc nie jestem całkowicie sama - wytłumaczyła po chwili, jakby obecność dodatkowej osoby w mieszkaniu Wrightów mogła zapewnić Charlene o tym, że Rose i Melanie są bezpieczniejsze niż dotychczas. Chociaż prawda była taka, że przecież nikt nie był. - Prosto z Munga? - zapytała, wyczuwając w powietrzu znany szpitalny zapach, który sama przynosiła do domu prawie każdego dnia. Pachniał codziennością, domem. Lubiła go.
Zmarszczyła lekko brwi, widząc reakcję alchemiczki i uśmiechnęła się pod nosem z rozbawieniem. - Teraz ja muszę zapytać - wszystko w porządku?
- Jeszcze nie. Wybieram się dopiero jutro. Z listu wnioskuję, że wszystko jest w porządku, a Lady Macmilian jedynie chcę, abym sprawdziła jego stan zdrowia. Jeśli potrzebowałby szybkiej pomocy, pewnie ponagliłaby mnie z wizytą - wytłumaczyła i zastanowiła się chwilę nad słowami kuzynki. - Wybacz mi za moją wścibskość, ale nie mogę sobie pukładać tego wszystkiego w głowie. Nic nie wiem, a nie mam kogo zapytać. Czy rozmawiałaś z nim o tym co się stało? Nie proszę o szczegóły, ani nie chce obdzierać go, ani ciebie z prywatności.
Westchnęła ciężko, słysząc wypowiedź kobiety. - Gdyby ktoś dał mi jednego knuta za każde pytania, które sobie zadaje i nie znam na nie odpowiedzi z pewnością mogłabym sobie pozwolić na szlachecki dworek - odparła - Boję się tego wszystkiego, Charlie. Przeraża mnie to, bo wiem tak mało. Czy jeśli przestali się ukrywać czują się na tyle pewni swojego zwycięstwa? Co ma zamiar zrobić tym wszystkim Ministerstwo Magii? I jaka w tym nasza rola? Chciałabym zrobić cokolwiek, by to zatrzymać, ale nie wiem co. Nie wiem właściwie co robimy my - spojrzała w oczy Charlene, poszukując w nich jakiejś odpowiedzi. Wiedziała, że nie zna ich tak samo jak nie zna ich Roselyn, jednak wiedziała więcej o Zakonie.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Charlie też tak się czuła, zwłaszcza zanim ktoś wprowadził do Zakonu Verę. Czuła się jak najgorsza siostra na świecie, musząc nieudolnie ją okłamywać co do swoich zniknięć i nagłego zwiększenia ilości warzonych w domu eliksirów, ale rozumiała wagę tej tajemnicy i to, że nie wolno jej było samej wtajemniczać nikogo, musiał to zrobić ktoś, kto miał takie uprawnienia. Wówczas hierarchia organizacji nie była dla niej jeszcze do końca zrozumiała, ale musiała ją zaakceptować i przyjąć do wiadomości konieczność milczenia. Dziwiło ją wtedy, że ktoś wprowadził ją, a nie Verę, która przecież była dużo bieglejsza w magii obronnej i w walce. Parę tygodni później wtajemniczono i Verę, więc mogły szczerze o tym porozmawiać, a Charlie już nic nie gryzło, bo tkwiły w tym obie. Ale rozumiała potrzebę podzielenia się ciężarem z kimś, kto też go dźwigał i rozumiał. Sama też czasem to czuła, a nie z każdym mogła się tym podzielić, nawet w obrębie samego Zakonu, bo nie każdy rozumiałby jej dylematy i wątpliwości. Nie uważała jednak takich potrzeb za słabość, po to miało się rodzinę i przyjaciół, żeby ze sobą rozmawiać i wspierać się wzajemnie. Wszyscy byli przecież tylko ludźmi i mieli swoje chwile zwątpienia.
Dawniej dzielące je sześć lat było wyraźnie zauważalne, kiedy Roselyn była już nastolatką i chodziła do Hogwartu, a Charlie wciąż dzieckiem (nawet jeśli nad wiek mądrym, to wciąż dzieckiem), ale z biegiem czasu ta różnica zatarła się, i dziś mogły ze sobą rozmawiać jako dorosłe kobiety, obie posiadające swoje życia i pracę, a Rose już nawet dziecko. Ale skoro życie rzuciło je obie do obcego, wielkiego Londynu, musiały dbać o kontakt i relacje, zwłaszcza teraz.
- To dobrze – ucieszyła się. – Jaki przyjaciel? Znam go? – zapytała z ciekawością, ale też z troską, bo naprawdę chciała wierzyć, że Rose jest bezpieczna. Sama czuła się bezpieczniejsza mieszkając z Verą, ale siostra od wczoraj nie wracała do domu i Charlie już dopadały iskierki niepokoju, nawet jeśli jej niewracanie na noc się w przeszłości zdarzało. Wyglądało też na to, że Rose bezbłędnie rozpoznała woń eliksirów i Munga unoszącą się wokół ubrań Charlie. – Przychodzę do ciebie prosto po pracy. Od pierwszego maja rzadko pozwalam sobie na wolne – odpowiedziała. Od czasu wybuchu anomalii było dużo roboty, więc często zostawała po godzinach i bardzo rzadko brała urlopy. Jej życie towarzyskie na tym cierpiało, bo istniało głównie po pracy, pod warunkiem że akurat się nie uczyła ani nie warzyła nic dla Zakonu. – Popołudniami zwykle się czegoś douczam lub zaczynam drugą pracę na rzecz naszych wspólnych przyjaciół. Ale jak mogłabym nie wpadać do was, skoro obie mieszkamy w tym ogromnym molochu z dala od rodzinnych domów? – uśmiechnęła się, zdając sobie sprawę, że Rose z pewnością rozumiała jej tęsknotę za rodzinnymi stronami. Charlie czuła się Kornwalijką z krwi i kości, a Londyn nie był i nie jest prawdziwym domem.
Jednak kiedy Rose wspomniała o Anthonym Macmillanie, zareagowała jak zareagowała, ponieważ relacje z tym czarodziejem stawały się coraz bardziej skomplikowane, a myśl o spotkaniu z piątego października budziła rumieńce, nawet jeśli kilka dni temu, warząc mu eliksir, zachowywała pełen profesjonalizm i nie poruszała tamtego tematu w jego rodowej posiadłości.
- Oczywiście, że tak – zapewniła, pocierając dłońmi policzki. – Po prostu... Ja i Anthony... No cóż, łączy nas kilka dość szalonych historii, bo oboje mamy szczęście do wpadania na siebie w dziwnych okolicznościach – próbowała wybrnąć i wyjaśnić lakonicznie przyczyny swojej reakcji. Szybko zajęła się więc konkretami, starając się zarysować sytuację przynajmniej na tyle, na ile ją znała. – Kilka dni temu napisał do mnie z prośbą o eliksir uspokajający, który zlecił mu uzdrowiciel. Pojawiłam się w ich posiadłości i to, co zastałam... Anthony wyglądał jak cień samego siebie – mówiła dalej, próbując przygotować Rose na to, co miało ją czekać kiedy się tam wybierze. Ufała jej, były rodziną i obie należały do Zakonu, poza tym skoro Roselyn miała go obejrzeć, to powinna wiedzieć o jego stanie sprzed kilku dni. – Nie dowiedziałam się od niego wiele ponad to, co mogłam wyczytać w „Proroku”, ale widziałam, jak wyglądał i się zachowywał. Mam wrażenie, że ogromnie obwinia się o to, co się stało, a skutki zaklęcia, które rzucił wraz ze Skamanderem oraz obecność dementorów odbiły się na nim w negatywny sposób. – Wiedziała, co kiedyś łączyło Rose ze Skamanderem i trudno jej było czuć do niego pełną sympatię po tym, jak porzucił jej kuzynkę z dzieckiem, ale to nie zmieniało faktu, że obaj, i Skamander i Macmillan, porwali się na coś szalonego i opłakanego w skutkach, choć wierzyła, że zrobili to w dobrej wierze, nie do końca przewidując konsekwencje. Nie wiedziała jednak, że oprócz obrażeń od Terremotio i bliskości dementorów wydarzyło się jeszcze coś, w gazecie nie napisano o klątwie niewybaczalnej, którą go potraktowano, a sam o tym nie wspomniał. – On chyba miał omamy, że ten... ten czarodziej, ten Voldemort... może go zaatakować nawet w domu. Musiałam aż pokazywać mu że w szafkach i za firankami niczego nie ma. Wiesz... bardzo się martwię, dlatego cieszę się, że się do niego wybierasz, zdecydowanie powinien go obejrzeć uzdrowiciel. Mówię ci to właśnie dlatego, żebyś była przygotowana i mogła zawczasu pomyśleć nad sposobem pomocy dla niego – zakończyła swoją opowieść, nieco się przy tym jąkając, bo nie wiedziała, jak dokładnie opisać jego stan i czym był spowodowany, ale głęboko ją zaniepokoiło jego zachowanie i miała nadzieję, że może Rose jako doświadczona uzdrowicielka będzie potrafiła mu z tym pomóc. Charlie nie mogła dla niego zrobić zbyt wiele poza podaniem mu eliksiru i próbami uspokojenia słownie. Serduszko jej się krajało, bo nie lubiła patrzeć jak ktoś cierpi i nie potrafić mu pomóc. A Anthony’ego naprawdę lubiła, nawet mimo tego, co wydarzyło się niespełna dwa tygodnie temu. Oboje nie byli wtedy do końca sobą.
- Też zadaję sobie ich wiele – rzekła, poruszając się nieznacznie i bawiąc się brzegiem rękawów. – Wiesz... ja też się boję, i to bardzo. Nie tylko o swoje bezpieczeństwo, ale też o innych. O Verę, ciebie i Melanie, rodziców, resztę rodziny, wszystkich Zakonników. Pewnie widziałaś, bo spotkało Bena i Hannah, prawda? – spytała, ale oni byli ich wspólną rodziną, więc na pewno musiała dobrze wiedzieć i także o tym rozmyślać. – Jest się czego bać. Oni nie mają litości i najwyraźniej rzeczywiście czują się na tyle pewnie, że postanowili wyjść z cienia. A ci na szczycie to na pewno nie wszyscy, bo jestem przekonana, że czarodzieje o krwi czystej i mieszanej też go popierają. Kto wie, może każdego dnia w pracy mijamy kogoś, kto mu służy? – zastanowiła się. Czarodzieje krwi szlachetnej to tylko ułamek społeczeństwa, wśród całej reszty też znajdowały się konserwatywne, antymugolskie jednostki. – To źle dla nas, że usunęli Longbottoma, on przynajmniej próbował działać sprawiedliwie i traktować wszystkich równo wobec prawa. Ale... wierzę w Zakon. Ci z nas, którzy potrafią walczyć, robią co mogą, ale my też możemy im pomagać – mówiła, unosząc wzrok na Rose i spoglądając jej w oczy. – Wiem, że nie jesteś typem wojowniczki, ja też nie jestem. Obie wybrałyśmy inną drogę, mamy inne zdolności, ale możemy być równie cenne. Jesteś świetną uzdrowicielką, twoje umiejętności pewnego dnia mogą uratować komuś życie po misji. Wiem, że Zakon potrzebuje uzdrowicieli, alchemików i naukowców. Sama dostarczam tyle eliksirów ile tylko mogę, nauczyłam się nawet warzyć Felix felicis. – Miała za sobą kilka udanych prób uwarzenia eliksiru szczęścia, z czego była bardzo dumna i pomagało jej to wierzyć, że nie potrafiąc walczyć nadal może być cenna i robić coś, czego inni nie mogą.
Dawniej dzielące je sześć lat było wyraźnie zauważalne, kiedy Roselyn była już nastolatką i chodziła do Hogwartu, a Charlie wciąż dzieckiem (nawet jeśli nad wiek mądrym, to wciąż dzieckiem), ale z biegiem czasu ta różnica zatarła się, i dziś mogły ze sobą rozmawiać jako dorosłe kobiety, obie posiadające swoje życia i pracę, a Rose już nawet dziecko. Ale skoro życie rzuciło je obie do obcego, wielkiego Londynu, musiały dbać o kontakt i relacje, zwłaszcza teraz.
- To dobrze – ucieszyła się. – Jaki przyjaciel? Znam go? – zapytała z ciekawością, ale też z troską, bo naprawdę chciała wierzyć, że Rose jest bezpieczna. Sama czuła się bezpieczniejsza mieszkając z Verą, ale siostra od wczoraj nie wracała do domu i Charlie już dopadały iskierki niepokoju, nawet jeśli jej niewracanie na noc się w przeszłości zdarzało. Wyglądało też na to, że Rose bezbłędnie rozpoznała woń eliksirów i Munga unoszącą się wokół ubrań Charlie. – Przychodzę do ciebie prosto po pracy. Od pierwszego maja rzadko pozwalam sobie na wolne – odpowiedziała. Od czasu wybuchu anomalii było dużo roboty, więc często zostawała po godzinach i bardzo rzadko brała urlopy. Jej życie towarzyskie na tym cierpiało, bo istniało głównie po pracy, pod warunkiem że akurat się nie uczyła ani nie warzyła nic dla Zakonu. – Popołudniami zwykle się czegoś douczam lub zaczynam drugą pracę na rzecz naszych wspólnych przyjaciół. Ale jak mogłabym nie wpadać do was, skoro obie mieszkamy w tym ogromnym molochu z dala od rodzinnych domów? – uśmiechnęła się, zdając sobie sprawę, że Rose z pewnością rozumiała jej tęsknotę za rodzinnymi stronami. Charlie czuła się Kornwalijką z krwi i kości, a Londyn nie był i nie jest prawdziwym domem.
Jednak kiedy Rose wspomniała o Anthonym Macmillanie, zareagowała jak zareagowała, ponieważ relacje z tym czarodziejem stawały się coraz bardziej skomplikowane, a myśl o spotkaniu z piątego października budziła rumieńce, nawet jeśli kilka dni temu, warząc mu eliksir, zachowywała pełen profesjonalizm i nie poruszała tamtego tematu w jego rodowej posiadłości.
- Oczywiście, że tak – zapewniła, pocierając dłońmi policzki. – Po prostu... Ja i Anthony... No cóż, łączy nas kilka dość szalonych historii, bo oboje mamy szczęście do wpadania na siebie w dziwnych okolicznościach – próbowała wybrnąć i wyjaśnić lakonicznie przyczyny swojej reakcji. Szybko zajęła się więc konkretami, starając się zarysować sytuację przynajmniej na tyle, na ile ją znała. – Kilka dni temu napisał do mnie z prośbą o eliksir uspokajający, który zlecił mu uzdrowiciel. Pojawiłam się w ich posiadłości i to, co zastałam... Anthony wyglądał jak cień samego siebie – mówiła dalej, próbując przygotować Rose na to, co miało ją czekać kiedy się tam wybierze. Ufała jej, były rodziną i obie należały do Zakonu, poza tym skoro Roselyn miała go obejrzeć, to powinna wiedzieć o jego stanie sprzed kilku dni. – Nie dowiedziałam się od niego wiele ponad to, co mogłam wyczytać w „Proroku”, ale widziałam, jak wyglądał i się zachowywał. Mam wrażenie, że ogromnie obwinia się o to, co się stało, a skutki zaklęcia, które rzucił wraz ze Skamanderem oraz obecność dementorów odbiły się na nim w negatywny sposób. – Wiedziała, co kiedyś łączyło Rose ze Skamanderem i trudno jej było czuć do niego pełną sympatię po tym, jak porzucił jej kuzynkę z dzieckiem, ale to nie zmieniało faktu, że obaj, i Skamander i Macmillan, porwali się na coś szalonego i opłakanego w skutkach, choć wierzyła, że zrobili to w dobrej wierze, nie do końca przewidując konsekwencje. Nie wiedziała jednak, że oprócz obrażeń od Terremotio i bliskości dementorów wydarzyło się jeszcze coś, w gazecie nie napisano o klątwie niewybaczalnej, którą go potraktowano, a sam o tym nie wspomniał. – On chyba miał omamy, że ten... ten czarodziej, ten Voldemort... może go zaatakować nawet w domu. Musiałam aż pokazywać mu że w szafkach i za firankami niczego nie ma. Wiesz... bardzo się martwię, dlatego cieszę się, że się do niego wybierasz, zdecydowanie powinien go obejrzeć uzdrowiciel. Mówię ci to właśnie dlatego, żebyś była przygotowana i mogła zawczasu pomyśleć nad sposobem pomocy dla niego – zakończyła swoją opowieść, nieco się przy tym jąkając, bo nie wiedziała, jak dokładnie opisać jego stan i czym był spowodowany, ale głęboko ją zaniepokoiło jego zachowanie i miała nadzieję, że może Rose jako doświadczona uzdrowicielka będzie potrafiła mu z tym pomóc. Charlie nie mogła dla niego zrobić zbyt wiele poza podaniem mu eliksiru i próbami uspokojenia słownie. Serduszko jej się krajało, bo nie lubiła patrzeć jak ktoś cierpi i nie potrafić mu pomóc. A Anthony’ego naprawdę lubiła, nawet mimo tego, co wydarzyło się niespełna dwa tygodnie temu. Oboje nie byli wtedy do końca sobą.
- Też zadaję sobie ich wiele – rzekła, poruszając się nieznacznie i bawiąc się brzegiem rękawów. – Wiesz... ja też się boję, i to bardzo. Nie tylko o swoje bezpieczeństwo, ale też o innych. O Verę, ciebie i Melanie, rodziców, resztę rodziny, wszystkich Zakonników. Pewnie widziałaś, bo spotkało Bena i Hannah, prawda? – spytała, ale oni byli ich wspólną rodziną, więc na pewno musiała dobrze wiedzieć i także o tym rozmyślać. – Jest się czego bać. Oni nie mają litości i najwyraźniej rzeczywiście czują się na tyle pewnie, że postanowili wyjść z cienia. A ci na szczycie to na pewno nie wszyscy, bo jestem przekonana, że czarodzieje o krwi czystej i mieszanej też go popierają. Kto wie, może każdego dnia w pracy mijamy kogoś, kto mu służy? – zastanowiła się. Czarodzieje krwi szlachetnej to tylko ułamek społeczeństwa, wśród całej reszty też znajdowały się konserwatywne, antymugolskie jednostki. – To źle dla nas, że usunęli Longbottoma, on przynajmniej próbował działać sprawiedliwie i traktować wszystkich równo wobec prawa. Ale... wierzę w Zakon. Ci z nas, którzy potrafią walczyć, robią co mogą, ale my też możemy im pomagać – mówiła, unosząc wzrok na Rose i spoglądając jej w oczy. – Wiem, że nie jesteś typem wojowniczki, ja też nie jestem. Obie wybrałyśmy inną drogę, mamy inne zdolności, ale możemy być równie cenne. Jesteś świetną uzdrowicielką, twoje umiejętności pewnego dnia mogą uratować komuś życie po misji. Wiem, że Zakon potrzebuje uzdrowicieli, alchemików i naukowców. Sama dostarczam tyle eliksirów ile tylko mogę, nauczyłam się nawet warzyć Felix felicis. – Miała za sobą kilka udanych prób uwarzenia eliksiru szczęścia, z czego była bardzo dumna i pomagało jej to wierzyć, że nie potrafiąc walczyć nadal może być cenna i robić coś, czego inni nie mogą.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Nawykła do tego, że skrywała większość swoich myśli przed światem. Takiego rodzaju osobą była. Taką, która rozważa wszystko w swoim umyślę. Najpierw myślała, potem mówiła. Chociaż i jej zdarzało się stracić zimną krew, dawać się ponosić emocjom. Dokładnie tak jak ponad miesiąc temu, gdy nawiedził ją tu Anthony. Nie była z siebie dumna, ani z tego że pozwoliła sobie na jawne okazanie swojego gniewu w tak nieelegancki sposób. Natura sytuacji, w której aktualnie się znalazła sprawiała jednak, że nie było tu miejsca na poddawanie się uczuciom. Musiała milczeć jak bardzo nie chciałaby podzielić sie z kimś swoimi rozterkami i wątpliwościami. Pragnęła decydować sama o sobie i tego właśnie nauczyło ją samotne wychowanie córki, w tej kwestii jednak potrzebowała zasięgnąć informacji od kogoś zaufanego. Była na nieznanych wodach, bo jak słusznie zauważyła Charlene nie była typem bojowniczki. Właściwie to przed wizytą na Fair Isle, nie pamiętała kiedy ostatni raz próbowała rzucić jakikolwiek urok. Na spotkaniu Zakonu spotkała tak wielu ludzi, którzy wydawali się być już oswojeni z tą sytuacją. Słuchała ich słów, próbowała chłonąć wszelkie dostępne informacje, ale prowokowało to jedynie kolejne dyskordie. Nie ośmieliła się zadawać pytań na głos, ani prosić nikogo o dodatkowe tłumaczenie. Widziała ludzi, którzy byli w to zaangażowani i zdawali się wiedzieć co robią, podczas gdy ona czuła się .przytłoczona i zmieszana. Do tego dochodził wewnętrzny niepokój związany z własnymi zobowiązaniami w stosunku do córki. Jak bardzo nie próbowała odnaleźć wewnętrznej równowagi kwestie te sprawiały, że nie potrafiła odnaleźć spokoju.
- Być może znasz Jaydena. Uczy astronomii w Hogwarcie, chodziliśmy razem do Hogwartu i przyjaźnimy się od tamtej pory, jest ode mnie o rok starszy - wytłumaczyła kuzynce, czując się odrobinkę zobowiązana do tego, aby zaznaczyć, że tylko przyjaźni się z astronomem. Głównie przez wzgląd na to, że zdawała sobie sprawę z tego że wielu ludzi patrzyło na nią ze zgorszeniem, bo wychowywała nieślubne dziecko. Teraz przyjęła do swojego domu mężczyznę i nie chciała, aby Charlene pomyślała, że jest kobietą lekkich obyczajów. Nie była. Przyjęła do domu przyjaciela, który potrzebował oparcia i nie miała zamiaru brać w tym wypadku pod uwagę wątpliwej moralności wyznawanej przez tak wielu. Nie żeby podejrzewała Charlene o przejawy dewoctwa. Po prostu czuła wewnętrzną potrzebę wytłumaczenia się, bo wiedziała co ludzie o nią mówią.
Pokiwała głową ze zrozumieniem. Faktycznie. Mijała Charlene praktycznie cały czas w Mungu, a charakterystyka ich pracy sprawiała, że nigdy nie miały czasu na dłuższe pogawędki niż wymienienie kilku zdań, pobieżne dowiedzenie co słychać u tej drugiej. Charlene bywała również rzadziej u samej Roselyn i teraz sytuacja stała się jaśniejsza. Oprócz obowiązków w Mungu wywiązywała się z tych związanych z Zakonem Feniksa. - I naprawdę dobrze jest mieć tutaj, Charlie - uśmiechnęła się do alchemiczki. Owszem. Jej też było tęskno do ukochanej Szkocji, szczególnie teraz gdy Londyn stał się tak bardzo ponurym miejscem. Czasami marzyła o tym, żeby wrócić i okłamywała się, że mogłaby znaleźć tam spokój. Jednak zdawała sobie sprawę z tego, że to co się działo kiedyś dotrze również do jej rodzinnych stron. Już tam było, po prostu nie rysowało się tak wyraźnie jak tutaj. - Wszyscy ostatnio jesteśmy zapracowani i podejrzewam, że może być tylko gorzej. Przychodź do mnie kiedy tylko masz ochotę. Mieszkam przecież nie tak daleko od szpitala, nawet jeśli chodzi o nocleg po ciężkim dyżurze.
- A jak trzymacie się wy? Ty i Vera? Wasi rodzice? - zapytała, skupiając wzrok na twarzy kobiety.
Słuchała jej słów, poświęcając im należytą uwagę. Nie mogła w tym momencie nie myśleć również o jej Anthonym i o tym, że on również tam był i doświadczył tego samego co Macmilian. Starała się nie oceniać postawy obu mężczyzn. Nie wiedziała co tam się stało, nie było jej tam, jednak zdawała sobie sprawę z tego, że doszło do tragedii, a urok rzucony przez obu panów odbił się na innych, być może niewinnych istotach, które tam były. Z drugiej strony byli tam też oni. Tajemniczy przeciwnicy, o których istnieniu jak do tej pory nie zdawała sobie sprawy. Jak więc powstrzymać wroga, który nie miał skrupułów? Nie tolerowała przemocy. Nie chciała się godzić z potrzebą jej używania. W takich sytuacjach jednak znów czuła się w rozterce. - Z jednej strony przykro mi, że go to spotkało. Pamiętam go z Hogwartu, pamiętam jak dobrze przyjaźnił się z naszym Jo. I wiem, że ma serce po dobrej stronie. Z kolei… Te zaklęcie, Charlie. Nie wiem co mam o tym myśleć. Ucierpiało tak wielu. Z drugiej strony… Co by się stało, gdyby nie zareagowali? Nie wiem co mam myśleć o tym co się stało. Jednak współczuje mu. Strach tnie głębiej niż klątwy - odpowiedziała jej na jednym wydechu. - Być może nie potrzebuje zwykłego uzdrowiciela, a magipsychiatry? Skoro to jego umysł najbardziej cierpi, a nie ciało.
Przytaknęła jej ponuro. - Słyszałam co im się stało. I przeraża mnie to, że mogłoby się to przytrafić każdemu z nas. Tobie, mi, komuś z naszych bliskich. Przeraża mnie myśl, że jeśli to się dalej może ciągnąć, pewnego dnia może przytrafić się to Melanie. Nie chcę, żeby dorastała w tak okrutnym świecie.
- Powiedz mi, Charlie, czy ci też się wydaje, że nie powinnam tam przychodzić? - zapytała, skupiając się na tym aby głos jej nie zadrżał. W pamięci miała swoje ostatnie spotkanie ze Skamanderem, gdy ten wypomniał jej nikłe umiejętności w obronie przed czarną magię, zakwestionował jej zdolność do obrony i zarzucił, że naraża ich córkę. - Wiem, że nie jestem aurorem, łamaczką klątw i wiem, że moim najważniejszym obowiązkiem jest dbanie o przyszłość Melanie, ale… Nie potrafię nie myśleć też o tym, że gdyby wszyscy myśleli w ten sam sposób, nikt nie mógłby stawić oporu. A to oznaczałoby zgodę na ten terror, a ja nie chcę się na niego godzić. Nie mogę. Nie potrafię. I wiem, że gdy Malfoy został ministrem ta niesprawiedliwość jeszcze bardziej się rozrośnie. Nie chcę takiej przyszłości dla mojej córki.
- Być może znasz Jaydena. Uczy astronomii w Hogwarcie, chodziliśmy razem do Hogwartu i przyjaźnimy się od tamtej pory, jest ode mnie o rok starszy - wytłumaczyła kuzynce, czując się odrobinkę zobowiązana do tego, aby zaznaczyć, że tylko przyjaźni się z astronomem. Głównie przez wzgląd na to, że zdawała sobie sprawę z tego że wielu ludzi patrzyło na nią ze zgorszeniem, bo wychowywała nieślubne dziecko. Teraz przyjęła do swojego domu mężczyznę i nie chciała, aby Charlene pomyślała, że jest kobietą lekkich obyczajów. Nie była. Przyjęła do domu przyjaciela, który potrzebował oparcia i nie miała zamiaru brać w tym wypadku pod uwagę wątpliwej moralności wyznawanej przez tak wielu. Nie żeby podejrzewała Charlene o przejawy dewoctwa. Po prostu czuła wewnętrzną potrzebę wytłumaczenia się, bo wiedziała co ludzie o nią mówią.
Pokiwała głową ze zrozumieniem. Faktycznie. Mijała Charlene praktycznie cały czas w Mungu, a charakterystyka ich pracy sprawiała, że nigdy nie miały czasu na dłuższe pogawędki niż wymienienie kilku zdań, pobieżne dowiedzenie co słychać u tej drugiej. Charlene bywała również rzadziej u samej Roselyn i teraz sytuacja stała się jaśniejsza. Oprócz obowiązków w Mungu wywiązywała się z tych związanych z Zakonem Feniksa. - I naprawdę dobrze jest mieć tutaj, Charlie - uśmiechnęła się do alchemiczki. Owszem. Jej też było tęskno do ukochanej Szkocji, szczególnie teraz gdy Londyn stał się tak bardzo ponurym miejscem. Czasami marzyła o tym, żeby wrócić i okłamywała się, że mogłaby znaleźć tam spokój. Jednak zdawała sobie sprawę z tego, że to co się działo kiedyś dotrze również do jej rodzinnych stron. Już tam było, po prostu nie rysowało się tak wyraźnie jak tutaj. - Wszyscy ostatnio jesteśmy zapracowani i podejrzewam, że może być tylko gorzej. Przychodź do mnie kiedy tylko masz ochotę. Mieszkam przecież nie tak daleko od szpitala, nawet jeśli chodzi o nocleg po ciężkim dyżurze.
- A jak trzymacie się wy? Ty i Vera? Wasi rodzice? - zapytała, skupiając wzrok na twarzy kobiety.
Słuchała jej słów, poświęcając im należytą uwagę. Nie mogła w tym momencie nie myśleć również o
Przytaknęła jej ponuro. - Słyszałam co im się stało. I przeraża mnie to, że mogłoby się to przytrafić każdemu z nas. Tobie, mi, komuś z naszych bliskich. Przeraża mnie myśl, że jeśli to się dalej może ciągnąć, pewnego dnia może przytrafić się to Melanie. Nie chcę, żeby dorastała w tak okrutnym świecie.
- Powiedz mi, Charlie, czy ci też się wydaje, że nie powinnam tam przychodzić? - zapytała, skupiając się na tym aby głos jej nie zadrżał. W pamięci miała swoje ostatnie spotkanie ze Skamanderem, gdy ten wypomniał jej nikłe umiejętności w obronie przed czarną magię, zakwestionował jej zdolność do obrony i zarzucił, że naraża ich córkę. - Wiem, że nie jestem aurorem, łamaczką klątw i wiem, że moim najważniejszym obowiązkiem jest dbanie o przyszłość Melanie, ale… Nie potrafię nie myśleć też o tym, że gdyby wszyscy myśleli w ten sam sposób, nikt nie mógłby stawić oporu. A to oznaczałoby zgodę na ten terror, a ja nie chcę się na niego godzić. Nie mogę. Nie potrafię. I wiem, że gdy Malfoy został ministrem ta niesprawiedliwość jeszcze bardziej się rozrośnie. Nie chcę takiej przyszłości dla mojej córki.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Niełatwo było mierzyć się z obecną sytuacją w pojedynkę, ale Zakonnicy byli przede wszystkim gronem przyjaciół, którzy walczyli o wspólną sprawę w taki sposób, w jaki każdy potrafił, wspierali się i pomagali sobie wzajemnie. Przynajmniej w taki idealistyczny i nieco naiwny sposób postrzegała to wszystko Charlie. Nawet jeśli czasami w gorszych chwilach kwestionowała w duchu swoją użyteczność, jej umiejętności alchemiczne wcale nie były mniej cenne od umiejętności bitewnych. Niektórzy Zakonnicy o dłuższym stażu byli w tym bardziej obyci, wielu z nich było aurorami, dla których walka z czarną magią była codziennością, a Charlie była w organizacji krócej niż spora część z nich. Rose była tam chyba jeszcze krócej od niej, miała pełne prawo odczuwać wątpliwości i zawahanie. Ostatnie spotkanie nie było łatwe, ani to, co ich wszystkich spotykało na co dzień. Nie było łatwo patrzeć na okaleczonych bliskich ani słuchać o innych tragediach. Nie było łatwo nosić w sobie świadomości tego, co niektórzy z nich będą musieli zrobić, żeby ocalić świat. Część z nich będzie musiała wybrać się do Azkabanu z dziećmi, które mogły tego nie przeżyć, ale rzeczywistość w której teraz żyli wymagała trudnych decyzji i poświęceń. Jak czuła się z tym Rose, matka małej dziewczynki?
Jayden? Uniosła brwi, słysząc jego imię, ale przypomniała sobie, że w istocie był jednym z dawnych przyjaciół jej kuzynki.
- Miałam okazję go poznać – rzekła, pamiętając doskonale tamten dzień, sierpniowe spotkanie, podczas którego postanowił odejść z Zakonu. Nie potrafiła sobie przypomnieć, czy Rose już wtedy należała do organizacji, ale na tamtym spotkaniu jej nie było. – Nie wiem, czy wiesz, ale on też kiedyś był jednym z nas, chociaż... chyba już tego nie pamięta – dodała po chwili. Nie chciała wypowiadać się źle o przyjacielu kuzynki, ale uważała, że jeśli nie wiedziała, to wiedzieć powinna, zanim usłyszy w inny sposób. Choć uszanowała wybór Jaydena, bo każdy miał prawo sam decydować o swoim życiu i nikt nie mógł nikogo zmusić do poświęceń i ryzykowania, w głębi duszy trudno jej było zrozumieć jego pobudki. Przecież to oni, Zakonnicy, byli tymi dobrymi i robili wszyscy, żeby walczyć ze złem, żeby chronić niewinnych. Dlaczego on tego nie widział?
Nie pomyślała jednak o tym w kategorii gorszenia się. Nigdy nie wypominała Rose nieślubnego dziecka, i jeśli o kimś myślała z przyganą, to tylko o mężczyźnie, który ją porzucił zamiast poślubić i wychować Melanie wraz z nią. Dzieci powinny mieć oboje rodziców, ale najwyraźniej niektórzy nie byli ich godni. Jej stosunek do kuzynki nie zmienił się, nie baczyła też na to, co o niej mówiły niektóre czarownice starej daty, a przyjacielskie przysługi nie były niczym więcej jak przyjacielskimi przysługami, więc nie doszukiwała się tu żadnego drugiego dna.
- Ciebie też dobrze mieć blisko – pokiwała głową. A jej mniejsza ilość czasu była spowodowana tym, że oprócz pracy dla Munga był Zakon, a także nieustanne poszerzanie wiedzy. Mimo to naprawdę chciała utrzymywać kontakty z bliskimi. – Obiecuję, że postaram się zaglądać częściej. – Wszystko jednak zależało od tego, jak będzie wyglądać sytuacja i czy nie wydarzy się kolejna tragedia na miarę wybuchu anomalii czy pożaru ministerstwa. – Mi też czasem brakuje rozmów. Vera jest bardzo zapracowana. Właściwie to... to bardzo się o nią martwię, bo od dwóch dni nie wróciła do domu. I o tym też chciałam porozmawiać, bo może to tylko moja paranoja, a może... coś jej się stało? – To nie dawało jej spokoju, bo choć Vera miała pracę jaką miała, to bez słowa nie znikała. – Rodzice zostali w Kornwalii, łudzę się, że tam mimo wszystko są bezpieczniejsi. Odwiedzam ich, kiedy mogę, choć przez problemy z transportem nie tak często, jak bym chciała.
O nich też się martwiła. O wszystkich. Taka już była, opiekuńcza i troskliwa wobec bliskich.
Wiedziała, że nie jej oceniać postępowanie Anthonych, nie było jej tam, nie widziała ani nie słyszała tego co oni. Być może próbowali w jakiś sposób zapobiec temu, co się działo i udaremnić przewrót, ale nie docenili groźnego przeciwnika. Szczęście w nieszczęściu, że przeżyli, choć Macmillan wydawał się być wrakiem siebie, a Charlie nie wiedziała, jak mu pomóc poza uwarzeniem eliksiru i dotrzymaniem towarzystwa, co wtedy zrobiła, nie bacząc na własne zakłopotanie i wspomnienia z piątego października.
- Kto wie, może gdyby nie oni i ich brawurowa akcja, stałoby się coś jeszcze gorszego? Nie znam Macmillana długo, poznałam go raptem w czerwcu, ale czuję, że nie chciał, żeby to się tak skończyło. Od początku miałam wrażenie, że jest dobry, i nie potrafię myśleć o nim jako o kimś, kto ma na rękach krew – powiedziała. Być może była naiwna, ale naprawdę wierzyła w jego dobroć i w to, że nie chciał nikogo skrzywdzić, może poza tym całym Voldemortem. Widziała w jakim był fatalnym stanie psychicznym, jak bardzo mu to ciążyło. – Nie wiem, ale jak go obejrzysz, to pewnie sama najlepiej stwierdzisz, co jest mu bardziej potrzebne. – Nie kojarzyła uzdrowicieli z magipsychiatrii zbyt dobrze, bo stosunkowo rzadko pracowała na ich piętrze, ale może Rose znała kogoś zaufanego, kogo mogła polecić Macmillanom.
- Też nie chcę, żeby musiała dorastać w takim świecie. Zasługuje na lepsze życie niż to, co jest teraz. Po to właśnie ryzykujemy i chcemy walczyć o lepsze jutro, żeby nasze dzieci nie musiały tego robić, żeby były bezpieczne. – Charlie nie miała dzieci, ale chciałaby kiedyś mieć. I chciałaby, żeby przyszły na świat w świecie, w którym panuje pokój, nie ma wojny ani anomalii. – Komu się wydaje, że nie powinnaś tam przychodzić? – zapytała, unosząc brwi. – Jak dla mnie zrobiłaś to, co uznałaś za słuszne. Poszłaś tam, bo uważałaś, że tak trzeba. Ja też poszłam tam, bo chciałam, nikt mnie do tego nie zmuszał. Nie umiem się pojedynkować, przegrałam nawet błahe starcie w Klubie, daleko mi do aurorów, a jednak byłam tam, bo chcę im pomóc oferując to, co potrafię najlepiej – eliksiry. Każda pomoc jest ważna, nawet najmniejsza. A ty możesz dużo pomóc, bo potrafisz dobrze leczyć – zapewniła ją. – Wiesz... Właściwie to ucieszyłam się, widząc cię tam. Wiedziałam, że nie potrafiłabyś biernie godzić się na zło i udawać, że nic się nie dzieje – mówiła, przyglądając jej się z uśmiechem. Nie zdziwiło jej to, że Roselyn dołączyła do Zakonu. Była Wrightem, bierność i obojętność nie były wpisane w jej naturę. – Ja też nie potrafiłam. Może i nie mam dzieci, ale wiem, co jest dobre, a co złe. To, co się teraz dzieje, nie jest dobre. Nikt nie powinien żyć w takim strachu. A oprócz tych czarnoksiężników są jeszcze anomalie. I wierzę, że jeśli ktoś może je pokonać, to tylko Zakon.
Jayden? Uniosła brwi, słysząc jego imię, ale przypomniała sobie, że w istocie był jednym z dawnych przyjaciół jej kuzynki.
- Miałam okazję go poznać – rzekła, pamiętając doskonale tamten dzień, sierpniowe spotkanie, podczas którego postanowił odejść z Zakonu. Nie potrafiła sobie przypomnieć, czy Rose już wtedy należała do organizacji, ale na tamtym spotkaniu jej nie było. – Nie wiem, czy wiesz, ale on też kiedyś był jednym z nas, chociaż... chyba już tego nie pamięta – dodała po chwili. Nie chciała wypowiadać się źle o przyjacielu kuzynki, ale uważała, że jeśli nie wiedziała, to wiedzieć powinna, zanim usłyszy w inny sposób. Choć uszanowała wybór Jaydena, bo każdy miał prawo sam decydować o swoim życiu i nikt nie mógł nikogo zmusić do poświęceń i ryzykowania, w głębi duszy trudno jej było zrozumieć jego pobudki. Przecież to oni, Zakonnicy, byli tymi dobrymi i robili wszyscy, żeby walczyć ze złem, żeby chronić niewinnych. Dlaczego on tego nie widział?
Nie pomyślała jednak o tym w kategorii gorszenia się. Nigdy nie wypominała Rose nieślubnego dziecka, i jeśli o kimś myślała z przyganą, to tylko o mężczyźnie, który ją porzucił zamiast poślubić i wychować Melanie wraz z nią. Dzieci powinny mieć oboje rodziców, ale najwyraźniej niektórzy nie byli ich godni. Jej stosunek do kuzynki nie zmienił się, nie baczyła też na to, co o niej mówiły niektóre czarownice starej daty, a przyjacielskie przysługi nie były niczym więcej jak przyjacielskimi przysługami, więc nie doszukiwała się tu żadnego drugiego dna.
- Ciebie też dobrze mieć blisko – pokiwała głową. A jej mniejsza ilość czasu była spowodowana tym, że oprócz pracy dla Munga był Zakon, a także nieustanne poszerzanie wiedzy. Mimo to naprawdę chciała utrzymywać kontakty z bliskimi. – Obiecuję, że postaram się zaglądać częściej. – Wszystko jednak zależało od tego, jak będzie wyglądać sytuacja i czy nie wydarzy się kolejna tragedia na miarę wybuchu anomalii czy pożaru ministerstwa. – Mi też czasem brakuje rozmów. Vera jest bardzo zapracowana. Właściwie to... to bardzo się o nią martwię, bo od dwóch dni nie wróciła do domu. I o tym też chciałam porozmawiać, bo może to tylko moja paranoja, a może... coś jej się stało? – To nie dawało jej spokoju, bo choć Vera miała pracę jaką miała, to bez słowa nie znikała. – Rodzice zostali w Kornwalii, łudzę się, że tam mimo wszystko są bezpieczniejsi. Odwiedzam ich, kiedy mogę, choć przez problemy z transportem nie tak często, jak bym chciała.
O nich też się martwiła. O wszystkich. Taka już była, opiekuńcza i troskliwa wobec bliskich.
Wiedziała, że nie jej oceniać postępowanie Anthonych, nie było jej tam, nie widziała ani nie słyszała tego co oni. Być może próbowali w jakiś sposób zapobiec temu, co się działo i udaremnić przewrót, ale nie docenili groźnego przeciwnika. Szczęście w nieszczęściu, że przeżyli, choć Macmillan wydawał się być wrakiem siebie, a Charlie nie wiedziała, jak mu pomóc poza uwarzeniem eliksiru i dotrzymaniem towarzystwa, co wtedy zrobiła, nie bacząc na własne zakłopotanie i wspomnienia z piątego października.
- Kto wie, może gdyby nie oni i ich brawurowa akcja, stałoby się coś jeszcze gorszego? Nie znam Macmillana długo, poznałam go raptem w czerwcu, ale czuję, że nie chciał, żeby to się tak skończyło. Od początku miałam wrażenie, że jest dobry, i nie potrafię myśleć o nim jako o kimś, kto ma na rękach krew – powiedziała. Być może była naiwna, ale naprawdę wierzyła w jego dobroć i w to, że nie chciał nikogo skrzywdzić, może poza tym całym Voldemortem. Widziała w jakim był fatalnym stanie psychicznym, jak bardzo mu to ciążyło. – Nie wiem, ale jak go obejrzysz, to pewnie sama najlepiej stwierdzisz, co jest mu bardziej potrzebne. – Nie kojarzyła uzdrowicieli z magipsychiatrii zbyt dobrze, bo stosunkowo rzadko pracowała na ich piętrze, ale może Rose znała kogoś zaufanego, kogo mogła polecić Macmillanom.
- Też nie chcę, żeby musiała dorastać w takim świecie. Zasługuje na lepsze życie niż to, co jest teraz. Po to właśnie ryzykujemy i chcemy walczyć o lepsze jutro, żeby nasze dzieci nie musiały tego robić, żeby były bezpieczne. – Charlie nie miała dzieci, ale chciałaby kiedyś mieć. I chciałaby, żeby przyszły na świat w świecie, w którym panuje pokój, nie ma wojny ani anomalii. – Komu się wydaje, że nie powinnaś tam przychodzić? – zapytała, unosząc brwi. – Jak dla mnie zrobiłaś to, co uznałaś za słuszne. Poszłaś tam, bo uważałaś, że tak trzeba. Ja też poszłam tam, bo chciałam, nikt mnie do tego nie zmuszał. Nie umiem się pojedynkować, przegrałam nawet błahe starcie w Klubie, daleko mi do aurorów, a jednak byłam tam, bo chcę im pomóc oferując to, co potrafię najlepiej – eliksiry. Każda pomoc jest ważna, nawet najmniejsza. A ty możesz dużo pomóc, bo potrafisz dobrze leczyć – zapewniła ją. – Wiesz... Właściwie to ucieszyłam się, widząc cię tam. Wiedziałam, że nie potrafiłabyś biernie godzić się na zło i udawać, że nic się nie dzieje – mówiła, przyglądając jej się z uśmiechem. Nie zdziwiło jej to, że Roselyn dołączyła do Zakonu. Była Wrightem, bierność i obojętność nie były wpisane w jej naturę. – Ja też nie potrafiłam. Może i nie mam dzieci, ale wiem, co jest dobre, a co złe. To, co się teraz dzieje, nie jest dobre. Nikt nie powinien żyć w takim strachu. A oprócz tych czarnoksiężników są jeszcze anomalie. I wierzę, że jeśli ktoś może je pokonać, to tylko Zakon.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Ostatnie spotkanie Zakonu przytłoczyło ją mnogością informacji. Nie odważyła odezwać się ani razu, jedynie chłonąc słowa innych Zakonników. Wiele twarzy było jej znajomych w czym w jakiś sposób odnajdywała otuchę. Była tam jej rodzina, osoby, które miała przyjemność poznać w Hogwarcie, ale byli też ludzie jej obcy, których nigdy wcześniej nie miała okazji poznać. Trudno było jej jednoznacznie określić to co usłyszała. Nie wiedziała zbyt wiele na temat tego co działo się wcześniej. Próbowała połączyć elementy układanki, chociaż brakowało jej w niej tak wielu części. Znała główne założenia, cele i przede wszystkim te skłoniły się ją do pojawienia się tamtego dnia w Gospodzie pod Świńskim Łbem. Ministerstwo Magii spłonęło. Arystokracja, która w oczach Roselyn była zbędnym reliktem przeszłości zdobywała władzę, głosząc przy tym hasła, które budziły jej głębokie obrzydzenie. Mówili, że władzę mieli we krwi, mówili że magia należy się im, bo w ich żyłach płynie szlachecka krew, chociaż ich postawy nie miały nic związanego z szlachetnością. Nie chciała żyć w takim społeczeństwie i nie chciała, by dorastała w nim jej córka. Nienawidziła głoszonych przez nich doktryn, nie uznawała wyższości krwi czystej nad tą mugolską. Nie zgadzała się na prześladowania. Dlatego właśnie pojawiła się na spotkaniu, bo jeśli istniało nawet wąskie grono osób, które podobnie jak ona nie chciało tego zaakceptować, chciała w nawet najmniejszy sposób ich wesprzeć. Bo stojąc z założonymi rękami, godziłaby się na to. Z drugiej strony jednak nie lubiła, bała się przemocy. Nie chciała mieć niczyjej krwi na rękach, nie chciała też przyczyniać się do jej rozlewu. Wierzyła w dialog i dyplomację. Czy można było jednak debatować, szukać kompromisów w pojedynku z wrogiem, który wyznawał tylko niszczycielską moc agresji? Który piętnował, używał argumentów siły, gardził i represjonował, a przy tym miał przekonanie o własnej wyższości i bezkarności? Nie potrafiła odnaleźć w tym samej siebie, ani nawet złotego środka. Docierały do niej informację tak sprzeczne, że sama nie wiedziała co ma myśleć. Jednak faktem, że najbardziej przerażały ją w tym wszystkim postaci dzieci. Była matką, a przez to bardzo personalnie odbierała tą sytuację. Co gdyby chodziło o Melanie? Czy pozwoliłaby na to, aby zabrać ją tam i położyć jej życie na sali? Nigdy. Świat mógłby się rozpaść, a nie zgodziłaby się na to. Głęboko w środku czuła się winna, że nie zabrała wtedy głosu, że nie zaczęła zadawać pytań, że nie skłoniła nikogo do przemyślenia tej sytuacji jeszcze raz, do poszukiwania innych rozwiązań. Co jednak mogła zrobić ona? Zwykła uzdrowicielka z Munga. Co prawda zaproszony na spotkanie, a wciąż intruz pośród nich. Nie miała prawa zabierać głosu, bo nie wiedziała o nich nic. Dlatego też tak okropnie walczyła z własnymi myślami, balansując między poczuciem winy, a chęcią zrozumienia. Między poczuciem obowiązku, a strachem przed konsekwencjami. Chęcią zawalczenia o własne prawa i nie przykładaniem ręki do eskalacji konfliktu. Wszakże tak właśnie działał świat. Przemoc rodziła przemoc. Było to błędne koło, którego nie dało się zatrzymać. Każdy bronił własnych przekonań, walczył w swojej własnej bitwie.
Gdy doszło do niej znaczenie jej słów, poczuła jakby ktoś nagle ścisnął ją za gardło. Przez jej twarz przemknął cień zmieszania. Jej oczy pociemniały momentalnie, odezwała się jednak po dłuższej chwili. - Jak to? - zapytała w końcu, wpatrując się intensywnie w kuzynkę. - Nie wiedziałam, Charlie. Nie miałam najmniejszego pojęcia… Wytłumacz mi proszę. Jak to zapomniał? Co się stało? - dodała po chwili, już kompletnie nie wiedząc co ma o tym myśleć. Jayden był jedną z najbliższych jej osób. W jakiś sposób czuła, że obdziera go z prywatności, bo to była jego tajemnica, której zadecydował jej nie zdradzić. Musiała jednak wiedzieć dlaczego tylko był, a nie wciąż jest.
Kolejne słowa Charlene bardzo ją zmartwiły. W ostatnich miesiącach była wyjątkowo przeczulona na punkcie swojej rodziny i bliskich. Tym bardziej, że widziała Verę na ostatnim spotkaniu Zakonu. - Oh, Charlie. - powiedziała z czułością starszej siostry - Zdarzało jej się to wcześniej? Czy znikała bez dawania znaku życia? Mogła wyjechać gdzieś pilnie w sprawach zawodowych, wiesz jak skomplikowane bywa życie łamacza klątw. - powiedziała, próbując ją przez to jakiś sposób uspokoić i jednocześnie dowiedzieć się więcej, chociaż sama zaczęła mieć czarne myśli. Mieszkały razem. Zostawienie notki, listu, przekazanie wiadomości nie było trudnością. Coś jednak sprawiło, że Vera nie poinformowała młodszej siostry o możliwej nieobecności.
Pokiwała głową w milczeniu. - Pamiętam go z Hogwartu, nieznacznie z czasów późniejszych. Nigdy nie powiedziałabym o nim źle - zawahała się na chwilę. Postanowiła jednak nie mówić więcej, ani nie wyrażać wszystkich swych obiekcji. - I wiem, że - chrząknęła, bo chociaż chciała ominąć ten temat, nie mogła pominąć roli ojca jej dziecka w tym wydarzeniu - Anthony też nie jest złym człowiekiem. Nie takim, który czerpie przyjemność z krzywdy innych. Przynajmniej nie takim go znałam. Szczerze powiedziawszy nie wiem co mam o tym myśleć. Tak wielu rzeczy nie wiem, tak wielu rzeczy dowiedziałam się niedawno, a te sprawiają że muszę analizować wszystko jeszcze raz i jeszcze raz, aż w końcu nie dochodzę do żadnych wniosków…
Krótki uśmiech wdzięczności pojawił się na twarzy Rose. Potrzebowała usłyszeć to z ust innego człowieka, że to wcale nie był jej wymysł, że trzeba było zrobić cokolwiek, powiedzieć dość, postawić się. - Dokładnie tak myślę, Charlie.
- Oh, Anthony odwiedził mnie po spotkaniu, dość jasno wyrażając swoją opinię na temat mojego uczestnictwa. - powiedziała, widocznie zirytowana i poniekąd zawstydzona tym jak potoczyła się ich rozmowa - Dziękuję, Charlie. Nawet nie zdajesz sobie sprawy ile te słowa dla mnie znaczą. Naprawdę. Czasami myślę, że jestem okropną egoistką. Cały czas o tym myślę. Czy powinnam. Nie ze względu na mnie. Ze względu na Mel. Umarłabym jeśli by się jej coś stało. I nie wybaczyłabym sobie, gdyby stało się to przeze mnie.
Gdy doszło do niej znaczenie jej słów, poczuła jakby ktoś nagle ścisnął ją za gardło. Przez jej twarz przemknął cień zmieszania. Jej oczy pociemniały momentalnie, odezwała się jednak po dłuższej chwili. - Jak to? - zapytała w końcu, wpatrując się intensywnie w kuzynkę. - Nie wiedziałam, Charlie. Nie miałam najmniejszego pojęcia… Wytłumacz mi proszę. Jak to zapomniał? Co się stało? - dodała po chwili, już kompletnie nie wiedząc co ma o tym myśleć. Jayden był jedną z najbliższych jej osób. W jakiś sposób czuła, że obdziera go z prywatności, bo to była jego tajemnica, której zadecydował jej nie zdradzić. Musiała jednak wiedzieć dlaczego tylko był, a nie wciąż jest.
Kolejne słowa Charlene bardzo ją zmartwiły. W ostatnich miesiącach była wyjątkowo przeczulona na punkcie swojej rodziny i bliskich. Tym bardziej, że widziała Verę na ostatnim spotkaniu Zakonu. - Oh, Charlie. - powiedziała z czułością starszej siostry - Zdarzało jej się to wcześniej? Czy znikała bez dawania znaku życia? Mogła wyjechać gdzieś pilnie w sprawach zawodowych, wiesz jak skomplikowane bywa życie łamacza klątw. - powiedziała, próbując ją przez to jakiś sposób uspokoić i jednocześnie dowiedzieć się więcej, chociaż sama zaczęła mieć czarne myśli. Mieszkały razem. Zostawienie notki, listu, przekazanie wiadomości nie było trudnością. Coś jednak sprawiło, że Vera nie poinformowała młodszej siostry o możliwej nieobecności.
Pokiwała głową w milczeniu. - Pamiętam go z Hogwartu, nieznacznie z czasów późniejszych. Nigdy nie powiedziałabym o nim źle - zawahała się na chwilę. Postanowiła jednak nie mówić więcej, ani nie wyrażać wszystkich swych obiekcji. - I wiem, że - chrząknęła, bo chociaż chciała ominąć ten temat, nie mogła pominąć roli ojca jej dziecka w tym wydarzeniu - Anthony też nie jest złym człowiekiem. Nie takim, który czerpie przyjemność z krzywdy innych. Przynajmniej nie takim go znałam. Szczerze powiedziawszy nie wiem co mam o tym myśleć. Tak wielu rzeczy nie wiem, tak wielu rzeczy dowiedziałam się niedawno, a te sprawiają że muszę analizować wszystko jeszcze raz i jeszcze raz, aż w końcu nie dochodzę do żadnych wniosków…
Krótki uśmiech wdzięczności pojawił się na twarzy Rose. Potrzebowała usłyszeć to z ust innego człowieka, że to wcale nie był jej wymysł, że trzeba było zrobić cokolwiek, powiedzieć dość, postawić się. - Dokładnie tak myślę, Charlie.
- Oh, Anthony odwiedził mnie po spotkaniu, dość jasno wyrażając swoją opinię na temat mojego uczestnictwa. - powiedziała, widocznie zirytowana i poniekąd zawstydzona tym jak potoczyła się ich rozmowa - Dziękuję, Charlie. Nawet nie zdajesz sobie sprawy ile te słowa dla mnie znaczą. Naprawdę. Czasami myślę, że jestem okropną egoistką. Cały czas o tym myślę. Czy powinnam. Nie ze względu na mnie. Ze względu na Mel. Umarłabym jeśli by się jej coś stało. I nie wybaczyłabym sobie, gdyby stało się to przeze mnie.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Na spotkaniach Zakonu zawsze panował pewien rozgardiasz, w końcu było tam wielu ludzi i ledwie mieścili się w pokoju gościnnym Świńskiego Łba. Byli tam jej krewni i przyjaciele, ale też zupełnie obce osoby, ale wszystkich ich łączyło pragnienie lepszego świata bez uprzedzeń i przemocy. Trafiła tam, bo ktoś zauważył jej dobre serduszko i chęć pomocy, a talent do eliksirów częściowo rekompensował brak umiejętności pojedynkowych. Chciała być przydatna, więc na ostatnich spotkaniach podarowała Zakonnikom wiele eliksirów, a także starała się uczestniczyć w rozmowach. Nieśmiało bo nieśmiało, nie miała wszak żadnego doświadczenia w walce, które mieli aurorzy, ale nie chciała siedzieć w ciszy i nie wnosić nic od siebie. I tak czuła, że ma do zaoferowania mniej niż inni, bo w walce byłaby bezużyteczna i stanowiłaby tylko balast wymagający ratowania z opałów. Dlatego nawet nie zgłaszała się na misję w Azkabanie, bo wiedziała, że tylko by zawadzała, ale zamierzała dostarczyć dużo eliksirów. Bardzo zależało jej na powodzeniu misji dla dobra świata, ale martwiła się o dzieci, choć wierzyła, że Zakonnicy zrobią wszystko, by je ocalić. Gdyby jednak tam było dziecko, które znała, na przykład Helen albo Mel, byłoby jej o wiele trudniej, i czuła że Rose też, że dla niej temat dzieci musiał być wyjątkowo trudny i bolesny, że trudno musiało jej być słuchać o planach zabrania ich do Azkabanu, ale bez tego i tak mogły umrzeć, wyniszczone anomalią od środka. To była więc misja mająca na celu uratować również je.
Okazało się, że Roselyn nie wiedziała o Jaydenie. Nie było jej w Świńskim Łbie tamtego dnia, a sam Vane nie mógł jej o tym powiedzieć, skoro niczego nie pamiętał.
- Był jednym z nas, ale podczas sierpniowego spotkania doszło do pewnego... konfliktu, a Jayden postanowił odejść. Samuel wymazał mu pamięć. Choćby bardzo chciał, nie mógł ci opowiedzieć, bo prawdopodobnie nie pamięta niczego, co związane z Zakonem i jego członkami – rzekła w dużym skrócie, zerkając na nią niepewnie, a po chwili wahania opowiedziała nieco więcej o rozmowie, do której doszło w pokoju gościnnym w sierpniu, przynajmniej na tyle, na ile pamiętała. Opowiedziała o tym, jak Jayden opacznie zrozumiał ich intencje, okazał się niegotowy na walkę o lepsze jutro i pochopnie oskarżał Zakonników o okrucieństwo, a potem postanowił odejść i nie mieć już nic wspólnego z ich działaniami. Nie próbowała w żaden sposób skonfliktować z nim Rose, nie chciała wypowiadać się o jej przyjacielu w złym tonie, ale uznała, że powinna wiedzieć. Wzięła to na siebie, by Rose wiedziała, że nie miała złych intencji i że była z nią po prostu szczera. Pamiętała tamtą burzliwą dyskusję i moment, w którym okazało się, że Jayden oczekiwał czegoś zupełnie innego, że Zakonnicy musieli podejmować trudne, bolesne decyzje i że nie mogli walczyć o lepsze jutro bez faktycznej walki. Nie mogli pokonać zła samymi dobrymi słowami i życzliwością, bo to tak nie działało, wiedziała to nawet Charlie, która także wolałaby załatwiać wszystko dobrocią, ale tak się nie dało, bo niektórzy zabrnęli zbyt głęboko w ciemność, by tak po prostu nawrócić się pod wpływem słów. Jayden, chociaż był dorosłym mężczyzną, najwyraźniej nie był na to wszystko gotowy i bycie w Zakonie go przerosło, do czego miał prawo, bo nikt nie mógł działać w nim wbrew sobie. Robili to, co robili, bo chcieli i działali na tyle, na ile potrafili, każdy dawał od siebie to, w czym był dobry.
Temat Very ciążył jej nieznośnie, chociaż minęły dopiero dwa dni, więc teoretycznie mieściło się to w normie... Ale w obecnych czasach wystarczyło, by wzbudzić niepokój. Mogło stać się tak wiele, począwszy od problemów przy zdjęciu klątwy, przez anomalie, na rycerzu Walpurgii ciskającym w nią czarnomagiczną inkantacją skończywszy.
- Bez słowa uprzedzenia? Nie – odpowiedziała. – Vera dbała o rodzinę bardziej niż o siebie samą. Mieszkamy razem, mówiła tylko, że jest wyznaczona do pewnej misji, ale nie powiedziała zbyt wiele, bo chyba nie do końca wiedziała, co konkretnie ją tam czeka. Obie myślałyśmy zapewne, że niedługo wróci, ale minęły dwa dni a jej nie ma. Może powinnam już wysłać list, lub zacząć rozpytywać w Mungu? Choć pewnie gdyby trafiła na oddział, to dałabyś mi znać, prawda? – Rose pracowała w końcu na oddziale pozaklęciowym, a to tam zapewne wylądowałby łamacz klątw ranny na akcji. A Vera nie jeździła na wyprawy za granicę, nie pracowała dla Gringotta, a dla ministerstwa, więc większość zleceń miała na miejscu, odczarowując przeklęte przedmioty, osoby i miejsca.
Słysząc słowa Rose o Anthonych pokiwała głową.
- Nie znam ich dobrze. Macmillana poznałam niedawno i wywarł na mnie dobre wrażenie, polubiłam go. Jeśli chodzi o Skamandera... Trudno mi nie myśleć o tym, że cię porzucił i to przez niego niektórzy krzywdząco oceniają ciebie i Mel. Nie miałam okazji poznać go lepiej, ale chciałabym wierzyć, że skoro jest w Zakonie, to jest dobry, choć podejrzewam, że trudno ci było znaleźć się tam razem z nim? – spytała; sama nie wiedziała jak to jest, bo nigdy nie była w żadnym związku, a więc nigdy nie została porzucona, i to z dzieckiem. Ale podejrzewała, że to nie było łatwe. I jak się okazało, Skamander odwiedził Rose i wyrażał swoje niezadowolenie z powodu jej uczestnictwa w spotkaniu. – Cóż, nie przejmuj się nim. Kto wie, może na swój sposób to przejaw troski z jego strony? Nie wiem, jak przebiegała wasza rozmowa, więc ciężko mi oceniać jego pobudki. Tak czy inaczej... robisz to dla Mel. Chcesz, żeby była szczęśliwa. Rozumiem twój niepokój, choć sama nie mam dzieci. Może to i lepiej, biorąc pod uwagę te czasy. Nie muszę się bać, że coś im się stanie, albo że zostaną osierocone, bo to ja umrę. To zrozumiałe, że się boisz – szepnęła, ściskając jej rękę. Prawdopodobnie każdy rodzic się bał, ale jednak byli w Zakonie, bo chcieli zbudować świat, w którym ich dzieci będą szczęśliwe. Charlie także chciała uczestniczyć w budowaniu świata dla swoich przyszłych dzieci, które chciałaby kiedyś mieć. Ale jeśli nie przeżyje tej wojny, co nie było aż tak nieprawdopodobne biorąc pod uwagę fakt, jak fatalna była w pojedynkach, to dla innych, bezimiennych ludzi, którzy dopiero się narodzą, a którzy nigdy nie poznają jej imienia.
Okazało się, że Roselyn nie wiedziała o Jaydenie. Nie było jej w Świńskim Łbie tamtego dnia, a sam Vane nie mógł jej o tym powiedzieć, skoro niczego nie pamiętał.
- Był jednym z nas, ale podczas sierpniowego spotkania doszło do pewnego... konfliktu, a Jayden postanowił odejść. Samuel wymazał mu pamięć. Choćby bardzo chciał, nie mógł ci opowiedzieć, bo prawdopodobnie nie pamięta niczego, co związane z Zakonem i jego członkami – rzekła w dużym skrócie, zerkając na nią niepewnie, a po chwili wahania opowiedziała nieco więcej o rozmowie, do której doszło w pokoju gościnnym w sierpniu, przynajmniej na tyle, na ile pamiętała. Opowiedziała o tym, jak Jayden opacznie zrozumiał ich intencje, okazał się niegotowy na walkę o lepsze jutro i pochopnie oskarżał Zakonników o okrucieństwo, a potem postanowił odejść i nie mieć już nic wspólnego z ich działaniami. Nie próbowała w żaden sposób skonfliktować z nim Rose, nie chciała wypowiadać się o jej przyjacielu w złym tonie, ale uznała, że powinna wiedzieć. Wzięła to na siebie, by Rose wiedziała, że nie miała złych intencji i że była z nią po prostu szczera. Pamiętała tamtą burzliwą dyskusję i moment, w którym okazało się, że Jayden oczekiwał czegoś zupełnie innego, że Zakonnicy musieli podejmować trudne, bolesne decyzje i że nie mogli walczyć o lepsze jutro bez faktycznej walki. Nie mogli pokonać zła samymi dobrymi słowami i życzliwością, bo to tak nie działało, wiedziała to nawet Charlie, która także wolałaby załatwiać wszystko dobrocią, ale tak się nie dało, bo niektórzy zabrnęli zbyt głęboko w ciemność, by tak po prostu nawrócić się pod wpływem słów. Jayden, chociaż był dorosłym mężczyzną, najwyraźniej nie był na to wszystko gotowy i bycie w Zakonie go przerosło, do czego miał prawo, bo nikt nie mógł działać w nim wbrew sobie. Robili to, co robili, bo chcieli i działali na tyle, na ile potrafili, każdy dawał od siebie to, w czym był dobry.
Temat Very ciążył jej nieznośnie, chociaż minęły dopiero dwa dni, więc teoretycznie mieściło się to w normie... Ale w obecnych czasach wystarczyło, by wzbudzić niepokój. Mogło stać się tak wiele, począwszy od problemów przy zdjęciu klątwy, przez anomalie, na rycerzu Walpurgii ciskającym w nią czarnomagiczną inkantacją skończywszy.
- Bez słowa uprzedzenia? Nie – odpowiedziała. – Vera dbała o rodzinę bardziej niż o siebie samą. Mieszkamy razem, mówiła tylko, że jest wyznaczona do pewnej misji, ale nie powiedziała zbyt wiele, bo chyba nie do końca wiedziała, co konkretnie ją tam czeka. Obie myślałyśmy zapewne, że niedługo wróci, ale minęły dwa dni a jej nie ma. Może powinnam już wysłać list, lub zacząć rozpytywać w Mungu? Choć pewnie gdyby trafiła na oddział, to dałabyś mi znać, prawda? – Rose pracowała w końcu na oddziale pozaklęciowym, a to tam zapewne wylądowałby łamacz klątw ranny na akcji. A Vera nie jeździła na wyprawy za granicę, nie pracowała dla Gringotta, a dla ministerstwa, więc większość zleceń miała na miejscu, odczarowując przeklęte przedmioty, osoby i miejsca.
Słysząc słowa Rose o Anthonych pokiwała głową.
- Nie znam ich dobrze. Macmillana poznałam niedawno i wywarł na mnie dobre wrażenie, polubiłam go. Jeśli chodzi o Skamandera... Trudno mi nie myśleć o tym, że cię porzucił i to przez niego niektórzy krzywdząco oceniają ciebie i Mel. Nie miałam okazji poznać go lepiej, ale chciałabym wierzyć, że skoro jest w Zakonie, to jest dobry, choć podejrzewam, że trudno ci było znaleźć się tam razem z nim? – spytała; sama nie wiedziała jak to jest, bo nigdy nie była w żadnym związku, a więc nigdy nie została porzucona, i to z dzieckiem. Ale podejrzewała, że to nie było łatwe. I jak się okazało, Skamander odwiedził Rose i wyrażał swoje niezadowolenie z powodu jej uczestnictwa w spotkaniu. – Cóż, nie przejmuj się nim. Kto wie, może na swój sposób to przejaw troski z jego strony? Nie wiem, jak przebiegała wasza rozmowa, więc ciężko mi oceniać jego pobudki. Tak czy inaczej... robisz to dla Mel. Chcesz, żeby była szczęśliwa. Rozumiem twój niepokój, choć sama nie mam dzieci. Może to i lepiej, biorąc pod uwagę te czasy. Nie muszę się bać, że coś im się stanie, albo że zostaną osierocone, bo to ja umrę. To zrozumiałe, że się boisz – szepnęła, ściskając jej rękę. Prawdopodobnie każdy rodzic się bał, ale jednak byli w Zakonie, bo chcieli zbudować świat, w którym ich dzieci będą szczęśliwe. Charlie także chciała uczestniczyć w budowaniu świata dla swoich przyszłych dzieci, które chciałaby kiedyś mieć. Ale jeśli nie przeżyje tej wojny, co nie było aż tak nieprawdopodobne biorąc pod uwagę fakt, jak fatalna była w pojedynkach, to dla innych, bezimiennych ludzi, którzy dopiero się narodzą, a którzy nigdy nie poznają jej imienia.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Wielokrotnie zadawała sobie pytanie czy w ogóle tam pasuje. Widziała tam doświadczonych aurorów, ludzi których nazwiska widziała w czołówce Klubu Pojedynków i gdzieś między nimi była ona. Wiedziała, że jest w stanie pomóc jako uzdrowicielka, z drugiej strony jednak doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nie potrafi walczyć i że być może przyjdzie chwila, gdy będzie musiała to zrobić. Nie była aż tak naiwna. Wraz z celem jaki im przyświecał, istniał też wróg przeciwko któremu stanęli. Słyszała to co zrobili Hannah i Benjaminowi. Widziała co uczynili innym. I wiedziała, że chociaż była anonimowa, to nagle zaczęła dzielić ją i ich bardzo cienka ściana, która kiedyś mogła zostać zburzona. I wiedziała, że w takiej sytuacji będzie bezbronna, a jeszcze gorsza była świadomość, że nie jest w stanie ochronić córki. Czuła się winna narażając ją na takie bezpieczeństwo. Czułaby się winna, że będąc świadoma rozgrywających się wydarzeń, odwróciłaby się od nich plecami. Nie była tego rodzaju człowiekiem. Nie potrafiła. I dlatego wciąż mimo strachu i rozdarcia, wciąż nie zmieniła swojej decyzji.
Wysłuchała słów Charlene, patrząc na nią w skupieniu, a gdy kuzynka skończyła milczała przez dłuższą chwilę, rozważając w duchu jej słowa. Nie wiedziała co powiedzieć. Zbyt dobrze znała Jaydena, by uwierzyć w to, że za jego pobudkami stało tchórzostwa. Czuła jednak, że nie powinna podważać słów Charlene, bo najzwyczajniej nie było jej tam. Nie mogła niczego argumentować, powołując się na ich przyjaźń, bo brzmiałaby po prostu infantylnie. Jednocześnie podświadomie była pewna tego, że on nie chciał źle. Wręcz przeciwnie. Znała tylko jedną wersję, tej drugiej… cóż prawdopodobnie nie pozna już nigdy. Jednak wzburzył nią fakt, że sam chciał odejść, bo wiedziała że musiał mieć ku temu powód. Jaki dokładnie? Co sprawiło, że postępowania Zakonu tak bardzo go zgorszyły? Chciała wiedzieć, świadoma tego że na te pytanie nie dostanie już nigdy odpowiedzi. Gdy jej milczenie przedłużało się, drgnęła lekko. - Przepraszam cię, Charlene... Po prostu chyba potrzebuje czasu, żeby to przemyśleć. Wiedz, że to naprawdę dobry człowiek - powiedziała w końcu, czując potrzebę wstawienia się za mężczyzną. Nawet jeśli było to zbędne, bo z pewnością Charlene miała już własne wyobrażenie na temat jego osoby. Zresztą czuła się winna tego, że rozmawia o nim za jego plecami. Poznaje jego sekret wbrew jego woli i w końcu, że wie o nim coś z czego sam nie zdaje sobie sprawy.
- Postaram się dowiedzieć o nią w Mungu jak najszybciej to możliwe i myślę, że powinnaś zacząć wysyłać listy. Jeśli tylko dowiem czegokolwiek, dam ci jak znać - odparła jej rzeczowym tonem. - Mam nadzieję, że to jednak jeszcze o niczym nie świadczy. Jeśli będziesz potrzebowała czegokolwiek daj mi znać, proszę.
- Owszem. - odpowiedziała krótko, biorąc głęboki oddech. Nie była pewna czy chce o tym rozmawiać i nie chodziło o to, że brakło jej zaufania do kuzynki. Po prostu czuła pewien opór gdzieś tam w środku, bo wiedziała że faktycznie wpłynęło to na nią i czuła się jakby cofnęła się w czasie o te trzy lata i przeżywała te wszystkie uczucia na nowo. Jakby te rany wcale się nie zagoiły. Nie lubiła jednak o tym mówić, bo czuła się przez to podatna, krucha. Nie chciała taka być. - Wiesz… Po prostu ta świadomość, że wrócił do Londynu, wciąż tutaj jest, angażuje się w sprawy Zakonu, a… jednocześnie nie ma go tutaj, a mamy córkę. Ona nawet nie pamięta już jak wygląda. Nie wiem co mam jej mówić. Cieszę się, że jeszcze tego nie rozumie i o to nie pyta. To jest ciężkie do zaakceptowania, ale to jego wybór. - odparła jej z zawahaniem. O tym co czuła ona w stosunku do ich relacji, zdecydowała nie mówić. To wolała wyprzeć ze swoich myśli i nie rozkładać na czynniki pierwsze.
Pokręciła energicznie głową, gdy Charlie stwierdziła, że być może jego wizyta była efektem troski. Szczerze powiedziawszy nie miała pojęcia co miała na celu, bo potoczyła się w zupełnie przewrotny sposób. Mogła zgadywać. Owszem. Ale już dawno doszła do wniosku, że nigdy tak naprawdę nie wiedziała co siedziało w głowie jej byłego narzeczonego. Więc zdecydowała się tego nie robić, bo nie wiedziała po co tak naprawdę pojawił się w jej mieszkaniu tamtego dnia i prawdą było, że ani nie ułatwiła mu powiedzenia tego, ani nie dała na to szansy. Wiedziała tylko, że mu się to nie podobało i nie chciał jej w Zakonie Feniksa. Reszta pozostawała tylko w sferze domysłów.
- Po prostu chciałabym, żeby nie musiała dorastać w takim świecie. W strachu albo podporządkowując się prawu, które jest złe. Nie można tak. Chciałabym wychować ją na dobrego człowieka. Jak miałabym to zrobić sama takim nie będąc? - uśmiechnęła się nieswojo. - Miejmy nadzieję, że gdy na świat przyjdzie twoje dziecko, ty nie będziesz już musiała stawać przed takimi rozterkami, bo wszystko się jakoś ułoży.
Wysłuchała słów Charlene, patrząc na nią w skupieniu, a gdy kuzynka skończyła milczała przez dłuższą chwilę, rozważając w duchu jej słowa. Nie wiedziała co powiedzieć. Zbyt dobrze znała Jaydena, by uwierzyć w to, że za jego pobudkami stało tchórzostwa. Czuła jednak, że nie powinna podważać słów Charlene, bo najzwyczajniej nie było jej tam. Nie mogła niczego argumentować, powołując się na ich przyjaźń, bo brzmiałaby po prostu infantylnie. Jednocześnie podświadomie była pewna tego, że on nie chciał źle. Wręcz przeciwnie. Znała tylko jedną wersję, tej drugiej… cóż prawdopodobnie nie pozna już nigdy. Jednak wzburzył nią fakt, że sam chciał odejść, bo wiedziała że musiał mieć ku temu powód. Jaki dokładnie? Co sprawiło, że postępowania Zakonu tak bardzo go zgorszyły? Chciała wiedzieć, świadoma tego że na te pytanie nie dostanie już nigdy odpowiedzi. Gdy jej milczenie przedłużało się, drgnęła lekko. - Przepraszam cię, Charlene... Po prostu chyba potrzebuje czasu, żeby to przemyśleć. Wiedz, że to naprawdę dobry człowiek - powiedziała w końcu, czując potrzebę wstawienia się za mężczyzną. Nawet jeśli było to zbędne, bo z pewnością Charlene miała już własne wyobrażenie na temat jego osoby. Zresztą czuła się winna tego, że rozmawia o nim za jego plecami. Poznaje jego sekret wbrew jego woli i w końcu, że wie o nim coś z czego sam nie zdaje sobie sprawy.
- Postaram się dowiedzieć o nią w Mungu jak najszybciej to możliwe i myślę, że powinnaś zacząć wysyłać listy. Jeśli tylko dowiem czegokolwiek, dam ci jak znać - odparła jej rzeczowym tonem. - Mam nadzieję, że to jednak jeszcze o niczym nie świadczy. Jeśli będziesz potrzebowała czegokolwiek daj mi znać, proszę.
- Owszem. - odpowiedziała krótko, biorąc głęboki oddech. Nie była pewna czy chce o tym rozmawiać i nie chodziło o to, że brakło jej zaufania do kuzynki. Po prostu czuła pewien opór gdzieś tam w środku, bo wiedziała że faktycznie wpłynęło to na nią i czuła się jakby cofnęła się w czasie o te trzy lata i przeżywała te wszystkie uczucia na nowo. Jakby te rany wcale się nie zagoiły. Nie lubiła jednak o tym mówić, bo czuła się przez to podatna, krucha. Nie chciała taka być. - Wiesz… Po prostu ta świadomość, że wrócił do Londynu, wciąż tutaj jest, angażuje się w sprawy Zakonu, a… jednocześnie nie ma go tutaj, a mamy córkę. Ona nawet nie pamięta już jak wygląda. Nie wiem co mam jej mówić. Cieszę się, że jeszcze tego nie rozumie i o to nie pyta. To jest ciężkie do zaakceptowania, ale to jego wybór. - odparła jej z zawahaniem. O tym co czuła ona w stosunku do ich relacji, zdecydowała nie mówić. To wolała wyprzeć ze swoich myśli i nie rozkładać na czynniki pierwsze.
Pokręciła energicznie głową, gdy Charlie stwierdziła, że być może jego wizyta była efektem troski. Szczerze powiedziawszy nie miała pojęcia co miała na celu, bo potoczyła się w zupełnie przewrotny sposób. Mogła zgadywać. Owszem. Ale już dawno doszła do wniosku, że nigdy tak naprawdę nie wiedziała co siedziało w głowie jej byłego narzeczonego. Więc zdecydowała się tego nie robić, bo nie wiedziała po co tak naprawdę pojawił się w jej mieszkaniu tamtego dnia i prawdą było, że ani nie ułatwiła mu powiedzenia tego, ani nie dała na to szansy. Wiedziała tylko, że mu się to nie podobało i nie chciał jej w Zakonie Feniksa. Reszta pozostawała tylko w sferze domysłów.
- Po prostu chciałabym, żeby nie musiała dorastać w takim świecie. W strachu albo podporządkowując się prawu, które jest złe. Nie można tak. Chciałabym wychować ją na dobrego człowieka. Jak miałabym to zrobić sama takim nie będąc? - uśmiechnęła się nieswojo. - Miejmy nadzieję, że gdy na świat przyjdzie twoje dziecko, ty nie będziesz już musiała stawać przed takimi rozterkami, bo wszystko się jakoś ułoży.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Charlie także się nad tym zastanawiała. Widziała dzielnych aurorów, a także czarodziejów takich jak Ben – silnych i budzących respekt. A potem patrzyła na siebie – dobrą alchemiczkę, ale beztalencie w pojedynkach. Potrafiła zmieniać się w kota, przyzwoicie posługiwała się transmutacją, ale w obronie była mocno przeciętna i tarcze, zwłaszcza mocniejsze, częściej jej się nie udawały niż udawały. A o urokach to już żal było nawet wspominać. Gdyby musiała walczyć z przeciwnikiem znającym czarną magię raczej nie przetrwałaby długo. Skoro nawet Ben i Hannah ponieśli porażkę, to co dopiero ona czy Roselyn? Jak mogły mierzyć się z czymś takim?
Nie znała Jaydena na tyle dobrze, by wiedzieć, jaki był na innym gruncie niż tamto spotkanie. Tam pokazał się jako człowiek skrajnie naiwny, tchórzliwy i rzucający nieuzasadnionymi zarzutami, ale przecież sama też się bała. Niemniej jednak gorąco wierzyła w to, że to Zakonnicy są tymi dobrymi. To oni nieśli światło w ciemności, i jeśli dopuszczali się czynów mniej moralnych, to zawsze dla wyższego dobra, dla ratowania niewinnych. Jayden najwyraźniej nie był gotowy na coś więcej niż słowa i marzenia, więc może lepiej zrobił dla samego siebie i dla innych, że zrezygnował. Nikt nie powinien działać z przymusu i wbrew sobie, skoro okazywało się, że nie wygrają wojny samym dobrym słowem, nie przekonają czarnoksiężników do tego, by porzucili czarną magię i zgubną ideologię.
- W porządku. Nie neguję tego, że jest dobry ani waszej przyjaźni – pokiwała głową. – Chciałam jedynie, żebyś dowiedziała się od kogoś z rodziny, a nie od kogoś bardziej... postronnego. – Bo jeśli nie powiedziałaby jej o tym Charlie, mógł to zrobić ktoś inny w mniej miły sposób. Mogła też usłyszeć pokątnie jakieś pogłoski i uwagi. Zdawała sobie sprawę, że postępek Jaydena nie przysporzył mu zbyt wiele sympatii. Sama była nim bardziej zawiedziona niż faktycznie zła, bo po człowieku o takiej wiedzy spodziewała się większej dojrzałości i świadomości. A Roselyn i tak nie będzie mogła pomówić z nim o całej sprawie, bo mężczyzna nawet nie pamiętał już, czym jest Zakon. Żył we własnej iluzji, ale wojna mogła upomnieć się o każdego.
Co, jeśli o Verę już się upomniała? Jeśli jej nieobecność nie była jedynie przedłużającym się zadaniem?
- Byłabym bardzo wdzięczna za jakąkolwiek informację – powiedziała. – Dziś po powrocie do mieszkania pożyczę od sąsiadki sowę i wyślę jej list. Muszę w końcu zaopatrzyć się we własną, ale jakoś nadal nie było mi po drodze z magiczną menażerią. – Własna sowa bardzo by się przydała, zwłaszcza że czasem wysyłała eliksiry pocztą. – Też mam nadzieję, że po prostu przedłużyła jej się praca, ale to trwa już dziwnie długo. Chociaż może jak wrócę do domu to okaże się, że tam jest i niepotrzebnie się martwię? Od rana tam nie byłam. Po prostu przez to wszystko co się dzieje w moim umyśle już rodzą się czarne scenariusze.
Musiała niedługo się zbierać i pojechać do domu, choćby po to, by sprawdzić, czy Vera czasem nie wróciła. Miała nadzieję, że jak się tam pojawi zastanie starszą Leighton przy kuchennym stole bądź odsypiającą długą i wyczerpującą misję na kanapie w salonie.
Sprawy dotyczące związków wydawały się dość grząskie. Charlie nie znała tego z własnego doświadczenia, więc mogła tylko się zastanawiać, jak to jest być porzuconą z nieślubnym dzieckiem, a potem zobaczyć dawnego ukochanego ponownie i odkryć, że nadal ani myślał o ustatkowaniu się ani o własnej córce.
- Cóż, wiele traci, nie interesując się Mel – skwitowała. Kto normalny wzgardziłby takim dzieckiem? Poza tym Mel powinna mieć ojca, choć z drugiej strony, Skamander trudnił się bardzo niebezpiecznym zawodem i niedawno wpakował się w tarapaty, które mogłyby postawić jego bliskich na celowniku. Może w obecnych czasach to nawet lepiej, że trzymał się z dala, że nie przyciągał do Mel większego niebezpieczeństwa? Może on sam też to wiedział? Charlie nie znała jego pobudek, ale miała nadzieję, że przyczyny jego unikania rodzinnych obowiązków leżą właśnie w trosce o bezpieczeństwo dziecka, a nie w egoizmie i niedojrzałości do stworzenia rodziny. – Ale z drugiej strony... Skoro jest aurorem i wpakował się w takie tarapaty, to może lepiej, że aktualnie trzyma się na dystans? Mel jest wystarczająco zagrożona tym wszystkim. Może on sam też o tym wie. Trudno mi powiedzieć, skoro jest dla mnie kimś praktycznie obcym. Nie wiem, dlaczego to wszystko robi, to ty znasz go lepiej.
Dopiła herbatę, na moment pogrążając się w zadumie.
- Żadne dziecko nie powinno żyć w takim świecie, z anomaliami, uprzedzeniami i w strachu o swoje życie – powiedziała. – Ty jesteś dobra. Wychowasz Melanie na wspaniałą kobietę, ale najpierw wszyscy musimy to przetrwać. Mówią, że po burzy zawsze wychodzi słońce, więc może i teraz tak będzie – uśmiechnęła się pokrzepiająco i wyciągnęła do niej rękę, kładąc ją na jej dłoni. – Chciałabym, żeby tak było. Chciałabym doczekać tej chwili, kiedy będę patrzeć na własne dzieci, szczęśliwe, beztroskie i bezpieczne. Zamieszkałabym w Kornwalii, nad morzem, wychowując je tak, jak sama zostałam wychowana i pokazując im piękno świata. – To były cudowne wizje, ale co, jeśli zbyt piękne, by mogły być prawdziwe? Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się to całkiem oczywiste i realne, że jej przyszłość może tak wyglądać. Teraz jednak coraz częściej w czarnych myślach nawiedzała ją obawa, że umrze młodo od jakiegoś czarnomagicznego zaklęcia i nigdy nie doczeka szczęśliwej przyszłości, w której miałaby męża, dzieci oraz prowadziłaby własne badania alchemiczne, próbując stworzyć lekarstwa na jeszcze nieuleczalne dolegliwości.
Porozmawiały jeszcze trochę o różnych sprawach, głównie o niepokojach w związku z bieżącymi wydarzeniami. Później, kiedy za oknami zaczęło robić się coraz ciemniej, zerknęła na zegarek.
- Przyjemnie się rozmawia, brakowało mi naszych pogawędek, ale chyba muszę się powoli zbierać – rzekła. Pewnie gdyby nie to, że chciała sprawdzić czy wróciła Vera, posiedziałaby dłużej. – Zajrzę jeszcze na chwilę do Mel, żeby nie było jej przykro, że nie spędziłam z nią nawet pięciu minut. Ale muszę sprawdzić, czy Vera czasem nie wróciła do domu, gdyby nie to z chęcią posiedziałabym jeszcze, ale... to mi nie daje spokoju. Muszę sprawdzić – spojrzała na Rose z powagą. – Postaram się jednak niedługo znowu cię odwiedzić, nie chcę spotykać cię jedynie w pracy, skoro mieszkamy stosunkowo blisko siebie. Jeśli okaże się, że Vera wróciła, to dam ci znać.
Tak jak powiedziała zajrzała jeszcze do Mel i posiedziała z nią kilka chwil. Potem pożegnała się z Rose i opuściła jej mieszkanie z zamiarem powrotu do siebie.
| zt?
Nie znała Jaydena na tyle dobrze, by wiedzieć, jaki był na innym gruncie niż tamto spotkanie. Tam pokazał się jako człowiek skrajnie naiwny, tchórzliwy i rzucający nieuzasadnionymi zarzutami, ale przecież sama też się bała. Niemniej jednak gorąco wierzyła w to, że to Zakonnicy są tymi dobrymi. To oni nieśli światło w ciemności, i jeśli dopuszczali się czynów mniej moralnych, to zawsze dla wyższego dobra, dla ratowania niewinnych. Jayden najwyraźniej nie był gotowy na coś więcej niż słowa i marzenia, więc może lepiej zrobił dla samego siebie i dla innych, że zrezygnował. Nikt nie powinien działać z przymusu i wbrew sobie, skoro okazywało się, że nie wygrają wojny samym dobrym słowem, nie przekonają czarnoksiężników do tego, by porzucili czarną magię i zgubną ideologię.
- W porządku. Nie neguję tego, że jest dobry ani waszej przyjaźni – pokiwała głową. – Chciałam jedynie, żebyś dowiedziała się od kogoś z rodziny, a nie od kogoś bardziej... postronnego. – Bo jeśli nie powiedziałaby jej o tym Charlie, mógł to zrobić ktoś inny w mniej miły sposób. Mogła też usłyszeć pokątnie jakieś pogłoski i uwagi. Zdawała sobie sprawę, że postępek Jaydena nie przysporzył mu zbyt wiele sympatii. Sama była nim bardziej zawiedziona niż faktycznie zła, bo po człowieku o takiej wiedzy spodziewała się większej dojrzałości i świadomości. A Roselyn i tak nie będzie mogła pomówić z nim o całej sprawie, bo mężczyzna nawet nie pamiętał już, czym jest Zakon. Żył we własnej iluzji, ale wojna mogła upomnieć się o każdego.
Co, jeśli o Verę już się upomniała? Jeśli jej nieobecność nie była jedynie przedłużającym się zadaniem?
- Byłabym bardzo wdzięczna za jakąkolwiek informację – powiedziała. – Dziś po powrocie do mieszkania pożyczę od sąsiadki sowę i wyślę jej list. Muszę w końcu zaopatrzyć się we własną, ale jakoś nadal nie było mi po drodze z magiczną menażerią. – Własna sowa bardzo by się przydała, zwłaszcza że czasem wysyłała eliksiry pocztą. – Też mam nadzieję, że po prostu przedłużyła jej się praca, ale to trwa już dziwnie długo. Chociaż może jak wrócę do domu to okaże się, że tam jest i niepotrzebnie się martwię? Od rana tam nie byłam. Po prostu przez to wszystko co się dzieje w moim umyśle już rodzą się czarne scenariusze.
Musiała niedługo się zbierać i pojechać do domu, choćby po to, by sprawdzić, czy Vera czasem nie wróciła. Miała nadzieję, że jak się tam pojawi zastanie starszą Leighton przy kuchennym stole bądź odsypiającą długą i wyczerpującą misję na kanapie w salonie.
Sprawy dotyczące związków wydawały się dość grząskie. Charlie nie znała tego z własnego doświadczenia, więc mogła tylko się zastanawiać, jak to jest być porzuconą z nieślubnym dzieckiem, a potem zobaczyć dawnego ukochanego ponownie i odkryć, że nadal ani myślał o ustatkowaniu się ani o własnej córce.
- Cóż, wiele traci, nie interesując się Mel – skwitowała. Kto normalny wzgardziłby takim dzieckiem? Poza tym Mel powinna mieć ojca, choć z drugiej strony, Skamander trudnił się bardzo niebezpiecznym zawodem i niedawno wpakował się w tarapaty, które mogłyby postawić jego bliskich na celowniku. Może w obecnych czasach to nawet lepiej, że trzymał się z dala, że nie przyciągał do Mel większego niebezpieczeństwa? Może on sam też to wiedział? Charlie nie znała jego pobudek, ale miała nadzieję, że przyczyny jego unikania rodzinnych obowiązków leżą właśnie w trosce o bezpieczeństwo dziecka, a nie w egoizmie i niedojrzałości do stworzenia rodziny. – Ale z drugiej strony... Skoro jest aurorem i wpakował się w takie tarapaty, to może lepiej, że aktualnie trzyma się na dystans? Mel jest wystarczająco zagrożona tym wszystkim. Może on sam też o tym wie. Trudno mi powiedzieć, skoro jest dla mnie kimś praktycznie obcym. Nie wiem, dlaczego to wszystko robi, to ty znasz go lepiej.
Dopiła herbatę, na moment pogrążając się w zadumie.
- Żadne dziecko nie powinno żyć w takim świecie, z anomaliami, uprzedzeniami i w strachu o swoje życie – powiedziała. – Ty jesteś dobra. Wychowasz Melanie na wspaniałą kobietę, ale najpierw wszyscy musimy to przetrwać. Mówią, że po burzy zawsze wychodzi słońce, więc może i teraz tak będzie – uśmiechnęła się pokrzepiająco i wyciągnęła do niej rękę, kładąc ją na jej dłoni. – Chciałabym, żeby tak było. Chciałabym doczekać tej chwili, kiedy będę patrzeć na własne dzieci, szczęśliwe, beztroskie i bezpieczne. Zamieszkałabym w Kornwalii, nad morzem, wychowując je tak, jak sama zostałam wychowana i pokazując im piękno świata. – To były cudowne wizje, ale co, jeśli zbyt piękne, by mogły być prawdziwe? Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się to całkiem oczywiste i realne, że jej przyszłość może tak wyglądać. Teraz jednak coraz częściej w czarnych myślach nawiedzała ją obawa, że umrze młodo od jakiegoś czarnomagicznego zaklęcia i nigdy nie doczeka szczęśliwej przyszłości, w której miałaby męża, dzieci oraz prowadziłaby własne badania alchemiczne, próbując stworzyć lekarstwa na jeszcze nieuleczalne dolegliwości.
Porozmawiały jeszcze trochę o różnych sprawach, głównie o niepokojach w związku z bieżącymi wydarzeniami. Później, kiedy za oknami zaczęło robić się coraz ciemniej, zerknęła na zegarek.
- Przyjemnie się rozmawia, brakowało mi naszych pogawędek, ale chyba muszę się powoli zbierać – rzekła. Pewnie gdyby nie to, że chciała sprawdzić czy wróciła Vera, posiedziałaby dłużej. – Zajrzę jeszcze na chwilę do Mel, żeby nie było jej przykro, że nie spędziłam z nią nawet pięciu minut. Ale muszę sprawdzić, czy Vera czasem nie wróciła do domu, gdyby nie to z chęcią posiedziałabym jeszcze, ale... to mi nie daje spokoju. Muszę sprawdzić – spojrzała na Rose z powagą. – Postaram się jednak niedługo znowu cię odwiedzić, nie chcę spotykać cię jedynie w pracy, skoro mieszkamy stosunkowo blisko siebie. Jeśli okaże się, że Vera wróciła, to dam ci znać.
Tak jak powiedziała zajrzała jeszcze do Mel i posiedziała z nią kilka chwil. Potem pożegnała się z Rose i opuściła jej mieszkanie z zamiarem powrotu do siebie.
| zt?
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Pokój dzienny
Szybka odpowiedź