Zejście do Azkabanu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zejście do Azkabanu
W związku z utratą połączenia z budynkiem Azkabanu, podjęto decyzję o budowie więzienia o zaostrzonym rygorze głęboko pod podziemiami Tower of London w którym mieścił się dotychczasowy areszt. Budowę ukończono w listopadzie 1956 r. i pozostano przy starej nazwie Azkabanu.
Zejście do niego odchodzi od głównej odnogi strzeżonego korytarza piwnic Tower, przy którym nieustannie dryfuje trzech dementorów. Wpierw pokonać należy równo trzysta sześćdziesiąt schodów prowadzących w dół. Im schodzi się niżej, tym chłodniejsza panuje temperatura i tym trudniej wziąć jest oddech. Po pokonaniu schodów pozostają trzy przejścia będące chwiejnymi drewnianymi mostami prowadzącymi nad przepaściami prowadzącymi w nicość: ponoć na ich dnie mieszkają stworzenia wyrwane z najstraszniejszych koszmarów. Ich szepty złowieszczo niosą się po grocie, pozostając słyszalne w niemal każdym ich zakątku. By otworzyć ostatnią bramę należy przyłożyć dłoń do strzegących ją drzwi. Otworzą się wyłącznie przed uprawnionymi - wyżej postawionymi aurorami lub wysoko postawionymi uprawnionymi politykami Ministerstwa Magii.
Zejście do niego odchodzi od głównej odnogi strzeżonego korytarza piwnic Tower, przy którym nieustannie dryfuje trzech dementorów. Wpierw pokonać należy równo trzysta sześćdziesiąt schodów prowadzących w dół. Im schodzi się niżej, tym chłodniejsza panuje temperatura i tym trudniej wziąć jest oddech. Po pokonaniu schodów pozostają trzy przejścia będące chwiejnymi drewnianymi mostami prowadzącymi nad przepaściami prowadzącymi w nicość: ponoć na ich dnie mieszkają stworzenia wyrwane z najstraszniejszych koszmarów. Ich szepty złowieszczo niosą się po grocie, pozostając słyszalne w niemal każdym ich zakątku. By otworzyć ostatnią bramę należy przyłożyć dłoń do strzegących ją drzwi. Otworzą się wyłącznie przed uprawnionymi - wyżej postawionymi aurorami lub wysoko postawionymi uprawnionymi politykami Ministerstwa Magii.
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 66
--------------------------------
#2 'k100' : 72
#1 'k100' : 66
--------------------------------
#2 'k100' : 72
Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że popełniał błąd – odłączając się od Cedrica i Lydii, rozdzielając i uszczuplając ich siły jeszcze bardziej; ponura aura wypełniająca szczelnie korytarze więzienia zdawała się na niego napierać, oblepiać, przywierać do skóry jak niemożliwa do starcia warstewka potu – nie potrafił jednak zignorować dobiegającego z lewego korytarza głosu. Nie wybaczyłby sobie; nawet gdyby ich misja się powiodła, gdyby razem z Justine i Pomoną dotarli do Oazy, powracałby do tego miejsca w nieskończoność, zastanawiając się, co by było gdyby – gdyby nie stchórzył, gdyby wystarczyło mu odwagi. Nie mógł sobie na to pozwolić, ta myśl sprawiała, że robiło mu się niedobrze – nie czekał więc, aż wątpliwości zaleją go całkowicie, zamiast tego po prostu kiwając głową w stronę Dearborna. Chciał mu powiedzieć coś jeszcze, pilnuj jej zatańczyło na jego wargach, ale zdawało mu się brzmieć niewłaściwie, jak zła wróżba; zdusił więc w sobie te słowa, jeszcze na sekundę przenosząc spojrzenie na siostrę i uśmiechając się – słabo, uśmiechem wymuszonym i przyćmionym przez niepokój, który zgasł jak zdmuchnięta świeca – ledwie odwrócił się, zagłębiając się samotnie w upchnięty pomiędzy celami korytarz.
Pożałował tego zaledwie parę oddechów później, gdy poczuł na sobie podążające za nim krok w krok spojrzenia więźniów, niepokojące, złowrogie; sprawiające, że musiał wykorzystać całe pokłady silnej woli, by powstrzymać się przed zawróceniem. Nie potrafił odpędzić od siebie dziwnego przekonania, że jest obserwowany – i choć nie miało to sensu, wydawało mu się, że to nie wzrok otumanionych mieszkańców cel śledzi go najuważniej. Zacisnął mocniej palce na rzucającej słabe światło różdżce, choć knykcie już i tak miał zbielałe – jednak żółtawy blask nie dawał ciepła. To uciekało od niego wraz z każdym krokiem, wydostawało się z ciała w postaci białych obłoków pary, których obecność powinna go ostrzec – ale której w pierwszej chwili nie skojarzył z bliskością dementorów, zamierając w bezruchu dopiero, gdy pokonał załamanie korytarza i ich dostrzegł: dwie wysokie sylwetki, zawieszone ponad ziemią, pochylone nad kobietą, której głos – był tego niemal pewien – przywiódł go w ten zaułek.
Gdyby była to część opowieści, wyobrażeń snutych gdzieś daleko stąd, przy stojącym w kącie chaty piecu, uniósłby w tym momencie różdżkę, by natychmiast przywołać do siebie patronusa, ale chociaż jakaś część niego samego wiedziała, że powinien to zrobić, to najzwyczajniej w świecie zamarł; znieruchomiał, wstrzymał oddech, pilnując, by nie wydać z siebie nawet szeptu, choć zajęło mu chwilę, nim zrozumiał, po co to robi: odruchowo, instynktownie nie chciał zwrócić na siebie ich uwagi. Przerażających kreatur, mogących w każdej chwili się na niego rzucić, wtrącić do jednej z cel lub gorzej – pozbawić go duszy, zamienić w pustą skorupę, bez uczuć, bez wspomnień, bez tego wszystkiego, co sprawiało, że istniał. Ogarnął go strach i wstyd jednocześnie, palący, ściskający za żołądek; zatrzymał spojrzenie na kobiecie, przypartej do muru, z twarzą zasłoniętą plątaniną włosów, i przez chwilę – sekundę, uderzenie serca – pomyślał, że nie chciał przez nią ginąć. Myśl była paskudna, wywołała też falę mdłości, obrzydzenia do samego siebie; nie taki chciał przecież być, nie to obiecywał, wstępując w szeregi Zakonu Feniksa – ale co mógł zrobić? Sam, przeciwko nim? Nie był przecież silny, był tylko sobą, graczem Quidditcha, nie bohaterem; nawet jeśli uniesie różdżkę, jeśli spróbuje, przegra – schwytają go i to będzie koniec wszystkiego, nie zobaczy już więcej nikogo: rodziny, przyjaciół, Amelii.
Zrobił krok do tyłu, prawie nieświadomie wycofując się w stronę, z której przyszedł – chcąc wydostać się z tego zaułka, a później może i pójść dalej, do panoptikonu i na zewnątrz; w dłoni wciąż przecież ściskał miotłę, mógł ich wszystkich przegonić, nie doścignęliby go. Nie, coś odezwało się w jego głowie, stanowczo, zmuszając go do zatrzymania się w miejscu, do przerwania tej tchórzliwej ucieczki. Oni może i by go nie dogonili, dementorzy, szaleni więźniowie – ale przecież zrobiłyby to wyrzuty sumienia; nie ukryłby się przed nimi nigdzie, ani w Oazie, ani w troskliwych objęciach bliskich, na których obecność nigdy by już nie zasłużył. Przełknął ślinę, choć całkowicie zaschło mu w gardle, zakapturzone sylwetki były coraz bliżej – bliżej kobiety, nieznajomej, ale być może niewinnej; bliżej wydarcia z niej życia, duszy. Uniósł różdżkę, kierując ją w ich stronę, jednak w pierwszej chwili we własnym umyśle nie znalazł nic oprócz zwątpienia. Przymknął powieki, starając się uchwycić wspomnienia, ciepłego, szczęśliwego, te jednak rozpadały się pod jego palcami, topniejąc jak chwytany w ciepłe dłonie śnieg. Ale przecież mógł, potrafił się przemóc; musiał tylko znów uwierzyć, że wciąż był w stanie działać w zgodzie z samym sobą, i że był w stanie zrobić to, co trzeba. Czy to w ogóle były jego słowa? Miał wrażenie, że nie, dwa głosy, jego własny i inny, znajomy, mieszały się w świeżym wspomnieniu, ulotnym, ale sprawiającym, że jego klatka piersiowa na moment wypełniła się ciepłem – przypominającym to dawane przez ognisko, trzaskające w górę i niepoddające się zimnemu wiatrowi ani strachom. – Expecto patronum – wypowiedział, otwierając oczy, mając nadzieję – w końcu ją mając – że po raz trzeci tego dnia dostrzeże przed sobą sylwetkę bernardyna, i że to wystarczy, by odegnać dementorów. – Expecto patronum – powtórzył, wciąż chwytając się resztek tych dobrych momentów, w którch obiecywal sobie, że nie zawiedzie po raz drugi, że nie spóźni się, jak w przypadku Rodericka, choć bezsilność nie przestawała napierać na niego z każdej strony. Musiał jednak ją przezwyciężyć, albo chociaż spróbować; nie mógłby żyć sam ze sobą, gdyby postąpił inaczej.
| tutaj rzut na pierwszego patronusa, w wątku rzucam na drugiego; nie wiem, czy to w ogóle możliwe i potrzebne, żeby przywołać je jeden po drugim, ale oddaję się w Twoje ręce, mistrzu
Pożałował tego zaledwie parę oddechów później, gdy poczuł na sobie podążające za nim krok w krok spojrzenia więźniów, niepokojące, złowrogie; sprawiające, że musiał wykorzystać całe pokłady silnej woli, by powstrzymać się przed zawróceniem. Nie potrafił odpędzić od siebie dziwnego przekonania, że jest obserwowany – i choć nie miało to sensu, wydawało mu się, że to nie wzrok otumanionych mieszkańców cel śledzi go najuważniej. Zacisnął mocniej palce na rzucającej słabe światło różdżce, choć knykcie już i tak miał zbielałe – jednak żółtawy blask nie dawał ciepła. To uciekało od niego wraz z każdym krokiem, wydostawało się z ciała w postaci białych obłoków pary, których obecność powinna go ostrzec – ale której w pierwszej chwili nie skojarzył z bliskością dementorów, zamierając w bezruchu dopiero, gdy pokonał załamanie korytarza i ich dostrzegł: dwie wysokie sylwetki, zawieszone ponad ziemią, pochylone nad kobietą, której głos – był tego niemal pewien – przywiódł go w ten zaułek.
Gdyby była to część opowieści, wyobrażeń snutych gdzieś daleko stąd, przy stojącym w kącie chaty piecu, uniósłby w tym momencie różdżkę, by natychmiast przywołać do siebie patronusa, ale chociaż jakaś część niego samego wiedziała, że powinien to zrobić, to najzwyczajniej w świecie zamarł; znieruchomiał, wstrzymał oddech, pilnując, by nie wydać z siebie nawet szeptu, choć zajęło mu chwilę, nim zrozumiał, po co to robi: odruchowo, instynktownie nie chciał zwrócić na siebie ich uwagi. Przerażających kreatur, mogących w każdej chwili się na niego rzucić, wtrącić do jednej z cel lub gorzej – pozbawić go duszy, zamienić w pustą skorupę, bez uczuć, bez wspomnień, bez tego wszystkiego, co sprawiało, że istniał. Ogarnął go strach i wstyd jednocześnie, palący, ściskający za żołądek; zatrzymał spojrzenie na kobiecie, przypartej do muru, z twarzą zasłoniętą plątaniną włosów, i przez chwilę – sekundę, uderzenie serca – pomyślał, że nie chciał przez nią ginąć. Myśl była paskudna, wywołała też falę mdłości, obrzydzenia do samego siebie; nie taki chciał przecież być, nie to obiecywał, wstępując w szeregi Zakonu Feniksa – ale co mógł zrobić? Sam, przeciwko nim? Nie był przecież silny, był tylko sobą, graczem Quidditcha, nie bohaterem; nawet jeśli uniesie różdżkę, jeśli spróbuje, przegra – schwytają go i to będzie koniec wszystkiego, nie zobaczy już więcej nikogo: rodziny, przyjaciół, Amelii.
Zrobił krok do tyłu, prawie nieświadomie wycofując się w stronę, z której przyszedł – chcąc wydostać się z tego zaułka, a później może i pójść dalej, do panoptikonu i na zewnątrz; w dłoni wciąż przecież ściskał miotłę, mógł ich wszystkich przegonić, nie doścignęliby go. Nie, coś odezwało się w jego głowie, stanowczo, zmuszając go do zatrzymania się w miejscu, do przerwania tej tchórzliwej ucieczki. Oni może i by go nie dogonili, dementorzy, szaleni więźniowie – ale przecież zrobiłyby to wyrzuty sumienia; nie ukryłby się przed nimi nigdzie, ani w Oazie, ani w troskliwych objęciach bliskich, na których obecność nigdy by już nie zasłużył. Przełknął ślinę, choć całkowicie zaschło mu w gardle, zakapturzone sylwetki były coraz bliżej – bliżej kobiety, nieznajomej, ale być może niewinnej; bliżej wydarcia z niej życia, duszy. Uniósł różdżkę, kierując ją w ich stronę, jednak w pierwszej chwili we własnym umyśle nie znalazł nic oprócz zwątpienia. Przymknął powieki, starając się uchwycić wspomnienia, ciepłego, szczęśliwego, te jednak rozpadały się pod jego palcami, topniejąc jak chwytany w ciepłe dłonie śnieg. Ale przecież mógł, potrafił się przemóc; musiał tylko znów uwierzyć, że wciąż był w stanie działać w zgodzie z samym sobą, i że był w stanie zrobić to, co trzeba. Czy to w ogóle były jego słowa? Miał wrażenie, że nie, dwa głosy, jego własny i inny, znajomy, mieszały się w świeżym wspomnieniu, ulotnym, ale sprawiającym, że jego klatka piersiowa na moment wypełniła się ciepłem – przypominającym to dawane przez ognisko, trzaskające w górę i niepoddające się zimnemu wiatrowi ani strachom. – Expecto patronum – wypowiedział, otwierając oczy, mając nadzieję – w końcu ją mając – że po raz trzeci tego dnia dostrzeże przed sobą sylwetkę bernardyna, i że to wystarczy, by odegnać dementorów. – Expecto patronum – powtórzył, wciąż chwytając się resztek tych dobrych momentów, w którch obiecywal sobie, że nie zawiedzie po raz drugi, że nie spóźni się, jak w przypadku Rodericka, choć bezsilność nie przestawała napierać na niego z każdej strony. Musiał jednak ją przezwyciężyć, albo chociaż spróbować; nie mógłby żyć sam ze sobą, gdyby postąpił inaczej.
| tutaj rzut na pierwszego patronusa, w wątku rzucam na drugiego; nie wiem, czy to w ogóle możliwe i potrzebne, żeby przywołać je jeden po drugim, ale oddaję się w Twoje ręce, mistrzu
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66
'k100' : 66
Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek czuła się podobnie – tak samo ciężko jak teraz, tak mocno przygnębiona i niepewna swoich kolejnych kroków, które stawiane w ciemności, zdawały się być cięższe i głośniejsze niż zazwyczaj, a w płucach aż piekło od wdychanego zimna. Parujące oddechy prędko ginęły w ściętym, mrocznym otoczeniu, ginęły pod naporem ciążącego na kratach uśpienia i pustki, pod naporem niewidzialnego, ale wyczuwalnego bólu samej duszy. Im dalej szli, tym częściej nachodziła ja ochota na oglądanie się za siebie. Korytarz był prosty, długi, zbyt długi. W końcu jej wzrok natrafił na jakąś sylwetkę. Myśli powędrowały w stronę dziecięcych lat, w stronę jej dłoni splatających warkocze na jej głowie, w stronę ciepłego policzka otulającego jej własny. Poczuła jakąś niewysłowioną tęsknotę, chęć przytulenia się do tej obcej zupełnie kobiety, poszukania u niej matczynego ciepła. Wyciągnęła już dłoń w kierunku krat, kiedy nagle magia oblepiła je ze wszystkich stron, ostrzegając. Zacisnęła zęby. Łazy zapiekły, ale nie sięgnęły policzka.
– Kraty. Coś jest z nimi nie tak. Między nimi coś jest – co? Nie wiedziała. Jakieś zabezpieczenie, pułapka, jedynie to było pewne. Poczuła jego palce na swojej dłoni, ale… jego dotyk był zimny, brakowało jej w nim pocieszenia, ciepła, które mogło skojarzyć jej się z czymś dobrym. Było coraz gorzej, coraz ciężej. – Chodźmy stąd, tu nikogo nie ma, Ced, proszę…
Chciała stąd wyjść, dostać się do źródła światła na placu, jasnego, pocieszającego, tyle wystarczyło, ale zamiast tego Cedric wciąż prowadził ją za sobą – albo ona po prostu za nim szła, nie chcąc zostać tutaj samej. Obejrzała się jeszcze raz. Co z Billym? Trwała cisza – ponura, ciemna, przerażająca. Dlaczego ich nie wołał? Czy on… nie, Lydia, jest dzielny, poradzi sobie. Ale czy na pewno…?
Spojrzeniem znów wróciła przed siebie, nie zdając sobie sprawy z tego, że wciąż szła, kiedy oglądała się za siebie. Jej koci wzrok najpierw uchwycił sylwetki w ruchu – stały się wyraźne, tak bardzo, że z jej gardła wydarł się pełen przerażenia wrzask. Krzyk był krótki, szybko ucichł, jakby odpowiedział na paraliż wylewający się na jej ciało. Szeroko rozwarte powieki chłonęły obrazy; potworne, pokraczne dłonie i oślizgłe twarze, paskudne, rodem z najgorszych koszmarów – tym razem te przeżywała na jawie. Nie przypominały w niczym istoty opisywane i prezentowane w książkach obrony przed czarną magią, nawet w opowieściach snutych przy świetle świecy w burzową noc nie można wyobrazić było sobie takich mar. Trzęsła się – palce jej prawej zaciskały się usilnie na różdżce, zęby szczękały, nogi były miękkie. Płacz i charczący głos tego maleńkiego chłopca o oczach jak dwa bursztyny – znów to usłyszała. Tak mocno przypominał płacz tej kobiety, jej jednak niemy, nie będący nawet w stanie prosić o pomoc, zrezygnowany i czekający końca. Ona umrze, nie, gorzej – pozbawią ją duszy, a potem…
Dwaj z nich zbliżyli się do nich. Lydia odruchowo się cofnęła, niemal potykając się o własne nogi, i wyciągnęła w ich stronę różdżkę. Uczyli cię tego. – Expecto… – beznadzieja osiadała na dnie żołądka, zapychała uszy, wyciskała z oczu łzy. Myśl o czymś szczęśliwym. Walcz. Wspomnienie ze świąt. Moment, kiedy Billy chwycił ją za ramiona i zaczęli wygłupiać się w tańcu, który rozpoczęli rodzice. Henry chwycił ja za rękę i obrócił, sukienka uniosła się malowniczo, policzki aż bolały od śmiechu. – Expecto patronum!
– Kraty. Coś jest z nimi nie tak. Między nimi coś jest – co? Nie wiedziała. Jakieś zabezpieczenie, pułapka, jedynie to było pewne. Poczuła jego palce na swojej dłoni, ale… jego dotyk był zimny, brakowało jej w nim pocieszenia, ciepła, które mogło skojarzyć jej się z czymś dobrym. Było coraz gorzej, coraz ciężej. – Chodźmy stąd, tu nikogo nie ma, Ced, proszę…
Chciała stąd wyjść, dostać się do źródła światła na placu, jasnego, pocieszającego, tyle wystarczyło, ale zamiast tego Cedric wciąż prowadził ją za sobą – albo ona po prostu za nim szła, nie chcąc zostać tutaj samej. Obejrzała się jeszcze raz. Co z Billym? Trwała cisza – ponura, ciemna, przerażająca. Dlaczego ich nie wołał? Czy on… nie, Lydia, jest dzielny, poradzi sobie. Ale czy na pewno…?
Spojrzeniem znów wróciła przed siebie, nie zdając sobie sprawy z tego, że wciąż szła, kiedy oglądała się za siebie. Jej koci wzrok najpierw uchwycił sylwetki w ruchu – stały się wyraźne, tak bardzo, że z jej gardła wydarł się pełen przerażenia wrzask. Krzyk był krótki, szybko ucichł, jakby odpowiedział na paraliż wylewający się na jej ciało. Szeroko rozwarte powieki chłonęły obrazy; potworne, pokraczne dłonie i oślizgłe twarze, paskudne, rodem z najgorszych koszmarów – tym razem te przeżywała na jawie. Nie przypominały w niczym istoty opisywane i prezentowane w książkach obrony przed czarną magią, nawet w opowieściach snutych przy świetle świecy w burzową noc nie można wyobrazić było sobie takich mar. Trzęsła się – palce jej prawej zaciskały się usilnie na różdżce, zęby szczękały, nogi były miękkie. Płacz i charczący głos tego maleńkiego chłopca o oczach jak dwa bursztyny – znów to usłyszała. Tak mocno przypominał płacz tej kobiety, jej jednak niemy, nie będący nawet w stanie prosić o pomoc, zrezygnowany i czekający końca. Ona umrze, nie, gorzej – pozbawią ją duszy, a potem…
Dwaj z nich zbliżyli się do nich. Lydia odruchowo się cofnęła, niemal potykając się o własne nogi, i wyciągnęła w ich stronę różdżkę. Uczyli cię tego. – Expecto… – beznadzieja osiadała na dnie żołądka, zapychała uszy, wyciskała z oczu łzy. Myśl o czymś szczęśliwym. Walcz. Wspomnienie ze świąt. Moment, kiedy Billy chwycił ją za ramiona i zaczęli wygłupiać się w tańcu, który rozpoczęli rodzice. Henry chwycił ja za rękę i obrócił, sukienka uniosła się malowniczo, policzki aż bolały od śmiechu. – Expecto patronum!
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
The member 'Lydia Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 89
'k100' : 89
Ból przeszył ciało Michaela, a każdy, nawet najmniejszy ruch drażnił zakończenia nerwowe i wzmagał go, powodując przy tym dreszcze i mdłości. Kolce bardzo precyzyjnie wbiły się między żebra tak, że całkowicie go zablokowały, zadając przy tym cierpienie, ale nie przynosząc nieodwracalnych, bardzo poważnych szkód. On sam zresztą stał nieruchomo, nie wzmagając ani napięcia, ani palącego bólu w okolicach żeber. Był przy tym bardzo ostrożny, dzięki temu nie zwiększył swoich ran. Kiedy kolce wysunęły się z nich, krew zalała boki Tonksa, a jego szata szybko nasiąkała posoką. Bez trudu przerwał działanie zaklęcia, a czarodziejski ogień, jak szybko się pojawił, tak szybko zniknął.
— Nancy! Nancy, zniknął! Nancy? Nancy? Gdzie jesteś? Ty parszywa gnido! — zwrócił się do Michaela, gdy zdjął pelerynę niewidkę, tuż po tym, jak zaczął się panicznie rozglądać po celi. Zaraz przeniósł wzrok na Alexandra, który wypowiedział to samo imię. — Ty mendo. Dokąd ją zabrałeś? Gdzie jest Nancy? Gdzie jest, na Salazara, Nancy?! — krzyknął wściekle i szarpnął się na łańcuchu, który zadźwięczał wyraźnie i łupnął tuż przy ścianie. Nic jednak nie wskazywało na to, że mógł go wyrwać. Konstrukcja wydawała się bardzo stabilna i nie pozostawiała wątpliwości, że więźniowie byli dobrze unieruchomieni.
Tonks musiał unieść ubranie, by uzdrowiciel mógł obejrzeć jego rany. Wtedy tez poczuł przeraźliwe zimno, jakie panowało w tym miejscu. Jego ciało zadrżało, jak w gorączce. Rozpalone, zaciśnięte w bólu otrzymało potężną dawkę nieprzyjemnego zimna. W tym czasie Farley bardzo dokładnie przyjrzał się powstałym ranom. Uniesione ubranie sprawiło, że strugi krwi spłynęły wzdłuż boków, tym razem wsiąkając w spodnie. Auror tracił dużo krwi w bardzo szybkim czasie. Przyłożywszy różdżkę do jednego boku mężczyzny, wypowiedziawszy zaklęcie sprawił, że rozszarpane tkanki zaczęły się zasklepiać i powoli goić. Rany pokryły się świeżą skórą, była jednak czerwona i wrażliwa — z czasem zmieni się w blizny. Pomimo wyleczenia, auror czuł dyskomfort, który zapewne minie za jakiś czas. Zapobiegawczo rzucił też zaklęcie, dzięki któremu zimny ogień oznaczył przejście, w które weszli zakonnicy. Już w trakcie wędrówki, uciążliwej i dla niego nieprzyjemnej z powodu bólu i dyskomfortu, z powodzeniem rzucił zaklęcie pozwalające mu na dwukrotnie szybsze reagowanie.
Kiedy Gwardzistą wyciągnął lusterko z kieszeni, spodziewając się, że ujrzy w nim swoje odbicie — a przy odrobinie szczęścia podobiznę aurora — poczuł, jak serce nagle podskakuje mu do gardła. W małym, dwukierunkowym lusterku pojawiła się twarz samego Ramseya Mulcibera. W pierwszej chwili uzdrowiciel był pewien, że to on przechwycił lusterko dwukierunkowe, że przedmiot zadziałał i twarz Śmierciożercy stanowiła odpowiedź na pytanie, dlaczego drugi Gwardzista dotąd nie odpowiadał. Po chwili zrozumiał jednak, że nie była to prawdziwa osoba, a jego własne odbicie. Co więcej, tak silnie skoncentrował się na tym, co dostrzegł w lusterku, że mimochodem, przybrał tę samą postać. Wtedy też zarówno Michael, jak i Vincent mogli ujrzeć metamorfomagiczną przemianę Gwardzisty. Rysy jego twarzy uległy zmianie, wyostrzyły się, włosy skróciły, z kręconych stały się lekko falowane, nieco rzadsze. Szaroniebieskie oczy Gwardzisty stały się bardziej chłodne, stalowe, pod nimi pojawiły się lekkie cienie, oznaki wyraźnego zmęczenia. Postarzał się, spochmurniał. Alexander nie kontrolował tej przemiany, nie był w stanie też zapanować nad tym, by powrócić do samego siebie. Widok poplecznika Voldemorta w lusterku wstrząsnął nim dogłębnie, a obecność dementorów, aura Azkabanu jedynie nasilały objawy klątwy, której stał się ofiarą.
Z różdżki Vincenta nie ciągnęła się już srebrzysta nić. Złamanie zabezpieczenia, które wymagało użycia magii, kiedy czarodzieje wrócili z korytarza do panoptykonu, musiało ją przerwać. Cała trójka szła więc przed siebie w ciemnościach, kierując się plątaniną korytarzy przed siebie. Co zadziwiające, droga cały czas prowadziła ich dalej. Runista zaryzykował, powtarzając głucho inkantację usłyszaną po gwardziście. Były to jednak wyłącznie puste słowa — smutek, ciemność, rozgoryczenie zdawały się na dobre zagnieździć w sercu Rinehearta. Zaklęcie patronusa było trudnym i szczególnym zaklęciem; wymagało wielkich pokładów dobrych wspomnień, które były w stanie przemienić pozytywną energię w bardzo silną magię. W chwili zwątpienia tego zabrakło u czarodzieja, a z jego różdżki wyłoniły się srebrzyste strzępy mgły. Vincent mógł nie wiedzieć, że postać jego patronusa nie była zdolna do innych zadań niż odpędzanie dementorów, w przeciwieństwie do bernardyna, który bez trudu pomknął w ciemne korytarze w celu odszukania zakonniczki. Kolejne zaklęcie okazało się jednak sukcesem. Różdżka rozbłysła jasnym światłem. Ciemność rozstąpiła się między całą trójką. Teraz doskonale mogli spojrzeć zarówno na cele, jak i na tablice widniejące nad podwójnie okratowanymi przejściami. Na każdej z nich znajdował się numer i runa, ta sama przypominająca odwróconą literę "f". Numery były przypadkowe, nie było w ich ciągu żadnej logiki. Więźniowie różnie zareagowali na rozbłysk światła w korytarzu. Niektórzy wcale, jakby wciąż otuleni byli mrokiem, niektórzy smętnie obrócili głowę, niektórzy odwrócili się ożywieni w ich stronę.
— Tu, tu. Chodź tu, malutki — szepnęła starsza kobieta, powoli podnosząc się na patyczkowatych, chwiejnych nogach. — Obierzemy cię, oddzielimy mięso od kości, włosy od skóry, paznokcie od ciała. Chodź, malutki, chodź.
Wyczuwszy przed sobą złowrogą obecność, Farley skoncentrował się na wspomnieniach ze swojej próby. Zebrał w sobie pokłady swej silnej woli, by odegnać ponure myśli, by nie poddać się paraliżującemu lękowi czyhającemu na kilka kroków przed nimi. Wtedy też świetlisty kruk rozjaśnił ciemność, oświetlając danym blaskiem ponure i straszne cele po obu stronach korytarza i pomknął przed siebie. Przez chwilę, Alexandrem wstrząsnęła niepewność. Kruk leciał i leciał. W pewnym momencie po łuku zawrócił, w blasku jego aury pojawił się złowrogi cień. Kruk zawrócił znów i uderzył raz jeszcze. Wtedy cała trójka mogła ich ujrzeć: czterech dementorów w płaszczach mocno naciągniętych na głowy, wyciągające kościste sezony prosto w ich stronę. Rozdzielili się, odsunęli w tył, znikając znów w ciemnością miejscu, do którego nie docierało światło z różdżki Vincenta. Patronus Alexandra przegonił je, ale wszyscy Zakonnicy wiedzieli, że gdzieś tam się czaiły przed nimi, tylko czekając na odpowiednią okazję.
Świetlisty kruk zniknął, a wszystkich powoli znów ogarniało zniechęcenie, zwątpienie. Powietrze było zimne, lodowe igły wbijały się w gardła, kłuły w klatkę piersiową.
Wciąż nie wiedząc dokąd się udać, Zakonnicy musieli polegać na własnej intuicji. Dotarłszy do pierwszego rozwidlenia musieli podjąć decyzję, czy wybrać korytarz w prawo, czy w lewo. Za plecami całej trójki coś się poruszyło; powietrze zrobiło się chłodniejsze, bardziej przeszywające. Pomimo grubej wełny, na ciele każdego pojawiła się gęsia skórka. Ciche szepty, które się pojawiły nagle, znikąd i zewsząd jednocześnie wzbierały na sile i cichły. Brzmiały w obcym języku, niezrozumiałe dla żadnego czarodzieja; głosami niepodobnymi do ludzkich.
Zimno otulało szczelnie byłego zawodnika Jastrzębi z Falmouth. Zniechęcenie, wątpliwości i strach o własne życie wzbudzały w nim chęć odwrotu, zostawiając wszystko to, co miał przed sobą — kobietę w opałach, więźniarkę, o której nic nie wiedział i wiszących przy niej dementorów, którzy z jakiegoś powodu wyciągnęli ją z celi, której kraty tuż obok były lekko uchylone. Pomimo słabości, które niemalże zmuszały go do cofnięcia się w głąb ciemnych korytarzy został. Światło z jego różdżki zwróciło uwagę dementorów. Wtedy jednak Moore usłyszał w głowie wypełniony ciepłem i oddaniem głos, głos, który nie tylko pokrzepiał go, ale i motywował do działania, wiary w siebie i własne możliwości. Gdy w jego klatce piersiowej znów rozeszła się fala ciepła, wypowiedział inkantację zaklęcia. Światło różdżki zgasło, ale zaraz zastąpiło je inne — błękitna poświata bernardyna, który uformował się z jaśniejącej mgiełki ruszyła biegiem przez powietrze w stronę dementorów. Dwie zakapturzone istoty wycofały się nieznacznie, ale zaatakowane przez patronusa zostały zmuszone do gwałtownego odwrotu. Pies przegnał je z pola widzenia. Nie zniknął tez od razu. Gnając tuż pod wysokim sufitem, zawracając znów w stronę, gdzie zniknęli dementorzy strzegł przez chwilę korytarza, nie pozwalając im powrócić. William mógł być pewien, że miał chwilę — moment, w którym biała magia dodawała mu otuchy, a obecność patronusa strzegła przed istotami ciemności.
W tej samej chwili, gdy bernardyn rozganiał zakapturzone postaci, kobieta spod ściany jęknęła przeciągle i płaczliwie, wplatając dłoń we włosy i zanosząc się spazmatycznym płaczem. Zaskakująco szybko zdała sobie sprawę z czyjejś obecności, bo ucichła. William początkowo nie widział jej, a ona prawdopodobnie jego, ale gdy świetlisty pies biegał po korytarzu, powracając co jakiś czas, ciemność rozganiała się na tyle, by oboje mogli na siebie spojrzeć. I wtedy Billy ujrzał zupełnie inną kobietę. Nie było w niej ani strachu, ani przerażenia. Stała nieruchomo, z głową opuszczoną, częściowo zakrytą skołtunionymi, ciemnymi włosami i oczami patrzącymi na niego spod byka ostro. Bernardyn pobiegł w kierunku końca korytarza, wokół szukającego znów zalęgła się ciemność, ale czuł w żołądku coś dziwnego i usłyszał przed sobą szmer, jakby coś szurało po podłodze, albo ktoś ciągnął coś ciężkiego, bezwładnego, jak ciało. Koncentrując się na otoczeniu był w stanie zrozumieć, że coś się do niego zbliża. Jaśniejący bernardyn mknący ku niemu sprawił, że tuż przed nim pojawił się zarys ciemnej sylwetki, stojącej na dwa kroki przed nim. Nieruchomej, kobiecej, milczącej. Nie widział już jej twarzy, blask białej magii docierał zza jej pleców. Drgnęła w ułamku sekundy, wyciągając ku niemu ręce. Choć nie był pewien, czy chciała złapać go rękami za szyję, czy ugryźć — był w stanie uniknąć jej ataku bez problemu.
Wraz z chłodem, Cedrica oblepiło nieprzyjemne uczucie zniechęcenia. Czuł to już kiedyś, ale początkowo nie był w stanie skojarzyć kiedy. Jego myśli zresztą koncentrowały się na tym, co widział, nie analizował własnych emocji. Te z każdą chwilą stawały się coraz silniejsze, paraliżujące. Coś naparło na jego ramiona, sprawiło, że każdy oddech stawał się coraz cięższy.
Kobieta, która leżała na ziemi, przy jednej z otwartych cel wciąż wpatrywała się w górę. Auror nie mógł widzieć, że po jej policzkach spłynęły łzy, a usta poruszały się, by bezdźwięcznie wypowiedzieć czyjeś imię.
Auror nie był pewien z tej odległości, czy leżąca na ziemi kobieta mogła być Pomoną, na pierwszy rzut oka nie przypominała dziewczyny z plakatów, a jej pozycja nie pozwoliła na lepsze rozeznanie. Pomimo uporczywych myśli i gasnącego samopoczucia, złapał się tego jednego wspomnienia — wspomnienia lata spędzonego u boku dziewczyny, która teraz kurczowo trzymała się jego ramienia. Możliwe, że Dearborn nawet się nie spodziewał, że samoistnie przywołane wspomnienie głęboko rozpaliło go od środka. Roznieciło w jego sercu coś przyjemnego, niosącego otuchę, nadzieję. Przywołało ze wspomnień poczucie normalności i wiarę, że był tak samo potrzebny, jak i zaradny. Wspomnienie okazało się na tyle silne, że z jego różdżki wypłynęła świetlistą mgła, błyskawicznie przybierająca postać psa, który stanął twardo na czterech łapach i zagrodził drogę mknącym ku nim dementorom. To samo uczyniła Lydia, po krótkiej chwili wachania. Ramiona starszego brata otuliły ją mocno, od tyłu, sprawiając, że jego obecność otoczyła ją ciepłem i poczuciem bezpieczeństwa. Magia przemknęła po jej dłoni przez różdżkę, by ze świetlistej mgiełki uformować małe źrebię. Konik, choć wyglądający nieporadnie na chudych nóżkach, z niebywałą determinacją ruszył ku potworom. Dwa, biegnące obok siebie patronusy zaatakowały sunących ku Zakonnikom dementorów. Upiorne istoty wyciągnęły przed siebie szpony, jakby chciały się osłonić przed jasną, dobrą magią, a później odrzucone w tył, oddaliły pospiesznie — choć trudno było stwierdzić, czy na chwilę, czy na dobre. Źrebię zniknęło, rozmyło się w powietrzu, ale foxhound pozostał, ruszając na dementorów zawieszonych nad nieruchomą kobietą.
Koszmar jednak się zdawał nie kończyć. Lodowaty powiew czegoś nieprzyjemnego smagnął ich od tyłu, zza pleców, a dziwny szept — jakby ktoś stał tuż za nimi i pochylał się nad uchem by cicho wycharczeć słowa w obcym języku — dotarł do nich od strony cel. Gdyby się odwrócili, w ciemności, dzięki transmutowanym oczom ujrzeliby jeszcze dwóch dementorów, wyciągających ku nim chude, powykrzywiane i czarne jak smoła palce.
| Na odpis macie 48h. Tura: 12. AZKABAN: 7
Cedric i Lydia w tej turze dodatkowo rzucacie kością k100 na odporność psychiczną. ST zachowania trzeźwego umysłu wynosi 87 - skutki zostaną określone w kolejnym poście.
Cedric, wspomnienie zostało zmienione w karcie zgodnie z tym, którego użyłeś do wyczarowania tak silnego patronusa. Jeśli chcesz je zredagować lub rozwinąć proszę o wysłanie treści w PW.
Od tej pory czas dla wszystkich liczony jest inaczej, akcje nie dzieją się w tym samym czasie; nie sugerujcie się turami w kontekście wzajemnych działań.
Alexander, od przekroczeniu progu Azkabanu, przez wzgląd na słabszą kondycję psychiczną rzucasz kością na skutki po przebytej klątwie, co drugą turę. {1/2}
Do końca wątku wyglądasz, jak Ramsey Mulciber (niefart).
Rzut kością
Działające zaklęcia i eliksiry:
Caldasa (Alexander, Lydia, Michael, William, Cedric, Vincent)
Veritas Claro (Vincent) 4/5
Magicus Extremos (Alexander) +21 3/3
Fera Ecco (Cedric)
Fera Ecco (Lydia)
Expecto patronum (Cedric)
Expecto patronum (Billy)
Mico (Michael)
Możecie w tej turze dokonać dwóch akcji, a także przemieszczać się w granicach rozsądku. Możecie rozdzielić swoje działania na dwa posty, wykorzystać do tego szafkę lub jeśli w niczym to nie przeszkadza, zawrzeć wszystko w jednej odpowiedzi.
- Ekwipunek:
Lydia:
- zwinięty w ciasny rulon sweter
-Mieszanka antydepresyjna (1 porcja)
- Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asa]
- Eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 30, moc +15) [od Asa]
- Eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 28, moc +15) [od Charlene]
Vincent:
- miotła- eliksir kameleona (od Asa)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10) (od Charlie)
- eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 46) (od Charlie)
Cedric:
- miotła- Kameleon (od Charlene)
- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)
- Czuwający strażnik (1 porcje, stat. 40)
- Wywar wzmacniający (1 porcja, stat. 15)
+ różdżka strażnika Tower
Alexander:
- różdżka Hesperosa Croucha
- lusterko dwukierunkowe (od Billa, do pary z Kieranem)
- Eliksir uspokajający (2 porcje, stat. 46, moc +20)
- Felix Felicis (1 porcja)- Kameleon (1 porcja, stat. 46)
- kryształ 1
- kryształ 2
Michael:
peleryna niewidka jako ubranie
muszla magicznej skrępy z Oazy na szyi
-zmniejszona (w tym poście) miotła[/url]
-Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)
-Wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, stat, 40, moc +15)
-Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10)
-Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10)- Kameleon (1 porcja, E 20)
dwa białe kryształy: pierwszy-obrażenia psychiczne i drugi-syren
William:
- miotła bardzo dobrej jakości
- eliksir przeciwbólowy (1 porcja, stat. 40) [z wyposażenia]
- czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asbjorna]- eliksir kameleona (1 porcja) [od Asbjorna]
- Mieszanka antydepresyjna (2 porcje, stat. 35)
- Żywotność:
Lydia: 198/213
-15 (psychiczne)
Vincent: 200/215
-15 (psychiczne)
Cedric: 217/232
-15 (psychiczne)
Alexander: 203/218
-15 (psychiczne)
Michael: 187/202
-15 (psychiczne)
William: 235/240
-15 (psychiczne)
Skinąłem głową, przyjmując do wiadomości informację o tym, że coś chroniło kraty. Przypuszczałem, że mogą być to zaklęcia ochronne, a może coś o wiele gorszego, ale Carpiene Lydii mogło nie wykryć czas, a nie było czasu, by szukać ukrytych run. - Trzymaj się od nich z dala - poradziłem jej cicho. Przynajmniej do momentu, gdy odnajdziemy Pomonę. Spojrzałem na Lydię, gdy poprosiła, żebyśmy zawrócili. Stanowczo pokręciłem głową. - Nie. Musimy iść dalej, musimy spróbować ją znaleźć, krzyczała, słyszałaś. Dasz radę - odpowiedziałem jej, czując, że te słowa trudniej przechodzą mi przez gardło - bo ostrzegałem ja przecież, nie chciałem, żeby musiała to przeżywać, ale podjęła decyzję i teraz musiała się jej trzymać.
Byłoby chyba prościej, gdyby tkwiła w jednej z nich, a naszym problemem było otworzenie krat i wyciągnięcie jej stamtąd, a nie ósemka dementorów, bo aż tylu zdołałem naliczyć.
Z każdą chwilą moja determinacja słabła, jakby opadała razem z temperaturą wokół, a zimno lepiło się do mnie i czułem je wszędzie, pomimo wełny opatalującej ciało zamiast włosów. Przenikało przez skórę i głębiej, a ja czułem się coraz bardziej skostniały, a oddech stawał się trudniejszy. Przez to miałem wrażenie, że słabiej widzę, a desperacko próbowałem przyjrzeć się w ciemnościach leżącej na ziemi dziewczynie. Nawet kocie oczy w tym nie pomogły - równie dobrze to mogła być Pomona Vane, jak i nie.
- Ona jeszcze żyje... - powiedziałem do Lydii, ale to wszystko co wiedziałem.
Może to bliskość Lydii, a może to, że w tamtych chwilach podczas minionego lata było coś więcej niż myślałem albo sam chciałem przyznać sprawiło, że zwrócenie myśli ku nim było coraz prostsze i przywoływało ciepło. Wziąłem głębszy oddech, jakbym dzięki temu mógł swobodniej oddychać, czując przypływ pewności i wiary, że nam się uda.
Utkany z tych dobrych wspomnień i ciepła, jakie im towarzyszyło, poczucia szczęścia i normalności, pies i młode źrebię pojawiło się między nami, a dwójką dementorów, przeganiając ich precz. Zniknęły w ciemności - oby na dobre. Byłem jednak daleki od satysfakcji, bo nad nieznajomą kobietą wciąż pochylały się inne. Foxhound wciąż był obecny. - Uratuj ją - zawołałem do niego, kiedy ruszył w kierunku pozostałych stworów. Łudziłem się, że wciąż jeszcze nie zdążyli odebrać jej duszy.
Nie dane mi było jednak patrzeć na to, czy mu się udało, bo czując lodowaty powiew na plecach i mrożące krew w żyłach szepty w nieznajomym języku sprawiły, że odwróciłem się i ujrzałem kolejną dwójkę dementorów - zdecydowanie zbyt blisko nas, wyciągających ku nam pokryte liszajami ręce. Instynktownie wyciągnąłem lewą rękę, by pchnąć Lydię do tyłu i zasłonić własnym ciałem, napierając, by i ona się cofnęła. - Expecto patronum - krzyknąłem, uparcie wciąż myśląc o tamtym dniu nad jeziorem, by foxhound nie zniknął i zdążył odgrodzić nas od dementorów. - Lydia, spróbuj jeszcze raz, nie poddawaj im się - zwróciłem się do niej, a w moim głosie rozbrzmiała desperacka nuta. Mieliśmy dementorów przed sobą i za sobą. Zdecydowanie zbyt wielu jak na mnie jednego i dziewczynę, która widziała je po raz pierwszy. Ze wszelkich sił jednak próbowałem skupić się na przyjemnym uczuciu, które towarzyszyło przywołaniu patronusa i myśli o naszym celu - bo nie była ani szczęśliwa, ani nieszczęśliwa. - Expecto Patronum - powtórzyłem jak mantrę jeszcze raz. Patronus musiał zostać z nami jak najdłużej, przegnać dementorów od nas i leżącej na posadzce dziewczyny. Nie było innego sposobu, aby ochronić się przed tymi stworami - był naszą ostatnią nadzieją.
| patronus po raz pierwszy
1. kość na drugi patronus
2. kość na odporność psychiczną
Byłoby chyba prościej, gdyby tkwiła w jednej z nich, a naszym problemem było otworzenie krat i wyciągnięcie jej stamtąd, a nie ósemka dementorów, bo aż tylu zdołałem naliczyć.
Z każdą chwilą moja determinacja słabła, jakby opadała razem z temperaturą wokół, a zimno lepiło się do mnie i czułem je wszędzie, pomimo wełny opatalującej ciało zamiast włosów. Przenikało przez skórę i głębiej, a ja czułem się coraz bardziej skostniały, a oddech stawał się trudniejszy. Przez to miałem wrażenie, że słabiej widzę, a desperacko próbowałem przyjrzeć się w ciemnościach leżącej na ziemi dziewczynie. Nawet kocie oczy w tym nie pomogły - równie dobrze to mogła być Pomona Vane, jak i nie.
- Ona jeszcze żyje... - powiedziałem do Lydii, ale to wszystko co wiedziałem.
Może to bliskość Lydii, a może to, że w tamtych chwilach podczas minionego lata było coś więcej niż myślałem albo sam chciałem przyznać sprawiło, że zwrócenie myśli ku nim było coraz prostsze i przywoływało ciepło. Wziąłem głębszy oddech, jakbym dzięki temu mógł swobodniej oddychać, czując przypływ pewności i wiary, że nam się uda.
Utkany z tych dobrych wspomnień i ciepła, jakie im towarzyszyło, poczucia szczęścia i normalności, pies i młode źrebię pojawiło się między nami, a dwójką dementorów, przeganiając ich precz. Zniknęły w ciemności - oby na dobre. Byłem jednak daleki od satysfakcji, bo nad nieznajomą kobietą wciąż pochylały się inne. Foxhound wciąż był obecny. - Uratuj ją - zawołałem do niego, kiedy ruszył w kierunku pozostałych stworów. Łudziłem się, że wciąż jeszcze nie zdążyli odebrać jej duszy.
Nie dane mi było jednak patrzeć na to, czy mu się udało, bo czując lodowaty powiew na plecach i mrożące krew w żyłach szepty w nieznajomym języku sprawiły, że odwróciłem się i ujrzałem kolejną dwójkę dementorów - zdecydowanie zbyt blisko nas, wyciągających ku nam pokryte liszajami ręce. Instynktownie wyciągnąłem lewą rękę, by pchnąć Lydię do tyłu i zasłonić własnym ciałem, napierając, by i ona się cofnęła. - Expecto patronum - krzyknąłem, uparcie wciąż myśląc o tamtym dniu nad jeziorem, by foxhound nie zniknął i zdążył odgrodzić nas od dementorów. - Lydia, spróbuj jeszcze raz, nie poddawaj im się - zwróciłem się do niej, a w moim głosie rozbrzmiała desperacka nuta. Mieliśmy dementorów przed sobą i za sobą. Zdecydowanie zbyt wielu jak na mnie jednego i dziewczynę, która widziała je po raz pierwszy. Ze wszelkich sił jednak próbowałem skupić się na przyjemnym uczuciu, które towarzyszyło przywołaniu patronusa i myśli o naszym celu - bo nie była ani szczęśliwa, ani nieszczęśliwa. - Expecto Patronum - powtórzyłem jak mantrę jeszcze raz. Patronus musiał zostać z nami jak najdłużej, przegnać dementorów od nas i leżącej na posadzce dziewczyny. Nie było innego sposobu, aby ochronić się przed tymi stworami - był naszą ostatnią nadzieją.
| patronus po raz pierwszy
1. kość na drugi patronus
2. kość na odporność psychiczną
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'k100' : 90
#1 'k100' : 91
--------------------------------
#2 'k100' : 90
Nigdy wcześniej nie bał się tak bardzo – ani w trakcie patroli na ogarniętych wojną ulicach Londynu, ani gdy mierzył się z chowającymi się w mrokach cmentarza wrogami, ani nawet stojąc oko w oko ze szmalcownikiem, który chwilę wcześniej bestialsko zamordował mamę jego przyjaciela. Być może chodziło o to, że w żadnej z tamtych sytuacji nie był sam, za każdym razem mając z kim lub przynajmniej dla kogo walczyć – a może to w szybujących ponad ziemią istotach było coś skrajnie złego i przerażającego; nie chciał na nich patrzeć, czuł odrazę na widok skrytych pod kapturami czaszek, szponów pokrytych liszajami; przechodziły go dreszcze, kiedy patrzył na postrzępione peleryny, falujące jakby na nieistniejącym wietrze, ale mimo to nie potrafił odwrócić wzroku – wypuszczając z płuc wstrzymywane powietrze dopiero, gdy lśniący bernardyn rzucił się na parę istot, żeby przegonić je z korytarza. Oby jak najdalej; oby zniknęły w mrokach Azkabanu i więcej tu nie wróciły. Wiedział, że była to naiwna prośba, ale i tak powtarzał ją w myślach, cofając się pod ścianę, żeby uciekając, nie przesunęły się przypadkiem zbyt blisko niego, nie wyciągnęły w jego stronę długich palców.
Na krótką chwilę pozwolił sobie uwierzyć, że mu się udało. Chociaż serce łomotało mu w klatce piersiowej tak mocno, że ledwie słyszał własne myśli, i chociaż powietrze wydostawało się spomiędzy jego warg w postaci spazmatycznych wydechów, odwrócił się w stronę kobiety, starając się dojrzeć jej sylwetkę w gęstniejących ciemnościach, rozpraszanych jedynie przez słaby blask, przemieszczający się w ślad za bernardynem. Szloch go nie zdziwił, fakt, że urwał się tak gwałtownie – już bardziej, a gdy więźniarka spojrzała na niego z nagłą wrogością, która sprawiła, że wzdłuż kręgosłupa przebiegł mu ostrzegawczy, lodowaty dreszcz, poczuł, że coś było nie tak. – P-p-pomona? – rzucił cicho w ciemność, głosem zbyt wysokim i zachrypniętym, załamującym się na ostatnich głoskach. Podejrzewał, przeczuwał podskórnie, że to nie była ona, a obudzony na nowo instynkt znów kazał mu uciekać, jednak po raz kolejny go zignorował; zacisnął mocniej palce na różdżce, zauważając, że lepiły się od potu. Szczęka mu zadrżała, zęby szczęknęły o siebie – dlaczego, na Merlina, rozdzielił się z Cedrikiem i Lydią? – po czym do jego uszu dotarł rozlegający się w ciemności dźwięk, kojarzący mu się z ciałem ciągniętym po podłodze. Niewłaściwy, niepokojący, wpychający go prosto w ramiona jednego z koszmarów, z których zazwyczaj budził się w środku nocy; gdyby jego włosy nie były przemienione w wełnę, z pewnością stanęłyby dęba. Uniósł przed siebie różdżkę, bardziej wyczuwając niż dostrzegając zatrzymującą się tuż przed nim obecność.
W sama porę.
Błękitnawe światło na sekundę znów rozgoniło ciemności, a na tle bladej poświaty pojawiła się sylwetka; blask odbił się od matowych, skołtunionych włosów, jednak to nie one zwróciły jego uwagę, a nagły ruch ramion, wyciągających się w jego stronę ze sprawnością, o jaką nie podejrzewałby zniszczonej długim uwięzieniem czarownicy. Odskoczył prawie odruchowo, zupełnie jakby próbował ochronić się przed nadlatującym z zaskoczenia tłuczkiem. – Nie! Amicus! – wykrzyknął, czy raczej – wydyszał, starając się trafić w kobietę, wykorzystując moment, w którym oświetlała ją postać patronusa. – Nie chcę ci zrobić k-k-krzywdy – powiedział, choć bardziej niż jak zapewnienie, zabrzmiało to jak prośba: nie zmuszaj mnie do tego. Nie wierzył, nie chciał uwierzyć: że mogła zasłużyć na przebywanie tutaj, że nie zostało w niej nic z człowieczeństwa; być może Azkaban ją zmienił, z pewnością mógł – on sam przebywał tu przecież zaledwie od kilkudziesięciu minut, a już miał wrażenie, że wariował – ale jeśli istniała szansa, żeby jej pomóc, to musiał przynajmniej spróbować.
Nie tracąc czujności, skierował różdżkę w górę, w stronę niewidocznego sklepienia. – Lumos maxima – wypowiedział. Bernardyn miał za chwilę rozmyć się w mroku, on jednak nie chciał w nim tkwić. No i było coś jeszcze, wspomnienie tego dziwnego hałasu, które nie dawało mu spokoju, uderzając raz po raz w tył czaszki jak uporczywe mrowienie; czym była ta rzecz, którą ktoś (ona?) ciągnęła za sobą po ziemi? Jeśli skrywały ją ciemności, miał zamiar je rozgonić, choć do samego końca nie był pewien, czy tak naprawdę chciał poznać czające się w nich tajemnice.
Na krótką chwilę pozwolił sobie uwierzyć, że mu się udało. Chociaż serce łomotało mu w klatce piersiowej tak mocno, że ledwie słyszał własne myśli, i chociaż powietrze wydostawało się spomiędzy jego warg w postaci spazmatycznych wydechów, odwrócił się w stronę kobiety, starając się dojrzeć jej sylwetkę w gęstniejących ciemnościach, rozpraszanych jedynie przez słaby blask, przemieszczający się w ślad za bernardynem. Szloch go nie zdziwił, fakt, że urwał się tak gwałtownie – już bardziej, a gdy więźniarka spojrzała na niego z nagłą wrogością, która sprawiła, że wzdłuż kręgosłupa przebiegł mu ostrzegawczy, lodowaty dreszcz, poczuł, że coś było nie tak. – P-p-pomona? – rzucił cicho w ciemność, głosem zbyt wysokim i zachrypniętym, załamującym się na ostatnich głoskach. Podejrzewał, przeczuwał podskórnie, że to nie była ona, a obudzony na nowo instynkt znów kazał mu uciekać, jednak po raz kolejny go zignorował; zacisnął mocniej palce na różdżce, zauważając, że lepiły się od potu. Szczęka mu zadrżała, zęby szczęknęły o siebie – dlaczego, na Merlina, rozdzielił się z Cedrikiem i Lydią? – po czym do jego uszu dotarł rozlegający się w ciemności dźwięk, kojarzący mu się z ciałem ciągniętym po podłodze. Niewłaściwy, niepokojący, wpychający go prosto w ramiona jednego z koszmarów, z których zazwyczaj budził się w środku nocy; gdyby jego włosy nie były przemienione w wełnę, z pewnością stanęłyby dęba. Uniósł przed siebie różdżkę, bardziej wyczuwając niż dostrzegając zatrzymującą się tuż przed nim obecność.
W sama porę.
Błękitnawe światło na sekundę znów rozgoniło ciemności, a na tle bladej poświaty pojawiła się sylwetka; blask odbił się od matowych, skołtunionych włosów, jednak to nie one zwróciły jego uwagę, a nagły ruch ramion, wyciągających się w jego stronę ze sprawnością, o jaką nie podejrzewałby zniszczonej długim uwięzieniem czarownicy. Odskoczył prawie odruchowo, zupełnie jakby próbował ochronić się przed nadlatującym z zaskoczenia tłuczkiem. – Nie! Amicus! – wykrzyknął, czy raczej – wydyszał, starając się trafić w kobietę, wykorzystując moment, w którym oświetlała ją postać patronusa. – Nie chcę ci zrobić k-k-krzywdy – powiedział, choć bardziej niż jak zapewnienie, zabrzmiało to jak prośba: nie zmuszaj mnie do tego. Nie wierzył, nie chciał uwierzyć: że mogła zasłużyć na przebywanie tutaj, że nie zostało w niej nic z człowieczeństwa; być może Azkaban ją zmienił, z pewnością mógł – on sam przebywał tu przecież zaledwie od kilkudziesięciu minut, a już miał wrażenie, że wariował – ale jeśli istniała szansa, żeby jej pomóc, to musiał przynajmniej spróbować.
Nie tracąc czujności, skierował różdżkę w górę, w stronę niewidocznego sklepienia. – Lumos maxima – wypowiedział. Bernardyn miał za chwilę rozmyć się w mroku, on jednak nie chciał w nim tkwić. No i było coś jeszcze, wspomnienie tego dziwnego hałasu, które nie dawało mu spokoju, uderzając raz po raz w tył czaszki jak uporczywe mrowienie; czym była ta rzecz, którą ktoś (ona?) ciągnęła za sobą po ziemi? Jeśli skrywały ją ciemności, miał zamiar je rozgonić, choć do samego końca nie był pewien, czy tak naprawdę chciał poznać czające się w nich tajemnice.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 71, 12
'k100' : 71, 12
Przy leczeniu ran jego ciałem wstrząsnęło przeraźliwe zimno, ale to nic, wytrzyma. Po zabiegu pośpiesznie znów zakrył się ubraniem i posłał Alexowi wdzięczne spojrzenie.
-Dzięki. O co chodzi z tą Nancy, widziałeś tam kogoś jeszcze? - rzucił, wracając myślami do więźnia.
Tymczasem Gwardzista zerkał w lusterko i... nie wyglądał już jak Farley. Michael uniósł brwi, a potem zamrugał, aby przekonać się, czy to aby nie jego halucynacje. Wyglądało jednak na to, że metamorfomag zmienił swoje rysy twarzy - na nieznajome Tonksowi, auror był w końcu nieświadom, że spotkał kiedyś Mulcibera skrytego pod maską.
-Alex? To dobra chwila na metamorfo...? - zaczął, zastanawiając się, czy Farley ma jakiś plan lub zwietrzył jakieś dodatkowe niebezpieczeństwo, ale mina Gwardzisty uświadomiła mu, że... przemiana jest chyba mimowolna. Rozszerzył lekko oczy, powoli wiążąc ze sobą fakty. Justine wspominała na spotkaniu Zakonu o jakiejś klątwie, już tam Farley zachowywał się dziwnie, a przemiana - najwyraźniej mimowolna, choć bardzo precyzyjna i udana - nie przypominała mimowolnych i nieokiełznanych zmian fryzury, które widywał u nastoletniej siostry. -Spokojnie, jeśli nie chciałeś się przemienić to... nie walcz z tym, szkoda energii i sił. Pamiętam jak nastoletnia Just się z tym zmagała, to znaczy ze zmianami fryzury... - zaczął nieporadnie uspokajać Alexa, choć na wzmiankę o Just się zaciął, spochmurniał. Przeniósł spojrzenie na Vincenta, najwyraźniej równie nerwowego na dźwięk imienia Justine.
-Alex był w lipcu ofiarą klątwy, to skutek uboczny. Podobno klątwy tak mają, nawet po zdjęciu, no i Azkaban źle na nas wszystkich działa... tobie też tak zimno? - wyjaśnił Rineheartowi, z wrażenia zapominając, że właśnie wymądrza się na temat klątw do łamacza klątw.
Michael upewnił się, że Flagrate oznaczyło ich miejsce startu. Zaczęli iść przez siebie, a Tonks starał się ignorować złowieszcze szepty, aż... ucichły, a potem stały się mniej ludzkie. Poczuł znajomą aurę dementorów, rozgonionych przez kruka Alexandra, widział jak Rineheart bez powodzenia usiłuje wezwać patronusa.
-Przed chwilą też mi się nie udało. Tak bywa, gdy wspomnienia są niedostatecznie silne. - szepnął. Dotarli do rozwidlenia, szepty stawały się coraz dziwniejsze. Prawo, lewo? Zerknął pytająco na Alexa, a potem mocniej zacisnął palce na różdżce. To dobry moment, by poprowadził ich patronus, by posłać go do Justine. Tonks od niedawna potrafił przekazywać wiadomości za pośrednictwem patronusa, wierzył, że jego wilk zdoła odnaleźć siostrę. Musiał w to wierzyć.
-Pamiętasz... - zerknął z ukosa na Vincenta. -...jak jadłeś zupę na weselu Macmillanów? A raczej próbowałeś. Zazdrościłem ci tej zupy, a Just była tak strasznie rozbawiona... - zagaił, usiłując wrócić pamięcią do niedawnych chwil, gdy wszyscy byli razem, weseli i bezpieczni. Vincent wyglądał tak, że (również pijanemu) Michaelowi chciało się płakać ze śmiechu, Just zerkała na niego z typowym dla siebie politowaniem, a Hannah wyglądała ślicznie, tak strasznie ślicznie i chyba jej to powiedział, a jej balonik zrobił się różowy... Chociaż nie pamiętał końcówki tamtej nocy, to wspomnienia z pijackiego konkursu i tak były wesołe, szczęśliwe - i pomogły mu cofnąć się pamięcią jeszcze dalej. W myślach zamienił rozbawioną Just na malutką Just, zafascynowaną jego opowieściami z Hogwartu. Znów był w domu rodzinnym, obiecując rodzeństwu, że zaraz pobawią się w czarodziejów.
-Expecto Patronum. "Pamiętam." - szepnął, od razu mówiąc też do siebie (do patronusa?) to, co chciałby przekazać siostrze. Pamiętał, miał ją teraz przed oczyma - dużą i małą, całą i zdrową, ciekawą i rozbawioną.
Spojrzał w prawo, w lewo, a potem na Alexa. Do dowódcy należała decyzja, gdzie się udać, tymczasem dobrze byłoby oznaczyć drogę.
-Flagrate. - szepnął Michael, chcąc by kolejne zimne ognie zawisły nad rozwidleniem, oznaczając drogę z powrotem, do panoptikonu. -Homenum Revelio. - dodał, zaalarmowany dziwnymi szeptami. Obejrzał się przez ramię, a potem jeszcze raz w prawo i w lewo, chcąc przekonać się, czy zaklęcie pokaże mu kształty szepczących istot. I czy więźniów i cel jest więcej po prawej czy po lewej.
patronus
kostka 1/akcja 2: Flagrate
kostka 2/akcja 3: Homenum Revelio
będę jeszcze pisać
-Dzięki. O co chodzi z tą Nancy, widziałeś tam kogoś jeszcze? - rzucił, wracając myślami do więźnia.
Tymczasem Gwardzista zerkał w lusterko i... nie wyglądał już jak Farley. Michael uniósł brwi, a potem zamrugał, aby przekonać się, czy to aby nie jego halucynacje. Wyglądało jednak na to, że metamorfomag zmienił swoje rysy twarzy - na nieznajome Tonksowi, auror był w końcu nieświadom, że spotkał kiedyś Mulcibera skrytego pod maską.
-Alex? To dobra chwila na metamorfo...? - zaczął, zastanawiając się, czy Farley ma jakiś plan lub zwietrzył jakieś dodatkowe niebezpieczeństwo, ale mina Gwardzisty uświadomiła mu, że... przemiana jest chyba mimowolna. Rozszerzył lekko oczy, powoli wiążąc ze sobą fakty. Justine wspominała na spotkaniu Zakonu o jakiejś klątwie, już tam Farley zachowywał się dziwnie, a przemiana - najwyraźniej mimowolna, choć bardzo precyzyjna i udana - nie przypominała mimowolnych i nieokiełznanych zmian fryzury, które widywał u nastoletniej siostry. -Spokojnie, jeśli nie chciałeś się przemienić to... nie walcz z tym, szkoda energii i sił. Pamiętam jak nastoletnia Just się z tym zmagała, to znaczy ze zmianami fryzury... - zaczął nieporadnie uspokajać Alexa, choć na wzmiankę o Just się zaciął, spochmurniał. Przeniósł spojrzenie na Vincenta, najwyraźniej równie nerwowego na dźwięk imienia Justine.
-Alex był w lipcu ofiarą klątwy, to skutek uboczny. Podobno klątwy tak mają, nawet po zdjęciu, no i Azkaban źle na nas wszystkich działa... tobie też tak zimno? - wyjaśnił Rineheartowi, z wrażenia zapominając, że właśnie wymądrza się na temat klątw do łamacza klątw.
Michael upewnił się, że Flagrate oznaczyło ich miejsce startu. Zaczęli iść przez siebie, a Tonks starał się ignorować złowieszcze szepty, aż... ucichły, a potem stały się mniej ludzkie. Poczuł znajomą aurę dementorów, rozgonionych przez kruka Alexandra, widział jak Rineheart bez powodzenia usiłuje wezwać patronusa.
-Przed chwilą też mi się nie udało. Tak bywa, gdy wspomnienia są niedostatecznie silne. - szepnął. Dotarli do rozwidlenia, szepty stawały się coraz dziwniejsze. Prawo, lewo? Zerknął pytająco na Alexa, a potem mocniej zacisnął palce na różdżce. To dobry moment, by poprowadził ich patronus, by posłać go do Justine. Tonks od niedawna potrafił przekazywać wiadomości za pośrednictwem patronusa, wierzył, że jego wilk zdoła odnaleźć siostrę. Musiał w to wierzyć.
-Pamiętasz... - zerknął z ukosa na Vincenta. -...jak jadłeś zupę na weselu Macmillanów? A raczej próbowałeś. Zazdrościłem ci tej zupy, a Just była tak strasznie rozbawiona... - zagaił, usiłując wrócić pamięcią do niedawnych chwil, gdy wszyscy byli razem, weseli i bezpieczni. Vincent wyglądał tak, że (również pijanemu) Michaelowi chciało się płakać ze śmiechu, Just zerkała na niego z typowym dla siebie politowaniem, a Hannah wyglądała ślicznie, tak strasznie ślicznie i chyba jej to powiedział, a jej balonik zrobił się różowy... Chociaż nie pamiętał końcówki tamtej nocy, to wspomnienia z pijackiego konkursu i tak były wesołe, szczęśliwe - i pomogły mu cofnąć się pamięcią jeszcze dalej. W myślach zamienił rozbawioną Just na malutką Just, zafascynowaną jego opowieściami z Hogwartu. Znów był w domu rodzinnym, obiecując rodzeństwu, że zaraz pobawią się w czarodziejów.
-Expecto Patronum. "Pamiętam." - szepnął, od razu mówiąc też do siebie (do patronusa?) to, co chciałby przekazać siostrze. Pamiętał, miał ją teraz przed oczyma - dużą i małą, całą i zdrową, ciekawą i rozbawioną.
Spojrzał w prawo, w lewo, a potem na Alexa. Do dowódcy należała decyzja, gdzie się udać, tymczasem dobrze byłoby oznaczyć drogę.
-Flagrate. - szepnął Michael, chcąc by kolejne zimne ognie zawisły nad rozwidleniem, oznaczając drogę z powrotem, do panoptikonu. -Homenum Revelio. - dodał, zaalarmowany dziwnymi szeptami. Obejrzał się przez ramię, a potem jeszcze raz w prawo i w lewo, chcąc przekonać się, czy zaklęcie pokaże mu kształty szepczących istot. I czy więźniów i cel jest więcej po prawej czy po lewej.
patronus
kostka 1/akcja 2: Flagrate
kostka 2/akcja 3: Homenum Revelio
będę jeszcze pisać
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 40
--------------------------------
#2 'k100' : 66
#1 'k100' : 40
--------------------------------
#2 'k100' : 66
Oddychało się coraz gorzej, coraz ciężej, na dnie płuc zalegał lód, mroził żebra, uniemożliwiając w jakiś sposób na głęboki wdech. I chociaż ciepłe wspomnienie brata (i poniekąd rodziny widzianej wtedy po raz ostatni razem) stopiło ten lód, to on wciąż gdzieś się czaił, pokrywał drobną warstewką szronu żywe tkanki. Uchwyciła się jednak tamtego wspomnienia, tego wrażenia ciepła wylewającego się na całe ciało, w tamtej chwili niemal obezwładniającego - ścisnęła je w dłoniach, schowała je za warstwami ubrań, chroniąc przed pazernymi łapami dementorów. Blask źrebięcia niósł otuchę i wywołał na jej ustach blady, ledwo widoczny, gasnący tak szybko, jak się pojawił. Nie chciała się jednak poddawać - zaklęcie, magia, wspomnienie i jej maleńkie, srebrzyste źrebię zatrzymały w niej na chwilę determinację, której jej brakowało, wolę walki, nie tylko za samą Just, ale i za kobietę, którą spotkali. Którą zobaczyli. Nie wiedziała, czy były dla niej jakiekolwiek szanse, ale póki oddychała, mogli jej jakoś pomóc. I gdy chciała już odważnie wypowiedzieć kolejne zaklęcie, by źrebak jeszcze raz pomknął ku dementorom latającym nad niewinną kobietą, poczuła na karku zimny dreszcz, wyjątkowo ostry, przypominający wciskające się pod skórę lodowate igły. Odwróciła się w ich stronę, ale nim zdążyła stanąć z nimi twarzą w twarz, Cedric odepchnął ją za siebie. Usłyszała pierwsze ze słów, potem następne i kolejne. Dziwne, niezrozumiałe, dające wrażenie zaglądających w głąb duszy, zdrapujących z umysłu wszystko to, co kiedyś zdawało się dobre i jasne. Walczyła wewnątrz siebie, próbowała myślami przekrzyczeć ich język, ale sylwetki sunące ku nim, tak potworne, zdawały się silniejsze. Nie, jesteś tu dla Tonks. NIE!
- Expecto patronum! - zawołała pewnie, głosem wilgotnym od napływających do oczu łez, być może wywołanych niepowstrzymanym smutkiem ziejącym od dementorów, być może przenikliwym zimnem, które powoli wdzierało się głębiej, niż sądziła, że jest to możliwe. Wspomnienie już dobrze znała. Ramiona brata trzymające ją mocno w szalonym tańcu, w tych rodzinnych wygłupach, których doświadczano w tamtym czasie coraz rzadziej. Wtedy wszyscy byli razem, a Lily czerpała z tej świątecznej atmosfery pełnymi garściami, wtedy szczęście smakowało zupełnie inaczej, niemal jak szampan smakowany ku celebracji Nowego Roku.
| tutaj rzucam na odporność psychiczną
a tutaj na patronusa
- Expecto patronum! - zawołała pewnie, głosem wilgotnym od napływających do oczu łez, być może wywołanych niepowstrzymanym smutkiem ziejącym od dementorów, być może przenikliwym zimnem, które powoli wdzierało się głębiej, niż sądziła, że jest to możliwe. Wspomnienie już dobrze znała. Ramiona brata trzymające ją mocno w szalonym tańcu, w tych rodzinnych wygłupach, których doświadczano w tamtym czasie coraz rzadziej. Wtedy wszyscy byli razem, a Lily czerpała z tej świątecznej atmosfery pełnymi garściami, wtedy szczęście smakowało zupełnie inaczej, niemal jak szampan smakowany ku celebracji Nowego Roku.
| tutaj rzucam na odporność psychiczną
a tutaj na patronusa
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Rzuciwszy zaklęcia, Michael zaczął zastanawiać się jak zareagować na rosnące zimno. Nie wiedział, czy naprawdę było tu coraz bardziej lodowato, czy to jego psychika płatała mu figle, czy ciało poddawało się lękowi albo reagowało na niedawne rany. Tak czy siak, potrzebowali ciepła i światła.
-Spróbuję zrobić pochodnię z twojej miotły, dobrze? Nic się jej nie stanie. - poprosił Vincenta, bo jego własna miotła wciąż była bezpiecznie zmniejszona.
Odczekał chwilę na ewentualny sprzeciw, a potem chwycił miotłę Rinehearta.
-Armagnia.
-Spróbuję zrobić pochodnię z twojej miotły, dobrze? Nic się jej nie stanie. - poprosił Vincenta, bo jego własna miotła wciąż była bezpiecznie zmniejszona.
Odczekał chwilę na ewentualny sprzeciw, a potem chwycił miotłę Rinehearta.
-Armagnia.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 47
'k100' : 47
Zejście do Azkabanu
Szybka odpowiedź