Zejście do Azkabanu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zejście do Azkabanu
W związku z utratą połączenia z budynkiem Azkabanu, podjęto decyzję o budowie więzienia o zaostrzonym rygorze głęboko pod podziemiami Tower of London w którym mieścił się dotychczasowy areszt. Budowę ukończono w listopadzie 1956 r. i pozostano przy starej nazwie Azkabanu.
Zejście do niego odchodzi od głównej odnogi strzeżonego korytarza piwnic Tower, przy którym nieustannie dryfuje trzech dementorów. Wpierw pokonać należy równo trzysta sześćdziesiąt schodów prowadzących w dół. Im schodzi się niżej, tym chłodniejsza panuje temperatura i tym trudniej wziąć jest oddech. Po pokonaniu schodów pozostają trzy przejścia będące chwiejnymi drewnianymi mostami prowadzącymi nad przepaściami prowadzącymi w nicość: ponoć na ich dnie mieszkają stworzenia wyrwane z najstraszniejszych koszmarów. Ich szepty złowieszczo niosą się po grocie, pozostając słyszalne w niemal każdym ich zakątku. By otworzyć ostatnią bramę należy przyłożyć dłoń do strzegących ją drzwi. Otworzą się wyłącznie przed uprawnionymi - wyżej postawionymi aurorami lub wysoko postawionymi uprawnionymi politykami Ministerstwa Magii.
Zejście do niego odchodzi od głównej odnogi strzeżonego korytarza piwnic Tower, przy którym nieustannie dryfuje trzech dementorów. Wpierw pokonać należy równo trzysta sześćdziesiąt schodów prowadzących w dół. Im schodzi się niżej, tym chłodniejsza panuje temperatura i tym trudniej wziąć jest oddech. Po pokonaniu schodów pozostają trzy przejścia będące chwiejnymi drewnianymi mostami prowadzącymi nad przepaściami prowadzącymi w nicość: ponoć na ich dnie mieszkają stworzenia wyrwane z najstraszniejszych koszmarów. Ich szepty złowieszczo niosą się po grocie, pozostając słyszalne w niemal każdym ich zakątku. By otworzyć ostatnią bramę należy przyłożyć dłoń do strzegących ją drzwi. Otworzą się wyłącznie przed uprawnionymi - wyżej postawionymi aurorami lub wysoko postawionymi uprawnionymi politykami Ministerstwa Magii.
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 98
'k100' : 98
To co działo się w tej samej chwili było akcją niespodziewaną. Prowadząc kolejne dywagacje na temat zrozumienia zagadki oraz istoty labiryntu, trzeci towarzysz wykonywał samotną akcję uwolnienia bezczelnego więźnia. Ciemnowłosy słyszał echo słów wypowiadanych przez aurora. Przez moment spojrzał w tamtą stronę zastanawiając się jak mu idzie, czy więzień nie okazał się jedynie sprytnym oszustem. Powinien dać sobie z nim radę wykwalifikowany w tak znaczącej profesji. Chciał wrócić do rozmyślania, wtrącić jeszcze kilka słów lecz urwany krzyk blondyna rozszedł się po zmrożonej przestrzeni. Rinehart poczuł jak wnętrzności wykręcają się w stresie, spojrzał na Gwardzistę stojącego nieopodal. – Coś się tam stało! – wydyszał przez spierzchnięte wargi i bez zastanowienia ruszył w kierunku celi. Czuł, ze Alexander będzie podążał za nim. Po chwili znalazł się miejscu. Kraciaste wrota był rozwarte na oścież. Cela stała otworem, lecz główny oprawca nie mógł się ruszać poprzez grube, zabezpieczające kajdany. Warczał coś pod nosem sprowokowany widokiem kolejnego intruza. Czyli nie udało mu się go uwolnić! Stał w odpowiedniej odległości, nie wchodząc do środka. Zaraz potem dostrzegł to co przeszyło go niewypowiedzianym strachem. Korzystając z właściwości zaklęcia Veritas Claro, zauważył ciało Michela ukryte pod peleryną niewidką. Potężne lodowe sople wbijały się w jego ciało zanurzając mocniej z każdym niepotrzebnym ruchem oraz oddechem. W celi zastawiono pułapkę! Vincent odezwał się do Gwardzisty: – Alexander, Michael wpadł w pułapkę. Jest pod peleryną niewidką, widzę go dzięki Veritas. Jest dokładnie tutaj. - wskazał palcem na sam środek celi gdzie znajdował się Zakonnik. – Micheal spróbuj się nie ruszać i oddychać jak najpłycej, żebyś nie narobił sobie wiekszej krzywdy. Wydaje mi się, że wiem co to za pułapka. – stwierdził nagle zbierając myśli w bardzo szybkim tempie. – Kilka lat temu podczas jednej z misji Łamaczy, byliśmy w jaskini. Jeden z naszych chciał sprawdzić coś co wystawało ze skalnej ściany. W ułamku sekundy przebiły go te same, lodowe sople, które właśnie przytrzymują Michaela. – westchnął ciężko. – Pułapka nazywa się Glaciemortem, dobrze to pamiętam. Kolce wysuwają się z jakiejś przestrzeni wżynając się w ciało ofiary, przez co nie może się ruszyć. Bazuje na urokach. Nie będzie to łatwe, ale spróbuję dezaktywować jej działanie. – powiedział przesuwając się w lewo, aby jeszcze dokładniej widzieć zawartość celi. Spojrzał złowrogo na więźnia zakazując mu werbalnie choćby najmniejszego pisknięcia. Nabierając zimnego powietrza skoncentrował w sobie całą magię. W prawym ręku nadal trzymał różdżkę. Przymknął powieki chciał, aby cała magiczna energia przepłynęła przez niego, wyciszyła działanie pułapki. Za pierwszym razem nic się nie stało. Spróbował więc jeszcze raz.
1. rzut na wyciszenie pułapki Glaciemortem tutaj
2. rzut na wyciszenie pułapki Glaciemortem, (statystyka uroków)
1. rzut na wyciszenie pułapki Glaciemortem tutaj
2. rzut na wyciszenie pułapki Glaciemortem, (statystyka uroków)
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 74
'k100' : 74
Czuł się jak w transie. Jak na skutym lodem jeziorze wszędzie dookoła było przeraźliwie zimno, a w korytarzach jedynym światłem możliwym przedrzeć się przez mrok w tym miejscu było to, które nieśli w sobie.
– Może to o te zależności chodzi – powiedział, czując jak usta zdecydowanie odmawiają posłuszeństwa na tym mrozie: że też dopiero zaczął zapuszczać zarost. Nie pogardziłby lepszym ociepleniem twarzy w tych warunkach. Ale jeżeli istniała szansa na to, że Billy zobaczył przy pomocy Homenum dwie wyróżniające się sylwetki to może ta druga należała do Tonks? Pierwsza przecież okazała się Pomoną. A może był tam ktoś jeszcze? Przy tak wielu niewiadomych pewniejszy wydawał się patronus – przecież powinien móc odnaleźć Justine. Może wystarczyło iść za patronusem wgłąb labiryntu, może nie pomylili się aż tak drastycznie.
Farley podszedł do wejścia oznaczonego runą nazywaną przez Rinehearta jako fehu i zaczął analizować zawiłe korytarze prowadzące do wnętrza labiryntu. Nie wiedział czy jakkolwiek uda mu się zapamiętać drogę, ale chciał chociaż spróbować. Przerwał mu jednak okrzyk bólu Michaela. Nawet niepotrzebna była mu wymiana zmrożonych obawą spojrzeń z Vincentem żeby zerwać się biegiem do celi więźnia, którego Tonks chciał wyciągnąć. Lecący na miotle Rineheart był oczywiście pierwszy, ale nawet nie widząc Michaela Gwardzista wiedział, że wystające ze ściany sople, których końce nie były widoczne nie oznaczało nic dobrego. Chciał przekląć i jednym wdechem zacząć układać koeljne plany zaradcze na konsekwencje, jednak powstrzymał się. Vincent wiedział co robić, a Alexander ufał runiście, że w tym temacie posiada większą wiedzę niż on sam. Tylko współpracując byli w stanie osiągnąć dosłownie wszystko, a jeżeli współpraca oznaczało oddanie kontroli nad biegiem wydarzeń komuś innemu to Farley wiedział, że tak właśnie należało postąpić – nawet jeżeli to on był dowódcą. Działali przecież wszyscy wspólnie.
Czekając na efekt działań Vincenta – nie był w końcu w stanie pomóc mężczyźnie bardziej niż zrobił to przy pomocy zaklęcia zwiększającego potencjał magiczny – Farley spojrzał na więźnia skulonego na podłodze. Starał się być jak najbardziej spokojny kiedy się odzywał, choć na dobrą sprawę wystarczyłby teraz dosłownie jeden zły ruch żeby cała sytuacja spaprała się jeszcze bardziej. Musiał czekać aż Rineheart zrobi co miał zrobić, on jako uzdrowiciel mógł działać dopiero kiedy pułapka zostanie usunięta. Nie był w stanie uleczyć aurora jeśli ciało obce wciąż przebijało jego ciało.
Patrząc na więźnia Alexander nie powstrzymał się przed zamilknięciem. – Jednak miałaś rację, Nancy. Chciał wam pomóc i zobaczcie co się stało. On jeden chciał wam pomóc i zobaczcie, co się stało – powiedział cicho i dobitnie, w jednej dłoni wciąż trzymając lusterko dwukierunkowe, a w drugiej różdżkę.
– Może to o te zależności chodzi – powiedział, czując jak usta zdecydowanie odmawiają posłuszeństwa na tym mrozie: że też dopiero zaczął zapuszczać zarost. Nie pogardziłby lepszym ociepleniem twarzy w tych warunkach. Ale jeżeli istniała szansa na to, że Billy zobaczył przy pomocy Homenum dwie wyróżniające się sylwetki to może ta druga należała do Tonks? Pierwsza przecież okazała się Pomoną. A może był tam ktoś jeszcze? Przy tak wielu niewiadomych pewniejszy wydawał się patronus – przecież powinien móc odnaleźć Justine. Może wystarczyło iść za patronusem wgłąb labiryntu, może nie pomylili się aż tak drastycznie.
Farley podszedł do wejścia oznaczonego runą nazywaną przez Rinehearta jako fehu i zaczął analizować zawiłe korytarze prowadzące do wnętrza labiryntu. Nie wiedział czy jakkolwiek uda mu się zapamiętać drogę, ale chciał chociaż spróbować. Przerwał mu jednak okrzyk bólu Michaela. Nawet niepotrzebna była mu wymiana zmrożonych obawą spojrzeń z Vincentem żeby zerwać się biegiem do celi więźnia, którego Tonks chciał wyciągnąć. Lecący na miotle Rineheart był oczywiście pierwszy, ale nawet nie widząc Michaela Gwardzista wiedział, że wystające ze ściany sople, których końce nie były widoczne nie oznaczało nic dobrego. Chciał przekląć i jednym wdechem zacząć układać koeljne plany zaradcze na konsekwencje, jednak powstrzymał się. Vincent wiedział co robić, a Alexander ufał runiście, że w tym temacie posiada większą wiedzę niż on sam. Tylko współpracując byli w stanie osiągnąć dosłownie wszystko, a jeżeli współpraca oznaczało oddanie kontroli nad biegiem wydarzeń komuś innemu to Farley wiedział, że tak właśnie należało postąpić – nawet jeżeli to on był dowódcą. Działali przecież wszyscy wspólnie.
Czekając na efekt działań Vincenta – nie był w końcu w stanie pomóc mężczyźnie bardziej niż zrobił to przy pomocy zaklęcia zwiększającego potencjał magiczny – Farley spojrzał na więźnia skulonego na podłodze. Starał się być jak najbardziej spokojny kiedy się odzywał, choć na dobrą sprawę wystarczyłby teraz dosłownie jeden zły ruch żeby cała sytuacja spaprała się jeszcze bardziej. Musiał czekać aż Rineheart zrobi co miał zrobić, on jako uzdrowiciel mógł działać dopiero kiedy pułapka zostanie usunięta. Nie był w stanie uleczyć aurora jeśli ciało obce wciąż przebijało jego ciało.
Patrząc na więźnia Alexander nie powstrzymał się przed zamilknięciem. – Jednak miałaś rację, Nancy. Chciał wam pomóc i zobaczcie co się stało. On jeden chciał wam pomóc i zobaczcie, co się stało – powiedział cicho i dobitnie, w jednej dłoni wciąż trzymając lusterko dwukierunkowe, a w drugiej różdżkę.
Azkaban był ponury. Azkaban miał w sobie wiele zła, choć został zbudowany całkiem niedawno. Wypełniało go nieszczęście, śmierć czaiła się za każdym rogiem i wciąż była wybawieniem od tego, co mogło się przydarzyć. Zakonnicy czuli jego smętną aurę, a obecność dementorów, choć niewidocznych, odległych i jakby zapomnianych zaczynała oddziaływać na nich wszystkich. Czas mijał — żadne z nich nie było jednak w stanie określić jak wiele go upłynęło; jak dużo czasu spędzili w podziemiach. Zdawało się, jakby byli tu całą wieczność, błądząc po labiryncie, do którego ledwie weszli. Za zakrętem nie czaiło się światło, a brak okien sprawiał, że wysokie i korytarze zdawały się jeszcze wyższe i potworniejsze, a cele obrzydliwsze, więźniowie niebezpieczniejsi, bardziej szaleni, obłąkani. Zakonnicy zaczęli odczuwać lepkie i nieprzyjemne wrażenie, że ktoś cały czas ich obserwuje z ukrycia, przemieszcza się razem z nimi.
Alexander, Vincent, Michael
Drużyna zawróciła z obranego kierunku, by przekazać drugiej grupie informacje i eliksiry. Michael podzielił się swoimi fiolkami, a następnie ruszył w kierunku celi, gdzie spotkało go coś, czego z pewnością się nie spodziewał. Nie sprawdziwszy przed wejściem niczego, wkroczył do środka, szybko stając się ofiarą podstępnej pułapki. Już mógł rozumieć, dlaczego cela więźnia była zwyczajnie otwarta. Michael, być może w akcie desperacji, może mając jakiś ukryty plan rozniecił wokół siebie zaklęcie ognia. Przez wzgląd na ściany okrąg nie mógł go otoczyć. Pojawił się po łuku za jego plecami i tuż przed nim, szybko oddzielając go od więźnia.
— Jebana mać, Nancy, kurwa, czy ty to widzisz?! Ogień?! Ha! HA! Mamy tu ogień, psia morda, jesteśmy w domu, Nancy. Nancy, co tak zamilkłaś?! Nancy, podziękuj tym parszywym — splunął w bok— wszom, niech gniją w celach przez wieki!
Michael musiał niezwykle uważać: peleryna niewidka, którą miał na sobie była długa i sunęła po ziemi. Jeden nieprzemyślany ruch mógł sprawić, że zajęłaby się ogniem. Kolejne zaklęcie nie wykazało niczego innego, ale rozejrzawszy się dookoła, Michael mógł spostrzec, że wszystkie cele miały na wejściu zabezpieczenia.
Alexander przekazał wszystkie niezbędne informacje drugiej grupie, reflektując się szybko i wracając z kursu, który uznał za właściwy. Ze swojej torby oddał miksturę wzmacniającą szukającemu i różdżkę strażnika Tower aurorowi, ten jednak nie był w stanie zabrać kolejnej fiolki ze sobą. Kiedy wyciągnął z kieszeni lusterko dwukierunkowe, znów odpowiedziała mu cisza. Widział w jego tafli swoje odbicie i nic poza nim. Przedmiot, choć magiczny, pozostawał całkowicie głuchy na jego prośbę kontaktu. Tajemnica labiryntu w sercu panoptykonu wyraźnie nie dawała spokoju Gwardziście. Postanowił poszukać rozwiązania i rozpracować wątpliwości.
Vincent podleciał na miotle do runicznego labiryntu i jak wcześniej przyłożył obie dłonie do runy, by ją aktywować. I tak jak poprzednio, labirynt zalśnił słabym blaskiem i otworzył swoje przejścia — tak jak poprzednio, ukazując ten sam układ run, a następnie, po krótkiej wymianie zdań z gwardzistą, to samo uczynił przy drugiej wybranej. Wtedy jednak — zapewne ku zdziwieniu obu czarodziejów — nie wydarzyło się zupełnie nic. Labirynt pozostał taki sam, jak przy pierwszym otwarciu. Kiedy zorientował się, co zdarzyło się w jednej z cel, ruszył ku Tonksowi, od razu rozpoznając pułapkę. Wiedział, że była bardzo silna i dobrze skonstruowana, a jej rozbrojenie i wyciszenie za pomocą magii będzie wymagać od niego nie lada wysiłku i wielkiego skupienia. Rineheat przystąpił do działania, po chwili dumnie i z zadowoleniem uznając je za sukces. Lodowe kolce, które przebiły Michaela wsunęły się z powrotem w ścianę. Wydawały się być unieszkodliwione i przynajmniej na razie nie zagrażały nikomu. Peleryna niewidka czarodzieja była poszarpana, zaczęła obcierać krwią, zaznaczając wyraźniej wyrządzone pułapką szkody.
Czarodzieje musieli zdawać sobie sprawę, że marnowali już cenny czas na rozwikłanie zagadki, której labirynt wcale nie musiał ukrywać. Musieli pamiętać o tym — w jakim celu się tu znajdowali i jakim miejscem był Azkaban. Harold Longbottom przekazał Gwardziście informacje na temat tego, czego mógł się tu spodziewać. On sam był już w starym Azkabanie, wiedział też, że tam dementorzy lokowali więźniów do cel według własnego uznania. To, co różniło od siebie oba miejsca to panoptykon i runiczne korytarze. Tamtejsze cele okraszone były przypadkowymi numerami, te zawierały w sobie runy, podobnie jak korytarze — gdyby weszli głębiej w którykolwiek z nich zrozumieliby, że runy w tablicach zmieniają się w zależności od wybranego przejścia.
William, Cedric, Lydia
Nim grupa całkowicie zaszyła się w ciemnościach Azkabanu, usłyszała głos czarodziejów, którzy wrócili się, aby przekazać im najważniejsze informacje na temat poszukiwanej Pomony, a także podstawowe eliksiry, które mogłyby im się okazać pomoce. Cedric otrzymał również różdżkę.
Dla kogoś, kto najlepiej czuł się w powietrzu, wysoko nad ziemią, ciemne i kręte korytarze więzienia były prawdziwą zmorą. Kiedy trzyosobowa grupa ratunkowa znalazła się na rozwidleniu, William zadeklarował sprawdzenie jednego z dwóch korytarzy. Lewego. Podzielił się z siostrą i autorem wszystkim, co wiedział, a następnie machnął różdżką dwukrotnie. W pierwszej chwili, w powietrzu pojawił się zimny płomień, który miał zaznaczyć drogę. W drugiej, różdżka rozjaśniła się na końcu oświetlając mu drogę. Trzymając miotłę ruszył przed siebie. Zarówno po prawej, jak i lewej stronie mijał cele, nad nimi widniały tabliczki z numerami i runą, która pasowała do tej, której korytarz wybrali. Niektóre z nich były puste, ale większość miała swoich lokatorów. Gdyby im się przyjrzał ujrzałby bardzo przypadkowo wyglądających ludzi. Kobiety, mężczyzn — niektórych w maskach o cienkie szparach na oczy, między którymi ich nie był w stanie dostrzec. Ci tylko siedzieli w rogu, nie ruszając się wcale; tych bez masek, raczej ospałych, egzystujących niż żyjących. Idąc przed siebie, powoli czuł na policzkach, jak z każdym krokiem robiło się coraz zimniej.
— Pomocy! Tutaj! Pomóż mi! — bardzo wyraźny kobiecy krzyk dotarł do niego, jakby był tuż za ścianą. I rzeczywiście, po pokonaniu zakrętu zobaczył to przed sobą. Kobietę stojącą pod ścianą pomiędzy celami; brunetkę o długich, poplątanych włosach, których wyrwany spory pukiel zaczepił się na materiale więziennej, wypłowiałej szaty. Nie był w stanie ocenić jej krągłości, ani tego, czy miała kobiece kształty. Nie widział dobrze jej twarzy, zasłaniały ją kudły i chudawe ręce podnoszone w górę, w celu osłonięcia się przed czymś. Jasny materiał szaty w połączeniu z trupią skórą stanowiły kontrast dla otaczającej ją ciemności. Dlatego jako pierwsza rzuciła mu się w oczy. Dopiero po chwili mógł ujrzeć to, przed czym się broniła. Dwie istoty w czarnych, potarganych płaszczach z zaciągniętymi kapturami na głowy wisiały przed nią, zbliżając się, jak do pocałunku. Jeden z nich zaciskał kościste szpony na jej ramieniu i jakby tym prostym gestem był w stanie utrzymać ją w miejscu. Nagły gorąc i adrenalina przyćmiły zimno, jakie go ogarnęło; kłąb białego powietrza pojawiający się z każdym wydechem był jednak wyraźny. Moore poczuł nagle wątpliwości; miał ochotę się odwrócić, odejść, uciec z tego miejsca, a nie stawać do walki i potrzebował w sobie wyjątkowej siły, by przezwyciężyć niechęć.
Cedric, udzielił towarzyszowi kilku cennych wskazówek, po czym odbił wraz z Lydią w prawo. Dearborn postanowił powtórzyć zaklęcie Moore i przetransmitować własne oczy w kocie. Choć czarodziej nie był specjalistą od transmutacji, zaklęcie udało mu się z niebywałym sukcesem. Przy pierwszym mrugnięciu zmieniła się perspektywa, rozszerzając na boki, po drugim nieco rozmazał się obraz dookoła, ale wyostrzył na czele. W ciemności widział lepiej, choć trudno było mówić o sokolim wzroku. Oboje wraz z Lydią mogli bez przeszkód podążać przed siebie. Zaraz musieli skręcić i znów. Po obu stronach znajdowały się cele nad którymi widniały tabliczki z numerami i runą korytarza, który obrali; były ciemne i siedziały w nich głównie kobiety. Były w kiepskim stanie, wyraźnie wychudzone, schorowane, brudne. Jedna z nich do złudzenia przypomniała Moore matkę. Tylko jej wzrok był pusty, wpatrzony tępo w ścianę. Siedziała nieruchomo na podłodze, wyprostowana, z dłońmi splecionymi przed sobą i wysoko uniesioną głową, niczym woskowa figura. Krzyku kobiety nie było nigdzie słychać, ale z każdym krokiem auror słyszał coś innego. Dziwny dźwięk przypominający ciężki, świszczący oddech, przetykany cichym szlochem. Zaklęcie Lydii wskazało każdą celę, a właściwie jej przejście. Błysnęły kraty, informując ją o czyhających między nimi pułapkach. Zrobiło się też zimno, co oboje odczuli pieczeniem na dłoniach, obłoki pary wydostawały się z ich ust i nosów przy każdym wydechu, a wciągane powietrze było mroźne i dokuczliwe. Idąc, czuli zwątpienie — druga grupa wyruszyła na poszukiwanie Justine, podczas gdy oni mieli odnaleźć kobietę, zupełnie obcą i dla nich może nieistotną. Oboje odnieśli nagle wrażenie, że byli niepotrzebni. Nikt nie doceniał ich obecności tutaj, a pomoc była zbędna. I kiedy wyszli na długą prostą w połowie drogi ujrzeli ciało leżące na środku. Kobietę — brunetkę ubraną w więzienne szaty, nieruchomą, jakby martwą, choć jeszcze oddychała. Obok niej leżała metalowa maska. Jej klatka piersiowa unosiła się dramatycznie, a potem opadała. I płakała, patrząc przed siebie w górę. Przymykała oczy, a potem znów je otwierała. Jej ręce były rozłożone szeroko, podobnie jak nogi. Więzienny strój odcinał się na ciemnej podłodze Azkabanu, od razu przyciągając wzrok. Dopiero później spojrzenie aurora i gońca uniosły się, by zobaczyć wstrząsający obraz. Nad ciałem krążyły sylwetki w ciemnych, poszarpanych płaszczach. Ich kaptury były zdjęte, odsłaniając coś na podobieństwo ludzkiej głowy bez jej człowieczych elementów — oczu, uszu, nosa. Były tylko usta, a raczej szczęki, z ostrymi jak igły kłami wypełniającymi całą jamę. Jeden za drugim opadały do kobiety, by w bezruchu zastygnąć nad nią na moment i znów się wznieść.
Było w tym coś potwornego. Widok uchodzącego powoli życia, duszy przygotowywanej do zabrania przez upiorne istoty. Obecność dwójki zakonników szybko została zauważona przez dementorów. Dwóch, spośród całej ósemki odłączyło się i ruszyło ku nim. Chłód, który otulił Cedrica stał się jego najmniejszym zmartwieniem. Ogarnął go strach — wielki, przeogromny. Nie o siebie, a o dziewczynę, która się przy nim znalazła. Dopadły go nieistniejące jeszcze wyrzuty sumienia, a cichy głos podpowiadał mu, że jej też pozwoli umrzeć. Lydią wstrząsnął dreszcz. Widok ją na moment sparaliżował. Dopadła ją wątpliwość, która przeradzała się w pewność — jej też nie uratuje, tak jak nie uratowała jego.
| Na odpis macie 48h. Tura: 11. AZKABAN: 6
Alexander, od przekroczeniu progu Azkabanu, przez wzgląd na słabszą kondycję psychiczną rzucasz kością na skutki po przebytej klątwie, co drugą turę. {2/2} Brak efektu..
Działające zaklęcia i eliksiry:
Michael (peleryna niewidka)
Caldasa (Alexander, Lydia, Michael, William, Cedric, Vincent)
Veritas Claro (Vincent) 3/5
Magicus Extremos (Alexander) +21 2/3
Fera Ecco (Cedric)
Fera Ecco (Lydia)
Circo Igni 1/3
Możecie w tej turze dokonać dwóch akcji, a także przemieszczać się w granicach rozsądku. Możecie rozdzielić swoje działania na dwa posty, wykorzystać do tego szafkę lub jeśli w niczym to nie przeszkadza, zawrzeć wszystko w jednej odpowiedzi.
Drużyna zawróciła z obranego kierunku, by przekazać drugiej grupie informacje i eliksiry. Michael podzielił się swoimi fiolkami, a następnie ruszył w kierunku celi, gdzie spotkało go coś, czego z pewnością się nie spodziewał. Nie sprawdziwszy przed wejściem niczego, wkroczył do środka, szybko stając się ofiarą podstępnej pułapki. Już mógł rozumieć, dlaczego cela więźnia była zwyczajnie otwarta. Michael, być może w akcie desperacji, może mając jakiś ukryty plan rozniecił wokół siebie zaklęcie ognia. Przez wzgląd na ściany okrąg nie mógł go otoczyć. Pojawił się po łuku za jego plecami i tuż przed nim, szybko oddzielając go od więźnia.
— Jebana mać, Nancy, kurwa, czy ty to widzisz?! Ogień?! Ha! HA! Mamy tu ogień, psia morda, jesteśmy w domu, Nancy. Nancy, co tak zamilkłaś?! Nancy, podziękuj tym parszywym — splunął w bok— wszom, niech gniją w celach przez wieki!
Michael musiał niezwykle uważać: peleryna niewidka, którą miał na sobie była długa i sunęła po ziemi. Jeden nieprzemyślany ruch mógł sprawić, że zajęłaby się ogniem. Kolejne zaklęcie nie wykazało niczego innego, ale rozejrzawszy się dookoła, Michael mógł spostrzec, że wszystkie cele miały na wejściu zabezpieczenia.
Alexander przekazał wszystkie niezbędne informacje drugiej grupie, reflektując się szybko i wracając z kursu, który uznał za właściwy. Ze swojej torby oddał miksturę wzmacniającą szukającemu i różdżkę strażnika Tower aurorowi, ten jednak nie był w stanie zabrać kolejnej fiolki ze sobą. Kiedy wyciągnął z kieszeni lusterko dwukierunkowe, znów odpowiedziała mu cisza. Widział w jego tafli swoje odbicie i nic poza nim. Przedmiot, choć magiczny, pozostawał całkowicie głuchy na jego prośbę kontaktu. Tajemnica labiryntu w sercu panoptykonu wyraźnie nie dawała spokoju Gwardziście. Postanowił poszukać rozwiązania i rozpracować wątpliwości.
Vincent podleciał na miotle do runicznego labiryntu i jak wcześniej przyłożył obie dłonie do runy, by ją aktywować. I tak jak poprzednio, labirynt zalśnił słabym blaskiem i otworzył swoje przejścia — tak jak poprzednio, ukazując ten sam układ run, a następnie, po krótkiej wymianie zdań z gwardzistą, to samo uczynił przy drugiej wybranej. Wtedy jednak — zapewne ku zdziwieniu obu czarodziejów — nie wydarzyło się zupełnie nic. Labirynt pozostał taki sam, jak przy pierwszym otwarciu. Kiedy zorientował się, co zdarzyło się w jednej z cel, ruszył ku Tonksowi, od razu rozpoznając pułapkę. Wiedział, że była bardzo silna i dobrze skonstruowana, a jej rozbrojenie i wyciszenie za pomocą magii będzie wymagać od niego nie lada wysiłku i wielkiego skupienia. Rineheat przystąpił do działania, po chwili dumnie i z zadowoleniem uznając je za sukces. Lodowe kolce, które przebiły Michaela wsunęły się z powrotem w ścianę. Wydawały się być unieszkodliwione i przynajmniej na razie nie zagrażały nikomu. Peleryna niewidka czarodzieja była poszarpana, zaczęła obcierać krwią, zaznaczając wyraźniej wyrządzone pułapką szkody.
Czarodzieje musieli zdawać sobie sprawę, że marnowali już cenny czas na rozwikłanie zagadki, której labirynt wcale nie musiał ukrywać. Musieli pamiętać o tym — w jakim celu się tu znajdowali i jakim miejscem był Azkaban. Harold Longbottom przekazał Gwardziście informacje na temat tego, czego mógł się tu spodziewać. On sam był już w starym Azkabanie, wiedział też, że tam dementorzy lokowali więźniów do cel według własnego uznania. To, co różniło od siebie oba miejsca to panoptykon i runiczne korytarze. Tamtejsze cele okraszone były przypadkowymi numerami, te zawierały w sobie runy, podobnie jak korytarze — gdyby weszli głębiej w którykolwiek z nich zrozumieliby, że runy w tablicach zmieniają się w zależności od wybranego przejścia.
Nim grupa całkowicie zaszyła się w ciemnościach Azkabanu, usłyszała głos czarodziejów, którzy wrócili się, aby przekazać im najważniejsze informacje na temat poszukiwanej Pomony, a także podstawowe eliksiry, które mogłyby im się okazać pomoce. Cedric otrzymał również różdżkę.
Dla kogoś, kto najlepiej czuł się w powietrzu, wysoko nad ziemią, ciemne i kręte korytarze więzienia były prawdziwą zmorą. Kiedy trzyosobowa grupa ratunkowa znalazła się na rozwidleniu, William zadeklarował sprawdzenie jednego z dwóch korytarzy. Lewego. Podzielił się z siostrą i autorem wszystkim, co wiedział, a następnie machnął różdżką dwukrotnie. W pierwszej chwili, w powietrzu pojawił się zimny płomień, który miał zaznaczyć drogę. W drugiej, różdżka rozjaśniła się na końcu oświetlając mu drogę. Trzymając miotłę ruszył przed siebie. Zarówno po prawej, jak i lewej stronie mijał cele, nad nimi widniały tabliczki z numerami i runą, która pasowała do tej, której korytarz wybrali. Niektóre z nich były puste, ale większość miała swoich lokatorów. Gdyby im się przyjrzał ujrzałby bardzo przypadkowo wyglądających ludzi. Kobiety, mężczyzn — niektórych w maskach o cienkie szparach na oczy, między którymi ich nie był w stanie dostrzec. Ci tylko siedzieli w rogu, nie ruszając się wcale; tych bez masek, raczej ospałych, egzystujących niż żyjących. Idąc przed siebie, powoli czuł na policzkach, jak z każdym krokiem robiło się coraz zimniej.
— Pomocy! Tutaj! Pomóż mi! — bardzo wyraźny kobiecy krzyk dotarł do niego, jakby był tuż za ścianą. I rzeczywiście, po pokonaniu zakrętu zobaczył to przed sobą. Kobietę stojącą pod ścianą pomiędzy celami; brunetkę o długich, poplątanych włosach, których wyrwany spory pukiel zaczepił się na materiale więziennej, wypłowiałej szaty. Nie był w stanie ocenić jej krągłości, ani tego, czy miała kobiece kształty. Nie widział dobrze jej twarzy, zasłaniały ją kudły i chudawe ręce podnoszone w górę, w celu osłonięcia się przed czymś. Jasny materiał szaty w połączeniu z trupią skórą stanowiły kontrast dla otaczającej ją ciemności. Dlatego jako pierwsza rzuciła mu się w oczy. Dopiero po chwili mógł ujrzeć to, przed czym się broniła. Dwie istoty w czarnych, potarganych płaszczach z zaciągniętymi kapturami na głowy wisiały przed nią, zbliżając się, jak do pocałunku. Jeden z nich zaciskał kościste szpony na jej ramieniu i jakby tym prostym gestem był w stanie utrzymać ją w miejscu. Nagły gorąc i adrenalina przyćmiły zimno, jakie go ogarnęło; kłąb białego powietrza pojawiający się z każdym wydechem był jednak wyraźny. Moore poczuł nagle wątpliwości; miał ochotę się odwrócić, odejść, uciec z tego miejsca, a nie stawać do walki i potrzebował w sobie wyjątkowej siły, by przezwyciężyć niechęć.
Cedric, udzielił towarzyszowi kilku cennych wskazówek, po czym odbił wraz z Lydią w prawo. Dearborn postanowił powtórzyć zaklęcie Moore i przetransmitować własne oczy w kocie. Choć czarodziej nie był specjalistą od transmutacji, zaklęcie udało mu się z niebywałym sukcesem. Przy pierwszym mrugnięciu zmieniła się perspektywa, rozszerzając na boki, po drugim nieco rozmazał się obraz dookoła, ale wyostrzył na czele. W ciemności widział lepiej, choć trudno było mówić o sokolim wzroku. Oboje wraz z Lydią mogli bez przeszkód podążać przed siebie. Zaraz musieli skręcić i znów. Po obu stronach znajdowały się cele nad którymi widniały tabliczki z numerami i runą korytarza, który obrali; były ciemne i siedziały w nich głównie kobiety. Były w kiepskim stanie, wyraźnie wychudzone, schorowane, brudne. Jedna z nich do złudzenia przypomniała Moore matkę. Tylko jej wzrok był pusty, wpatrzony tępo w ścianę. Siedziała nieruchomo na podłodze, wyprostowana, z dłońmi splecionymi przed sobą i wysoko uniesioną głową, niczym woskowa figura. Krzyku kobiety nie było nigdzie słychać, ale z każdym krokiem auror słyszał coś innego. Dziwny dźwięk przypominający ciężki, świszczący oddech, przetykany cichym szlochem. Zaklęcie Lydii wskazało każdą celę, a właściwie jej przejście. Błysnęły kraty, informując ją o czyhających między nimi pułapkach. Zrobiło się też zimno, co oboje odczuli pieczeniem na dłoniach, obłoki pary wydostawały się z ich ust i nosów przy każdym wydechu, a wciągane powietrze było mroźne i dokuczliwe. Idąc, czuli zwątpienie — druga grupa wyruszyła na poszukiwanie Justine, podczas gdy oni mieli odnaleźć kobietę, zupełnie obcą i dla nich może nieistotną. Oboje odnieśli nagle wrażenie, że byli niepotrzebni. Nikt nie doceniał ich obecności tutaj, a pomoc była zbędna. I kiedy wyszli na długą prostą w połowie drogi ujrzeli ciało leżące na środku. Kobietę — brunetkę ubraną w więzienne szaty, nieruchomą, jakby martwą, choć jeszcze oddychała. Obok niej leżała metalowa maska. Jej klatka piersiowa unosiła się dramatycznie, a potem opadała. I płakała, patrząc przed siebie w górę. Przymykała oczy, a potem znów je otwierała. Jej ręce były rozłożone szeroko, podobnie jak nogi. Więzienny strój odcinał się na ciemnej podłodze Azkabanu, od razu przyciągając wzrok. Dopiero później spojrzenie aurora i gońca uniosły się, by zobaczyć wstrząsający obraz. Nad ciałem krążyły sylwetki w ciemnych, poszarpanych płaszczach. Ich kaptury były zdjęte, odsłaniając coś na podobieństwo ludzkiej głowy bez jej człowieczych elementów — oczu, uszu, nosa. Były tylko usta, a raczej szczęki, z ostrymi jak igły kłami wypełniającymi całą jamę. Jeden za drugim opadały do kobiety, by w bezruchu zastygnąć nad nią na moment i znów się wznieść.
Było w tym coś potwornego. Widok uchodzącego powoli życia, duszy przygotowywanej do zabrania przez upiorne istoty. Obecność dwójki zakonników szybko została zauważona przez dementorów. Dwóch, spośród całej ósemki odłączyło się i ruszyło ku nim. Chłód, który otulił Cedrica stał się jego najmniejszym zmartwieniem. Ogarnął go strach — wielki, przeogromny. Nie o siebie, a o dziewczynę, która się przy nim znalazła. Dopadły go nieistniejące jeszcze wyrzuty sumienia, a cichy głos podpowiadał mu, że jej też pozwoli umrzeć. Lydią wstrząsnął dreszcz. Widok ją na moment sparaliżował. Dopadła ją wątpliwość, która przeradzała się w pewność — jej też nie uratuje, tak jak nie uratowała jego.
| Na odpis macie 48h. Tura: 11. AZKABAN: 6
Alexander, od przekroczeniu progu Azkabanu, przez wzgląd na słabszą kondycję psychiczną rzucasz kością na skutki po przebytej klątwie, co drugą turę. {2/2} Brak efektu..
Działające zaklęcia i eliksiry:
Michael (peleryna niewidka)
Caldasa (Alexander, Lydia, Michael, William, Cedric, Vincent)
Veritas Claro (Vincent) 3/5
Magicus Extremos (Alexander) +21 2/3
Fera Ecco (Cedric)
Fera Ecco (Lydia)
Circo Igni 1/3
Możecie w tej turze dokonać dwóch akcji, a także przemieszczać się w granicach rozsądku. Możecie rozdzielić swoje działania na dwa posty, wykorzystać do tego szafkę lub jeśli w niczym to nie przeszkadza, zawrzeć wszystko w jednej odpowiedzi.
- Ekwipunek:
Lydia:
- zwinięty w ciasny rulon sweter
-Mieszanka antydepresyjna (1 porcja)
- Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asa]
- Eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 30, moc +15) [od Asa]
- Eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 28, moc +15) [od Charlene]
Vincent:
- miotła- eliksir kameleona (od Asa)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10) (od Charlie)
- eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 46) (od Charlie)
Cedric:
- miotła- Kameleon (od Charlene)
- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)
- Czuwający strażnik (1 porcje, stat. 40)
- Wywar wzmacniający (1 porcja, stat. 15)
+ różdżka strażnika Tower
Alexander:
- różdżka Hesperosa Croucha
- lusterko dwukierunkowe (od Billa, do pary z Kieranem)
- Eliksir uspokajający (2 porcje, stat. 46, moc +20)
- Felix Felicis (1 porcja)- Kameleon (1 porcja, stat. 46)
- kryształ 1
- kryształ 2
Michael:
peleryna niewidka jako ubranie
muszla magicznej skrępy z Oazy na szyi
-zmniejszona (w tym poście) miotła[/url]
-Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)
-Wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, stat, 40, moc +15)
-Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10)
-Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10)- Kameleon (1 porcja, E 20)
dwa białe kryształy: pierwszy-obrażenia psychiczne i drugi-syren
William:
- miotła bardzo dobrej jakości
- eliksir przeciwbólowy (1 porcja, stat. 40) [z wyposażenia]
- czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asbjorna]- eliksir kameleona (1 porcja) [od Asbjorna]
- Mieszanka antydepresyjna (2 porcje, stat. 35)
- Żywotność:
Lydia: 208/213
-5 (psychiczne)
Vincent: 210/215
-5 (psychiczne)
Cedric: 227/232
-5 (psychiczne)
Alexander: 213/218
-5 (psychiczne)
Michael: 147/202 kara: -10
-50 (cięte - boki)
-5 (psychiczne)
William: 235/240
-5 (psychiczne)
Ulga, która ogarnęła Farleya na widok chowających się w ścianach kolców była nie do opisania. – Michael, pomogę ci. Spokojnie, wiem co robić, tylko potrzebuję cię obejrzeć z bliska – powiedział, zbliżając się do pierwszych krat i czekając aż jego i Tonksa przestanie dzielić ściana płomieni i zasłona niewidzialności.
Zastygł, starając się nie ruszać z powodu lodowatych ostrzy i płonącego przed nim ognia. Łudził się, że płomienie roztopią część sopli, lub chociaż odłączą je od ściany, ale się przeliczył. Rozjuszyły tylko tego gnoja. Michael był na siebie wściekły. Nie dbał o własne zdrowie, był gotów nawet poświęcić swoje życie, by Justine wyszła z Azkabanu, ale ranny był mniej użyteczny, mniej sprawny.
Wtem sople zniknęły, krew spłynęła z jego boków. Ciekawe, czy zostaną blizny - o ile w ogóle przeżyje tak długo, by rany zdążyły się zabliźnić. I tak nikt ich nie zobaczy, poza Kerstin, która wyjdzie z domu zobaczyć jak Mike rąbie drewno. Albo Just. Oby znaleźli Just.
Nie śmiał obejrzeć się przez ramię, nie dopóki stał pomiędzy płomieniami, nie widział, że to Vincent okazał się jego wybawicielem.
Finite Incantatem pomyślał, chcąc ściągnąć własne zaklęcie, tym bardziej, że od więźnia wciąż oddzielał go łańcuch. Czas wycofać się z tej przeklętej celi i wrócić do towarzyszy - gdy płomienie znikną.
zdejmuję Circo Igni, będę jeszcze pisać
Wtem sople zniknęły, krew spłynęła z jego boków. Ciekawe, czy zostaną blizny - o ile w ogóle przeżyje tak długo, by rany zdążyły się zabliźnić. I tak nikt ich nie zobaczy, poza Kerstin, która wyjdzie z domu zobaczyć jak Mike rąbie drewno. Albo Just. Oby znaleźli Just.
Nie śmiał obejrzeć się przez ramię, nie dopóki stał pomiędzy płomieniami, nie widział, że to Vincent okazał się jego wybawicielem.
Finite Incantatem pomyślał, chcąc ściągnąć własne zaklęcie, tym bardziej, że od więźnia wciąż oddzielał go łańcuch. Czas wycofać się z tej przeklętej celi i wrócić do towarzyszy - gdy płomienie znikną.
zdejmuję Circo Igni, będę jeszcze pisać
Can I not save one
from the pitiless wave?
Suchałem z uwaga słów Alexandrza o Pomonie, jednak obawiałem się, że te dotyczące osobowości nie będą pomocne. Jeśli trafiła aż tutaj, w obecności dementorów była bezbronna bez różdżki, więc z tej energii, żartu i głośności niewiele mogło już zostać. Odnotowałem w myślach uwagę o pełnych kształtach, próbowałem to dopasować do zdjęcia z listu gończego, żałując, że nie określono koloru oczu, czy jakichś cech szczególnych. Kto wie ile zostało Pomony w Pomonie na chwilę obecną.Różdżkę strażnika, którą sam zabrałem niedawno temu, upchnąłem po kieszeni.
W korytarzu, gdy rozdzieliliśmy się z Williamem, ogarnęło mnie zwątpienie, choć kolejne zaklęcie z dziedziny transmutacji okazało się sukcesem. Minęła chwila, nim przywykłem do nowego obrazu, lecz teraz w ciemnościach widziałem zdecydowanie lepiej. Nikt nie chciał jednak oglądać takich widoków. Wychudzonych, zmizerniałych kobiet w celach o splątanych włosach i maskach na twarzy. Poczułem dłoń Lydii na łokciu i wyciągnąłem lewą ku niej lewą dłoń, aby uścisnąć jej palce krótko.
- Bądź dzielna, jestem tuż obok - powiedziałem jedynie. Nawet jeśli się bała, to już za późno, by się wycofać. Podjęła decyzję o przybyciu tu i musiała przeć naprzód. Nawet, jeśli oboje byliśmy tu niepotrzebni, bo i takie myśli pojawił się w mojej głowie. - Wyczułaś coś? - spytałem, próbując skupić się na zadaniu, a nie na coraz większych wątpliwościach.
Mieliśmy szukać Justine Tonks. O Pomonie nikt nawet nie wspominał. Co, jeśli już było za późno? Nawet jej nie znaliśmy osobiście - ani ja, ani Lydia. Powtarzałem sobie w myślach, że rozkaz jest rozkazem, a każde życie się liczy - każde jest ważne, lecz w chwili, gdy ogarniało nas tak przejmujące zimno i kostniały palce, zaciskane na różdżce, trudno było o tym pamiętać.
Nie byłem pewien jak długo wędrowaliśmy, nie słyszałem Williama i nie mieliśmy nawet pewności, czy zdołamy go teraz usłyszeć, ale w pewnej chwili stanąłem jak wryty, kiedy dotarliśmy do kobiety leżącej na ziemi, a obok jej maski. Jeszcze żyła, widziałem jak klatka piersiowa unosi się i opada dramatycznie, lecz w momencie, kiedy zrozumiałem kto - a raczej co - nad nią stoi wiedziałem już, że to może nie potrwać długo.
- Pomona? - krzyknąłem, choć nie byłem pewien, czy zdoła odpowiedzieć i czy w ogóle pamięta kim jest - ale jakie mieliśmy wyjście? Spojrzałem na moment na jej twarz, próbując dopasować ją do zdjęcia z listu gończego
Obraz dementorów, którzy zrzucili kaptury i składali swój niesławny pocałunek, był jednym z najgorszych jakiego człowiek mógł doświadczyć. Te głowy, pozbawione oczu i nosa, mające jedynie gębowy otwór, by wessać duszę, był tak obrzydliwy, że nie potrafiłbym sobie tego wyobrazić. Piekąca z zimna skóra i skostniałe palce stały się niemal odeszły w niepamięć, kiedy dwójka dementorów ruszyła ku nam, a ja poczułem przejmujący strach - nie o siebie, a Lydię, jakby już teraz zginęła przeze mnie, bo jej także nie potrafiłem ochronić. Na żołądku zacisnęła się żelazna pięść, a ja gorączkowo próbowałem skupić myśli na czym innym - wszystkich tych chwilach spędzonych razem, na tamtym letnim dniu nad jeziorem, pierwszym ciepłym tamtego lata, bo przy niej wreszcie mogłem poczuć się normalnie. - Expecto patronum - zawołałem z mocą, chcąc przywołać znów świetlistego foxhounda i posłać go w kierunku dwójki dementorów nadciągających ku nam. Zaraz potem szarpnąłem różdżką, by wymierzyć ją w pozostałą szóstkę, która pochylała się nad dziewczyną. - Expecto patronum - powtórzyłem inkantację. - Myśl o czymś szczęśliwym, nie poddaj im się, walcz - zawołałem do Lydii, w nadziei, że strach jej nie sparaliżuje.
rzut na pierwszego patronusa: tutaj
rzucam na drugiego
W korytarzu, gdy rozdzieliliśmy się z Williamem, ogarnęło mnie zwątpienie, choć kolejne zaklęcie z dziedziny transmutacji okazało się sukcesem. Minęła chwila, nim przywykłem do nowego obrazu, lecz teraz w ciemnościach widziałem zdecydowanie lepiej. Nikt nie chciał jednak oglądać takich widoków. Wychudzonych, zmizerniałych kobiet w celach o splątanych włosach i maskach na twarzy. Poczułem dłoń Lydii na łokciu i wyciągnąłem lewą ku niej lewą dłoń, aby uścisnąć jej palce krótko.
- Bądź dzielna, jestem tuż obok - powiedziałem jedynie. Nawet jeśli się bała, to już za późno, by się wycofać. Podjęła decyzję o przybyciu tu i musiała przeć naprzód. Nawet, jeśli oboje byliśmy tu niepotrzebni, bo i takie myśli pojawił się w mojej głowie. - Wyczułaś coś? - spytałem, próbując skupić się na zadaniu, a nie na coraz większych wątpliwościach.
Mieliśmy szukać Justine Tonks. O Pomonie nikt nawet nie wspominał. Co, jeśli już było za późno? Nawet jej nie znaliśmy osobiście - ani ja, ani Lydia. Powtarzałem sobie w myślach, że rozkaz jest rozkazem, a każde życie się liczy - każde jest ważne, lecz w chwili, gdy ogarniało nas tak przejmujące zimno i kostniały palce, zaciskane na różdżce, trudno było o tym pamiętać.
Nie byłem pewien jak długo wędrowaliśmy, nie słyszałem Williama i nie mieliśmy nawet pewności, czy zdołamy go teraz usłyszeć, ale w pewnej chwili stanąłem jak wryty, kiedy dotarliśmy do kobiety leżącej na ziemi, a obok jej maski. Jeszcze żyła, widziałem jak klatka piersiowa unosi się i opada dramatycznie, lecz w momencie, kiedy zrozumiałem kto - a raczej co - nad nią stoi wiedziałem już, że to może nie potrwać długo.
- Pomona? - krzyknąłem, choć nie byłem pewien, czy zdoła odpowiedzieć i czy w ogóle pamięta kim jest - ale jakie mieliśmy wyjście? Spojrzałem na moment na jej twarz, próbując dopasować ją do zdjęcia z listu gończego
Obraz dementorów, którzy zrzucili kaptury i składali swój niesławny pocałunek, był jednym z najgorszych jakiego człowiek mógł doświadczyć. Te głowy, pozbawione oczu i nosa, mające jedynie gębowy otwór, by wessać duszę, był tak obrzydliwy, że nie potrafiłbym sobie tego wyobrazić. Piekąca z zimna skóra i skostniałe palce stały się niemal odeszły w niepamięć, kiedy dwójka dementorów ruszyła ku nam, a ja poczułem przejmujący strach - nie o siebie, a Lydię, jakby już teraz zginęła przeze mnie, bo jej także nie potrafiłem ochronić. Na żołądku zacisnęła się żelazna pięść, a ja gorączkowo próbowałem skupić myśli na czym innym - wszystkich tych chwilach spędzonych razem, na tamtym letnim dniu nad jeziorem, pierwszym ciepłym tamtego lata, bo przy niej wreszcie mogłem poczuć się normalnie. - Expecto patronum - zawołałem z mocą, chcąc przywołać znów świetlistego foxhounda i posłać go w kierunku dwójki dementorów nadciągających ku nam. Zaraz potem szarpnąłem różdżką, by wymierzyć ją w pozostałą szóstkę, która pochylała się nad dziewczyną. - Expecto patronum - powtórzyłem inkantację. - Myśl o czymś szczęśliwym, nie poddaj im się, walcz - zawołałem do Lydii, w nadziei, że strach jej nie sparaliżuje.
rzut na pierwszego patronusa: tutaj
rzucam na drugiego
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 68
'k100' : 68
Płomienie zniknęły, a Tonks odetchnął z ulgą. Wycofał się z celi, nie spuszczając wzrok z więźnia - dopiero, gdy znalazł się dostatecznie daleko, odwrócił się do kolegów.
Ściągnął z siebie pelerynę, teraz zakrwawioną i podziurawioną. Spojrzał na Alexa, wyraźnie przybity, a potem na Vincenta - nagle uświadamiając sobie, że to runista miał dostateczne umiejętności do tego, by ściągnąć pułapkę.
-To ty pozbyłeś się sopli? Dzięki... - wychrypiał, po raz pierwszy bez tej twardej nuty, która pojawiała się w jego tonie ilekroć (od dwudziestego pierwszego sierpnia) zwracał się do Vincenta. Następnie podszedł do Farleya i odchylił poły płaszcza, pozwalając mu obejrzeć rany.
-Chyba nie uszkodziły niczego... poważnego? - upewnił się, starając sobie przypomnieć lekcję Florence o organach wewnętrznych. -Powinniśmy się śpieszyć, ten gnój jednak nie chce nam pomóc. - szepnął, ciskając wzrokiem gromy w stronę celi.
Ściągnął z siebie pelerynę, teraz zakrwawioną i podziurawioną. Spojrzał na Alexa, wyraźnie przybity, a potem na Vincenta - nagle uświadamiając sobie, że to runista miał dostateczne umiejętności do tego, by ściągnąć pułapkę.
-To ty pozbyłeś się sopli? Dzięki... - wychrypiał, po raz pierwszy bez tej twardej nuty, która pojawiała się w jego tonie ilekroć (od dwudziestego pierwszego sierpnia) zwracał się do Vincenta. Następnie podszedł do Farleya i odchylił poły płaszcza, pozwalając mu obejrzeć rany.
-Chyba nie uszkodziły niczego... poważnego? - upewnił się, starając sobie przypomnieć lekcję Florence o organach wewnętrznych. -Powinniśmy się śpieszyć, ten gnój jednak nie chce nam pomóc. - szepnął, ciskając wzrokiem gromy w stronę celi.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Alexander spojrzał na Rinehearta z nieskrywanym podziwem i tą całą ulgą, którą przyniosło Gwardziście działanie łamacza klątw – czarodziejów wykonujących ten zawód darzył znacznym szacunkiem już ze względu na Lucindę, lecz skuteczność Vincenta tutaj w Azkabanie sprawiała, że Farley niesamowicie docenił obecność samego Vincenta na tej misji. W każdej profesji zdarzały się w końcu różne indywidua, Rineheart zaskakiwał jednak pozytywnie.
Kiedy Circo Igni opadło, a za nim peleryna niewidka Alexander przeszedł od razu do działania. Zbliżył się do Michaela i zaoferował wsparcie, odprowadzając parę kroków od celi. – Na miłość Munga, Michael, przestań tyle mówić, mogły przebić płuca. Muszę sprawdzić. Nie ruszaj się, nie mów, oddychaj płytko – powiedział i nachylił się nad jednym i drugim przebitym bokiem. Schował lusterko dwukierunkowe do kieszeni, a różdżkę złapał w zęby, w świetle bijącym od wiszącego w panoptikonie Lumos Maxima oceniając zniszczenia poprzez staranne zbadanie śladów po pułapce. Nie potrzebował za wiele by ocenić, że rany nie były ledwie draśnięciami. Takie obrażenia jakich doznał Tonks mogły w parę chwil doprowadzić do wykrwawienia się i utraty przytomności. Farley był przy tym prawie całkowicie pewien, że sople zatrzymały się pomiędzy żebrami: szkielet spełnił swoją funkcję ochronną, delikatniejsze organy zdawały się pozostawać w całkowitym porządku. Otarł zakrwawione palce o swój płaszcz i złapał za hikorową różdżkę, wybierając odpowiednio silne zaklęcie lecznicze.
– Curatio Vulnera Maxima – zbliżając różdżkę do boku Tonksa wypowiedział inkantację, spokojnym i wyuczonym ruchem obejmując całą poranioną klatkę piersiową aurora. Tkanki z mokrym odgłosem zaczęły się scalać, a krwawienie ustąpiło: czerwone sięgało do czerwonego, żółte do żółtego, białe do białego, ciało oblekało się świeżym zrostem, chowało to, co nie powinno widzieć światła dziennego. – Nie gwarantuję, że nie zostawi brzydkiej blizny. I zdecydowanie poboli, nawet przez parę tygodni. Dasz radę iść? – zapytał, bo chociaż najlepiej by było Michaelowi teraz położyć się i odpocząć to przecież musieli ruszyć dalej. Wydawało mu się jednak, że zna odpowiedź: Tonks najprawdopodobniej musiałby być martwy żeby zaprzestać poszukiwania siostry.
Ruszyli więc korytarzem oznaczonym , w ślad za patronusem Williama, który zniknął w plątaninie korytarzy. Nagła reakcja więźniów na ich pojawienie się zastanowiła Farleya na tyle, że ten obejrzał się za siebie i... nic nie dostrzegł. Ani wiadra, ani nic. Pusty plac więzienny. – Panoptikon otacza chyba Salvio Hexia, nic na nim nie widać – podzielił się spostrzeżeniem z idącymi przed nim towarzyszami nim nie skręcili. Robiło się coraz zimniej. Farley wyciagnął jeszcze lusterko i zerknął w nie, prawie pewien, że to w międzyczasie prawie przymarzało mu do dłoni. – Kieran, stary w-wygo, nie mów, ż-że cię mają – zęby mu lekko zaszczękały przy następnej z kolei próbie skomunikowania się przez lusterko. Chyba miała być to ostatnia taka próba, bo wcześniejsze były całkiem bezowocne. Czemu ta miałaby się różnić od wcześniejszych? Miał niezwykle silne wrażenie, że to co robi, to co wszyscy robią, jest skazane na porażkę i całkowicie pozbawione nadziei na ocalenie nie tylko Tonks, ale też i ich. Utkną tu, zostaną na wieki, a osłabiony Zakon przegra wojnę. Tak będzie. Z poczuciem bezsilności spojrzał na więźnia, który tak rozpaczliwie chciał od nich ratunku. – Na razie jesteśmy tu z tobą – odparł i poszedł dalej. Różdżka Rinehearta zostawiała za soba lśniącą nić kiedy kluczyli korytarzem: w lewo, w prawo, znów w prawo. Gnając na oślep przez plątaninę korytarzy, dokładnie jak powiedział mu Longbottom. Jakby jego ojciec go teraz widział to zapewne pogratulowałby mu osiągnięcia dna i pociągnięcia za sobą wszystkich. Zrobiłby to z dumą, że Alexander wypełnił jakieś z ojcowskich przewidywań i był całkowitą katastrofą, której lord nie musiał się wstydzić, bo zawsze przecież mówił, że jego syn to stracona sprawa. Duma z tego, że zawiódł dokładnie według oczekiwań.
Policzki zapiekły byłego Selwyna, a ból oderwał go od posępnych myśli i przywrócił do chwili obecnej i rzeczywistości. I w jednej chwili uderzyła go panująca dookoła cisza, a on zrozumiał co się działo. Czym prędzej uniósł różdżkę i skupił się na wyobrażeniu swojego ojca, przemieniając w swojej wyobraźni jego uśmiechnięty wyraz twarzy na coś zgoła innego. Na pogardę i na strach, który ogarnął starego czarodzieja kiedy zobaczył, jak jego syn stawia na swoim, jak pokonuje go jego własną bronią, jak dowodzi tego, że tak naprawdę jest silniejszy niż wszyscy myśleli. Farley skupił się na potędze tego wspomnienia, na tym jak wykorzystał szansę daną mu przez Weasleya, jak dowiódł swojej wartości przed całym światem i przed samym sobą, jak przezwyciężył ostateczny strach i przekroczył krępujące go granice. Światło, był światłem w ciemnościach – z tą myślą wypuścił wstrzymywane powietrze i wypowiedział inkantację: – Expecto Patronum.
Różdżka ze świstem przecięła powietrze, swoim końcem wskazując w korytarz otwierający się przed idącym przodem Vincentem, tam, gdzie wyczuł złowrogą obecność.
| Curatio Vulnera Maxima, teraz rzucam na patronusa (ST 35) na przepędzenie dementora.
Kiedy Circo Igni opadło, a za nim peleryna niewidka Alexander przeszedł od razu do działania. Zbliżył się do Michaela i zaoferował wsparcie, odprowadzając parę kroków od celi. – Na miłość Munga, Michael, przestań tyle mówić, mogły przebić płuca. Muszę sprawdzić. Nie ruszaj się, nie mów, oddychaj płytko – powiedział i nachylił się nad jednym i drugim przebitym bokiem. Schował lusterko dwukierunkowe do kieszeni, a różdżkę złapał w zęby, w świetle bijącym od wiszącego w panoptikonie Lumos Maxima oceniając zniszczenia poprzez staranne zbadanie śladów po pułapce. Nie potrzebował za wiele by ocenić, że rany nie były ledwie draśnięciami. Takie obrażenia jakich doznał Tonks mogły w parę chwil doprowadzić do wykrwawienia się i utraty przytomności. Farley był przy tym prawie całkowicie pewien, że sople zatrzymały się pomiędzy żebrami: szkielet spełnił swoją funkcję ochronną, delikatniejsze organy zdawały się pozostawać w całkowitym porządku. Otarł zakrwawione palce o swój płaszcz i złapał za hikorową różdżkę, wybierając odpowiednio silne zaklęcie lecznicze.
– Curatio Vulnera Maxima – zbliżając różdżkę do boku Tonksa wypowiedział inkantację, spokojnym i wyuczonym ruchem obejmując całą poranioną klatkę piersiową aurora. Tkanki z mokrym odgłosem zaczęły się scalać, a krwawienie ustąpiło: czerwone sięgało do czerwonego, żółte do żółtego, białe do białego, ciało oblekało się świeżym zrostem, chowało to, co nie powinno widzieć światła dziennego. – Nie gwarantuję, że nie zostawi brzydkiej blizny. I zdecydowanie poboli, nawet przez parę tygodni. Dasz radę iść? – zapytał, bo chociaż najlepiej by było Michaelowi teraz położyć się i odpocząć to przecież musieli ruszyć dalej. Wydawało mu się jednak, że zna odpowiedź: Tonks najprawdopodobniej musiałby być martwy żeby zaprzestać poszukiwania siostry.
Ruszyli więc korytarzem oznaczonym , w ślad za patronusem Williama, który zniknął w plątaninie korytarzy. Nagła reakcja więźniów na ich pojawienie się zastanowiła Farleya na tyle, że ten obejrzał się za siebie i... nic nie dostrzegł. Ani wiadra, ani nic. Pusty plac więzienny. – Panoptikon otacza chyba Salvio Hexia, nic na nim nie widać – podzielił się spostrzeżeniem z idącymi przed nim towarzyszami nim nie skręcili. Robiło się coraz zimniej. Farley wyciagnął jeszcze lusterko i zerknął w nie, prawie pewien, że to w międzyczasie prawie przymarzało mu do dłoni. – Kieran, stary w-wygo, nie mów, ż-że cię mają – zęby mu lekko zaszczękały przy następnej z kolei próbie skomunikowania się przez lusterko. Chyba miała być to ostatnia taka próba, bo wcześniejsze były całkiem bezowocne. Czemu ta miałaby się różnić od wcześniejszych? Miał niezwykle silne wrażenie, że to co robi, to co wszyscy robią, jest skazane na porażkę i całkowicie pozbawione nadziei na ocalenie nie tylko Tonks, ale też i ich. Utkną tu, zostaną na wieki, a osłabiony Zakon przegra wojnę. Tak będzie. Z poczuciem bezsilności spojrzał na więźnia, który tak rozpaczliwie chciał od nich ratunku. – Na razie jesteśmy tu z tobą – odparł i poszedł dalej. Różdżka Rinehearta zostawiała za soba lśniącą nić kiedy kluczyli korytarzem: w lewo, w prawo, znów w prawo. Gnając na oślep przez plątaninę korytarzy, dokładnie jak powiedział mu Longbottom. Jakby jego ojciec go teraz widział to zapewne pogratulowałby mu osiągnięcia dna i pociągnięcia za sobą wszystkich. Zrobiłby to z dumą, że Alexander wypełnił jakieś z ojcowskich przewidywań i był całkowitą katastrofą, której lord nie musiał się wstydzić, bo zawsze przecież mówił, że jego syn to stracona sprawa. Duma z tego, że zawiódł dokładnie według oczekiwań.
Policzki zapiekły byłego Selwyna, a ból oderwał go od posępnych myśli i przywrócił do chwili obecnej i rzeczywistości. I w jednej chwili uderzyła go panująca dookoła cisza, a on zrozumiał co się działo. Czym prędzej uniósł różdżkę i skupił się na wyobrażeniu swojego ojca, przemieniając w swojej wyobraźni jego uśmiechnięty wyraz twarzy na coś zgoła innego. Na pogardę i na strach, który ogarnął starego czarodzieja kiedy zobaczył, jak jego syn stawia na swoim, jak pokonuje go jego własną bronią, jak dowodzi tego, że tak naprawdę jest silniejszy niż wszyscy myśleli. Farley skupił się na potędze tego wspomnienia, na tym jak wykorzystał szansę daną mu przez Weasleya, jak dowiódł swojej wartości przed całym światem i przed samym sobą, jak przezwyciężył ostateczny strach i przekroczył krępujące go granice. Światło, był światłem w ciemnościach – z tą myślą wypuścił wstrzymywane powietrze i wypowiedział inkantację: – Expecto Patronum.
Różdżka ze świstem przecięła powietrze, swoim końcem wskazując w korytarz otwierający się przed idącym przodem Vincentem, tam, gdzie wyczuł złowrogą obecność.
| Curatio Vulnera Maxima, teraz rzucam na patronusa (ST 35) na przepędzenie dementora.
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 92
'k100' : 92
Stracił rachubę czasu. Nie wiedział jak długo błąkają się po ciemnych i lodowatych korytarzach. Godziny, dni, a może całe tygodnie? Patrzył na złowrogą przestrzeń z coraz większym niepokojem. Ogromne, strzeliste korytarze przytłaczały biedną, pojedynczą jednostkę. Byli w klatce odcięci od świetlistej rzeczywistości. Utknęli w piekielnej otchłani wystawieni na osąd tysiąca par zachłannych, złowrogich oczu. Coraz głośniejsze splątane szepty wnikały do wnętrza umysłu siejąc nieodwracalne spustoszenie. Rzeczywistość mieszała się z fikcją. Odczuwał coraz większe zmęczenie, niemoc i zrezygnowanie. Silna wola walki, z którą przekraczał kamienny próg malała, zanikała. Nie miał już dla kogo walczyć, było przecież zdecydowanie zbyt późno. Labirynt ponownie zaświecił znajomymi symbolami. Poczuł niewypowiedzianą ulgę powracając do punktu wyjścia. Zdawał sobie sprawę, że cały czas pomijali dość ważny czynnik, lecz w tym momencie całą swą uwagę skoncentrował na poszkodowanym towarzyszu. Skupił wszystkie swe siły, aby wydobyć zalążki najsilniejszej magii. Na początek nie poczuł żadnych, znajomych wibracji, jednakże po chwili coś zaczęło się dziać; zadziałało! Lodowe sople wysunęły się na swoje miejsce wypuszczając ciało pokiereszowanego Tonksa. Mężczyzna rozszerzył źrenice i westchnął z ogromną ulgą. Zabieg choć trudny zakończył się sukcesem. Nie darowałby sobie kolejnej porażki. Oddychał niespokojnie. Przetarł twarz wierzchem dłoni czując jak chłodna adrenalina odpływa w nieznane. Słysząc urwane, siłowe słowa partnera pokręcił głową i rzucił: – Nic nie mów. To nic wielkiego. – zaczął z typową dla siebie skromnością. Spełnił powinność posiadając kompetentną wiedzę. W końcu mógł się na coś przydać, udowodnić, iż nie jest jedynie zbędnym balastem. Przelotnym, niezadowolonym wzrokiem omotał więźnia, które jeszcze chwilę temu wykrzykiwał obłąkane wersety – do niczego się im nie przyda. Wycofał się na odpowiednią odległość czekając aż Gwardzista zajmie się głębokimi obrażeniami. Z uwagą obserwował wyuczone ruchy, ocenę obrażeń. Pamiętał swoją matkę, która jako utalentowana uzdrowicielka wyczuwała każdą, nawiedzającą niewielkie mieszkanie chorobę. Cenił te profesję, dziękując w duchu, iż mieli kogoś takiego w swojej załodze. Pomógł powstać rosłej sylwetce aurora mając nadzieję, iż dotrwa do samego końca. Rozglądając się na wszystkie strony, dmuchając w zziębnięte palce ruszył w wybrany korytarz pozostawiając za sobą świetlistą, srebrną nić. Atmosfera zgęstniała. Zrobiło się nienaturalnie cicho, okrutne zimno stało się jeszcze bardziej odczuwalne. Piekły go policzki, usta oraz nos. Zgrabiałe palce nie mogły wywołać nawet najmniejszego zalążka ciepła i wtedy to poczuł: bezsilność, niemoc, całkowite zrezygnowanie. Zatrzymał się na chwilę, bo przecież dalsze kroki nie miały już sensu. Za późno, nie uda się, zostaną tu na zawsze. Justine tu nie było. Jej martwe ciało leżało między korytarzami pozostawione na pastwę losu. To wszystko przez niego, zawiódł, odpuścił, zasługiwał na karę. Oczy zapiekły nieznacznie nie potrafiąc wydobyć na powierzchnię nawet najmniejszej wilgoci. Dopiero donośny głoś Fraleya wybudził go z dziwnego otumanienia, przypominając znajomą inkantację. Zamrugał kilkukrotnie, musiał spróbować pokonać paraliżującą ciemność: – Expecto Patronum! – wyrzucił, aby przegonić marę, nawigować dalszą drogę w stronę więzionej Zakonniczki. Po chwili wyszeptał jeszcze: – Lumos. - aby ułatwić drogę podążającym za plecami kompanom.
1. Expecto Patronum do nawigacji w drodzie do Justine
2. Lumos na rozświetlenie korytarza
1. Expecto Patronum do nawigacji w drodzie do Justine
2. Lumos na rozświetlenie korytarza
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 69
--------------------------------
#2 'k100' : 44
#1 'k100' : 69
--------------------------------
#2 'k100' : 44
Najpierw Alex rzucił kojące zaklęcie, a potem Vincent...
"To nic wielkiego."
-To jedna z trudniejszych do rozbrojenia pułapek. - przerwał Vincentowi, wcześniej kontrolnie zerkając na Alexa aby upewnić się, że już może mówić. -Pułapki są przed wejściem do wszystkich cel. Będziemy uważać. - podzielił się z towarzyszami tym, co uświadomiło mu Carpiene. W jego głosie zadźwięczał wstyd. Nie powinien wejść tam na oślep, uwierzyć więźniowi tak naiwnie. Popełniał te same błędy, co w Norwegii przed dwoma laty.
Nie nazywaj mnie błędem. Dzięki mnie dementory chociaż nie wyssają ci duszy, bo już ją zjadłem.- zadźwięczało mu w uszach, warkliwie, aż się wzdrygnął. Zrobiło mu się zimno i nieprzyjemnie. Miał wrażenie, że coś obserwuje ich z ukrycia, że ktoś depcze im po piętach. Ja zawsze jestem z tobą.
Przymknął oczy. S
-Chodźmy. Flagrate. - wychrypiał, chcąc pozostawić nad wejściem do wybranego przez Alexa korytarza świetlistą strzałkę, która poprowadziłaby ich z powrotem tutaj. Miał nadzieję, że będzie widoczna i z daleka, ale zdawał sobie sprawę, że może będzie trzeba zostawić ich kilka.
Spróbował złożyć i schować do sakwy przy pasie pelerynę niewidkę - ciekawe, czy jeszcze będzie się do czegoś nadawała, przynajmniej przez kilka godzin?
-Dam radę. Mico. - mruknął, nie chcąc aby niedawna kontuzja uniemożliwiła mu nadążenie za Farleyem i Rineheartem. Poszedł wraz z nimi, a robiło się coraz zimniej, jego zaś ogarniało coraz większe zwątpienie...
-Za cicho tu. - wyszeptał, gdy jego koledzy sięgnęli po patronusy. Miał złe przeczucia.
1. Flagrate
2. Mico (jeśli zdjęcie peleryny było akcją, to można zignorować)
"To nic wielkiego."
-To jedna z trudniejszych do rozbrojenia pułapek. - przerwał Vincentowi, wcześniej kontrolnie zerkając na Alexa aby upewnić się, że już może mówić. -Pułapki są przed wejściem do wszystkich cel. Będziemy uważać. - podzielił się z towarzyszami tym, co uświadomiło mu Carpiene. W jego głosie zadźwięczał wstyd. Nie powinien wejść tam na oślep, uwierzyć więźniowi tak naiwnie. Popełniał te same błędy, co w Norwegii przed dwoma laty.
Nie nazywaj mnie błędem. Dzięki mnie dementory chociaż nie wyssają ci duszy, bo już ją zjadłem.- zadźwięczało mu w uszach, warkliwie, aż się wzdrygnął. Zrobiło mu się zimno i nieprzyjemnie. Miał wrażenie, że coś obserwuje ich z ukrycia, że ktoś depcze im po piętach. Ja zawsze jestem z tobą.
Przymknął oczy. S
-Chodźmy. Flagrate. - wychrypiał, chcąc pozostawić nad wejściem do wybranego przez Alexa korytarza świetlistą strzałkę, która poprowadziłaby ich z powrotem tutaj. Miał nadzieję, że będzie widoczna i z daleka, ale zdawał sobie sprawę, że może będzie trzeba zostawić ich kilka.
Spróbował złożyć i schować do sakwy przy pasie pelerynę niewidkę - ciekawe, czy jeszcze będzie się do czegoś nadawała, przynajmniej przez kilka godzin?
-Dam radę. Mico. - mruknął, nie chcąc aby niedawna kontuzja uniemożliwiła mu nadążenie za Farleyem i Rineheartem. Poszedł wraz z nimi, a robiło się coraz zimniej, jego zaś ogarniało coraz większe zwątpienie...
-Za cicho tu. - wyszeptał, gdy jego koledzy sięgnęli po patronusy. Miał złe przeczucia.
1. Flagrate
2. Mico (jeśli zdjęcie peleryny było akcją, to można zignorować)
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zejście do Azkabanu
Szybka odpowiedź