Wydarzenia


Ekipa forum
Most w Richmond
AutorWiadomość
Most w Richmond [odnośnik]15.03.19 20:24
First topic message reminder :

Most w Richmond

Most na obrzeżach Richmond nie jest szczególnie często uczęszczany - w przeciwieństwie do swojego zbudowanego z kamienia bliźniaka, który łączy ze sobą dwie części miejscowości leżące na przeciwległych brzegach Tamizy. Miasteczko znajduje się na przedmieściach Londynu w górnym biegu rzeki. Leżące dość blisko miasta Richmond stało się jednym z ulubionych miejsc wypoczynku angielskich królów - w rezydencji Sheanes mieszkał między innymi Henryk I czy Edward II. Znajdują się tu rozległe tereny łowieckie oraz kilka parków ulokowanych w zatokach rzeki. Okolica jest niezwykle spokojna, zamieszkana zarówno przez mugoli jak i czarodziejów, którzy uciekli na obrzeża miasta w poszukiwaniu spokoju i ciszy.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Most w Richmond - Page 3 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Most w Richmond [odnośnik]02.08.20 23:11
Znajomość istoty magii pozwoliła mu na podobną wątpliwość. Zaklęcia miały różną trwałość, czas działania. Czasem mijały samoistnie, czasem były trwalsze niż wszystko, czego dotykał upływający czas. Nie zamierzał jednak pomagać jej rozwikłać zagadki. Była mądrą czarownicą, wiedział, że doskonale sobie poradzi i potrafi zadbać o swój interes. Nie przyjęłaby od niego pomocy, a rad nie udzielał zbyt często, o ile nie wiązały się z nimi ciche groźby. Skwitował to więc jedynie uśmiechem i cichym mruknięciem. Po landrynce, którą miał w ustach nie pozostało nic, poza słodko-kwasnyma aromatem cytryn, które mieszały się z zapachem jego perfum.
— Jeśli będziesz życzyć sobie by przenosił się w szczególnie bliskie twemu sercu miejsce, musisz mi podać współrzędne. — Wyciągnął z kieszeni papierosy. Gdy wyciągnął jednego, stuknął nim o stalowe puzderko.[/b]— Jeśli nie, wybiorę sobie sam [/b]— dodał, wsuwając bibułkę między wargi. Jednym pstryknięciem odpalił. Myślał cały czas nad filakteriim, o którym jej powiedział. O tym, czy mógł ufać, że nie będzie drążyć tematu, ani nie zdradzi nikomu dla kogo je sprowadza. W jego dłoniach mogło być potężnym narzędziem, ale jego możliwości mógł przetestować tylko i wyłącznie w Departamencie Tajemnic. Potrzebował do tego zasłony, zza którą słychać była szepty zmarłych. Spojrzał na Borgię i wypuścił powietrze wraz z papierosowym dymem.
— Kiedy uda ci się je sprowadzić, nie pisz o tym wprost w liście. Ktoś mógłby go przechwycić — o ile nie obawiał się, by Ursus był zdolny wydrapać każdemu oczy, tak co do jej sowy nie miał za grosz zaufania.
— Gdybyś znalazła tego, kto je ma i nie chciałby go oddać, zabij go— z zimną krwią; polecił jej, spoglądając na nią sugestywnie. Jeśli będzie to konieczne i za to otrzyma dodatkowy mieszek monet. Zlecenie będzie go wiele kosztować, ale był przekonany, że filakteriim będzie warte każdego wydanego na niego knuta. Nie rozwodził się więcej nad nim. Samo naczynie miało pozostać tak samo tajemnicze, jak cel, do którego zostanie użyte. Wątpił zresztą, by Borgia cokolwiek zrozumiała z naukowego bełkotu, nawet gdyby miała ochotę wysłuchać o planach przyszłych badań. — W takim razie chyba mam szczęście — dodał z rozbawieniem. — Do końca września, najpóźniej października. Jeśli ci się nie powiedzie, będę musiał poszukać kogoś innego — sprawniej działającego, może korzystającego z bardziej niekonwencjonalnych metod. Zależało mu, by dostać naczynie, nie obchodziło go w jaki sposób. Ani trochę.
Poczęstował ją jeszcze papierosem, wręczając jej już odpalony, swój własny, a wraz z nim smak cytrynowych landrynek, a później zostawił ją tak, jak ją zastał. Na moście, myślącą, wyglądająca przed siebie. Wierzył, że się dogadali.

| zt



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Most w Richmond - Page 3 966c10c89e0184b0eef076dce7f1f36cfb5daf71
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Most w Richmond [odnośnik]20.09.20 20:11
16 lipca
W uszach dudnił oddech, krew gotowała się od przepływającej w niej adrenaliny, oczy łzawiły od wiatru osuszającego białka. Była zwierzyną. Tak się czuła, kiedy uciekała ze wszystkim sił, choć lewa noga, trafiona zaklęciem i najprawdopodobniej zwichnięta przy upadku, odmawiała posłuszeństwa. Powtarzała sobie, że jeśli choć odrobinę zwolni, zwyczajnie zginie, padnie jak setki innych mugolaków, których krwią spłynęły ulice Londynu. Rana w boku zaczynała krwawić coraz mocniej, mięśnie naprężały się przy każdym kroku i wypuszczały z otwartej dziury w okolicy piersi coraz więcej gorącej posoki. W panice rozglądała się za budynkiem, za którym mogła się schronić, schować, ale wszystkie miały jakieś mankamenty, które mogły okazać się dla niej gwoździem do trumny.
Kolejne zaklęcie świsnęło tuż nad nią. Gruz posypał się, krzyknęła, osłaniając od razu głowę ręką, ale biegła dalej, uparcie, desperacko. Czuła, że przerażenie zaczyna wkradać się do wydychanego powietrza, nadaje mu jękliwych tonów, histerycznych naleciałości. W panice skręciła za jeden z budynków i od razu wpadła za kolejny zakręt, chowając się w cieniu wystającego narożnika przy ścianie. Dłonią, którą trzymała różdżkę, przykryła usta, szeroko otwartymi oczami obserwując cienie przemykające po chodniku. Słyszała kroki – najpierw były szybkie, biegł, później zwolnił, aż w końcu się zatrzymał. Do jej uszu dotarła szemrząca gdzieś niedaleko rzeka. Po drugiej stronie stał dom, do którego miała dostarczyć raport z miejskiej bojówki.
Szlamko, gdzie jesteś? – męski głos przybrał wrażenia przesłodzonego, jakby wołał niesforne dziecko chcące się tylko zabawić. Ale dla niej to nie była zabawa. To była kwestia życia i śmierci. – Szlameczko, no chodź do mnie, zabawimy się! – głos się zbliżał.
Między palcami przepływała krew, była ciepła, lepka, miedziany zapach wibrował w nozdrzach, znała go. Rozejrzała się dookoła szukając wyjścia z tej patowej sytuacji. Jeden koniec uliczki wychodzący na główną drogę wiodącą ku mostowi, drugi zakończony ślepo – zaułek bez wyjścia, ściana spajająca ze sobą dwa budynki. Robiło jej się słabo, upływ krwi robił swoje. I kiedy była już szukała na szybko jakiegoś zaklęcia, które mogłoby zneutralizować mężczyzną, usłyszała krótki świst zaklęcia, zduszone stęknięcie i kolejne szybkie kroki. Zobaczyła sylwetkę przed sobą i od razu wycelowała w nią różdżką. Poznała go. Jak mogłaby go nie poznać? Rysy twarzy ginące w półcieniu wciąż dawały się zobaczyć, wysokość i ubiór były podobne. Podobne. To nie wystarczy. To mógł nie być on, jakiś szmalcownik, czarnoksiężnik, wielbiciel torturowania szlam – metamorfomagia dotknąć mogła każdego, eliksir wielosokowy stawał się coraz bardziej popularny, a to sprawiało, że czarodzieje wpadali w paranoję. Lydia wpadała w paranoję.
Opuść różdżkę i zrób dwa kroki do tyłu – drżącym głosem chciała wymusić natychmiastową reakcję. – O kim opowiadałam ci w Dziurawym Kotle? – kimkolwiek jesteś, jeśli nie podasz prawidłowej odpowiedzi, zaatakuję bez wahania.



jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty



Lydia Moore
Lydia Moore
Zawód : goniec
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
niczego nie wymagam
od toni pod lasem
na jedno się nie zgadzam
na swój powrót
tam
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8739-lydia-moore https://www.morsmordre.net/t8778-do-lydii#261196 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f302-griffydam-elder-lane-4 https://www.morsmordre.net/t8848-skrytka-bankowa-nr-2073#263628 https://www.morsmordre.net/t8780-l-moore#261243
Re: Most w Richmond [odnośnik]20.09.20 23:21
Śledziłem grupę szmalcowników już od kilku godzin. Jeden z nich zniknął mi mi z oczu i przez dłuższy czas nie mogłem go odnaleźć, podczas gdy reszta postanowiła oddać się w pijaństwu w jednej z tawern w Richmond. Nieobecność tamtego mnie martwiła - czy zdołał kogoś wytropić, zaatakować, a ja pozwoliłem mu się wymknąć? Ta myśl mnie dręczyła, gdy błąkałem się po miasteczku, pełen złych przeczuć, które mnie nie zmyliły. W okolicach mostu ujrzałem dwie znajome postaci - jedną bardziej, drugą mniej. Wydawało mi się, że to w Lydię szmalcownik ciska zaklęciami, że to jej krzyk słyszę i na ułamek sekundy mnie zmroziło. Strach, że nie zdążę na czas zaciskał mi się żelazną pięścią na żołądku, a złość, że nie posłuchała moich słów jedynie przyśpieszała kroki.
Szmalcownik nie spodziewał się ataku od zza pleców, a ja nie zamierzałem grać fair, nie z nim, Spetryfikowałem go natychmiast i popełniłem błąd, że od razu nie zabrałem mu różdżki, ale musiałem wiedzieć.
Nie myliłem się. Wiedziałem to, gdy tylko wychynąłem zza rogu i spojrzałem w głąb zacienionego zaułka, dostrzegając jasną czuprynę, poprzeplataną ciemniejszymi pasmami, usłyszałem dobrze znany głos - drżący ze strachu i bólu, nie tak jak powinien.
- To ja - zwróciłem się do Lydii spokojnym tonem, ale ona wycelowała we mnie różdżką, zadając pytanie, na które odpowiedź mógł znać wyłącznie prawdziwy ja. Bardzo dobra reakcja, poczułem nawet ukłucie dumy, że zachowała się tak rozsądnie, że miała w pamięci moje słowa o eliksirze wielosokowym, metamorfomagach, bezwzględności szmalcowników. Nie opuściłem różdżki, ale cofnąłem się o dwa kroki, unosząc lewą dłoń w geście poddania. - O chłopcu o oczach jak dwa bursztyny - odparłem. O chłopcu, który zmarł na twoich rękach, nie z twojej winy, ale wciąż sądzisz, że dotarłaś zbyt późno. Zapamiętałem tę historie aż zbyt dobrze, zapamiętałem chyba każdy szczegół tamtego majowego wieczoru, gdy poznaliśmy się nad szklanką whisky. Zaczerwienione od płaczu oczy i uśmiech przez łzy. - Lydio... - zacząłem, lecz nie dane było mi skończyć.
Tuż obok mojej głowy świsnął promień zaklęcia, niewiele brakowało, czułem niemal jego żar na policzku. Dobrze, że nie opuściłem tej cholernej różdżki - natychmiast nakreśliłem w powietrzu tarczę, osłaniając się przed kolejnym czarem.
- Kolejna szlamka? Dwie pieczenie na jednym ogniu - odezwał się męski głos z mojej prawej strony, rozbawiony i szczęśliwy. Szmalcownik zbyt szybko poradził sobie z zaklęciem petryfikującym, którym go trafiłem. Chciałem unieszkodliwić go jak najszybciej i znaleźć Lydię, ale najwyraźniej to było za mało - albo on władał silniejszą magią, niż początkowo przypuszczałem. Mężczyzna machnął różdżką: - Insinuato!
W powietrzu nade mną zmaterializował się czarnomagiczny bicz, który błysnął i trzasnął jak majowy piorun, udało mi się jednak przed nim osłonić - ale nie odbić. Nie miałem wyjścia, musiałem się go pozbyć. Wymierzyłem w szmalcownika różdżką i nie zastanawiając się wiele wyrzuciłem z siebie jedną z trudniejszych inkantacji: - Lamino!
Widziałem krew na szacie Lydii, nawet w mroku, do zaułka prowadziły jej ślady. Nie byłem pewien, czym ją trafił, czy czarną magią, ale zdążył ją skrzywdzić i myśl ta jedynie popchnęła mnie do wyczarowania noży, które błysnęły złowieszczo i pomknęły ku szmalcownikowi, boleśnie wbijając się w ciało. Tego chyba się nie spodziewał. Nie mniej brutalnej odpowiedzi na czary jakim sam szastał w kierunku swoich ofiar. Nie zamierzałem go zabijać, nie byłem nim, lecz gdy padł na ziemię krwawiąc, wyrwałem mu różdżkę z dłoni, łamiąc ją na pół. Mocne kopnięcie pozbawiło go przytomności i złamało nos.
- Wychodź, musimy się stąd wynosić - powiedziałem, wracając do światła zaułka, pewien, że Lydia wciąż tam jest.
A gdy tylko dotrzemy w bezpieczniejsze miejsce, to czekała nas długa rozmowa.


when injustice
becomes law
resistance
becomes duty



Cedric Dearborn
Cedric Dearborn
Zawód : Rebeliant
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
anger makes you stupid

stupid gets you killed
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Most w Richmond - Page 3 Hss7
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t7241-cedric-dearborn https://www.morsmordre.net/t7249-nike#195067 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f238-oaza-chata-nr-30 https://www.morsmordre.net/t7248-skrytka-bankowa-nr-1776#195061 https://www.morsmordre.net/t7247-cedric-dearborn#195054
Re: Most w Richmond [odnośnik]22.09.20 18:58
To wszystko działo się zbyt szybko. Zanim zdążyła zobaczyć jego twarz w świetle ulicznej latarni, poczuła, jak oddech przyspiesza, serce silniej pompuje krew, trzepocze się pod żebrami jak uwięziony w klatce ptak. Zanim go zobaczyła – sądziła, że to koniec. Bo poza jej polem widzenia mogło wydarzyć się wszystko, każdy kolejny scenariusz wydawał się coraz bardziej możliwy, a te ostatnie były najgorsze. Wpierw oczywiście jaśniała nadzieja, chęć wyjrzenia zza rogu i zobaczenia cichego bohatera, który obezwładnił napastnika jednym zaklęciem, a samej Lydii pomoże dostać się do bezpiecznego miejsca, w którym opatrzy rany i weźmie wreszcie głęboki wdech. Na samym końcu ten sam człowiek okazywał się kolejnym szmalcownikiem, którym przybył na pomoc podpitemu koleżce, niezdolnemu poradzić sobie sam na sam z niepozornie wyglądającą szlamą. Nie przyzwyczaiła się do brzmienia tego słowa. I na pewno nigdy się do niego nie przyzwyczai.
Wreszcie jej przygniecione stresem wizje nabrały rzeczywistego kształtu, fizyczności ciała – stanął przed nią Cedric. Po słowach, które wypowiedział, była pewna, że to on. O chłopcu wiedziała zaledwie garstka osób, tylko ci najbliżsi, najbardziej zaufani, bo w rzeczywistości tamto wydarzenie było jej osobistą porażką i dzielenie się nią było zwyczajnie trudne. Cedric wiedział. Zdążyła już odsłonić przed nim tajemnice, których istnienie sprawiało, że z pewnej siebie, twardej kobiety stawała się krucha, a na powierzchni jej ciała uwidaczniały się głębokie rysy. Teraz czuła się podobnie i już chciała opuścić gardę, rozluźnić zaciśnięte szczęki, kiedy znowu usłyszała ten głos. Schowała się ponownie, całkiem bezwolnie, w przestrachu, że jakimś sposobem to ją akurat trafi pierwszą. Była już dostatecznie mocno ranna, każdy kolejny cios mógł być ogromnym zagrożeniem. Po kolejnych słowach Dearborna wyszła z zaułka – kulejąc, trzymając się wciąż ręką za bok, blada na twarzy, z maleńkimi kropelkami potu skrzącymi się na skroni i szyi, z otwartymi ustami i oczami lśniącymi od zmęczenia i obawy: te mijały powoli, im dłużej szukała wsparcia w jego oczach. I ten głos wypowiadający jej imię, głos nie kryjący zatroskanego rozczarowania. Miałaś na siebie uważać. To chciał jej powiedzieć.
Uważałam, zawsze przecież uważam – powiedziała to bardziej do siebie, ale też i do niego, bo musiał to usłyszeć. Spojrzała na napastnika leżącego nieprzytomnie na chodnika, krwawiącego tak, jak krwawiła teraz ona. Może i mocniej. Przeklęty gnój, zapłacił. Skrzywiła się, bo zbliżając się do Cedrica źle stanęła na kostce. Pochwyciła jego łokieć wolną dłonią trzymającą różdżkę. – Muszę dostarczyć raport do domu z czerwonymi drzwiami. To za tym mostem – wskazała mu go. – Proszę. Potem bądź na mnie wściekły i krzycz, ale najpierw pomóżmy tamtym ludziom.
Bądź co bądź – okłamała go w listach. Pisała, że nie podejmowała się niebezpiecznych zadań, że ma wolne. Kłamała. Bo na papierze tak łatwo jest przecież rzucić fałszywa informacją, pół-prawdą, naginaniem jej według własnych potrzeb. Teraz unikała jego wzroku, czuła się winna temu zdarzeniu, winna swojej krwi, która ściekała po nogawce bryczesów, zostawiając czerwone ślady przyjmujące kształt jej obcasów. Kręciło jej się w głowie, ale musiała iść do przodu. Wsunęła dłoń pod ramię Cedrica, chcąc się na nim wesprzeć.
To tylko kawałek – a potem z pokorą zniosę lekcję, którą sama sobie zapewniłam.



jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty



Lydia Moore
Lydia Moore
Zawód : goniec
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
niczego nie wymagam
od toni pod lasem
na jedno się nie zgadzam
na swój powrót
tam
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8739-lydia-moore https://www.morsmordre.net/t8778-do-lydii#261196 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f302-griffydam-elder-lane-4 https://www.morsmordre.net/t8848-skrytka-bankowa-nr-2073#263628 https://www.morsmordre.net/t8780-l-moore#261243
Re: Most w Richmond [odnośnik]22.09.20 19:39
Za każdym razem, kiedy słyszałem słowo szlama, czułem złość rodzącą się gdzieś z tyłu głowy, mimowolnie pojawiała się niechęć do każdego, kto tego słowa w ogóle używał. Nie chodziło nawet o to, że dobrze wychowani czarodzieje i czarownice nie kalają języka tak wulgarnym słownictwem. Świadczyło o byciu podłym idiotą. Jak inaczej bowiem nazwać człowieka, który gardzi drugim, bo urodził się w rodzinie mugoli? Co to była za różnica? Ojciec zawsze wpajał mi do głowy, że o człowieku nie świadczy ani czystość (choć i to było parszywe słowo, nie istniała brudna, czy czysta krew - tylko ta czerwona) krwi, ani tytuł przed imieniem, a czyny. Los chciał, że ci, którzy szafowali tym wyzwiskiem na prawo i lewo tak często starali się pozbyć tych, jakich uważali za niegodnych posiadania różdżki, za pomocą wszelkich środków - także czarnomagicznych.
Każde wypowiedziane przez szmalcownika szlamka było jak igła wbita w moje ucho, zwłaszcza, gdy używał tego infantylnego, fałszywie czułego tonu, jakby przemawiał do dziecka. To jednak nie jego słowa wzbudziły we mnie prawdziwą złość, to jeszcze zbyt niewiele, by wyprowadzić mnie z równowagi - uchodziłem za człowieka wyjątkowo opanowanego, nietracącego zimnej krwi, ale gdy tylko Lydia wyszła z ciemnego zaułka, do pełnego światła późnego popołudnia, a ja spojrzałem na nią - zakrwawioną, kulejącą, wystraszoną, to na tym niewzruszonym spokoju pojawiła się głęboka rysa, pękająca coraz dalej i dalej. Zacisnąłem zęby tak mocno, że aż poczułem ból, a żyła na skroni zapulsowała niemal wyczuwalnie.
- Widzę właśnie jak zawsze uważasz - odpowiedziałem od razu ostro, zbyt ostro, lecz nie panowałem nad tym. Dłonie zaciskałem w pięści, spoglądając to na Lydię, to na krwawiącego na bruku szmalcownika. Nie miała nawet pojęcia jak wiele siły woli włożyłem w to, aby palce posłuchały rozumu, nie emocji, żeby nie podarowały gnojowi tego, na co naprawdę zasłużył. Lamino w obliczu tego było zaledwie niewinną pieszczotą.
Odruchowo wyciągnąłem rękę, gdy zbliżyła się do mnie kuśtykając, by złapała mnie za łokieć. Mój wzrok podążył za jej, gdy mówiła o jakimś raporcie i domu za mostem, do którego miała go dostarczyć. Chyba uderzył ją w głowę aż za mocno, jeśli sądziła, że teraz, w tym stanie, miałbym ją tam zaprowadzić.
- Myślisz, że działał sam? - spytałem zimno. - Nie, Lydio, jest ich wiele więcej. Tacy jak on wiedzą, że w grupie są silniejsi - wyjaśniłem jej, nie bawiąc się w łagodność i ukrywanie prawdy, aby nie wzbudzać w niej lęku. - Żaden raport nie jest warty tego, aby za niego umierać. Galeony też nie - oświadczyłem, dając Lydii jasno do zrozumienia, że nie pójdziemy do tych ludzi, nawet jeśli to tylko kawałek, a mój ton nie znosił sprzeciwu. Nie zamierzałem jej zresztą na to pozwolić. Była mocno ranna, kulała, sama nigdzie nie dojdzie.
Uniosłem różdżkę, aby skierować ją na bliższy brzeg rzeki i ściągnąć ku wydeptanej ścieżce wiodącej na północ barierę niewidzialności. - Salvio Hexia - powiedziałem; reszta szmalcowników piła w barze, ale w każdej chwili mogła przestać. Nie zważając na protesty Lydii lewą rękę położyłem na jej plecach, a prawą, pochyliwszy się, wsunąłem za kolana, by ją podnieść. Tak będzie szybciej. Tu jeszcze działały czary uniemożliwiające teleportację.
- Sam to później dostarczę - powiedziałem jej, lecz mój ton nie zmienił się choć o jotę. Nie krzyczałem, nie zwykłem tego robić, ale niekiedy milczenie i spokój są gorsze od wrzasku. A ja czułem wściekłość. Naprawdę dużą. Na przeklętego szmalcownika. I na nią.
Przede wszystkim na Lydię.


when injustice
becomes law
resistance
becomes duty



Cedric Dearborn
Cedric Dearborn
Zawód : Rebeliant
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
anger makes you stupid

stupid gets you killed
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Most w Richmond - Page 3 Hss7
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t7241-cedric-dearborn https://www.morsmordre.net/t7249-nike#195067 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f238-oaza-chata-nr-30 https://www.morsmordre.net/t7248-skrytka-bankowa-nr-1776#195061 https://www.morsmordre.net/t7247-cedric-dearborn#195054
Re: Most w Richmond [odnośnik]27.09.20 10:42
Tak, zdawała sobie sprawę z tego, że sytuacja, w której tkwili w tej chwili oboje, nie była drobnostką, nie była nieodpowiedzialną zabawą, przed którą ostrzegał tata – nie uderzaj tak młotkiem, bo sobie palca wybijesz; nie trzymaj tak gwoździa, bo wejdzie ci drzazga przy wbijaniu go w deskę. To było zagrożenie życia, naprawdę mogła tu paść trupem, przecież wystarczyła chwila nieuwagi. Ale ona o tym wiedziała i, co najważniejsze, musiała rozpatrywać taki scenariusz za każdym razem, gdy dostawała się w wątpliwe miejsca blisko miast, zwłaszcza Londynu. Nie była jednak jasnowidzem (albo raczej czarnowidzem) i nie była zdolna do przewidzenia wszystkich możliwości przeszkód na drodze, niespodziewanych wizyt szmalcowników i różdżek celujących z zaułków.
Gdybym czarodziej wiedział, że upadnie, to by wsiadł na miotłę – burknęła pod nosem, czując powoli, jak adrenalina odpuszcza, a jej ciało zaczyna się rozluźniać, co jednocześnie znaczyło, że powinna za chwilę usiąść, bo jeśli tego nie zrobi – upadnie. Ale wtedy żadnej miotły nie będzie w pobliżu.
Cedric był jednak pragmatykiem, jego umysł działał bardzo praktycznie, znała już go, wiedziała o tym, ale jego słowa, choć teoretycznie przez podświadomość oczekiwane, zabolały. Bo ona wiedziała. Wiedziała, że nie działał sam, że gdzieś w pobliżu mogli być inni. Zacisnęła szczęki, nadgarstkiem obleczonym szatą otarła z czoła i skroni skrzące się w świetle latarni kropelki słonego potu.
Nie jest wart? – syknęła, patrząc mu w oczami uparcie, mimo słabości i ogarniającej umysł mgły. Zmęczyła się biegiem wyjątkowo mocno. – Nie robię tego dla cholernych pieniędzy, Ced! Robię to dla ludzi, którzy chcieliby przeżyć kolejny dzień w tym chaosie! – mógł nie wiedzieć, powinien nie wiedzieć, przecież starała się ukrywać takie rzeczy. Markowała fakt, że czasem poświęcała własne życie, żeby uratować czyjeś istnienie. I uważała, że to, co robiła, było dobre. Jeśli nie będzie takich jak ona, takich jak Cedric, ten świat prędko zgaśnie, zniknie w ciemności. – Bo mają do tego prawo!
Głos jej się załamał, przed oczami pojawiły się mroczki, palce poluźniły się na różdżce, ale w porę ją złapała, zanim drewno z cichym stukotem opadło na ziemię. W tym momencie jej stopy oderwały się od ziemi, a ramię bezwolnie odszukało coś, na czym mogłoby oprzeć ciężar. Mrugała ciężko, powieki chciały odciąć się od niepokojących bodźców, od blasku przecinającego cień nocy i odbijającego się w oknach, metalu, gablotach sklepów. Poddała mu się, bo nie miała już siły, żeby się szarpać, a fakt, że to akurat Cedric wziął ją na ręce, pozwoliło jej poczuć się bezpiecznie. Choć na chwilę. Oparła się czołem o jego skroń. Znów poczuła ten zapach. Ostry, nieco alkoholowy, magnetyzujący, przenikający przez żelazisty odór krwi.
Nie uwierzą ci. Sama go doniosę, tylko chwilę odpocznę. Muszę go tam zanieść, jutro w południe chcą… chcą zaatakować ich dom – szeptała z zamkniętymi oczami, zbierając siły, powtarzając sobie, że musi to zrobić.



jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty



Lydia Moore
Lydia Moore
Zawód : goniec
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
niczego nie wymagam
od toni pod lasem
na jedno się nie zgadzam
na swój powrót
tam
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8739-lydia-moore https://www.morsmordre.net/t8778-do-lydii#261196 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f302-griffydam-elder-lane-4 https://www.morsmordre.net/t8848-skrytka-bankowa-nr-2073#263628 https://www.morsmordre.net/t8780-l-moore#261243
Re: Most w Richmond [odnośnik]27.09.20 22:27
- Mądry jest też czarodziej po szkodzie, a mógłby przed, gdyby tylko posłuchał kogoś bardziej doświadczonego - odpowiedziałem z irytacją, przysłowiem na przysłowie, skoro chciała już się usprawiedliwiać ludowym porzekadłem.
W mniemaniu Lydii mogłem uchodzić za pesymistę, ale ja byłem po prostu realistą i starałem się trzeźwo ocenić sytuację. Nie uważałem, aby w ocenie tej było choć trochę przesady. Moore, choć nie nazwałbym jej słabą i nieutalentowaną czarownicą, to nie miała doświadczenia w pojedynkach. Była gońcem, na litość Merlina, nikt nie przygotował jej w żaden sposób do radzenia sobie z tym, co czekało na nią w Londynie. To nie tak, że jedynie aurorzy mogli stawiać temu czoło, ale wybieranie się tam w pojedynkę, bez przygotowania było po prostu głupotą i zamierzałem mówić o tym Lydii otwarcie, bez owijania w bawełnę, by nie zranić kobiecych uczuć i delikatnego ego. Może wręcz przesadzony osąd by ją do tego zniechęcił, jednocześnie ściągając na mnie jej gniew i fochy, ale zniósłbym to, gdyby tylko naprawdę przyniosło to efekt i przestała zbliżać się do Londynu.
A jakaś część mnie wcale nie chciała, aby nabrała doświadczenia i się do tego przygotowała. Powinna była zostać tam, gdzie będzie bezpieczna. Koniec i kropka.
Nie odwracałem wzroku od jej oczu, kiedy świdrowała mnie własnym tak uparcie, sycząc przy tym wściekle, jakbym nic nie rozumiał. A przecież zdążyłem ją już poznać. To nie tak, że tylko ona mnie obserwowała, próbowała dowiedzieć się więcej - ja też to robiłem, choć bardziej dyskretnie. Wiedziałem, że Lydii nie zależy na dobrach materialnych bardziej, niż przeciętnemu czarodziejowi chcącemu po prostu godnie żyć i mającemu swoje marzenia. Nie była ani chytra, ani chciwa. Miała w sobie dobroć, czystą i ciepłą, którego częścią był także altruizm - przez jaki właśnie tak się narażała. Stawiając dobro obcych ludzi przed swoim własnym. Problem w tym, ze tacy altruiści nie żyli zbyt długo i tego najwyraźniej Lydia nie rozumiała. Tego, że nie zamierzałem jej na to pozwolić tez nie.
- Oczywiście, że mają do tego prawo - odparłem, pozornie zgadzając się z nią, lecz mój ton wcale nie zabrzmiał potulnie i pojednawczo, wprost przeciwnie - nie zmienił się wciąż ani odrobinę. - Problem w tym, że nie pomożesz im w żaden sposób, jeśli sama nie przeżyjesz kolejnego dnia - powiedziałem zaraz, dobitnie i stanowczo; zaczynałem tracić pomysły na to jak przekonać Lydię do tego, że podejmowała zbyt duże ryzyko, że wiedziałem co mówię. - Możesz pomagać i trzymać się z dala od Londynu. Gdybyś chciała, to byś to zrobiła - mówiłem dalej, podirytowany, że nie słuchała, że zachowywała się zwyczajnie nierozsądnie. Obiecywała, że będzie na siebie uważać, a później łamała dane słowo, bo jak inaczej miałbym nazwać wycieczki do Londynu, skąd wypędzono mugolaków?
Nawet jeśli przez chwilę jeszcze sądziłem, że spotkanie ze szmalcownikiem czegoś Lydię nauczyłem, to pozbawiała mnie tych pięknych złudzeń. Uparcie chciała tam wrócić, choć była już tak słaba i nie mogła tego ukryć. Widziałem opadające powieki na zamglone z bólu oczy, drżące mięśnie i wiotczejące z ulgą ciało, gdy wziąłem ją na ręce. Zawrócenie w stronę mostu nie wchodziło w rachubę. Uparcie szedłem przed siebie, zatrzymując się na chwilę, kiedy oparła czoło o moją skroń. Obiecałem sobie, że nie będę pozwalał na takie gesty, na takie chwile bliskości, dla jej własnego dobra, lecz teraz nie potrafiłem jej odtrącić. Nie w tym momencie. Wypuściłem z żalem powietrze, poprawiając ją lekko w swoich objęciach, słuchając kobiecego szeptu, który zwykle koił.
- Lydia, nie jesteś w stanie sama iść - odpowiedziałem, trochę łagodniej, lecz wciąż czułem się na nią zwyczajnie zły. - Coś wymyślę. Wrócę tam dzisiaj. Nie martw się już o to. Ja dotrzymuję danego słowa. Ty też powinnaś - dokończyłem, zmuszając ją, aby spojrzała mi w oczy - i przekonała się, że nie żartuję. Po tym ruszyłem przed siebie, tak szybko jak mogłem, chcąc znaleźć się jak najdalej od Richmond, znaleźć bezpieczną kryjówkę, gdzie mógłbym choć powierzchownie opatrzyć te rany. Czułem jak krew przesiąka przez jej ubranie na moje własne, a koszula robi się od niej wilgotna.


when injustice
becomes law
resistance
becomes duty



Cedric Dearborn
Cedric Dearborn
Zawód : Rebeliant
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
anger makes you stupid

stupid gets you killed
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Most w Richmond - Page 3 Hss7
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t7241-cedric-dearborn https://www.morsmordre.net/t7249-nike#195067 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f238-oaza-chata-nr-30 https://www.morsmordre.net/t7248-skrytka-bankowa-nr-1776#195061 https://www.morsmordre.net/t7247-cedric-dearborn#195054
Re: Most w Richmond [odnośnik]30.09.20 20:55
Oboje mogli tak długo, mogli przekrzykiwać się w dobieranych naprędce przysłowiach, które zawsze nosiły w sobie ziarno prawdy. Nie miała siły na podobne potyczki, nie chciała ich zresztą prowadzić tutaj, na ulicy, na której przed chwilą rozgrywała się walka – czarodziej, który wciąż mocno krwawił, mógł zaraz jednak w stać, w przypływie siły i przy uderzeniu adrenaliny mógł nagle rzucić na nich jakąś paskudną klątwę. Patrzyła na niego krzywo, z mieszaniną obrzydzenia i strachu, ale też i… niepewności, jakichś wewnętrznych sprzeczności. Był człowiekiem takim jak ona i Cedric, różniły ich tylko poglądy, jakieś struktury w głowie, o której zdawali sobie sprawę pewnie tylko znawcy ludzkiej anatomii, co jednak nie sprawiało, że odrzucała go jako niewarte zachodu istnienie. Miał swoje ciało, które samo teraz o siebie walczyło; płuca świszcząco zbierały ostatnie oddechy, serce desperacko tłoczyło tę samą krew, którą posiadali i oni, umysł krzyczał „chcę żyć!”, każda komórka ciała podporządkowała się temu krzykowi i robiła wszystko, żeby odroczyć koniec. Lydia stojąca obok pomyślała, że to okropne – te ludzkie dylematy nie mające końca: kto ma prawo do życia, a komu to prawo odebrano?
Cedric miał rację – spojrzała na niego z uporem lśniącym w ciemnych tęczówkach, patrzyła, jakby szukała w jego twarzy zaprzeczenia tego, co mówił; na próżno – ale to była prawda pusta, taka nieprzyjmująca argumentów, bo kto śmiałby zaprzeczyć temu porządkowi? Błędne koło. Jeśli ty nie przeżyjesz, oni najprawdopodobniej również.
Czyje życie więc liczy się bardziej? Moje własne czy ich, życie masy ludzi, którzy nie mają środków, by się obronić? – oddech wdzierał się między słowa tak, że smakowały słonym powietrzem, miały posmak krwi, odpowiedzialności. Nie chciała poświęcać swojego życia na podobne wybryki, znała jego wartość, ale nie mogła też trzymać się z dala od miejsca, które potrzebowało kogoś takiego, jak ona. – Nie będę siedziała w domu, na litość boską – charknęła. Słabła coraz mocniej, głos wibrował dziwnie, był niestabilny, nierówny.
A później wszystko runęło – jej ciało zachowało się jak niszczona nagle tama – wszystkie siły trzymające i spajające tkanki w jednej masie, puściły, a umysł wyłączył się jak zacięta szafa grająca. To przerażające, co może się stać, kiedy zmęczony wysiłkiem organizm staje się w jednej chwili wiotki i zupełnie rozpadły, kiedy pojawia się ktoś, komu ufamy i wiemy, że złapie nas, jeśli spadniemy. Jego słowa odbijały się od niej, choć ton trafiał w samo centrum skupienia jak dokładnie wymierzona strzała. Była pewna, że może opuścić gardę, że przy nim nic jej się nie stanie. Przełknęła ślinę smakującą solą i pyłem osypującym się wcześniej z budynku. Uścisnęła go mocniej w szybkim podrygu ramienia.
Spróbuję – szepnęła tylko. – Powiedz… powiedz, że… tataraki o zmierzchu wyglądają najpiękniej.
To było hasło. Hasło, którego nie podawała już dawno, a które wciąż jednak miało swoją wartość w oczach niektórych bojówek, którym pomagała. Jeśli nie będzie w stanie tego dostarczyć, jeśli zawiedzie, to Cedric dotrzyma słowa – bo w tej kwestii również miał rację.



jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty



Lydia Moore
Lydia Moore
Zawód : goniec
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
niczego nie wymagam
od toni pod lasem
na jedno się nie zgadzam
na swój powrót
tam
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8739-lydia-moore https://www.morsmordre.net/t8778-do-lydii#261196 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f302-griffydam-elder-lane-4 https://www.morsmordre.net/t8848-skrytka-bankowa-nr-2073#263628 https://www.morsmordre.net/t8780-l-moore#261243
Re: Most w Richmond [odnośnik]01.10.20 20:11
- Nie chodzi o to, czyje życie liczy się bardziej. W tych kategoriach myślą tacy jak tamten sukinsyn - odpowiedziałem rozdrażniony tym, że Lydia wciąż nie rozumiała tego, co mówiłem, bądź z uporem godnym osła to ignorowała, aby przedstawić swoje racje. Czasami na to samo patrzyliśmy z tak różnych perspektyw, że nie mogliśmy spotkać się nawet gdzieś w połowie. - Każde życie liczy się tak samo, jeśli w tej chwili chcesz o tym dyskutować - oświadczyłem poważnie, poprawiając ją w swoich ramionach; gdy znalazła się ciut wyżej, zapach krwi jeszcze mocniej podrażnił mi węch, przypominając o tym, że powinienem się śpieszyć - i nie tracić energii na sprzeczki. Lydii też jej brakowało, czułem to. Czułem jak wiotczeje mi w ramionach i słabnie jej oddech. Przyśpieszyłem zatem kroku, wchodząc pomiędzy zarośla, na słabo wydeptaną, pewnie rzadko używaną ścieżkę. Richmond pozostało za nami i cichły odgłosy miasta. Może szmalcownik, którego trafiło moje Lamino już nie żył - ale jego życie nie liczyło się już dla mnie w ogóle. Przynajmniej nie w tym momencie. On nie wahałby się przed zabiciem Lydii i mnie. Zapomniałby o niej szybciej, niż zdążyłby wydać galeony, które by za to dostał. - Chodzi mi o to, aby nie narażać się na darmo. A tak właśnie by było, gdybym na ciebie nie trafił. Zabiłby ciebie, a potem ich - powiedziałem jeszcze. Wierzyłem, że w końcu to do niej dotrze. Nie była przecież głupią dziewczyną, co to to nie, powiedziałbym, że chwilowo trzeźwy osąd sytuacji przysłaniały jej ideały - typowe dla kogoś o gołębim sercu. Uznawałem to jednocześnie za piękne i tragiczne. Taka czystość mogła jednocześnie zachwycać i doprowadzić do tego, że zginie - i myśl o tym przyprawiała mnie o zimne dreszcze.
- Powiedziałem, żebyś siedziała w domu? - wszedłem jej w słowo niemal opryskliwie. - Jest spora różnica pomiędzy niezbliżaniem się do Londynu, a zaszyciem się w domu... - urwałem, choć na usta cisnęły mi się kolejne słowa tyrady, bo Lydii zabrakło sił. Nie potrafiłem już w tej chwili jeszcze bardziej jej dobijać, choć to wcale oznaczało końca tej rozmowy - zamierzałem ją kontynuować, dopóki się ze mną nie zgodzi. Nie tylko ona z nas dwojga potrafiła być uparta.
- Hej, tylko nie zasypiaj. Tu niedaleko jest polana. Wytrzymaj, słyszysz?
Mój głos rozbrzmiał gdzieś koło jej ucha zdecydowanie ciszej i łagodniej. Skinąłem głową, rozumiejąc, że wypowiedziane przez nią słowa to hasło, tajny znak, który miał potwierdzić jej tożsamość. Zapamiętałem, ale myśl, że musi to powtórzyć mogła nie pozwolić czarownicy odpłynąć. - Lydia? Musisz mi to jeszcze raz powiedzieć - powiedziałem zdecydowanie.
Chciałem, abyśmy dotarli do polany, ale nie było już na to czasu. Zszedłem ze ścieżki, gdzieś między drzewa, butem rozkopując kilka gałęzi, by móc położyć wiotkie ciało drobnej Lydii na trawie, a później ostrożnym ruchem górną część szaty, odsłaniając brzuch i biodro, gdzie jakimś czarem zranił ją najmocniej - na całe szczęście nie wyglądało to jednak na czarną magię, to potrafiłem rozpoznać po tylu latach.
- Nie zostanie nawet blizna - stwierdziłem, postanawiając, że będę do niej mówił cały czas, by przypadkiem nie odpłynęła. Nie znałem się na magii leczniczej, ale mogłem choć obmyć ranę i spróbować zatamować krwawienie. Wiedziałem już, że nie dotrzemy do świstoklika, był zbyt daleko. Musiałem wezwać tu kogoś zaufanego - ale wszystko po kolei. Z rękawa koszuli wysunąłem różdżkę i po tym jak znów osłoniłem nas barierą niewidzialności, to przysunąłem jej koniec do rany, by wyczarować strumień wody - i przemyć ranę czystą chusteczką wyciągniętą z kieszeni, bo jedynie to miałem przy sobie. Obiecałem Lydii, że nie będzie po tym blizny, ale im dłużej na to patrzyłem, tym mniejszą miałem pewność, że tak będzie - rana była chyba głębsza niż początkowo sądziłem. Z braku innych środków i nędznych (a właściwie to żadnych) umiejętności z dziedziny transmutacji, zerwałem rękaw koszuli, aby obwiązać nią dziewczynę w pasie w taki sposób, by materiał uciskał na ranę.
- Lydia? - spytałem, nachylając się ku niej, bo niepokojąco długo miała przymknięte powieki.


when injustice
becomes law
resistance
becomes duty



Cedric Dearborn
Cedric Dearborn
Zawód : Rebeliant
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
anger makes you stupid

stupid gets you killed
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Most w Richmond - Page 3 Hss7
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t7241-cedric-dearborn https://www.morsmordre.net/t7249-nike#195067 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f238-oaza-chata-nr-30 https://www.morsmordre.net/t7248-skrytka-bankowa-nr-1776#195061 https://www.morsmordre.net/t7247-cedric-dearborn#195054
Re: Most w Richmond [odnośnik]03.10.20 1:31
Już nie chciała nic mówić. Potrafiła tego tylko myśleć i owe myśli przelewać ewentualnie w gesty, które nie wymagały zbytniego poświęcenia cennej energii w zbyt skomplikowane formuły. Myślała tylko o jego głosie, o tym, jak dobrze jest go słuchać nawet teraz, nawet jeśli treść, jaką chciał jej przekazać, irytowała zmysły, szarpała łańcuchami upartych demonów. Myślała o tym, że był głęboki i ocierający się o małżowinę ucha z dziwną płynnością, nieco szorstką, surową, ale dziwnie przyjemną dla ucha. Najwięcej mówił właśnie wtedy, gdy chciał przekazać coś ważnego, opowiedzieć o znanych prawdach, powtórzyć je dla przyswojenia. Lubiła wtedy patrzeć mu w oczy, bo ich chłód naturalnie wiązał się z tembrem tworząc coś na kształt lodowych sopli – jeśli tylko uśmiechnęłaby się do niego, przygryzła delikatnie dolną wargę, subtelnie, odbiłyby się w nich promienie wieczornego słońca, delikatnie stopniały, rozgrzały się pod ich naporem. Z tej perspektywy nie mogła jednak tego dojrzeć, źrenice przestały tak mocno ogniskować się na jednym punkcie, obraz rozmazywał się, a ustalenie jego kształtów, rozmiarów i granic stało się nieskończenie trudne, zbyt skomplikowane, by dokonać tego teraz. Głowa zrobiła się ciężka, słowa miały problem z przedostaniem się dalej niż uszy, ich sens stał się zamazany, zgłoski nie sklejały się w zdania, a w bezkształtną masę. Przechyliła głowę mocniej, jego skroń musiała poczuć silny napór z jej strony, ale nie dbała o to. Byleby tylko rozłączyć świadomość od zbolałego ciała, byleby tylko na chwile przysnąć, odpocząć, rana sama się zasklepi.
Tatarak… – to było jedyne słowo brzmiące dysonansem, gdy myślała o haśle. Ostre, drętwe, wyprostowane podobnie jak długie łodygi zakończone omszonymi główkami. – Tatarak o zmierzchu...
Ciemność okryła ją ciepłym, szczelnym kocem, pozwoliła się w sobie rozsmakować, choć nie do końca, tylko na chwilę – nie straciła świadomości, w jakimś procencie wciąż czuła kroki, które pokonywał Cedric, gdzieś głęboko nawet może je liczyła, całkiem nieświadoma tej czynności, ale kompletnie odcięła się od prowadzonej rozmowy, od kierunku, w jakim zmierzali.
Obudziło ją pociągnięcie materiału, mocne i stanowcze, ale przy tym jakieś troskliwe – w tej dziwnej mieszaninie odczuć mogła poznać tylko jego. Skrzywiła się, zaraz uchylając powieki, żeby sprawdzić, gdzie się w ogóle znaleźli. Pierwszy rzucił jej się w oczy Ced. Pochylał się nad nią, dłońmi badał ranę, która wciąż paskudnie piekła.
Delikatniej, rycerzu… – szepnęła, przełykając resztki śliny, jakie jej zostały w niemal na wiór wysuszonym gardle. Zbyt długo biegła. Zbyt dużo straciła nie tylko sił, ale i surowców, z których tę siłę mogła odzyskać. Po plecach potoczył się wilgotny, zimny dreszcz. Bolało. Bolało wszystko, począwszy od siniaków od upadków, a skończywszy na wciąż otwartych, parujących ranach. – W mojej torbie… jest pudełeczko z maścią. Pomoże. – spojrzała na niego pewnie, z każdym drgnięciem nadwyrężonych mięśni coraz mocniej budząc się z odrętwienia po omdleniu. – Dziękuję, że… że znowu ratujesz mi życie.
Kiedyś powiedział jej, że żadnego długu u niego nie miała. Dziś wiedziała, że ten rósł już od chwili, gdy spotkali się po raz pierwszy.



jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty



Lydia Moore
Lydia Moore
Zawód : goniec
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
niczego nie wymagam
od toni pod lasem
na jedno się nie zgadzam
na swój powrót
tam
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8739-lydia-moore https://www.morsmordre.net/t8778-do-lydii#261196 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f302-griffydam-elder-lane-4 https://www.morsmordre.net/t8848-skrytka-bankowa-nr-2073#263628 https://www.morsmordre.net/t8780-l-moore#261243
Re: Most w Richmond [odnośnik]07.10.20 22:18
Powtarzała kilka słów w kółko, zachęcałem ją do tego, by mówiła dalej, nie zasypiała pomimo przymkniętych oczu - Co dalej, Lydia?
Chyba tylko to, ta silna potrzeba pewności, że ludzie, którym chciała pomóc, tę pomoc otrzymają, utrzymywała ją jeszcze przytomną. Straciła całe mnóstwo krwi, była tak blada, że denerwowałem się w duchu nie na żarty.
- Słowo rycerz przestało mi się dobrze kojarzyć - mruknąłem jedynie, skinąwszy głową, potwierdzając tym samym, że postaram się być delikatniejszy. Czasami (nie teraz, rzecz jasna, w tej chwili moje myśli krążyły wyłącznie wokół ran Lydii i tego jak ją stąd zabrać w bezpieczniejsze miejsce) zastanawiałem się dlaczego poplecznicy Lorda Voldemorta nazywali się akurat rycerzami, bo z ideałami rycerskimi nie mieli wszak nic wspólnego. Odwaga? Byli przecież tchórzami, nie potrafili stanąć do uczciwej walki, ukrywali się za maskami. Czystość? Broczyli aż po głowy w bagnie jakim była czarna magia. Szlachetność? Nawet kwi nie mieli szlachetnej, choć tak lubili się tym szczycić, była czerwona i zwykła - tak jak wszystkich innych. Jako dziecko słuchałem o rycerzach, ich damach serca i bohaterskich pojedynkach, wtedy myślałem, że to ktoś reprezentujący światło - pomaga i chroni. Teraz rycerz przywodziło mi na myśl Lorda Voldemorta i jego sługusów.
Rzeczywiście, mogłem najpierw sprawdzić, czy Lydia nie ma ze sobą jakiegoś specyfiku (było to całkiem rozsądne), lecz w pierwszej chwili chciałem zatamować krwawienie. Przycisnąłem materiał do rany, a lewą ręką sięgnąłem po torbę, którą miała przy sobie, Nie grzebałem w niej, od razu przywołałem maść krótkim Accio, po czym odkręciłem słoiczek, by nabrać dwoma palcami sporo maści.
- Nie powiem, że nie ma za co, bo znowu to zrobisz - odpowiedziałem na jej słowa, wypowiedziane słabym tonem, choć nie musiała mi dziękować. Tym razem jednak byłem gotów nawet wzbudzić w niej wyrzuty sumienia, jeśli chociaż to miałoby podziałać i zmusić ją do omijania Londynu z daleka - na tym zależało mi bardziej, niż podziękowaniach. - Jeszcze raz cię spotkam w Londynie, to gdzieś cię przykuję - mruknąłem, kręcąc przy tym głową, bo ten absurdalny pomysł w tej chwili wydawał się chyba jedynym skutecznym rozwiązaniem w przypadku kogoś tak upartego jak Lydia.
Najostrożniej jak tylko potrafiłem rozsmarowałem maść wzdłuż rany, przerywając na chwilę za każdym razem, kiedy się wzdrygnęła, czy jęknęła przez pieczenie.
- Jeszcze tylko chwila - obiecywałem, choć to kłamstwo, bo zajęło to dłużej. Dopiero wtedy obandażowałem ją czystym materiałem koszuli i nasunąłem szatę na brzuch, biodra. - Nie jesteś w stanie się teleportować, czy wsiąść na miotłę. - Nie pytałem, raczej stwierdziłem fakt. Lydia była tak słaba, ze mogła się rozszczepić i doprowadzi do jeszcze gorszego stanu. - Znam kogoś, kto opanował teleportację łączną i zabierze cię do lecznicy. Zaufanej. W Dolinie Godryka - powiedziałem, przesuwając się lekko i pochylając na nią, by spojrzeć w jej oczy. Niebieskie jak letnie niezapominajki. Ich też nie dało się zapomnieć. - Nie będzie mnie tylko parę minut. Otoczę cię barierą niewidzialności z każdej strony. Tylko nie zaśnij, dobrze?
Jeszcze nie zdarzyła się chwila, w której żałowałbym równie mocno tego, że mój patronus wciąż nie potrafił przenosić głosowych wiadomości. Nie było jednak w pobliżu kominka, nie miałem świstoklika, nie dolecimy oboje na miotle - nie pozostawało mi zatem nic innego jak sprowadzenie kogoś, kto mógł Lydię stąd zabrać. Czułem niepokój, kiedy powtarzałem pod nosem Salvio Hexia kilkukrotnie, by mieć pewność, że dla każdego, kto się zbliży, blondynka pozostanie niewidzialna, ale jednocześnie wiedziałem, że nie może tu zostać zbyt długo.
- Zaraz tu wrócę - obiecałem. A obietnic dotrzymywałem.
Czułem jak żelazna pięść zaciska mi się na żołądku, gdy siłą woli zmusiłem się do dematerializacji. Trzask - i zniknąłem, by pojawić się jednocześnie w odległym Brighton.
Na miejsce powróciłem, zgodnie z obietnicą, kilka minut później, a towarzyszył mi Emmerson, mój dawny partner z Biura Aurorów, który już nie raz uratował mi skórę. Mało komu ufałem jak jemu. Zabrał stąd Lydię do Doliny Godryka, a tam sam zaniosłem ją do leśnej lecznicy, gdzie porządnie wyleczone zadane przez szmalcownika rany.

| ztx2


when injustice
becomes law
resistance
becomes duty



Cedric Dearborn
Cedric Dearborn
Zawód : Rebeliant
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
anger makes you stupid

stupid gets you killed
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Most w Richmond - Page 3 Hss7
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t7241-cedric-dearborn https://www.morsmordre.net/t7249-nike#195067 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f238-oaza-chata-nr-30 https://www.morsmordre.net/t7248-skrytka-bankowa-nr-1776#195061 https://www.morsmordre.net/t7247-cedric-dearborn#195054
Re: Most w Richmond [odnośnik]02.02.21 21:14
8 X 1957

Skraplająca się wilgoć raz po raz spływała w dół metalowej konstrukcji; gorzkie kap i głuche plum wybrzmiewało w smętnej ciszy jesiennego popołudnia, raz po raz przerywanej ostatnimi odgłosami ptaków, nim te nie wybiorą się w ciepłe kraje. Dalekie miejsca, odległe, bezpieczne, nieznające szpetoty, jaka zawisła nad Anglią ciemnymi chmurami marazmu.
Cichosza, choć klarowna, jakaś dziwna i mętna, jak zastygła melasa; prędko zmieniona wniwecz, gdy brudne trzewiki poczęły obijać się o drewniano-metalową kładkę. Bezlitosny brzęk, zdradziecki łoskot – te potoczyły się w eter, burząc względny spokój.
Ujawniając jej obecność.
Przyspieszony oddech i dudniące dziko serce, gdzieś w tym wszystkim nieuważne skubnięta zębami dolna warga ust i metaliczny posmak krwi przemykający między kolejnymi oddechami; bieg bywał bezlitosny, dziki, w tym wszystkim jakoś oderwany od rzeczywistości i zamykający wszelkie kotłujące się w głowie myśli. Kiedy uciekała, nie myślała o niczym więcej. O innych, o wojnie, o Peterze, o tym, co zje nad ranem; ważny był tylko krok, ten następny i kolejny, i wystarczająca ignorancja wobec ucisku pod żebrami, gdy znów zbyt łapczywie łapała hausty chłodnego powietrza.
Raz jeszcze odwróciła się za siebie – odważyła spojrzeć – nim drżące dłonie nie dopadły barierki, a palce oplotły zbawienny metal; gdzieś na środku mostu, w miejscu gdzie pozornie mogła złapać oddech i nasłuchiwać, odliczać, sprawdzać – jak długo minie, nim ją znajdzie?
Ile jeszcze sekund, nim znowu nie usłyszy wracaj tu, wracaj!; wychrypianego, skrzeczącego, głosem chłopca, który za wszelką cenę stara się być mężczyzną.
Przecież nic im nie zrobiła.
Nie zrobiła, nie powiedziała, nie zabrała.
Nieistotne; po prostu postawiła stopę w złym miejscu, podniosła spojrzenie nie na tych co trzeba, nie zareagowała odpowiednio, gdy brzydkie słowo na sz bezlitośnie przecięło gęstą rzeczywistość, poprzedzając kolejne wyzwiska, groźby, a później bieg; ten jego i jej własny.
Chodź tu, no chodź, mała! Dopadnę cię, masz za krótkie nogi!
Wpierw wstrzymała oddech, cicho modląc się o piękny scenariusz, w którym on nie dostrzeże przejścia na most; instynktownie zaczęła cofać się bardziej, w kierunku drugiej strony, kiedy sylwetka wyrośniętego, chudego chłopca o płowych włosach zamajaczyła nieopodal kładki, a jej serce zamarło.
Zatrzymało się – na sekundę, dwie, a może całą wieczność – minęła dłuższa chwila, nim spojrzenia się skrzyżowały i w desperackim zrywie puściła się dalej, niemal na oślep, zostawiając za sobą tylko dudniące blachy kładki mostu i wrzaskliwe słowa obcego łobuza.


chmury wiszą nad miastem
czekam na wiatr co rozgoni ciemne skłębione zasłony, stanę wtedy na raz — ze słońcem twarzą w twarz
Anne Beddow
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen

a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9261-anne-beddow#281746 https://www.morsmordre.net/t9589-listy-do-ani#291635 https://www.morsmordre.net/t9277-annie-beddow#282540
Re: Most w Richmond [odnośnik]08.02.21 12:23
Ponura jesień wyciągnęła ręce ku Anglii, by objąć ją i przytulić do piersi, chłodnym oddechem owiać i w świście wiatru szepnąć, że zostanie na chwilę. Mimo pożegnanego lata, jego promienie odznaczały się na chłopięcej twarzy wyraźnie oliwkowym kolorem i paroma ciemnymi piegami na nosie. Juchtowy worek wypełniony kocem i kilkoma ubraniami od unoszącej się w powietrzu wilgoci zdawał się przypominać worek pełen kamieni, ale ani przez chwilę nie pozwolił mu się osunąć na ziemię, zaciskał palce mocno na końcu zmiętego materiału przewieszonego przez prawe ramię i szedł przez siebie, aż przed nim, spomiędzy drzew wyłoniła się okazała stalowa konstrukcja długiego mostu zawieszonymi pomiędzy dwoma ostrymi brzegami Tamizy. Wzniósł ku niej smętne spojrzenie ciemnych oczu, jakby spodziewał zobaczyć się gdzieś tam okazały zarys Richmond, zupełnie innego w wyobrażeniach i rzeczywistości. Liczył, że właśnie tam znajdzie zajęcie na kilka najbliższych dni, choć mugole, którzy opuścili stolicę nie zostali też w Richmond, wiedząc jak wielkie zagrożenie czyha na nich tuż przy granicy z Londynem. To był dobry czas, by zakręcić się wśród ludzi poszukujących wpływów, kontaktów — chłopcy na posyłki, wykonawcy prostych zadań za niewielkie pieniądze nie tylko zwalniali zamożniejszych czarodziejów z przykrych obowiązków, ale dodawali nienachalnie uznania.
Drobna sylwetka prawie wpadła na niego z impetem, kiedy idąc wzdłuż stromego brzegu nagle skręcił na most. Nie zauważyła go, ale on słyszał szybkie kroki — bieg — niosący się po Tamizie, podobnie jak krzyk chłopaka. To pozwoliło mu usunąć jej się z drogi, choć zbiegając z mostu minęła go o cale, mało na siebie nie wpadli. Obrócił głowę za nią w ułamku sekundy, kiedy ich spojrzenia się spotkały dostrzegając w niej duszę tak młodą i tak wystraszoną, że trudno było mu zrobić kolejny krok i iść dalej. Jego myśli uciekły gdzieś za siostrą, której nie mógł odnaleźć. Pszeniczne włosy dziewczyny rozsypały się w powietrzu, a echo cięższych, męskich kroków po metalowej konstrukcji nakazywało mu odsunąć się i zejść mu z drogi. To nie była jego sprawa, w pierwszej chwili nie zamierzał zrobić nic. Może zrobił to więc z własnej przekory, bo odwróciwszy się w stronę przejścia i postąpiwszy w końcu kolejny krok dalej, zsunął z ramienia worek, a później dał się potrącić przez wysokiego chłopaka, którego zaburzona równowaga zepchnęła go w bok, niefortunnie trafiając nogami na worek, o który się potknął. Runął na ziemię, metalowa konstrukcja mostu pod wpływem upadku przeniosła wszystkie drgania tak, że odczuł to pod stopami bardzo wyraźnie.
— Powinieneś patrzeć pod nogi — zganił go z pretensją, patrząc na niego z góry. Uniósł brew, tylko czekając aż się podniesie i odpowie. I po chwili tak też się stało. Mężczyzna poderwał się z ziemi i zamachnął się z wielką siłą. Pięść poszybowała ku Jamesowi z impetem, starał się odskoczyć, ale nie zdążył. Ta świsnęła go w nos, choć dzięki refleksowi uniknął bolesnego złamania. Krew popłynęła mu z niego prosto na wargę i brodę, a potem na lnianą koszulę, plamiąc ją paskudnie. Dwa ciosy świsnęły nie odnajdując celu, aż w końcu Doe celnie i mocno trafił go prosto w prawe oko. Poczuł siłę na zaciśniętej dłoni, czuł jak kości obijają się od siebie. Ten, co gonił dziewczynę złapał się za twarz i odsunął kląć siarczyście pod nosem. Wycofał się, na chwilę tylko odrywając dłoń od oczodołu. Kilka pęknięć sprawiło, że całe biało pokryło się krwią, wylew do oka pod wpływem uderzenia nastąpił szybko, za parę chwil pokryje całe oko. — Chyba się zgubiłeś. Pomóc ci trafić do domu, czy pamiętasz drogę?— spytał go jeszcze zaczepnie i choć ten splunął w jego kierunku już nie ruszył się w żadną ze stron. Patrzył tylko jak wycofuje się z mostu szybko, wykrzykując inwektywy w kierunku dziewczyny, jakby to była jej wina. Nie była.
Wytarł nadgarstkiem krew pod nosem, wziął głęboki wdech i schylił się po worek, który niczym kłoda zwalił z nóg tamtego gościa. Rozwiązał się, koc częściowo leżał rozwalony, wepchnął go więc do środka i obwiązał materiał, zerkając w stronę brzegu, sprawdzając, czy dziewczyna wciąż tam była, czy uciekła już może drogą, nie oglądając się za siebie.

| rzuty obrażenia: 7 w nos
James Doe
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.

OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
 little unsteady
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9296-james-doe https://www.morsmordre.net/t9307-leonora https://www.morsmordre.net/t12378-jimmy-doe#381080 https://www.morsmordre.net/f153-city-of-london-chancery-lane-13-21 https://www.morsmordre.net/t9776-skrytka-bankowa-nr-404 https://www.morsmordre.net/t9322-james-doe
Re: Most w Richmond [odnośnik]08.02.21 17:38
Wolała się nie zastanawiać; dlaczego, po co, ani nawet jak.
Tak było łatwiej, dużo, dużo łatwiej; nie szukać powodów, dla których wszyscy widzieli w niej wroga, inni zagrożenie, trzeci karalucha do zgniecenia ciężką podeszwą buta. Powodów, dla których tacy jak ten chłopiec nagle znajdywali w sobie niebotycznie duże pokłady siły i potrafili puścić się biegiem; jak pies gończy za zwierzyną, tak on biegł za nią, zamiast szczekać posyłając w eter morze przekleństw i miliony brutalnych w wyobrażeniu obietnic – naprawdę mogły się spełnić?
O tym też wolała nie myśleć, choć perspektywa momentu, w którym faktycznie w końcu by ją dopadł, nie napawała optymizmem.
Oni mieli – swoje powody i swoje sposoby. Słowa, gesty, finalnie czyny; wszystkie nie takie, jakie chciała i nie takie, jakie potrafiłaby zrozumieć. Ostrożność kroków mogłaby być najdelikatniejszą, a i tak prędzej czy później coś szło nie tak.
Cichy świst potoczył się gdzieś koło jej ucha, wraz z nietrafionym zaklęciem instynktownie uchyliła głowę w dół; a więc miał różdżkę, w dłoni. Ona też miała swoją, spoczywającą w kieszeni, w tej chwili jakoś dziwacznie bezużyteczną, jakby bała się sięgnąć i zacisnąć palce na jej rękojeści, jakby miała na to wszystko za mało czasu.
Po chwili i to było nieistotne – dudniące kroki ucichły, a stopy przyjęły miękką, porośniętą wytartą trawą ziemię; nie zauważyła nawet sylwetki, którą wyminęła. Rozmyta plama, być może ludzka, być może będąca tylko następnym drzewem, a może drogowskazem na drewnianym palu wbitym w ziemię; wciąż i wciąż biegła przed siebie, dopiero po kilku uderzeniach rozszalałego serca oglądając się za siebie; ze zdumieniem, przepraszająco, nader wszystko pełna zwyczajnego strachu.
A potem nadszedł huk, który usłyszała o wiele głośniej, niż w rzeczywistości wybrzmiał. Mimo że nie stała już na mostowej kładce, a od pobliskiego lasu – tego, który mógł gwarantować bezpieczeństwo, przynajmniej chwilowe i pozorne - nie dzieliło jej wcale tak dużo, zatrzymała się. Jak wryta, faktycznie zaskoczona, odwracając się gwałtownie w tył.
Huk, trzask, szamotanina; nagła i niespodziewana, potwierdzająca fakt, że praktycznie prawie kogoś potrąciła po drodze, zmuszająca do zatrzymania się, ba, zawrócenia o kilka kroków. Przez krótką chwilę miała nawet ochotę krzyknąć przestańcie, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, jak absurdalne to nie było.
Stanęła przy samym wejściu na most, a kiedy czerwone kropeczki zrosiły drewnianą kładkę, chyba tego pożałowała; pożałowała na pewno, kiedy jeden z chłopców – ten drugi, omal przez nią stratowany – odwrócił się w jej stronę, teraz umorusany krwią.
Dobry Boże wyrwane spomiędzy warg, kiedy przeniosła wzrok na uciekającego łobuza, a zwyczajna ulga zmieszała się z poczuciem winy, narastającym gdy dostrzegła czerwoną plamę na jego koszuli. Drżące palce oplotły początek balustrady.
Co teraz?
Uciec? Przeprosić? Podziękować? Zamiast tego stała tam krótką chwilę, nim nie odważyła się wejść z powrotem na most, podchodząc w jego kierunku pierw niepewnie, później przyspieszając kroku, w międzyczasie szukając we własnej torbie czegokolwiek; chusteczki, kawałku bandaża, skrawka materiału. Odnaleziona, lniana chustka z wyhaftowanym kwiatkiem spoczęła w końcu w dziewczęcej dłoni, kiedy zatrzymała się kawałek od niego i wyciągnęła rękę, podając mu ją.
– Mam nadzieję, że nie złamany.... – wymamrotane cicho, z nutą wstydu, jakby bała się odezwać, co dopiero unieść na niego spojrzenie.


chmury wiszą nad miastem
czekam na wiatr co rozgoni ciemne skłębione zasłony, stanę wtedy na raz — ze słońcem twarzą w twarz
Anne Beddow
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen

a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9261-anne-beddow#281746 https://www.morsmordre.net/t9589-listy-do-ani#291635 https://www.morsmordre.net/t9277-annie-beddow#282540
Re: Most w Richmond [odnośnik]13.02.21 9:47
Powody — i te małe i te duże; całkiem błahe i śmiertelnie poważne — odnajdywały go zawsze. A może to on czekał, przebierając nogami, wyciągając po nie szeroko otwarte ramiona. Czasem dopadał go wstyd z tego, że wyglądał za nimi niecierpliwie, tak jak mężczyzna wyczekuje pożądanej przez siebie kobiety, szukając jej odbicia w twarzach innych, niepocieszony zbędą zwłoką, niepotrzebnym unikaniem, grą w kotka i myszkę. Jakby tylko czekał na okazję, aż wydarzy się coś, co wprawi dłoń lub różdżkę w ruch. Pozwoli mu dać upust wszystkiemu co zbierało się w nim od świtu, odkąd tylko rozchylił powieki uświadamiając sobie, że nic się nie zmieniło, a rzeczywistość wciąż cuchnie tak samo, smakuje wciąż gorzko. I teraz nadarzyła się okazja, którą wykorzystał szybko. Miał zwyczajnie szczęście, chłopak, a może mężczyzna już, który trafił prosto pod jego zaciśniętą pięść nie planował tego starcia, zainteresowany gonitwą za upatrzoną zwierzyną zignorował — a może nieładnie zlekceważył — kroczącą ku niemu przeszkodę. Cieszył się, że stał się tym kłopotem, który napotkał. Nie żałował bólu, który ciepłem rozszedł się po jego twarzy w chwili uderzenia i rozbił tępym bólem z tyłu głowy. Krew, która puściła się z nosa wpierw wypełniła go złością, pozwalając by adrenalina szybciej popłynęła w jego żyłach, a potem odnalazła dla niego ujście, rozbryzgując się na koszuli i drewnianej kładce osadzonej w metalowej konstrukcji. Szybka wymiana ciosów, skuteczne zmuszenie do odwrotu i odejścia nie wypełniło jego wnętrzności satysfakcją, a przegnanie lepkiego cienia z sennych koszmarów dziewczęcia nie napawało go wcale dumą. Nie chciał przed sobą przyznać, że to właśnie ona, młoda, wystraszona i nie godząca się z losem, który wyciągał po nią szpony, mogłaby być realnym powodem gwałtownej i nagłej reakcji. Po prostu szukał kłopotów. Czasem to one szukały jego.
Biorąc kilka głębokich wdechów popatrzył na nią, od razu nabierając jakieś dziwnej pewności, że się znają. Ze szkoły, prawda? Otworzył usta, ale zaraz potem zamknął je, nie mówiąc w końcu nic. Mogła być jedną z koleżanek jego młodszej siostry, to dlatego obrócił się za nią. Rozpoznał ją. Napewno właśnie dlatego. Spojrzał na wyciągniętą w swoim kierunku dłoń z śliczną, wyhaftowaną chusteczką.
— Zatrzymaj ją, będzie do wyrzucenia — odmówił ochryple, spuszczając wzrok, przetarł raz jeszcze nos rękawem, niedbale i niedokładnie, odwracając się w drugą stronę głową — w tę, którą zmierzał. Powinien już iść, nie zrobił jednak jeszcze ani jednego kroku. Część krwi została mu na twarzy, ostatnia mała strużka zatrzymała się nad górną wargą, powoli krzepnąc. Sięgnął po leżący na ziemi jutowy worek.
— Nie zrobił ci nic? — spytał, zaglądając do niego, przeszukując jego zawartość (a nie była tak obfita) rozglądając się za pomarańczowymi, miękkimi kulkami wyciśniętymi gdzieś między materiały. Wyjął z niego pochwycone w garść trzy mandarynki i wyciągnął w jej kierunku, nie mówiąc przez chwilę nic. Chwila zwłoki zmobilizowała go, by uniósł na nią nią wzrok, a wraz z nimi brew nagląco. — Weź. — Weź, gdy dają — tego nauczył się w przeciągu swojego dotychczasowego życia. Rzadko ktoś ofiarował, nie pragnąc niczego w zamian. Nie wyglądała jak dziewczyna, która spacerowała po okolicach Richmond z przyjemności, dla zaczerpnięcia świeżego powietrza, raczej jak ktoś, kto uciekł z domu albo szukał nowego. Powinien już iść, wiedział o tym, a kiedy na nią patrzył nie mógł nie myśleć o niej. O małej siostrze, która być może tak jak ona błąkała się samotnie, szukając w ludziach odrobiny wsparcia. Przełknął ślinę, wypuszczając powietrze z płuc ciężko. Wyglądała niewinnie, bezradnie. Bezbronnie. Poradzi sobie dalej? Naszły go wątpliwości, jakaś dziwna siła przybiła gwoździami jego stopy do mostu. — On wróci za chwilę. Jak szok minie.– Ten chłopak, który ją gonił. Tacy jak on zawsze wracali, zwykle ze wsparciem, towarzystwem, które mogło ich wesprzeć i zmazać plamę na honorze. Obejrzał się w tamtą stronę przez ramię. — Powinnaś zejść z traktu.— Spojrzał znów na nią, marszcząc brwi. Nie czekając na jej reakcje i działanie ruszył w przeciwną stronę niż początkowo zmierzał. Kiedy wróci z kolegami sam nie da im wszystkim rady, skopią go jak psa, a w pojedynku na różdżki nie miał z nimi znacznie większych szans. Zatrzymał się na trawie, by na nią zaczekać. Tam dalej, dróżka zmierzała w stronę lasu, oddalając się powoli od Tamizy.



ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.

OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
 little unsteady
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sojusznik Zakonu Feniksa
https://www.morsmordre.net/t9296-james-doe https://www.morsmordre.net/t9307-leonora https://www.morsmordre.net/t12378-jimmy-doe#381080 https://www.morsmordre.net/f153-city-of-london-chancery-lane-13-21 https://www.morsmordre.net/t9776-skrytka-bankowa-nr-404 https://www.morsmordre.net/t9322-james-doe

Strona 3 z 5 Previous  1, 2, 3, 4, 5  Next

Most w Richmond
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach