Yana Dolohov
Nazwisko matki: Rowle
Miejsce zamieszkania: Nokturn, Londyn
Czystość krwi: czysta
Status majątkowy: ubogi
Zawód: badacz samodzielny, numerolog na zlecenie
Wzrost: sto siedemdziesiąt centymetrów
Waga: sześćdziesiąt kilogramów
Kolor włosów: ciemny brąz
Kolor oczu: błękitna/szare
Znaki szczególne: nos gęsto osypany piegami
12 cali, drewno figowe i rdzeń z włosem szyszymory
Slytherin
Brak
akromantula
kwiat pomarańczy, palone drewno i goździki
ja kilka lat starsza, w otoczeniu gustownie odzianych czarodziejów, którzy klaszczą i gratulują mi osiągnięć
logiczne zagadki, liczbowe łamigłówki, dbanie o księgi w biblioteczce
brak
zajmowanie się domem Bonnarda, wykonywanie zleceń
najczęściej wydobywa własne myśli z wszechobecnego chaosu
Juliet Searle
Lustra były piękne. Utkane z ludzkich pragnień, z kruchej rzeczywistości, przystrojone odrobiną fałszu tak idealnego, że grzechem byłoby zaprzeczyć jego istnieniu. Szkło wyrażało to, co chcieliśmy widzieć albo wręcz przeciwnie, czego się baliśmy – mogło uczynić nas grubszych albo chudszych, niższych albo wyższych, o bardziej lub mniej smukłej twarzy. Próbowało wmawiać, jak wspaniali możemy być po drugiej stronie, jak wiele znaczymy, jak wiele potrafimy. Chciała w to wierzyć, więc jak tylko wzrost pozwolił jej na sięgnięcie lustra wiszącego na ścianie blisko drzwi, z rozkoszą i jak długo tylko potrafiła, wpatrywała się w siebie po drugiej stronie, czekając aż coś się stanie. Nieważne jednak, ile czasu spędzała przed magiczną taflą, zawsze widziała tylko bladą twarz matki wyglądającą zza rogu i usta poruszające się w rytm znajomo brzmiącego rozkazu – „przestań, Yana, to nie czas na zabawę”.
Graham nie był traktowany na równi z nią, choć ojciec nie odpuszczał mu lekcji kształtujących światopogląd, żeby być pewnym, że ziemia, na której mieli wzrastać, będzie płodna i nasączona odpowiednimi prawdami. Czarodzieje byli wybrańcami, posiedli moc, której mugole posiąść nie mogli – byli na to zbyt słabi i zbudowani ze zbyt kruchej gliny. A wszystko to, co słabe, należy zniszczyć, żeby umożliwić wzrost najsilniejszym. Krew czysta miała płynąć wartkim strumieniem, unicestwiać wszystko to, co brudne i pokryte szlamem. Ojciec mówił do nich po rosyjsku, uczył ich tego języka, choć dla Yany wydawał się toporny i nieprzyjemnie brzmiący. Chwytała go jednak w locie, szybko wyuczyła się akcentu.
Mimo wielu zajęć, które zarówno matka, jak i ojciec starali się jej podsuwać, pośrodku niczego, gdzie mieszkali, trudno było o znalezienie sobie odpowiednich rozrywek jako oderwania się od domowej monotonii. Pasję odnalazła w wertowaniu starych ksiąg, które ojciec zwoził do domu, chcąc później pokątnie sprzedać je po odpowiednio wysokich cenach. Pozwalał jej zabierać niektóre z nich, jeśli dawała mu za to zadośćuczynienie – zazwyczaj cieszyły go efekty jej nauki, innym razem drobnostki zrobione z pomocą matki. Zawsze jednak musiała coś oddać, żeby mieć.
Najbardziej spodobały jej się pozycje opowiadające o numerologii i runach, teorie naukowe napisane niezbyt wykwintnym językiem przeplatające się z wierzeniami ludów, stare mapy i ryciny. Matka nie podzielała rosnącej w córce fascynacji, ale starała się ją wspierać, popychając w stronę rozwoju w tym kierunku, zaznaczając jednak, że jako kobiecie ciężko będzie się wybić na tle wyższości męskich umysłów. Nie zniechęcała się. Chciała być jak wynalazcy opisywani tak barwnie w biografiach. Chciała, żeby jej wyrysowana podobizna pojawiła się kiedyś na kartach historii. Chciała zaistnieć, wyrwać się z małej chaty na skraju płonnej ziemi. Ale do tego należało przygotowania.
in which the nature of what might be attempted
at is hinted at, or suggested, or explained.
Pasowała do Krukonów, bo była ambitna i sumienna, ale jej przekonania znacznie lepiej odnajdywały się w gromadzie Ślizgonów. Była dumna ze swojego pochodzenia, z czystej krwi, która płynęła w jej żyłach, gwarantując nietykalność i otwierając znacznie szersze horyzonty. Pojawiła się w komnatach Slytherinu dokładnie rok po otwarciu Komnaty Tajemnic, mimo to wiąż było słychać szepty na ten temat. Uczniowie innych domów zdawali się być wciąż przejęci i przestraszeni, spięci obawami o to, że podobny incydent znów będzie miał miejsce, ale nie oni – nie pewni siebie potomkowie Salazara Slytherina. Często wykorzystywali ten upiorny motyw, robiąc żarty na szlamach, pokazując im, kogo tak naprawdę powinny się bać, bo w innym wypadku podzielą los biednej Marty. Podobało jej się to – zdobywanie szacunku przez strach, zyskiwanie pozycji przez pewien rodzaj zasadzki. Mimo wszystko rzadko zdobywała się na podobne wygłupy. Wolała zdobywać bardziej zaufanych przyjaciół niż wątpliwe jednostki, z którymi trzymała się przez chwilę, a przez to włóczyła się po zamczysku, zamiast zdobywać czarodziejską wiedzę.
Gdy wracała na wakacje do domu, ojciec był zbyt zajęty własnymi obowiązkami, więc wspaniałych osiągnięć gratulowała jej tylko matka. Szukała u niego poklasku przez pierwsze dwa lata, później pozwalała sobie, by czuć tylko cień irytacji na końcu języka. Postanowiła mu się odpłacić, kradnąc księgi z jego osobistych zbiorów, zamiast dopełniać z nim starych transakcji. Dopuszczała się tego tylko wtedy, gdy był poza domem, a matka spała nad popołudniową lekturą. Któregoś razu w ten sposób dorwała stary almanach opisujący czarną magię użytkową. Tak ją poznała. Subtelnie muskała strony, dowiadując się, jak właściwie podejmować magię, by według woli niszczyła i wypalała; przeglądała ryciny, na których z najdrobniejszymi szczegółami opisywano działanie i konsekwencje; śledziła palcem ścieżki gestów, które wykonywała różdżka, by sięgnąć po nieosiągalne.
Pomniejszała księgę, by zabierać ją co roku pierwszego września do Hogwartu i w tajemnicy pokazywać ją przyjaciółce, by razem odkrywały jej tajemnice. Z transmutacją, jak i z wieloma innymi przedmiotami, radziła sobie doskonale. Na tyle, że zauważył ją profesor Slughorn, wysyłając zaproszenie do Klubu Ślimaka. Traktowała to jak najwyższe wyróżnienie, początek spełniających się ambicji – wreszcie zaistniała, jej nazwisko pojawiło się na liście członków wysoko cenionej grupy młodych czarodziejów. Edukację skończyła z wynikami w podobnym charakterze, skupiając się jednak najbardziej na tym, co leżało najbardziej w jej guście – numerologia, transmutacja, starożytne runy, astronomia. Grahama już dawno tu nie było, kiedy po raz ostatni patrzyła na strzeliste wieże i chłodne mury szkockiego zamczyska ukrytego między wzgórzami. Cieszyła się swoimi drobnymi zwycięstwami samotnie, co powoli zaczynało wygryzać w jej duchu ponurą, ciemną dziurę.
the magician's lifetime of practice,
and his innate skill as a performer,
cojoin to produce the magical display.
Miała ogromne szczęście, że od Bonnarda, starego naukowca-alchemika, który mieszkał na Pokątnej, odeszła zająć się macierzyństwem jego asystentka i pomocnica. Szukał więc nowej i dowiedziała się o tym, wychodząc ze Scribbulusa ze świeżo zakupionymi rolkami pergaminu. Przyklejał ogłoszenie zaklęciem do słupa informacyjnego, wzdychając ciężko zza srebrzystej brody. Podeszła do niego odważnie, pytając wprost, czy nie przyjąłby jej do siebie na nauki. Była świeżo po Hogwarcie, ale wciąż kurczowo trzymała przy sobie świadomość własnej wiedzy i umiejętności. Zgodził się, proponując jej za pracę skromne miejsce na poddaszu swojego domu. Wierzyła, że to początek jej samodzielnego życia – ku trwodze matki, wyprowadziła się z domu, zabierając w swojej walizce wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. Utrzymywała z nią kontakt, tłumacząc jej w każdym liście, że wychodzi jej to na dobre. Pomagała Bonnardowi w jego badaniach i organizacji pracowni, ale też odbierała od niego pożyteczne dla niej nauki. To dzięki niemu poznała sztukę teleportacji łącznej. Od ojca w tym czasie nie dostała żadnej wiadomości.
Odezwał się do niej dopiero pół roku później, posyłając w liście propozycję współpracy. Polecił jej człowieka, który pilnie potrzebował pomocy w jednym ze swoich nowatorskich projektów i obiecywał za pomoc wysoką płacę. Brakowało jej pieniędzy, uparcie nie przyjmowała od matki drobnych mieszków, które wysyłała jej sowami. Pod niewiedzą Bonnarda wyrwała się z jego domu, żeby sprawdzić, czy miała o co się starać.
Zapukała do drzwi oznaczonych numerem, który wskazał jej na adresie ojciec. Otworzył jej mężczyzna. Wysoki, o postawnej budowie ciała, z oczami przenikliwymi i jasnymi niczym dwa sople lodu, o twarzy upstrzonej ostrymi włoskami kilkudniowego zarostu. Uśmiechnął się do niej, choć była mu całkowicie obca, a potem zaprosił do środka, nawet nie pytając, kim jest i co tu robi. Rozmowa potoczyła się gładko, zadziwiająco szybko znaleźli nić porozumienia, meandrując między tematami naukowymi tak płynnie, jakby znali się od kilku lat. Opowiedział jej o tym, co próbował stworzyć – coś na kształt portu teleportacyjnego w lustrze – i wiedziała już, że będzie musiała służyć mu swoją wiedzą. Chciała być częścią tego projektu, który zrewolucjonizowałby magiczna komunikację, gwarantując im olbrzymi sukces i poklask w społeczności czarodziejów. Sądziła, że wygrała los na loterii.
Początki były dość mozolne, teoretyczne fundamenty, podstawowe wyliczenia i gromadzenie literatury – z samą bazą poszukiwawczą, szukaniem informacji w starych traktatach czy księgach, zeszło im kilka miesięcy. W dodatku Yana musiała działać teraz na dwa fronty, nie miała zamiaru rezygnować z pracy u Bonnarda, gdzie miała zapewniony ciepły kąt i odpowiednią płacę. Wieczorami jednak wymykała się do Aspena, razem z nim pracując nad lustrem. I w tym czasie zaczęła go poznawać. Z biegiem czasu tracił na wizerunku – z czarodzieja szarmanckiego i wyrachowanego, pochłoniętego zdrową fascynacją godną prawdziwego badacza, zaczynał wydzierać się momentami szaleniec. Widziała jak ciskał pergaminami, rozrywał je na strzępy, krzycząc do ścian w języku, którego ona nie znała. Twarde zgłoski dochodziły do jej uszu nawet, kiedy miał zamknięte drzwi. Radziła mu, żeby więcej spał, że badania nie są na już, na teraz, na zaraz. Łagodniał wtedy, choć przekrwione białka oczu i drżące dłonie dawały odwrotne wrażenie. Nie poddawała się jednak, pracując za ich dwoje nawet nocami, starając się, żeby projekt nie stanął w miejscu. W końcu się to opłaciło i jej poczynania przynosiły większy owoc niż to, co robił Aspen. Lustro zareagowało na pierwsze stworzone zaklęcie lekkim drgnięciem tafli. Nie chciał dzielić z nią chwili radości. Zbył ją, kiedy chciała pokazać mu efekt starań. Kilka dni później pojawiły się pierwsze krzywe spojrzenia. Zaczynała czuć się niepewnie w jego towarzystwie, ale chęć dokończenia badań, gdy już zaszli tak daleko, była niepohamowana. Musiała brnąć w nie dalej, czując, że tak naprawdę oddała zbyt wiele z siebie i porzucenie ich w tej chwili byłoby ogromnym marnotrawstwem. Potem tego żałowała.
Zaprosił ją do siebie któregoś dnia, w liście przepraszając za to, że był taki niewdzięczny i oschły wobec niej. Chciał porozmawiać na temat jej dalszego rozwoju przy lampce dobrego, skrzaciego wina. Nie wyczuła w propozycji podstępu, Aspen miał swoje gorsze i lepsze dni, ale wiedziała, że posiadał wiedzę, z której mogła jeszcze brać garściami, po prostu trafiła w nieodpowiedni moment w jego życiu. Przyszła punktualnie, jak zawsze. Otworzył jej z tym samym uśmiechem, który widziała na samym początku ich znajomości, podobnie jak wtedy poczuła dziwny skurcz gdzieś pod żołądkiem. Zaprosił ją do salonu. Zobaczyła wino i dwie zdobione kryształem lampki. Nie słyszała, jak zamykał drzwi na klucz. Mówiła o tym, jak cieszy się, że wszystko wraca do normy i że badania przyniosą im ogromny sukces. Jego ręka zacisnęła się na jej łokciu, usta dotknęły skroni, ohydny oddech owionął szyję. Nie chciała tego, jej ciało odpowiedziało natychmiast buntem i strachem, chciało się wyrwać, ale jego uchwyt był żelazny. Szarpała się z nim ze wszystkich sił, udało jej się go nawet podrapać po twarzy, ale to tylko spowodowało, że krew w jego żyłach zawrzała jak rozpalona stal. Walczyła z nim, krzycząc o pomoc; walczyła, aż mięśnie zaczęły drżeć ze zmęczenia.
Obdarł ją z godności. Ze wszystkiego, co miała najcenniejsze.
or the prestige,
and this is the product of magic.
Przez następne tygodnie wegetowała z narastającym poczuciem winy, ledwo jadła i nie wychodziła do ludzi, zapychając wolny czas czymkolwiek, czego chciał od niej stary Bonnard. Pochłaniały ją własne myśli, dała porywać się rwącemu nurtowi dedukcji, łączenia faktów w całość, a kiedy dochodziła do wniosków, które tak jej pasowały, trzymała się ich jak ostatniej deski ratunku. Całą winę zrzuciła na ojca, na ten list, który wysłał jej, proponując współpracę z Aspenem. Złość rosła, wycinając w pień jakiekolwiek dobre uczucia, była pożywką dla upartego i zawziętego ducha, a na końcu stała się płonącą we wnętrzu wolą zemsty. Odpowiednie narzędzie, by ją wypełnić, miała już w rękach, ale wciąż była w tej dziedzinie nie dość biegła. Czarna magia kryła w sobie potężną moc, ale nie szukała ludzi słabych i kruchych, szukała ludzi o otwartym umyśle i mocnych nerwach, ludzi, którzy potrafili ją okiełznać. Wydzierane raz po razie fragmenty duszy i przejmująca kontrolę nad ciałem najczerniejsza z magii stała się jej chwilową obsesją. Musiała poznać ją dogłębnie, żeby zadać mu jak najwięcej bólu, sprawić, żeby cierpiał tak, jak ona. Kiedy Bonnard jej nie potrzebował, zamykała się na poddaszu, kaleczące zaklęcia ćwicząc na zagubionych gołębiach i szczurach, ich truchła obdzierając z piór i skór. Odkrywała, że zadając cierpienie, leczy swojego złamanego ducha, ale to wciąż było za mało, by szukać utraconego honoru.
Dwa lata później odwiedziła jego dom jako zupełnie inna osoba. Jasną cerę naznaczyły sińce, zaróżowione usta spierzchły, błękitno-szare oczy lśniły od iskier gniewu skrytego za głodem zniszczenia. Otworzył jej – być może dlatego, że nikogo się nie spodziewał. Przywitała go uśmiechem. I jęzlepem. Zaczął się wycofywać, przerażony tym, co mu zrobiła, choć to było tak naprawdę nic w porównaniu z tym, co sobie wyobrażała. Obcasy zastukały cicho, weszła do środka i kulturalnie zamknęła za sobą drzwi. Różdżkę jak zwykle zostawił w swojej pracowni.
Muffliato. Żeby nikt nie słyszał jego krzyków.
Aquassus. Żeby w ogóle nie miał szansy wydać z siebie jakiegokolwiek dźwięku, choćby najmniejszego jęku. Próbował rozdrapać niewidzialne pęta na swojej szyi. Dusił się.
Locomotor mortis. Żeby nie czuł swoich nóg. Tak jak ona nie czuła ich wtedy. Nie mógł ruszać się tak samo, jak ona nie mogła ruszać się, gdy przygniótł ją swoim ciałem.
Cruciatus. Żeby wiedział, jaki ból wtedy czuła. Niech czuje go sto razy mocniej.
Poczuła, że blednie na twarzy, że słabnie, jakby ktoś wypijał krew, a razem z nią energię, prosto z jej żył. Ale pragnęła więcej, pragnęła widzieć, jak jego twarz wykrzywia się w cierpieniu, jak ciało kurczy w spazmach.
Sectumsempra. Żeby posoka wylewała się z niego długo. I żeby umierał w męczarniach.
Oddychała głęboko i głośno, kiedy opuściła różdżkę, zdając sobie sprawę z tego, że wszystko, co sobie zaplanowała, właśnie się ziściło. Na jej ustach pojawił się ukształtowany w nerwach uśmiech, kiedy obserwowała, jak umiera, jak życie wypływa z niego czerwonymi strumieniami. Obeszła jego ciało, uważając, żeby nie nadepnąć na krwistą kałużę. Odnalazła drzwi do jego pracowni, przeszukała ją, a odnalezione pergaminy z planami Lustra schowała do torby.
Aportowała się do domu, do samotnego, małego poddasza. Całą noc nie spała, trzęsąc się z zimna pod kołdrą, przełykając kwas resztkami swojej woli. Popchnęła ją do tego sztuka czarnej magii, ale jej ciało nie było tak naprawdę na to gotowe. Zbyt wiele pożarło to sił, zbyt wiele poczyniło spustoszenia w jej ciele. A to był dopiero początek.
Była tak pochłonięta swoimi własnymi dokonaniami i rozwojem, że historyczne zmiany, jakie zaczęły zachodzić wśród magicznej społeczności, zwyczajnie jakby ją mijały. Zauważyła je wszystkie dopiero, gdy majowa noc przyniosła do Wielkiej Brytanii istne szaleństwo, początek końca. Bonnard zginął na jej rękach, jego ciało było już stare, nie poradziło sobie z wybuchem takiego ładunku magicznego. Nagle przypomniała sobie o matce, dotarcie jednak do niej okazało się trudniejsze niż podejrzewała – wszystko skomplikowały zakłócenia teleportacyjne. W domu znalazła jej ciało, ojca nie było. Winą za to, co się stało, obarczyła jego. Ze łzami złości wróciła do Londynu, do małego mieszkania na Pokątnej, gdzie czekała na nią list. Spóźniony, dostarczony przez sowę, która zgubiła w burzy drogę. Był od matki. Pisała w nim, że Yana nigdy nie była sama i że powinna znaleźć swoich braci.
Graham nie był jedynym.
because of course you’re not really looking.
You don’t really want to know.
You want to be fooled.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | +2 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 0 | Brak |
Czarna magia: | 15 | +1 (różdżka) |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 15 | +2 (różdżka) |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 0 | Brak |
Zwinność: | 5 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
rosyjski | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Astronomia | I | 2 |
Historia magii | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
ONMS | I | 2 |
Numerologia | IV | 40 |
Perswazja | I | 2 |
Starożytne runy | I | 2 |
Zręczne ręce | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Odporność psychiczna | I | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Tworzenie prozy | I | ½ |
Wiedza o literaturze | I | ½ |
Gotowanie | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | ½ |
Pływanie | I | ½ |
Jazda konna | I | ½ |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Genetyka (jasnowidz, półwila, wilkołak lub brak) | - | 0 |
Reszta: 6,5 |
Sowa, teleportacja łączna
we've all killed parts of ourselves
to survive
Witamy wśród Morsów
Kartę sprawdzał: Percival Blake
[03.05.19] Losowanie ingrediencji (listopad/grudzień)
[21.02.20] Wsiąkiewka (sty-mar): +30 PD