Nymeria Alysanne Parkinson
Nazwisko matki: Lestrange
Miejsce zamieszkania: Cotswolds Hills
Czystość krwi: Czysta szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: Wkraczająca w życie dama, modelka w domu mody Parkinsonów (jedynie dla projektów swojego ojca, lorda Egana Parkinson)
Wzrost: 157 centymetrów
Waga: 45 kilogramów
Kolor włosów: Ciemny blond
Kolor oczu: Niebieski, ciepły
Znaki szczególne: Niemalże nienaturalnie cichy chód; duże, błyszczące oczy; charakterystyczny medalion wykonany z białego złota i pereł wydobytych z wód na specjalne zamówienie lorda Parkinsona; długie, pajęcze palce; biała wstążka we włosach oznaczająca czystość, dziewictwo
11 i pół cala, dość sztywna, drewno sekwoi, rdzeń z włosa z głowy syreny
Slytherin
Mewa
Wielka kałamarnica
Leciwymi pergaminami, świeżym atramentem, skórą, mokrym piaskiem
Siebie - z ogonem syreny, gdzieś daleko wśród zapomnianych głębin
Warzenie eliksirów, morskie historie, syreny i trytony, malarstwo
Brak
Warzę eliksiry, pieczołowicie uczę się języka trytońskiego, maluję, gram na skrzypcach
Muzyki klasycznej
Katiusha Feofanova
Pani matko, czy pamiętasz?
Z krwi i matczynego łona przyjęto mnie w jedwabiach, najmłodszą, najniewinniejszą spośród latorośli lorda Egana Parkinsona; kołyska wykonana z drogiego drewna przykryta była półprzezroczystym całunem, który odchylałaś delikatnie; czy pamiętasz o czym mi wówczas śpiewałaś? Czy wracasz myślami do legend zaklętych w melodię, w syrenie lamenty zwodzące marynarzy na manowce, statki do portów pełnych duchów, pustych wraków? Czy przypominasz sobie, jak zagarniałaś moją rozkojarzoną uwagę łańcuszkiem z medalionem w kształcie syreniego ogona? Śpiewałaś, a ja uśmiechałam się do ciebie z radością - by później śnić o świecie, jaki kreowałaś przede mną wraz z pieśnią i mlekiem. Czasem przyprowadzałaś do mojego pokoju starsze siostry, pozwalałaś im podnosić mnie delikatnie z kołyski i przyzwyczajać się do niemowląt; uczyłaś je praktyki, jaka niebawem mogła przydać im się po stanięciu przed ślubnym kobiercem. Nie byłam dziecięciem o burzliwej, nieprzejednanej naturze, ale mogłabym słuchać was wszystkich godzinami - ciebie, moich sióstr, ich zachwyconych uwag na temat małych rączek czy nóżek. Najstarsza z nas wszystkich, Gisla, nosiła pod sercem własne dziecko, chętnie pozwalałaś jej zatem obchodzić się ze mną gdy tylko powracała do rodzinnego domu na krótką wizytę. A gdy siostry odchodziły na spoczynek - ty wciąż śpiewałaś. Tak długo, aż w końcu mogłam zacząć nucić razem z tobą, półprzytomna, zdeterminowana, by dokończyć nasz ulubiony hymn. Być może nie powinnaś być tak blisko mnie - bliżej niż przy reszcie mojego rodzeństwa, moich dwóch starszych, dumnych braciach i wachlarzu prześlicznych sióstr, ale niewypowiedziane zaklęcie przyciągało cię do mnie jak magnes, sprawiało, że mimowolnie lawirowałaś wokół mojego pokoiku w posiadłości Parkinsonów, powracałaś zawsze, pouczałaś niańki o ich niekompetencji. Nie potrafiły śpiewać tak pięknie jak ty. Czy wiedziałaś już wtedy, że kształtujesz mnie całą, formujesz w swoich dłoniach jak glinę, tworzysz na swoje podobieństwo?
Pani babko, czy pamiętasz?
Przez twoje starania pokochały mnie miliony, mówiłaś przecież, że mogę być kiedyś samą Eimher. To ty stworzyłaś ze mnie damę. Nadzorowałaś moje wychowanie, srogim okiem przyglądałaś się temu, jak rosną mi ręce, jak wydłużają się nogi, jak opada pierwszy tłuszczyk z dziecięcej twarzy; to ty wyjaśniłaś mi, czemu sprawiam, że porcelana twojej ulubionej zastawy drży tak cichutko, gdy po raz kolejny poiłaś moje uszy reprymendą na temat nieprawidłowej kolejności sięgnięcia po sztućce. Zaczęłaś wcześnie, wzięłaś pod swe skrzydła - i mówiłaś mi o budzącej się we mnie magii. O Paryżu, gdzie spędziłaś większość życia, o tamtejszej modzie, stylu. O tym, że nie warto zawracać sobie głowy ułudnymi marzeniami. O tym, że w moich żyłach płynie krew samej Eimher, a to zobowiązywało mnie do olśniewania. Do bycia wspaniałą młodą damą, zupełnie taką, jak ty w latach swej młodości. Powtarzałaś mi, że niegdyś byłaś piękna, że nie było kawalera, który nie mdlałby na twój widok, szabelki, która nie wzniosłaby się po to, by zawalczyć o twoje serce. I to chciałaś wykrzesać ze mnie.
Swoimi wątłymi palcami chwytałam smyczek, uczyłam się pierwszych taktów melodii, a ty nadzorowałaś moją edukację niczym żandarm na straży budzącego się do życia kwiatu za moimi plecami unosiły się przedmioty, kołysały w rytm melodii. Nienawidziłam skrzypiec. To ty wybrałaś moją pierwszą prawdziwą sukienkę. Zaróżowioną niczym oleander, przepasaną białą kokardą; służącej poleciłaś wsunąć mi na nogi białe podkolanówki zakończone złotym koralikiem, a we włosy wplotłaś mi wówczas wstęgę na znak mojego młodzieńczego uroku. Powiedziałaś mi - nie zdejmuj jej, pokaż, żeś niewinna, a świat nie uwierzy, gdy łabędź ten kiedyś ugryzie. Nie chciałam gryźć, choć upierałaś się, że będzie to potrzebne - a ja słuchałam z obawą. Inaczej, niż niegdyś słuchałam kołysanek matki.
Pani matko, czy pamiętasz?
Zgodziłaś się po moich usilnych staraniach, otrzymując stosowną aprobatę swojego męża - i zabrałaś mnie do portu. Tam, gdzie cumowały statki należące do szlachetnie urodzonych jegomościów, na których pływały książęta, królowe; pozwoliłaś mi po raz pierwszy nabrać do płuc powietrza zroszonego solą, a ja zachłysnęłam się nim w miłości. Wyciągałam dłoń, bawiąc się z wiatrem. Przyglądałam się uderzającym o brzeg falom, nieco kapryśnie droczyłam się z nimi moimi lakierowanymi bucikami; we włosach miałam białą wstęgę, na szyi wisiorek będący prezentem od moich dziadków, sygnującym ukończone okrągłe sześć lat żywota. Wiedziałaś, że więcej płynie we mnie krwi Lestrange'a, niż prawdziwego Parkinsona, a ja myślałam o tym, czy nie byłam już wystarczająco dorosła, by poznać drzemiące wśród fal syreny, o jakich wciąż mi opowiadałaś. Ty jednak trzymałaś mnie za rękę, nie pozwalałaś spróbować. Mówiłaś, że gdzieś daleko spoczywało królestwo, w którym trytony pląsały swobodnie, przemawiały do siebie swym własnym językiem. Zapragnęłam wtedy nauczyć się go, iść twoim śladem. Prośby wydarły w końcu z ciebie jedno, jedyne słowo w ichniej mowie, a moje szeroko otwarte usta mogłyby bez wątpienia nieelegancko połknąć niejedną muchę. Uśmiechnęłaś się, palcami przymknęłaś moją buźkę i obiecałaś, że jeśli będę zachowywać się odpowiednio, nie będę przeszkadzać ci w kreacji projektów dla naszego domu mody, to być może kiedyś nauczysz mnie przemawiać w ich języku.
Czy pamiętasz, pani babko?
Odkąd sięgnę pamięcią stałaś na straży mojego dobrego wychowania, a ile ja rozprawiałam o syrenach, tyle ty przyćmiewałaś młodzieńczą fantazję surowymi lekcjami o byciu kobietą. Dbałaś o to, bym od wczesnych lat opanowała wszelkie zasady savoir vivre, przyswoiła kroki najpiękniejszych z balowych tańców. Wsłuchiwałaś się w dźwięki wygrywane na moich skrzypcach, wyłapywałaś nieodpowiednie nuty, rozkazywałaś zacząć od początku. Z Paryża sprowadziłaś też instruktora baletu specjalnie dla mnie, który nauczał wnuczki twych koleżanek. Czasem nakazywałaś mi mówić do siebie tylko po francusku. Choć lekcje języka z zapewnioną mi guwernantką mijały powolnie, a ja niechętnie, leniwie przyswajałam wiedzę, każde angielskie słowo puszczałaś mimo uszu, odganiałaś mnie od siebie wachlarzem. Jednym gestem zmuszałaś do przemyślenia, do wytężenia mózgu, bym mogła w końcu się z tobą porozumieć. Byłaś nieugięta. Wymagałaś ode mnie tego, co uważałam za niemożliwe, udowadniałaś, że wcale takim nie było.
Zajęłaś się też moim śpiewem: zalecałaś intonowanie spokojnych, tajemniczych pieśni, przepięknych, jakby ze snu, uwodzicielskich - a ja znów wykonywałam wszystko to, co uważałaś dla mnie za najlepsze, stłamszona. Moją obsesję na punkcie trytonów starałaś się łagodzić dodatkowymi lekcjami astronomii prowadzonymi pod okiem szanowanej ekspertki, chciałaś zapewnić mi coś równie abstrakcyjnego, jednak bardziej przydatnego. Miałaś aprobatę mojej matki, całkowite oddanie ojca, tworzyłaś mnie zatem tak, bym olśniewała, nie przynosiła wstydu w trakcie wizyt tych wysoko urodzonych rodzin w Cotswolds Hills. Prezentowałaś mnie im jako małego cherubina godnego najpiękniejszego z luster, a ja potwierdzałam twoje słowa uroczym śpiewem, grą, tanecznym krokiem, nienagannym wychowaniem, piękną twarzą. Czasem pozwalałaś mi zatańczyć ze swoimi przyjaciółmi, uśmiechałaś się wtedy, gdy schylali się do moich rąk i chwalili znajomość taktu, gdy ich synowie ulegali mojemu urokowi, jaki sama wypielęgnowałaś. Jak moje siostry wcześniej, i ja prędko stałam się twoją dumą, dodatkiem do kolekcji w brylantach przyozdabiających twój wachlarz.
Czy pamiętasz, panie dziadku?
Sowa, która tego dnia zapukała do mego okna, była ciemnobrązowa, młodziutka; gładko odwiązałam list od jej nóżki, wyciągnęłam zeń pergamin, pochłonęłam nakreślone na nim elegancką kursywą słowa. Upust tajemnicy dałam lata wcześniej, to prawda, jednak potwierdzenie ich uznania przez szkołę magii i czarodziejstwa było przecież przełomowym etapem w życiu każdego młodego czarodzieja.
Z listem w ręku wkroczyłam do salonu, gdzie przeglądałeś gazetę - grzeczna, ułożona, z rękoma za plecami -, a potem z radością obwieściłam ci, że będę kontynuować rodzinną tradycję. Pogratulowałeś mi z pobłażliwym choć przyjemnym uśmiechem, poprosiłeś, bym przeczytała ci treść listu, jaki otrzymałam od dyrektora Hogwartu. Wyrecytowałam ci ów zaproszenie, a ty przestrzegłeś mnie, bym uważała na zdrajców krwi. Na tych, którzy bratają się z mugolami, z niemagicznymi, a potem płodzą dzieci nieczyste. Przytaknęłam ochoczo, przestraszona. Mówiłeś, że są jak plaga, że rozmnażają się w zatrważającym tempie, zagrażają naszym tradycjom, pragną zniszczyć to, na co szanowani pracowali pokoleniami, od zarania dziejów; bałam się, że mogliby wyrządzić mi krzywdę. Że pojmaliby mnie w nocy, utoczyli mi krwi - ale wyjaśniłeś mi, że żaden z nich nie odważy się podnieść ręki na dziecko Parkinsonów. Byli nieczyści, ale nie głupi na tyle, by zaskarbiać sobie gniew prominentnego rodu - a nawet jeśli, to przyszedłbyś po mnie szybko, wyswobodził z rąk hultajów i sprowadził do bezpiecznego domu. Do szkoły ruszyłam spokojna, z zadbanym kocięciem i starannie spakowanym bagażem.
Profesorze Slughorn, czy pamięta pan?
Tiara Przydziału skryła moją białą wstążeczkę pod sobą, osiadła na mojej głowie, szepcząca; zastanawiała się, myślała, rozważała możliwości, a ja niewinnie poprosiłam, by umieściła mnie tam, gdzie błyszczą najpiękniejsze gwiazdy. Echem po Wielkiej Sali rozniósł się wówczas Slytherin, odetchnęłam z ulgą, uśmiechnęłam się do losu, do Tiary, do zamku, dołączyłam do starszych sióstr. Wśród chłodnego kamienia i przepełnionych urokiem rzeźb starałam się kroczyć elegancko, niczym prawdziwy Parkinson. Trochę zbyt dumna, trochę zbyt niewinna, nosiłam się tak, jak myślałam, że wymagałaby tego ode mnie Eimher; z początku niechętnie traciłam czas na gry, w jakich zatracali się moi rówieśnicy. Nie kolekcjonowałam kart z czekoladowych żab, nie płakałam po kolejnej przegranej w gargulki - mówiono mi, że to nie przystoi; interesowały mnie jedynie szachy czarodziejów, choć i do tych siadałam raczej niechętnie. Zamiast tego z przykładną, odrobinę letargiczną ciekawością poznawałam nowy świat; ostrożna, a przy tym tak krucha, tak delikatna. Uśpiona. Pozostawałam w kręgach tych urodzonych jak ja, w rodach godnych, czystych; gdy otwierali przy mnie usta mugolacy, wzdrygałam się, tłumiłam strach. I już niebawem okazało się, że miałam ku temu swoje powody. Fotel dyrektora objął Grindelwald, a ja pomyślałam, że nieczyści mieli otrzymać od losu dokładnie to, na co zasłużyli. Odpowiednie traktowanie. Przyglądałam się ich popłochowi, który szybko jednak puściłam w niepamięć, sprowadziłam do codzienności, widziałam w tym sprawiedliwość.
Na czwartym roku zdecydowałam się dołączyć do szkolnego chóru, piąty rok z kolei przyniósł zaszczyt dołączenia do zaszczytnego Klubu Ślimaka, a ja, podobnie jak moje siostry przede mną, skorzystałam z zaproszenia z dumą. Mówiono, że w jego objęciach pływa jedynie elita. Rok później nadeszło z kolei pierwsze rozczarowanie, które mocno przeżyłam - odznaka prefekta mojego domu przeszła mi koło nosa. Czy to dlatego, że niezbyt przykładałam się do zaklęć? Czy to dlatego, że niechętnie uczęszczałam na numerologię, błądziłam myślami podczas zajęć historii magii? Nigdy nie wybaczyłam tego Hogwartowi.
Ofiarowałam się eliksirom. Dziedzinie sztuki, pięknej i hermetycznej, niewybaczającej, wymagającej precyzji i bystrego umysłu. Szybko okazało się, że do warzenia mikstur i wymyślnych wywarów miałam niebywały talent. Uwielbiałam zataczać kręgi w kociołku zgodnie z instrukcją, pieczołowicie przygotowywać składniki, siekać, zgniatać, wyciskać, porcjować, patrzeć, jak zmieniała się barwa przygotowywanej cieczy, zmieniała konsystencja. Drzwi do sali zajęć potrafiły zamknąć się godzinę wcześniej, a ja warzyłam, warzyłam, warzyłam, wciąż warzyłam, gdzie tylko mogłam. Tak jak moi krewni widzieli piękno w szatach, w modzie, tak ja widziałam jego część w miksturach. Latanie z kolei sprawiało mi okrutny problem, doprowadzało do tego, że stawałam się cichym obiektem żartów ze strony bardziej utalentowanych kolegów - a ja obrażałam się na cały świat, uciekałam na długie godziny, chowałam się i powtarzałam, że to oni niczego nie rozumieją.
Hogwart pozwolił mi także przypomnieć sobie kołysanki mojej matki. Nuciłam je pod nosem, przyglądałam się spokojnej tafli jeziora na szkolnych błoniach, rozmyślałam, czy pod wodą odnajdę trytony. W bibliotece wkrótce zaczęło brakować traktujących oń ksiąg; zabrałam je wszystkie do Pokoju Wspólnego, przestudiowałam od deski do deski, chłonęłam już nie tylko dziecięcą fantazję, ale i prawdę. Naukową, udowodnioną, złotą i przepiękną. A gdy przestało mi to wystarczać - weszłam do jeziora na błoniach i potem popłynęłam. Zanurzałam się coraz głębiej i głębiej, tam, dokąd przez wodorosty nie docierało już słońce, a wizja ciemności przed moimi oczyma majaczyła pstrokato; opadałam z sił, wiedziałam, jednak obietnica złożona opatrzności pchała mnie dalej z determinacją, o jaką nie podejrzewałaby mnie nawet moja babka. I niechybnie zabiłabym się tego dnia, gdyby nie oślizgłe macki kałamarnicy wyciągające mnie na brzeg - wrzasnęłam, odzyskawszy przytomność, szorowałam ciało, alabastrową skórę rysowałam niemal do krwi, pragnęłam pozbyć się majaczącego na nim uczucia kończyn potwora. Mówili, że nie chciał mnie skrzywdzić - że pomógł mi wydostać się spośród fal, ja jednak przeraziłam się tak mocno, że wszystkie moje plany dotyczące eksploracji dna jeziora pozostawiłam daleko za sobą.
W wolnych chwilach pochłaniałam też astronomię całym swoim jestestwem. Kierowało mną nie tylko pragnienie zaimponowania mojej babce, ale przede wszystkim naradzające się przez lata, niewymuszone zainteresowanie; czasem, ale tylko wtedy, gdy miałam pewność co do braku śledzących mnie spojrzeń, przesiadywałam wieczorami na błoniach i próbowałam odczytać to, co przekazać nam chciało niebo. Na pamięć uczyłam się gwiazd, konstelacji, ich wpływu na funkcjonowanie świata, na zjawiska pogodowe, być może i na przeznaczenie: umysł miałam otwarty, a w trakcie dwóch ostatnich lat nauki wszelkie swoje starania zdobywania wiedzy niemalże potroiłam.
Panie ojcze, czy pamiętasz?
Powróciłam do domu na stałe niedawno, wraz z końcem edukacji. Byłam już młodą damą, wciąż czystą, z białą wstęgą we włosach, wciąż kruchą i porcelanową jak lalki moich sióstr. Babka twierdziła, że właśnie to było przepiękną z moich gier, wśród coraz to bardziej hardych, niedelikatnych arystokratek. Uważała, że tak jak Eimher, umiem wykorzystać moje wrodzone atuty - a ja przytakiwałam, wewnętrznie niepewna.
Powitałeś mnie w jadalni, przy wspólnej kolacji, odnajdując chwilę między zawirowaniami przy nowej kolekcji w domu mody Parkinson, pochwaliłeś pierwszy raz. Otrzymane z egzaminów noty poświadczyły, że zdobyłam już biegłość w astronomii, opiece nad magicznymi stworzeniami, historii magii, numerologii, obronie przed czarną magią. Najbardziej spektakularnym wynikiem były jednak eliksiry. Opowiedziałam ci ochoczo, że jest to przyszłość, jaką widzę w swoich marzeniach, że palce na skrzypcach wygrywające piękne melodie nadawały się również do mikstur, jakie mogłyby wspomóc naszych krewnych we wszelkiego rodzaju zajęciach; ty uśmiechnąłeś się tylko pod nosem, mruknąłeś coś po francusku półszeptem i zapewniłeś, że będę mogła pomóc w naszym domu mody, może nawet odnajdę się w rezerwacie jednorożców. A ty znajdziesz mi odpowiedniego kandydata na męża.
Byłam przecież jednym z wychuchanych dzieci. Najmłodszą, najbardziej soczystą kartą przetargową w twojej dłoni, ojcze. A te należało spieniężać, sprawiać, że przywiodą za sobą kolejny zysk.
Pośród przystawania na moje zachcianki, jak to nazwałeś naukę języka trytońskiego, konnej jazdy i malarstwa, nieustannie rozglądałeś się również za odpowiednią inwestycją. Zaprzątany myślami wśród materiałów i kreacji, zapewniłeś, że wygospodarowałeś chwilę przed moim przyjazdem i przygotowałeś mi nie tyle przepiękną sukienkę, co i odpowiedni podarek, przepiękny naszyjnik. A ja zamarłam na chwilę. Ziemia pod moimi nogami zapadła się niczym fale na morzu, wciągała mnie do środka, jedzenie zamarło w gardle; czyli już niebawem miałam stanąć na ślubnym kobiercu i własnowolnie wkroczyć do złotej klatki jak moja matka, i jej matka przed nią, i matka jej matki. Co kazało mi myśleć, że syreny takie jak ja mogą zapragnąć wolności? Dzień później otrzymałam swoje pierwsze zaproszenie na Sabat. Byłam dorosła. Dorosła, jako twoja muza w naszym domu mody. Dorosła, choć targała mną cicha złość, jakiej wcześniej nie znałam.
- Musimy już ruszać, pani - odzywa się woźnica, spina wodze, uspokaja konie. - Słońce niebawem zajdzie za horyzont, a ja przyrzekłem twej matce, że powrócimy najpóźniej z ostatnim jego promieniem.
Stoję w porcie. Loki targa mi wiatr, a ja poprawiam wplecioną w nie białą wstęgę, wypuszczam powietrze z płuc; przybywam tu gdy tylko mogę, pragnąc w końcu zobaczyć syrenę, dziką, wolną, piękną. One jednak nie przybywają. To kolejne popołudnie, gdy nie przybywają. W oddali widzę tylko wzburzone fale i zastanawiam się, czy drwią sobie ze mnie, tańczą z pianą, pozwalają mi jedynie wspominać przeszłość daleką, przeszłość niedawną.
- Wracajmy - wzdycham w końcu. Poddaję się, znów.
Statystyki i biegłości | |||
Statystyka | Wartość | Bonus | |
OPCM: | 10 | 1 (rożdżka) | |
Zaklęcia i uroki: | 0 | 0 | |
Czarna magia: | 0 | 0 | |
Magia lecznicza: | 0 | 0 | |
Transmutacja: | 5 | 0 | |
Eliksiry: | 20 | 4 (rożdżka) | |
Sprawność: | 0 | Brak | |
Zwinność: | 5 | Brak | |
Język | Wartość | Wydane punkty | |
Angielski | II | 0 | |
Francuski | II | 2 | |
Łacina | I | 1 | |
Trytoński | I | 1 | |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty | |
Astronomia | III | 25 | |
Historia Magii | I | 2 | |
Numerologia | I | 2 | |
ONMS | II | 10 | |
Retoryka | II | 10 | |
Spostrzegawczość | I | 2 | |
Zielarstwo | I | 2 | |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty | |
Szlachecka etykieta | I | 0 | Wartość | Wydane punkty |
Neutralny | Neutralny | ||
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty | |
Literatura (wiedza) | I | 0.5 | |
Malarstwo (tworzenie) | II | 3 | |
Malarstwo (wiedza) | I | 0.5 | |
Muzyka (wiedza) | I | 0.5 | |
Rzeźba (wiedza) | I | 0.5 | |
Śpiew | II | 3 | |
Muzyka (gra na skrzypcach) | I | 0.5 | |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty | |
Taniec balowy | I | 1 | |
Jeździectwo | I | 1 | |
Pływanie | I | 1 | |
Taniec baletowy | I | 1 | |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty | |
Brak | - | (+0) | |
Reszta: 0.5 |
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Nymeria Parkinson dnia 16.04.19 20:33, w całości zmieniany 15 razy
Witamy wśród Morsów
[23.04.19] Ingrediencje (listopad/grudzień)