Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Bar Old Forge, Knoydart
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Bar Old Forge
Lokal położony przy głównej ulicy miasteczka, który idealnie wpasowuje się w miejscową architekturę. Wnętrze nie napawa optymizmem. Przez poszarzałe szyby stojące w starych okiennicach światło wpada niechętnie, przez co w środku panuje półmrok. Powietrze jest ciężkie, często wypełnione dymem nabiera mętnej barwi. Po lewej stronie znajduje się długi bar wykonany w całości z drewna o ciemnym kolorze. Pod ścianami stoją stoły, których ustawienie już dawno przestało przypominać przemyślaną kompozycję. W środku zawsze jest gwarno - o każdej porze dnia można spotkać Szkota, który wpadnie aby przechylić szklanicę lub dwie.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:04, w całości zmieniany 2 razy
A jednak uważał, że Despenser była niezgorszym medykiem kiedy chodziło o znieczulenie. Mógł wręcz stwierdzić, że świetnie się na tym znała, a on bez wahania oddawał się jej zabieg pomimo świadomości, że dnia następnego głowa będzie cięższa o ilość wypitych butelek.
-Stałem się abstynentem na cały tydzień. Dobra robota. - zaśmiał się w głos powodując tym, że parę ciekawskich głów odwróciło się w ich stronę, ale zaraz wróciło do swoich spraw. - Nie poczuwam się do winy, nie mógłbym do niczego zmusić taką twardą sztukę jak ty. Twoje zdrowie Despenser.
Uniósł szklankę w jej stronę w geście toastu i wychylił trunek do końca. Szkocka zapiekła ostro w gardle, a Herbert odkaszlnął cicho po czym wskazał szynkarzowi, że potrzebuje dolewki. Nie musiał długo czekać aż znów w szklaneczce znajdzie się wspaniały trunek.
-Jakże bym mógł narażać twoją reputację. Niedoczekanie moje - odpowiedział przybierając podobny ton jakim uraczyła go czarownica starając się uniknąć kuksańca w bok. Z nieukrywanym rozbawieniem obserwował jak rozpakowuje paczuszkę niczym małe dziecko prezent pod choinkę. Sam miał podobne reakcje kiedy odkrywał coś nowego w czasie swoich podróży szukając w panice aparatu aby uwiecznić dany moment i chwilę. Nie raz się nie udawało i jedyne co mu pozostało to wspomnienia i obrazy w głowie, które chciał opisać jak najlepiej słowami. Tak zaczęło się tworzenie dzienników z podróży i nim się zorientował zapełnił nimi całą półkę w domu. I z czasem zyskał całkiem spore grono słuchaczy, ale nie narzekał. Lubił opowiadać, wzbudzać niedowierzaniem w głosie i spojrzeniu swoich słuchaczy, budować napięcie, a czasami się z nimi drażnić. Cóż, mały narcyz odzywał się częściej niżby chciał, ale jakże to było miłe. O motylach tych przez dłuższy czas nic nie wiedział, aż w końcu trafił na innego szaleńca, który mu dokładnie opowiedział skąd się bierze cały ten fenomen.
-Nie do końca wiadomo… ponoć wewnętrzny instynkt. Natura je tak stworzyła, sprawiła, że po prostu wiedza. - Był znawcą roślin, nie zaś zwierząt, ale te go również fascynowały i jak miał okazję to dowiadywał się czegoś nowego na ich temat. Widział ten błysk w oku Evelyn, zachwyt i pragnienie zobaczenia czegoś więcej. Przez chwilę się wahał, choć wiedział, że i tak pokaże jej jeszcze jedno zdjęcie, ale pokusa małego droczenia się była większa. - Mam tu coś jeszcze…
Sięgnął niespiesznie do wewnętrznej kieszeni swojej kurtki, z której wyciągnął jeszcze jedną fotografię. Nie mogła jej zobaczyć, gdyż trzymał ją tyłem do czarownicy. Z lekkim ociąganiem podał ją kobiecie i pociągnął łyk ze szklanki. Fotografia przedstawiała duży, piękny, błękitny kwiat, a przynajmniej tak zdawało się na samym początku. Płatki zaczęły się poruszać, a kwiat okazał się być skupiskiem dużych motyli na pustej łodydze.
-Mam dwie takie, jedna jest dla ciebie - dodał botanik i uśmiechnął się do Despenser. Gdy zapytał o kłopoty skrzywił się kącikami ust i wyciągnął nogi przed siebie krzyżując je w kostkach. - Zdefiniuj kłopoty, Despenser.
Polecił jej bawiąc się szklanką. Wiedział, że się martwiła choć nigdy nie powiedziała tego wprost. Opierdol, czynienie wyrzutów, a potem podanie herbatki miętowej, to był jej sposób na okazanie troski. Za co był jej zawsze i wielce wdzięczny. Nie wiedział tylko jak jej powiedzieć o tym, że zdecydował się pomóc walczącym o wolność, jak tylko potrafił najlepiej.
-A ty? - Zamiast tego zapytał patrząc na nią uważnie. - Jak ty się trzymasz?
Wilkołaki nigdy nie miały lekko, a teraz tym bardziej. Przez jednym uważane za śmiertelne niebezpieczeństwo, a przez innych pogardzane, jakby mieli wybór.
-Stałem się abstynentem na cały tydzień. Dobra robota. - zaśmiał się w głos powodując tym, że parę ciekawskich głów odwróciło się w ich stronę, ale zaraz wróciło do swoich spraw. - Nie poczuwam się do winy, nie mógłbym do niczego zmusić taką twardą sztukę jak ty. Twoje zdrowie Despenser.
Uniósł szklankę w jej stronę w geście toastu i wychylił trunek do końca. Szkocka zapiekła ostro w gardle, a Herbert odkaszlnął cicho po czym wskazał szynkarzowi, że potrzebuje dolewki. Nie musiał długo czekać aż znów w szklaneczce znajdzie się wspaniały trunek.
-Jakże bym mógł narażać twoją reputację. Niedoczekanie moje - odpowiedział przybierając podobny ton jakim uraczyła go czarownica starając się uniknąć kuksańca w bok. Z nieukrywanym rozbawieniem obserwował jak rozpakowuje paczuszkę niczym małe dziecko prezent pod choinkę. Sam miał podobne reakcje kiedy odkrywał coś nowego w czasie swoich podróży szukając w panice aparatu aby uwiecznić dany moment i chwilę. Nie raz się nie udawało i jedyne co mu pozostało to wspomnienia i obrazy w głowie, które chciał opisać jak najlepiej słowami. Tak zaczęło się tworzenie dzienników z podróży i nim się zorientował zapełnił nimi całą półkę w domu. I z czasem zyskał całkiem spore grono słuchaczy, ale nie narzekał. Lubił opowiadać, wzbudzać niedowierzaniem w głosie i spojrzeniu swoich słuchaczy, budować napięcie, a czasami się z nimi drażnić. Cóż, mały narcyz odzywał się częściej niżby chciał, ale jakże to było miłe. O motylach tych przez dłuższy czas nic nie wiedział, aż w końcu trafił na innego szaleńca, który mu dokładnie opowiedział skąd się bierze cały ten fenomen.
-Nie do końca wiadomo… ponoć wewnętrzny instynkt. Natura je tak stworzyła, sprawiła, że po prostu wiedza. - Był znawcą roślin, nie zaś zwierząt, ale te go również fascynowały i jak miał okazję to dowiadywał się czegoś nowego na ich temat. Widział ten błysk w oku Evelyn, zachwyt i pragnienie zobaczenia czegoś więcej. Przez chwilę się wahał, choć wiedział, że i tak pokaże jej jeszcze jedno zdjęcie, ale pokusa małego droczenia się była większa. - Mam tu coś jeszcze…
Sięgnął niespiesznie do wewnętrznej kieszeni swojej kurtki, z której wyciągnął jeszcze jedną fotografię. Nie mogła jej zobaczyć, gdyż trzymał ją tyłem do czarownicy. Z lekkim ociąganiem podał ją kobiecie i pociągnął łyk ze szklanki. Fotografia przedstawiała duży, piękny, błękitny kwiat, a przynajmniej tak zdawało się na samym początku. Płatki zaczęły się poruszać, a kwiat okazał się być skupiskiem dużych motyli na pustej łodydze.
-Mam dwie takie, jedna jest dla ciebie - dodał botanik i uśmiechnął się do Despenser. Gdy zapytał o kłopoty skrzywił się kącikami ust i wyciągnął nogi przed siebie krzyżując je w kostkach. - Zdefiniuj kłopoty, Despenser.
Polecił jej bawiąc się szklanką. Wiedział, że się martwiła choć nigdy nie powiedziała tego wprost. Opierdol, czynienie wyrzutów, a potem podanie herbatki miętowej, to był jej sposób na okazanie troski. Za co był jej zawsze i wielce wdzięczny. Nie wiedział tylko jak jej powiedzieć o tym, że zdecydował się pomóc walczącym o wolność, jak tylko potrafił najlepiej.
-A ty? - Zamiast tego zapytał patrząc na nią uważnie. - Jak ty się trzymasz?
Wilkołaki nigdy nie miały lekko, a teraz tym bardziej. Przez jednym uważane za śmiertelne niebezpieczeństwo, a przez innych pogardzane, jakby mieli wybór.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Jej spojrzenie podążyło w bok, bezprecedensowo wpatrując się w oczy obserwatorów, przeskakując między nimi leniwie, łapiąc niewygodny dla większości kontakt wzrokowy. Prowokowała, zawstydzała, zniechęcała przypadkowych gapiów zaciekawionymi stalowoniebieskimi tęczówkami. Nie lubiła spojrzeń obcych na sobie, a tym bardziej odczuwanego przy tym dyskomfortu to też sama nauczyła się reagować, odwzajemniać ów niewygodną czynność.
- Aye – przytaknęła po szkocku, unosząc swoją szklankę i czyniąc to samo co jej towarzysz, a alkohol gorzko potraktował jej kubki smakowe, powodując u niej charakterystyczne zassanie powietrza poprzez zaciśnięte zęby, jakby musiała się oswoić z mocą trunku, który brutalnie palił jej gardło. Odsunęła od siebie chwilowo szklankę, obserwując kątem oka jak prędko została serwowana kolejna dawka whisky.
- Będę ci to później z radością wypominać – obiecała z leniwym uśmiechem, doskonale zdając sobie sprawę, że okazja zdąży się pojawić. Złośliwość i pamiętliwość Evelyn z pewnością chętnie skorzystają z możliwości robienia wyrzutów w przyszłości, potrzebowała jedynie zapalnika, jakiejś akcji, a znając ich, wcale nie tak długo przyjdzie jej na takową czekać. Teraz jednak wolała się skupić na paczuszce, jej wnętrzu, zdjęciach, które obserwowała niczym zaczarowana, jakby tam była, bo właśnie tak się czuła za każdym razem, gdy mogła oglądać kolejne fragmenty podróży Herberta. Słuchała go, urzeczona historiami, gromadząc we własnej głowie odwzorowania jego słów w postaci obrazów za pomocą magii zwanej zwyczajnie wyobraźnią. Zmarszczyła brwi w odpowiedzi na zapowiedź niespodzianki, jakby jednocześnie nie mogła się doczekać i zupełnie się nie spodziewała, co też mężczyzna kombinuje. Przechyliła głowę, rzucając pytające spojrzenie, które ledwo co udało jej się oderwać od obserwowania żółtych niczym słońce motyli. Śledziła ruchy przyjaciela, jego dłoń, którą nieznośnie wolno skierował do kieszeni kurtki, na co Despenser zmieniła minę na taką, która wyrażała oburzenie, jakby zaraz miała rozpocząć tyradę o torturach, którymi ją raczył. Widziała drugą stronę fotografii, tę, która nie mówiła jej nic, a mimo to wprawiała w zaskakujące podekscytowanie. Dopiero, gdy dojrzała, że kieruje ją ku niej, niemal ją wyrwała, choć zachowała przy tym rozwagę i odpowiedzialność, jakby jej dotyk mógł przypadkowo spopielić zdjęcie. Odwróciła ją i zastygła, świecącymi oczami obserwując hipnotyzujący kwiat, wzdrygając się nieznacznie w momencie w którym zdjęcie się poruszyło, odsłaniając z wolna pojedyncze, niebieski motyle. – To… To jest piękne… - wydusiła z siebie, będąc pod wrażeniem zdjęcia, które żyło przed jej oczami. Naprawdę mało co mogło poruszyć Szkotkę, ale tu akurat Herbert trafił w punkt, jakby doskonale zdawał sobie sprawę, że akurat to trafi w jej czuły punkt. – Dziękuję – jedynie przez moment dało się w niej zauważyć coś na wzór wzruszenia, które szybko zatuszowała, sięgając po swoją szklankę. Trzymała fotografię cały czas w drugiej dłoni, jakby nie mogąc się oswoić z faktem, że naprawdę jest jej, tymczasem wewnętrznie szukała dla niej odpowiedniego miejsca w swoim domu, tak, by móc na nią ciągle spoglądać.
- Oho – skwitowała z przewróceniem oczu, domyślając się, że jednak jakieś tarapaty miały miejsce, tylko niekoniecznie chciał się jej przyznać, próbując kręcić. – No wiesz, bójki, podkładanie się, próba bycia bohaterem w sprawach beznadziejnych, pojawianie się w złym miejscu o złym czasie… - przerwała wyliczanie, sprawdzając reakcje przyjaciela, próbując wyłapać jakąś, nawet najmniejszą, zmianę w jego mimice i pociągnąć go za język. Zamiast swojej odpowiedzi dostała kontrę na dźwięk której się skrzywiła, poniekąd ze złością, że tego nie przewidziała. – Grey, nie denerwuj mnie, mówże. – Mruknęła, obrzucając go zbulwersowanym spojrzeniem, naraz jednak westchnęła, sięgnęła po szklankę i spróbowała być polubowna, zaczynając od siebie, tak dla przykładu.
- Próbowałam się nie wychylać, to, co się wyprawia mi nie służy. To już nie chodzi tylko o kontrole, czy zachowuję się odpowiednio, teraz jest dużo więcej takich, którym nie podobają się ci mojego pokroju – Fuknęła ze złością, której nawet nie mogła skierować na coś, czy kogoś konkretnego. Jasne, potrafiła doskonale udawać, że wcale nie jest tym, czym była, ale jej nazwisko znajdowało się w rejestrze, czymś namacalnym, a to wcale jej nie uspokajało. Zaczynała być przewrażliwiona na widok obcych, jakby każdego traktowała jako potencjalne zagrożenie i była na siebie wściekła, przecież mieszkała na tyle daleko, by wątpić, że zainteresuje kogokolwiek niepowołanego. Mimo wszystko, to nie był zbyt dobry czas dla wilkołaków, choć nawet nie znała ich wielu, zaledwie dwóch i to z bratem licząc. - Najgorsze jest to, że wciąż nie wiem co jest w tym wszystkim słuszne i właściwe. - Mówiła o wojnie i o własnym nierozróżnianiu dobrej od złej strony, dla niej każda miała w sobie coś dobrego i coś złego, ale żadna nie wybijała się jej na pierwszy plan, jako ta właściwa. Irytowało ją to, przecież powinna być bardziej skłonna do jednej, zamiast tego wciąż pozostawała pomiędzy młotem, a kowadłem.
- Aye – przytaknęła po szkocku, unosząc swoją szklankę i czyniąc to samo co jej towarzysz, a alkohol gorzko potraktował jej kubki smakowe, powodując u niej charakterystyczne zassanie powietrza poprzez zaciśnięte zęby, jakby musiała się oswoić z mocą trunku, który brutalnie palił jej gardło. Odsunęła od siebie chwilowo szklankę, obserwując kątem oka jak prędko została serwowana kolejna dawka whisky.
- Będę ci to później z radością wypominać – obiecała z leniwym uśmiechem, doskonale zdając sobie sprawę, że okazja zdąży się pojawić. Złośliwość i pamiętliwość Evelyn z pewnością chętnie skorzystają z możliwości robienia wyrzutów w przyszłości, potrzebowała jedynie zapalnika, jakiejś akcji, a znając ich, wcale nie tak długo przyjdzie jej na takową czekać. Teraz jednak wolała się skupić na paczuszce, jej wnętrzu, zdjęciach, które obserwowała niczym zaczarowana, jakby tam była, bo właśnie tak się czuła za każdym razem, gdy mogła oglądać kolejne fragmenty podróży Herberta. Słuchała go, urzeczona historiami, gromadząc we własnej głowie odwzorowania jego słów w postaci obrazów za pomocą magii zwanej zwyczajnie wyobraźnią. Zmarszczyła brwi w odpowiedzi na zapowiedź niespodzianki, jakby jednocześnie nie mogła się doczekać i zupełnie się nie spodziewała, co też mężczyzna kombinuje. Przechyliła głowę, rzucając pytające spojrzenie, które ledwo co udało jej się oderwać od obserwowania żółtych niczym słońce motyli. Śledziła ruchy przyjaciela, jego dłoń, którą nieznośnie wolno skierował do kieszeni kurtki, na co Despenser zmieniła minę na taką, która wyrażała oburzenie, jakby zaraz miała rozpocząć tyradę o torturach, którymi ją raczył. Widziała drugą stronę fotografii, tę, która nie mówiła jej nic, a mimo to wprawiała w zaskakujące podekscytowanie. Dopiero, gdy dojrzała, że kieruje ją ku niej, niemal ją wyrwała, choć zachowała przy tym rozwagę i odpowiedzialność, jakby jej dotyk mógł przypadkowo spopielić zdjęcie. Odwróciła ją i zastygła, świecącymi oczami obserwując hipnotyzujący kwiat, wzdrygając się nieznacznie w momencie w którym zdjęcie się poruszyło, odsłaniając z wolna pojedyncze, niebieski motyle. – To… To jest piękne… - wydusiła z siebie, będąc pod wrażeniem zdjęcia, które żyło przed jej oczami. Naprawdę mało co mogło poruszyć Szkotkę, ale tu akurat Herbert trafił w punkt, jakby doskonale zdawał sobie sprawę, że akurat to trafi w jej czuły punkt. – Dziękuję – jedynie przez moment dało się w niej zauważyć coś na wzór wzruszenia, które szybko zatuszowała, sięgając po swoją szklankę. Trzymała fotografię cały czas w drugiej dłoni, jakby nie mogąc się oswoić z faktem, że naprawdę jest jej, tymczasem wewnętrznie szukała dla niej odpowiedniego miejsca w swoim domu, tak, by móc na nią ciągle spoglądać.
- Oho – skwitowała z przewróceniem oczu, domyślając się, że jednak jakieś tarapaty miały miejsce, tylko niekoniecznie chciał się jej przyznać, próbując kręcić. – No wiesz, bójki, podkładanie się, próba bycia bohaterem w sprawach beznadziejnych, pojawianie się w złym miejscu o złym czasie… - przerwała wyliczanie, sprawdzając reakcje przyjaciela, próbując wyłapać jakąś, nawet najmniejszą, zmianę w jego mimice i pociągnąć go za język. Zamiast swojej odpowiedzi dostała kontrę na dźwięk której się skrzywiła, poniekąd ze złością, że tego nie przewidziała. – Grey, nie denerwuj mnie, mówże. – Mruknęła, obrzucając go zbulwersowanym spojrzeniem, naraz jednak westchnęła, sięgnęła po szklankę i spróbowała być polubowna, zaczynając od siebie, tak dla przykładu.
- Próbowałam się nie wychylać, to, co się wyprawia mi nie służy. To już nie chodzi tylko o kontrole, czy zachowuję się odpowiednio, teraz jest dużo więcej takich, którym nie podobają się ci mojego pokroju – Fuknęła ze złością, której nawet nie mogła skierować na coś, czy kogoś konkretnego. Jasne, potrafiła doskonale udawać, że wcale nie jest tym, czym była, ale jej nazwisko znajdowało się w rejestrze, czymś namacalnym, a to wcale jej nie uspokajało. Zaczynała być przewrażliwiona na widok obcych, jakby każdego traktowała jako potencjalne zagrożenie i była na siebie wściekła, przecież mieszkała na tyle daleko, by wątpić, że zainteresuje kogokolwiek niepowołanego. Mimo wszystko, to nie był zbyt dobry czas dla wilkołaków, choć nawet nie znała ich wielu, zaledwie dwóch i to z bratem licząc. - Najgorsze jest to, że wciąż nie wiem co jest w tym wszystkim słuszne i właściwe. - Mówiła o wojnie i o własnym nierozróżnianiu dobrej od złej strony, dla niej każda miała w sobie coś dobrego i coś złego, ale żadna nie wybijała się jej na pierwszy plan, jako ta właściwa. Irytowało ją to, przecież powinna być bardziej skłonna do jednej, zamiast tego wciąż pozostawała pomiędzy młotem, a kowadłem.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
-Zawsze do usług - odpowiedział z rozbawieniem i pociągnął solidny łyk ze szklanki. Wymowne spojrzenie Despenser zniechęciło gapiów, którzy zajęli się swoimi sprawami jak na zawołanie. Kiedy zobaczył owe motyle od razu pomyślał o przyjaciółce, wiedział, że bardziej niż rośliny interesują ją stworzenia jakie spotyka na swojej drodze. Też uwielbiał je obserwować choć słabość miał jednak do pięknych kwiatów. Uwielbiał podziwiać jak się rozwijają, jak rozkwitają i cieszą oko. W Amazonii zaś pełno było przeróżnych motyli oraz małych ptaków, kolorowych niczym tęcza. Nie zawsze udawało mu się coś uchwycić aparatem, ale obiecywał sobie, że jak wróci to wtedy będzie wiedział na co zwracać uwagę w czasie swoich wędrówek.
Uśmiechnął się zadowolony i z miną najedzonego lwa oparł się znów plecami o krzesło i zakręcił szklanką ze szkocką. Osiągnął zamierzony efekt, chociaż tyle mógł zrobić. Kiedy zaś Despenser zaczęła wymieniać całą listę, którą obiecał wiele lat temu nie realizować odchrząknął znacząco i przewrócił oczami jakby właśnie rozkopywała stertę śmieci, która przecież nikomu nie wadzi. W końcu jednak cmoknął z niezadowoleniem i odstawił szkocką na blat stołu.
-Trafiłem w Londynie na rabusiów, którzy plądrowali kamienicę, w środku była charłaczka z małym dzieciakiem, nie starszym niż siedem może osiem lat. - Odezwał się w końcu, a głos miał szorstki kiedy wypowiadał te słowa. - Miałem ochotę roznieść tych gości. Ale nie byłem sam, oni zresztą też, zdaje się byli członkami większej grupy. W końcu wyprowadziłem kobietę i chłopca poza granice miasta. Mówili, że mają jakieś bezpieczne miejsce, do którego mogą się udać.
Upił kolejny łyk szkockiej, które teraz ledwo zostało na dnie, a to oznaczało, że zaraz trafi mu się kolejna dolewka.
-Mam też problem z dawnym… znajomym - ostatnie słowo ewidentnie mu ciążyło i mielił je w ustach niczym przeżutą gumę, której nie może się pozbyć. - Nie jestem w pełni pewien, ale podejrzewam, że nasze… postrzeganie świata jest diametralnie różne, ale niestety wpakowałem się w pewien układ, z którego nie wiem jak się… wyplątać, ale w końcu będę musiał znaleźć rozwiązanie.
Kolejny gest dłonią i szkocka znów napełniła szklanki. Wiedział, że jeszcze dwie i dnia następnego zacznie żałować tej decyzji, chyba, że Despenser uratuje go swoją miętową herbatą. Zmarszczył lekko brwi słysząc słowa kobiety i natychmiast się wyprostował stając się czujnym.
-Masz bezpieczne miejsce, do którego możesz wracać? - Upewnił się. Nie mógłby znieść myśli, że Despenser musi się ukrywać w jakiejś norze niczym zbieg, tylko dlatego, że jest wilkołakiem. Zdawał sobie sprawę, że nie mogło być jej łatwo i lekko. Każdy teraz był pod obserwacją i na cenzurowanym, a akcja z głupim plakatem z wizerunkiem Hala dała mu przedsmak tego co się dzieje z tymi, którzy podpadną aktualnej władzy.
-Co jest słuszne? - Zapytał zaraz za nią unosząc do góry brwi nie ukrywając tym samym swojego zaskoczenia. - Nic nie jest słuszne co aktualnie jest głoszone. Słuszne jest prawo do wolności, do życia, do wyrażania własnych opinii, do istnienia. A to właśnie jest odbierane wszystkim tym, którzy śmią myśleć inaczej niż jedyna, słuszna władza, która zawitała w naszym kraju. Pieniądze i tyrania idą ze sobą w parze.
Zacisnął mocniej szczęki przez co jego rysy się mocno wyostrzyły, a oczy nabrały koloru pochmurnego nieba.
Uśmiechnął się zadowolony i z miną najedzonego lwa oparł się znów plecami o krzesło i zakręcił szklanką ze szkocką. Osiągnął zamierzony efekt, chociaż tyle mógł zrobić. Kiedy zaś Despenser zaczęła wymieniać całą listę, którą obiecał wiele lat temu nie realizować odchrząknął znacząco i przewrócił oczami jakby właśnie rozkopywała stertę śmieci, która przecież nikomu nie wadzi. W końcu jednak cmoknął z niezadowoleniem i odstawił szkocką na blat stołu.
-Trafiłem w Londynie na rabusiów, którzy plądrowali kamienicę, w środku była charłaczka z małym dzieciakiem, nie starszym niż siedem może osiem lat. - Odezwał się w końcu, a głos miał szorstki kiedy wypowiadał te słowa. - Miałem ochotę roznieść tych gości. Ale nie byłem sam, oni zresztą też, zdaje się byli członkami większej grupy. W końcu wyprowadziłem kobietę i chłopca poza granice miasta. Mówili, że mają jakieś bezpieczne miejsce, do którego mogą się udać.
Upił kolejny łyk szkockiej, które teraz ledwo zostało na dnie, a to oznaczało, że zaraz trafi mu się kolejna dolewka.
-Mam też problem z dawnym… znajomym - ostatnie słowo ewidentnie mu ciążyło i mielił je w ustach niczym przeżutą gumę, której nie może się pozbyć. - Nie jestem w pełni pewien, ale podejrzewam, że nasze… postrzeganie świata jest diametralnie różne, ale niestety wpakowałem się w pewien układ, z którego nie wiem jak się… wyplątać, ale w końcu będę musiał znaleźć rozwiązanie.
Kolejny gest dłonią i szkocka znów napełniła szklanki. Wiedział, że jeszcze dwie i dnia następnego zacznie żałować tej decyzji, chyba, że Despenser uratuje go swoją miętową herbatą. Zmarszczył lekko brwi słysząc słowa kobiety i natychmiast się wyprostował stając się czujnym.
-Masz bezpieczne miejsce, do którego możesz wracać? - Upewnił się. Nie mógłby znieść myśli, że Despenser musi się ukrywać w jakiejś norze niczym zbieg, tylko dlatego, że jest wilkołakiem. Zdawał sobie sprawę, że nie mogło być jej łatwo i lekko. Każdy teraz był pod obserwacją i na cenzurowanym, a akcja z głupim plakatem z wizerunkiem Hala dała mu przedsmak tego co się dzieje z tymi, którzy podpadną aktualnej władzy.
-Co jest słuszne? - Zapytał zaraz za nią unosząc do góry brwi nie ukrywając tym samym swojego zaskoczenia. - Nic nie jest słuszne co aktualnie jest głoszone. Słuszne jest prawo do wolności, do życia, do wyrażania własnych opinii, do istnienia. A to właśnie jest odbierane wszystkim tym, którzy śmią myśleć inaczej niż jedyna, słuszna władza, która zawitała w naszym kraju. Pieniądze i tyrania idą ze sobą w parze.
Zacisnął mocniej szczęki przez co jego rysy się mocno wyostrzyły, a oczy nabrały koloru pochmurnego nieba.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Schowała fotografię w wewnętrznej kieszeni płaszcza, tuż przy piersi, gdzie miała niejaką kontrolę nad tym, by jej nie zagiąć i zwyczajnie nie zniszczyć, a jednocześnie właśnie tam nie było szansy zgubienia podarunku.
- Co się, na litość, dzieje z tym światem? – Wywróciła oczami, ukazując swoje rozdrażnienie, może i sama nie była święta, ale miała w sobie dużą dozę przyzwoitości i ogromne pokłady sprawiedliwego sumienia. Dlatego się nie mieszała w żadne zwady, jej wilkołak może i był uśpiony, a ona nad nim czuwała, ale złość, którą mogłaby odczuwać w takich sytuacjach była zbyt nieprzewidywana, by mogła ryzykować. Każda przemiana była bolesna i uciążliwie wyczerpująca, ta planowana i ta wymuszona, a najgorsze w tym wszystkim było to, że nie miała żadnej kontroli nad sobą, gdy wilkołak przejmował sterowanie jej ciałem, jakby był zupełnie innym, oddzielnym organizmem, jakby współdzieliła z nim swoje ciało. Możliwe, że gdyby było inaczej, gdyby nie była obdarzona klątwą, to ryzykowałaby życiem żeby wymierzać sprawiedliwość nieudacznikom, mordercom sumień.
Tuż po tym, jak przechyliła szklankę do ust, zmarszczyła brwi na widok ilości trunku pozostałego w szkle, cóż, chyba zaczynała rozwijać tempo, a to nie zwiastowało niczego dobrego, sama nie miała zamiaru się później leczyć swoimi katorżniczymi sposobami. Odsunęła od siebie szklankę, bawiąc się nią jedynie. – Znajomym? Układ? To nie brzmi dobrze, ba, to brzmi cholernie niedobrze – posłała mu wymowne spojrzenie, włączył jej się tryb nadopiekuńczości, jakby przejmowała część odpowiedzialności za to, co się u niego wyprawiało i wcale jej się nie podobał kierunek w którym to wszystko zmierzało. – Radzę ci, znajdź to rozwiązanie szybciej, zanim ci pomogę – apodyktyczności w jej głosie nie można było pomylić z niczym innym, w takich sytuacjach nie potrafiła być spokojna, jakby w jej umyśle pokazywał się wielki, czerwony napis wyrażający niechybne kłopoty, a to one były teraz ostatnią rzeczą, której można było chcieć..
W jednej chwili poczuła się do odpowiedzialności i uspokojenia przyjaciela, nie było sensu zapeszać, dlatego skłoniła się ku prostemu, wygodnemu wytłumaczeniu, które nie musiało być kłamstwem. - Mam, przynajmniej takie, że będę wiedzieć kiedy przestanie być bezpieczne – mruknęła z ociąganiem, jakby poniekąd to nawet nie miało znaczenia, teraz, gdy świat wywrócił się do góry nogami, już niczego nie można było być stuprocentowo pewnym. Zdarzało się, że była sprawdzana przez brygadzistów, ale nie stanowiła zagrożenia i była o tym święcie przekonana, więc nie ściągała na siebie ich złości, co ją nieznacznie uspokajało. Ba, jeden z brygadzistów przed kilkoma miesiącami szukał jej brata, a to znaczyło, że tym bardziej oczy nie były zwrócone na nią, a na tych, którzy uciekali się do wybryków.
Zauważyła reakcję mężczyzny, ruch jego ciała, zaciśnięcie zębów i wcale nie było jej z tym łatwiej, ale nie miała sobie nic do zarzucenia, gubiła się, a to nie było niczym paskudnym. - Nie zrozum mnie źle, ja jestem już po prostu tym zmęczona, miesza mi się w głowie. Chciałabym wierzyć, że jestem wolna, to samolubne, ale chcę przestać analizować to, co się dzieje, odciąć się i poczuć się… bezpiecznie? Teraz moja hodowla jest miejscem na uboczu, z dala od chaosu, który się rozgrywa, ale ja widzę co się dzieje i to źle na mnie wpływa. – Naprawdę nie wiedziała, co ma więcej powiedzieć, była rozdarta pomiędzy stronami tej batalii, bo nie ufała żadnej z nich, traktując wszystko jak zwyczajne, czające się zło. Nie miała żadnego wpływu na wydarzenia wstrząsające światem w którym żyła, mogła się jedynie frustrować, uciekać do krótkich chwil, takich jak ta, które dawały jej możliwość pozornego odcięcia się i zapomnienia. To było trudne.
- Co się, na litość, dzieje z tym światem? – Wywróciła oczami, ukazując swoje rozdrażnienie, może i sama nie była święta, ale miała w sobie dużą dozę przyzwoitości i ogromne pokłady sprawiedliwego sumienia. Dlatego się nie mieszała w żadne zwady, jej wilkołak może i był uśpiony, a ona nad nim czuwała, ale złość, którą mogłaby odczuwać w takich sytuacjach była zbyt nieprzewidywana, by mogła ryzykować. Każda przemiana była bolesna i uciążliwie wyczerpująca, ta planowana i ta wymuszona, a najgorsze w tym wszystkim było to, że nie miała żadnej kontroli nad sobą, gdy wilkołak przejmował sterowanie jej ciałem, jakby był zupełnie innym, oddzielnym organizmem, jakby współdzieliła z nim swoje ciało. Możliwe, że gdyby było inaczej, gdyby nie była obdarzona klątwą, to ryzykowałaby życiem żeby wymierzać sprawiedliwość nieudacznikom, mordercom sumień.
Tuż po tym, jak przechyliła szklankę do ust, zmarszczyła brwi na widok ilości trunku pozostałego w szkle, cóż, chyba zaczynała rozwijać tempo, a to nie zwiastowało niczego dobrego, sama nie miała zamiaru się później leczyć swoimi katorżniczymi sposobami. Odsunęła od siebie szklankę, bawiąc się nią jedynie. – Znajomym? Układ? To nie brzmi dobrze, ba, to brzmi cholernie niedobrze – posłała mu wymowne spojrzenie, włączył jej się tryb nadopiekuńczości, jakby przejmowała część odpowiedzialności za to, co się u niego wyprawiało i wcale jej się nie podobał kierunek w którym to wszystko zmierzało. – Radzę ci, znajdź to rozwiązanie szybciej, zanim ci pomogę – apodyktyczności w jej głosie nie można było pomylić z niczym innym, w takich sytuacjach nie potrafiła być spokojna, jakby w jej umyśle pokazywał się wielki, czerwony napis wyrażający niechybne kłopoty, a to one były teraz ostatnią rzeczą, której można było chcieć..
W jednej chwili poczuła się do odpowiedzialności i uspokojenia przyjaciela, nie było sensu zapeszać, dlatego skłoniła się ku prostemu, wygodnemu wytłumaczeniu, które nie musiało być kłamstwem. - Mam, przynajmniej takie, że będę wiedzieć kiedy przestanie być bezpieczne – mruknęła z ociąganiem, jakby poniekąd to nawet nie miało znaczenia, teraz, gdy świat wywrócił się do góry nogami, już niczego nie można było być stuprocentowo pewnym. Zdarzało się, że była sprawdzana przez brygadzistów, ale nie stanowiła zagrożenia i była o tym święcie przekonana, więc nie ściągała na siebie ich złości, co ją nieznacznie uspokajało. Ba, jeden z brygadzistów przed kilkoma miesiącami szukał jej brata, a to znaczyło, że tym bardziej oczy nie były zwrócone na nią, a na tych, którzy uciekali się do wybryków.
Zauważyła reakcję mężczyzny, ruch jego ciała, zaciśnięcie zębów i wcale nie było jej z tym łatwiej, ale nie miała sobie nic do zarzucenia, gubiła się, a to nie było niczym paskudnym. - Nie zrozum mnie źle, ja jestem już po prostu tym zmęczona, miesza mi się w głowie. Chciałabym wierzyć, że jestem wolna, to samolubne, ale chcę przestać analizować to, co się dzieje, odciąć się i poczuć się… bezpiecznie? Teraz moja hodowla jest miejscem na uboczu, z dala od chaosu, który się rozgrywa, ale ja widzę co się dzieje i to źle na mnie wpływa. – Naprawdę nie wiedziała, co ma więcej powiedzieć, była rozdarta pomiędzy stronami tej batalii, bo nie ufała żadnej z nich, traktując wszystko jak zwyczajne, czające się zło. Nie miała żadnego wpływu na wydarzenia wstrząsające światem w którym żyła, mogła się jedynie frustrować, uciekać do krótkich chwil, takich jak ta, które dawały jej możliwość pozornego odcięcia się i zapomnienia. To było trudne.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
-Świat nie jest bardziej marny niż był kiedyś - odparł filozoficznie. Być może to trunek tak na niego wpływał, a może wylewała się cała żółć, którą w sobie trzymał? Spotkanie z Macmillanem sprawiło, że sam się zaangażował i miał zamiar robić to z pełnym zapałem. Tak samo jak jego brat. Słysząc ten charakterystyczny ton w głosie przyjaciółki uśmiechnął się krzywo.
-I nie jest niczym dobrym, ale może pomóc słusznej sprawie. Muszę jedynie mądrze to rozegrać. - Oparł się o blat stołu trzymając w dłoni na wpół opróżnioną szklankę ze szkocką. Cmoknął cicho. - Jakbyś miała szukać miejsca spokojnego, cichego, nie rzucającego się w oczy… Gdzie byś szukała?
Nie mówił wprost co to za układ, ale ewidentnie pytaniem nawiązywał właśnie do niego. Być może szukał teraz pomocy, ale trochę innej niż sama Despenser myślała. Ona jednak miała zmysł i przerzucie, często na nim polegał. Być może teraz też byłaby w stanie mu pomóc. Nie chciał bezpośrednio jej w to wciągać, ale odpowiadając na zadane pytanie mogła mu bardzo pomóc.
-A masz gdzie uciekać? - Teraz w nim odezwała się nuta nadopiekuńczości nad kobietą. Chciał mieć pewność, że w razie gdyby było gorąco miało bezpieczną przystań, w której mogła się schronić. Miał nadzieję, że wiedziała i była pewna iż na nim zawsze może polegać, a Greengrove Farm zawsze stała dla niej otworem. Znając jej przypadłość wiedział, że nie miałaby lekko gdyby ktoś się o niej dowiedział, a on chciał być blisko aby móc w każdej chwili pomóc. Spojrzał na nią zagadkowo marszcząc brwi, aż w końcu zapytał.
-Nie kusiło cię, nigdy? - Powrócił do swojej poprzedniej pozycji. - Rzucić to w cholerę, zacząć działać zgodnie z własnymi przekonaniami. Udać się do tych co chcą walczyć i choć wszyscy uważają ich za straceńców. Choć cały świat zdaje się mówić, że nie warto, nie ma po co? Mnie już kusiło od jakiegoś czasu…
Widział jej bezsilność i rozdarcie, które na pewno spędzało sen z powiek kobiety. Znał to uczucie, kiedy miotasz się między tym co słuszne, a tym co konieczne do przetrwania. Despenser była inteligentna, sprytna i cwana, mogłaby zadziałać wiele gdyby wiedziała, że ma za sobą ludzi, którzy będą chcieli jej bronić i zrobią to z ogromną chęcią nie patrząc na to kim jest. Martwiła się o swoją hodowlę i rozumiał to w pełni, ale byli tacy, którzy mogliby jej pomóc.
-Masz zabezpieczenia na hodowli? Mocne i silne? - Zapytał jeszcze. W końcu wraz z Halem sami zatroszczyli się o to aby wokół Greengrove farm powstały zabezpieczenia, które sprawią, że ich farma stanie się swego rodzaju twierdzą, w której będą mogli się bronić i schronić.
-I nie jest niczym dobrym, ale może pomóc słusznej sprawie. Muszę jedynie mądrze to rozegrać. - Oparł się o blat stołu trzymając w dłoni na wpół opróżnioną szklankę ze szkocką. Cmoknął cicho. - Jakbyś miała szukać miejsca spokojnego, cichego, nie rzucającego się w oczy… Gdzie byś szukała?
Nie mówił wprost co to za układ, ale ewidentnie pytaniem nawiązywał właśnie do niego. Być może szukał teraz pomocy, ale trochę innej niż sama Despenser myślała. Ona jednak miała zmysł i przerzucie, często na nim polegał. Być może teraz też byłaby w stanie mu pomóc. Nie chciał bezpośrednio jej w to wciągać, ale odpowiadając na zadane pytanie mogła mu bardzo pomóc.
-A masz gdzie uciekać? - Teraz w nim odezwała się nuta nadopiekuńczości nad kobietą. Chciał mieć pewność, że w razie gdyby było gorąco miało bezpieczną przystań, w której mogła się schronić. Miał nadzieję, że wiedziała i była pewna iż na nim zawsze może polegać, a Greengrove Farm zawsze stała dla niej otworem. Znając jej przypadłość wiedział, że nie miałaby lekko gdyby ktoś się o niej dowiedział, a on chciał być blisko aby móc w każdej chwili pomóc. Spojrzał na nią zagadkowo marszcząc brwi, aż w końcu zapytał.
-Nie kusiło cię, nigdy? - Powrócił do swojej poprzedniej pozycji. - Rzucić to w cholerę, zacząć działać zgodnie z własnymi przekonaniami. Udać się do tych co chcą walczyć i choć wszyscy uważają ich za straceńców. Choć cały świat zdaje się mówić, że nie warto, nie ma po co? Mnie już kusiło od jakiegoś czasu…
Widział jej bezsilność i rozdarcie, które na pewno spędzało sen z powiek kobiety. Znał to uczucie, kiedy miotasz się między tym co słuszne, a tym co konieczne do przetrwania. Despenser była inteligentna, sprytna i cwana, mogłaby zadziałać wiele gdyby wiedziała, że ma za sobą ludzi, którzy będą chcieli jej bronić i zrobią to z ogromną chęcią nie patrząc na to kim jest. Martwiła się o swoją hodowlę i rozumiał to w pełni, ale byli tacy, którzy mogliby jej pomóc.
-Masz zabezpieczenia na hodowli? Mocne i silne? - Zapytał jeszcze. W końcu wraz z Halem sami zatroszczyli się o to aby wokół Greengrove farm powstały zabezpieczenia, które sprawią, że ich farma stanie się swego rodzaju twierdzą, w której będą mogli się bronić i schronić.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Z uniesieniem jednej brwi posłała politowane spojrzenie Herbertowi, jakby nie dowierzała, że właśnie usłyszała te konkretne słowa od człowieka siedzącego koło niej. Nie jest? Gdyby miała inny nastrój, pewnie z chęcią polemizowałaby, dziś jednak miała ochotę to wszystko pozostawić, zrzucić na dalszy plan, odciąć się. – Proszę, proszę… Cóż to za filozof? – Pytanie wyszło cierpko z jej ust, choć okraszone było jej charakterystycznym, subtelnym półuśmiechem, jakby prowokowała, drażniła. Palcami błądziła po krawędzi swojej szklanki, jakby to pomagało jej w uporządkowaniu myśli, które teraz galopowały przez jej głowę tworząc chaos.
- To zależy od sprawy, ale biorąc pod uwagę, że nawet nie chcę wiedzieć, to… Nie licząc mojej farmy… - urwała na chwilę, ponieważ przez chwilę, bardzo krótką chwilę naprawdę rozważała swoje własne tereny, przecież w stajniach było ciemniej niż pod niejedną latarnią, jak to się mówi. Niemniej jednak wolała szukać dalej, przecież nawet nie chciała pakować się w coś, co mogłoby jej zaszkodzić, przynajmniej dopóki podchodziła do tego z takim sceptyzmem. – Szkockie lasy są rozległe, wbrew pozorom bezpieczniejsze niż niejedna kryjówka i przede wszystkim nikt tam bez potrzeby nie zagląda, a można tam znaleźć całkiem niezłe budynki, które są porzucone, gniją – uśmiechnęła się bez wyrazu, las był dla niej czymś, co źle wspominała, aczkolwiek choćby po sobie wiedziała, że jest to jedno z bardziej nie rzucających się w oczy miejsc, przecież niemal tam umarła i nikt by tego nie zauważył, coś musiało w tym być, prawda?
- Pomijając twój dom? – próbowała zakryć swoje zaskoczenie jego pytaniem, rzucając niemal oczywistą odpowiedź, ale doskonale zdawała sobie sprawę, że miganie się od doprecyzowania nie ujdzie jej na sucho, Herbert zamordowałby ją samym spojrzeniem i już sama myśl o tym wprawiała ją w przeogromną chęć przewrócenia oczami. Czy ona też była taka nadopiekuńcza w stosunku do niego? Matko, ależ to straszne i męczące. – Wiesz, że lepiej działam pod presją, coś wymyślę, gdy będę musiała się tym martwić – szczerość i pewność biła z jej tonu, a podkreśliła to jedynie złapaniem kontaktu wzrokowego, jakby chciała by i on uwierzył w to, co mówiła, jakby musiała przekonać nie tylko Greya, ale i samą siebie, że to, co właśnie powiedziała jest prawdą. Nie lubiła zakładać czegoś z góry, nie chciała się martwić, dopóki nie musiała. Nie miała zamiaru nawet myśleć o tym, że miałaby zostawić zwierzęta same i uciec, przecież kapitan nie może uciec z tonącego okrętu, nawet kiedy oznacza to najgorszy możliwy scenariusz.
Westchnęła ciężko, przyjmując kolejną szklankę napoju, zaczynały się trudne pytania, a ona chyba była zbyt trzeźwa, by rozważać możliwe odpowiedzi. – Kusiło, tak samo jak nęciło mnie wyruszenie w las w wigilię, tak samo jak czułam zew udania się w las w pełnię, jak chciałam być wolna. Ja nigdy nie będę wolna Herbercie, niezależnie od tego kto wygra, mogę tylko stać i patrzeć, znajdować kolejne trupy w lesie, ofiary wojny i liczyć na to, że nigdy w martwym ciele nie rozpoznam przyjaciela – gorycz wypływała z jej ust wraz z każdym słowem. Nie martwiła się o siebie, o swoją przyszłość, bo ją już znała, utwierdziła się w myśli, że zawsze będzie prowadzić życie takie, jak teraz i nigdy nie będzie lepiej, że niezależnie od władzy będzie tą gorszą. Nie chciała, by inni dla niej ryzykowali, dla niej liczyło się jedynie to, by przeżyli ci, których znała, na których jej zależało, a którzy się angażowali, niezależnie od strony konfliktu. Straciła rodzinę, nie miała zamiaru stracić też przyjaciół.
- Poniekąd, cały czas nad tym pracuję – posłała wymijającą odpowiedź, ukrywając, że zupełnie nie przywiązywała do tego wagi, zapijając to odrobiną alkoholu. Miała tyle pracy, że nie skupiała się na tym prawdopodobnie tak bardzo, jak powinna. Ignorowała rzeczywistość i powagę sytuacji sądząc, że mieszka na tyle daleko iż nie przyjdzie nikomu niepożądanemu do głowy myśl, by ją odwiedzić.
- To zależy od sprawy, ale biorąc pod uwagę, że nawet nie chcę wiedzieć, to… Nie licząc mojej farmy… - urwała na chwilę, ponieważ przez chwilę, bardzo krótką chwilę naprawdę rozważała swoje własne tereny, przecież w stajniach było ciemniej niż pod niejedną latarnią, jak to się mówi. Niemniej jednak wolała szukać dalej, przecież nawet nie chciała pakować się w coś, co mogłoby jej zaszkodzić, przynajmniej dopóki podchodziła do tego z takim sceptyzmem. – Szkockie lasy są rozległe, wbrew pozorom bezpieczniejsze niż niejedna kryjówka i przede wszystkim nikt tam bez potrzeby nie zagląda, a można tam znaleźć całkiem niezłe budynki, które są porzucone, gniją – uśmiechnęła się bez wyrazu, las był dla niej czymś, co źle wspominała, aczkolwiek choćby po sobie wiedziała, że jest to jedno z bardziej nie rzucających się w oczy miejsc, przecież niemal tam umarła i nikt by tego nie zauważył, coś musiało w tym być, prawda?
- Pomijając twój dom? – próbowała zakryć swoje zaskoczenie jego pytaniem, rzucając niemal oczywistą odpowiedź, ale doskonale zdawała sobie sprawę, że miganie się od doprecyzowania nie ujdzie jej na sucho, Herbert zamordowałby ją samym spojrzeniem i już sama myśl o tym wprawiała ją w przeogromną chęć przewrócenia oczami. Czy ona też była taka nadopiekuńcza w stosunku do niego? Matko, ależ to straszne i męczące. – Wiesz, że lepiej działam pod presją, coś wymyślę, gdy będę musiała się tym martwić – szczerość i pewność biła z jej tonu, a podkreśliła to jedynie złapaniem kontaktu wzrokowego, jakby chciała by i on uwierzył w to, co mówiła, jakby musiała przekonać nie tylko Greya, ale i samą siebie, że to, co właśnie powiedziała jest prawdą. Nie lubiła zakładać czegoś z góry, nie chciała się martwić, dopóki nie musiała. Nie miała zamiaru nawet myśleć o tym, że miałaby zostawić zwierzęta same i uciec, przecież kapitan nie może uciec z tonącego okrętu, nawet kiedy oznacza to najgorszy możliwy scenariusz.
Westchnęła ciężko, przyjmując kolejną szklankę napoju, zaczynały się trudne pytania, a ona chyba była zbyt trzeźwa, by rozważać możliwe odpowiedzi. – Kusiło, tak samo jak nęciło mnie wyruszenie w las w wigilię, tak samo jak czułam zew udania się w las w pełnię, jak chciałam być wolna. Ja nigdy nie będę wolna Herbercie, niezależnie od tego kto wygra, mogę tylko stać i patrzeć, znajdować kolejne trupy w lesie, ofiary wojny i liczyć na to, że nigdy w martwym ciele nie rozpoznam przyjaciela – gorycz wypływała z jej ust wraz z każdym słowem. Nie martwiła się o siebie, o swoją przyszłość, bo ją już znała, utwierdziła się w myśli, że zawsze będzie prowadzić życie takie, jak teraz i nigdy nie będzie lepiej, że niezależnie od władzy będzie tą gorszą. Nie chciała, by inni dla niej ryzykowali, dla niej liczyło się jedynie to, by przeżyli ci, których znała, na których jej zależało, a którzy się angażowali, niezależnie od strony konfliktu. Straciła rodzinę, nie miała zamiaru stracić też przyjaciół.
- Poniekąd, cały czas nad tym pracuję – posłała wymijającą odpowiedź, ukrywając, że zupełnie nie przywiązywała do tego wagi, zapijając to odrobiną alkoholu. Miała tyle pracy, że nie skupiała się na tym prawdopodobnie tak bardzo, jak powinna. Ignorowała rzeczywistość i powagę sytuacji sądząc, że mieszka na tyle daleko iż nie przyjdzie nikomu niepożądanemu do głowy myśl, by ją odwiedzić.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Zaśmiał się odstawiając szklankę na blat.
-Za dużo książek, sprawiają, że zaczynasz myśleć. - Zakpił cicho z tego co kiedyś usłyszał. Ponoć dobrze urodzonym damom zabrania się czytać innych książek niż poezja, gdyż to sprawia, że zadają niewygodne pytania i kwestionują odgórnie narzucony porządek rzeczy. A może tak mu się jedynie wydawało, że to słyszał?
-Twojej farmy nie bierzemy pod uwagę - dodał szybko. Zdecydowanie nie chciał aby wokół domu Despenser kręcił się ktoś niebezpieczny. Szkocja wydawała się idealnym miejscem do ukrycia siebie lub kogoś, pytanie tylko czy to nie było za daleko? Szmidt wspomniał o miejscu wokół Londynu. Nie mógł jednak mu zaproponować Kornwalii czy Dorset, jeszcze tego brakowało. Ale Szkocja była domem kobiety, która teraz z nim raczyła się szkocką. Jej też nie mógł narażać. Zdecydowanie Szkocja odpadała. Musiał poszukać czegoś bliżej. Zdecydowanie bliżej.
-Jednak mam nadzieję, że masz pełną świadomość, że dom mój i brata stoi dla ciebie otworem? - Wolał się upewnić, że gdyby przyszło najgorsze może w pełni na niego liczyć. Już stawiali z bratem zabezpieczenia wokół Greengrove Farm. W ich domostwie ratunek i pomoc, mógł znaleźć każdy kto czuł się zagrożony obecnie panującą sytuacją. Żaden z braci by nie odmówił, nie przyszłoby im to do głowy. Spojrzał na przyjaciółkę znacząco, wierzył, że mogła znacznie więcej niż ucieczka i znajdowanie trupów w lesie. Mógł jednak uwierzyć, że się bała i nie chciała się wychylać, choć teraz mówiła pewnym siebie głosem, posyłała harde spojrzenie, a ton głosu świadczył o tym, że jest kobietą, która niczego się nie boi. Sięgnął po wcześniej odstawioną szklankę i pociągnął solidny łyk. Westchnął cicho.
-Znam ludzi, którzy świetnie się na tym znają. Mogą pomóc z zabezpieczeniami. Jeżeli to zrobisz, będę spokojniejszy. - Dodał jeszcze, choć wiedział, że może odmówić. Może zapewniać go, że pracuje nad tym i jest na dobrej drodze aby jej samej i hodowli nic się nie stało. Jednak Grey widział już to i owo. Nie chciał się angażować, chciał stać na uboczu i obserwować wydarzenia. Jednak jak długo możesz patrzeć na to co się dzieje wokół i nie mieć własnego zdania, opinii na ten temat? I co ważniejsze nie podejmować żadnych prób. Chociażby tym aby służyć pomocą czy wsparciem w opatrywaniu ran czy nadstawiania uszu do zebrania plotek? On już nie mógł stać z boku i być tylko obserwatorem historii. Tak jak mógł obserwować dziką przyrodę rozumiejąc jej prawa tak nie mógł tak samo się zachować w obliczu trwającej wojny. Dopił swój trunek i spojrzał na puste szkło, ale wiedział, że na dziś koniec z alkoholem. Ich czas spotkania powoli się kończył.
-Miło było cię znów zobaczyć, Despenser - powiedział uśmiechając się jednym kącikiem ust. -Odzywaj się częściej.
/zt
-Za dużo książek, sprawiają, że zaczynasz myśleć. - Zakpił cicho z tego co kiedyś usłyszał. Ponoć dobrze urodzonym damom zabrania się czytać innych książek niż poezja, gdyż to sprawia, że zadają niewygodne pytania i kwestionują odgórnie narzucony porządek rzeczy. A może tak mu się jedynie wydawało, że to słyszał?
-Twojej farmy nie bierzemy pod uwagę - dodał szybko. Zdecydowanie nie chciał aby wokół domu Despenser kręcił się ktoś niebezpieczny. Szkocja wydawała się idealnym miejscem do ukrycia siebie lub kogoś, pytanie tylko czy to nie było za daleko? Szmidt wspomniał o miejscu wokół Londynu. Nie mógł jednak mu zaproponować Kornwalii czy Dorset, jeszcze tego brakowało. Ale Szkocja była domem kobiety, która teraz z nim raczyła się szkocką. Jej też nie mógł narażać. Zdecydowanie Szkocja odpadała. Musiał poszukać czegoś bliżej. Zdecydowanie bliżej.
-Jednak mam nadzieję, że masz pełną świadomość, że dom mój i brata stoi dla ciebie otworem? - Wolał się upewnić, że gdyby przyszło najgorsze może w pełni na niego liczyć. Już stawiali z bratem zabezpieczenia wokół Greengrove Farm. W ich domostwie ratunek i pomoc, mógł znaleźć każdy kto czuł się zagrożony obecnie panującą sytuacją. Żaden z braci by nie odmówił, nie przyszłoby im to do głowy. Spojrzał na przyjaciółkę znacząco, wierzył, że mogła znacznie więcej niż ucieczka i znajdowanie trupów w lesie. Mógł jednak uwierzyć, że się bała i nie chciała się wychylać, choć teraz mówiła pewnym siebie głosem, posyłała harde spojrzenie, a ton głosu świadczył o tym, że jest kobietą, która niczego się nie boi. Sięgnął po wcześniej odstawioną szklankę i pociągnął solidny łyk. Westchnął cicho.
-Znam ludzi, którzy świetnie się na tym znają. Mogą pomóc z zabezpieczeniami. Jeżeli to zrobisz, będę spokojniejszy. - Dodał jeszcze, choć wiedział, że może odmówić. Może zapewniać go, że pracuje nad tym i jest na dobrej drodze aby jej samej i hodowli nic się nie stało. Jednak Grey widział już to i owo. Nie chciał się angażować, chciał stać na uboczu i obserwować wydarzenia. Jednak jak długo możesz patrzeć na to co się dzieje wokół i nie mieć własnego zdania, opinii na ten temat? I co ważniejsze nie podejmować żadnych prób. Chociażby tym aby służyć pomocą czy wsparciem w opatrywaniu ran czy nadstawiania uszu do zebrania plotek? On już nie mógł stać z boku i być tylko obserwatorem historii. Tak jak mógł obserwować dziką przyrodę rozumiejąc jej prawa tak nie mógł tak samo się zachować w obliczu trwającej wojny. Dopił swój trunek i spojrzał na puste szkło, ale wiedział, że na dziś koniec z alkoholem. Ich czas spotkania powoli się kończył.
-Miło było cię znów zobaczyć, Despenser - powiedział uśmiechając się jednym kącikiem ust. -Odzywaj się częściej.
/zt
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Ostatnio zmieniony przez Herbert Grey dnia 29.03.21 23:04, w całości zmieniany 1 raz
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Prędkość wyrzuconych słów wymusiła na niej mimowolne uniesienie brwi, była to bowiem tak szybka odmowa, że od razu postawiła Despenser w stan czujności. Nie brzmiało to ani trochę dobrze i zwyczajnie ją to zaniepokoiło, choć nie dała po sobie poznać choćby najmniejszej oznaki zmartwienia, co najwyżej widać było, że nie jest zachwycona. - Skoro jej nie bierzesz pod uwagę, to znaczy, że znowu pakujesz się w kłopoty – cmoknęła z wyraźnym niezadowoleniem, jego słowa były dla niej jedynie potwierdzeniem tego, co zakładała i co z taką łatwością z niego wyciągnęła. Domyślała się już, że skoro sytuacja przedstawiała się w ten sposób, to odrzuci każde miejsce znajdujące się blisko niej, nie chciała stawiać na swoim wiedząc, że nic dobrego by to nie przyniosło, a jednocześnie nie mogła mu pomóc, dlatego też wolała przemilczeć, choć jej cisza była równoznaczna z tym, że niejako się martwiła. Wiedziała jednak, że Grey ma sporo oleju w głowie i nie popełni żadnej skrajnej głupoty, a przynajmniej miała taką nadzieję
Kąciki jej ust delikatnie przesunęły się ku górze, doceniała to, że oferował jej bezpieczny kąt, że nie przejmował się tym, co mogłoby to spowodować. Kiwnęła głową, obracając szklankę w ręce. – Tak – rzuciła krótko, by uspokoić przyjaciela, choć sama uważała, że nigdy nie będzie musiała z tego przywileju skorzystać. Nieważne co by się działo, ona nie miała zamiaru uciekać, mogła ją przerażać to, co stałoby się z jej zwierzętami, ale nie bała się o siebie, nie obawiała się śmierci, bo ta już raz po nią przyszła i odeszła z pustymi rękami. Evelyn liczyła na swoje paskudne szczęście, a gdyby powinęła się jej noga, to Włóczykij wiedziałby który list zabrać i komu go dostarczyć, musiała się zabezpieczyć i na taką okoliczność, mieszkała przecież na tyle daleko od wszystkiego, że prawdopodobnie jej aetonany za długo zostałyby same, a zdane na siebie, zamknięte, bez możliwości ucieczki długo by nie przeżyły.
- Ech, dobrze – skrzywiła się nieznacznie pod nadmiarem spływającej na nią opiekuńczości, musiała to jakoś ukrócić zanim Herbert zacznie jej porządnie matkować, czego by nie zniosła. – Jak tylko znajdę chwilę, wyślę do ciebie Włóczykija i się z tym przypomnę, tylko wybierz kogoś, kto zniesie wizytę u wiecznie marudzącej baby – nie miała zamiaru tłumaczyć, że znalezienie chwili może u niej potrwać nieokreśloną liczbę dni, tygodni, może miesięcy, ale chyba Herbert już po takim czasie był tego świadom. Nie miała jednak ochoty na składanie obietnic bez pokrycia, więc choć raz mogła się ugiąć i zrobić chociaż kilka podstawowych modernizacji na swojej ziemi, prawda? Jej wewnętrzna zosia samosia się od tego nie przekręci.
- Trzymaj się, Herbercie – posłała mu ciepłe, jak na nią, spojrzenie i poniekąd zmusiła się do uśmiechu, tego charakterystycznego, krzywego, zawadiackiego, bo każde spotkanie teraz mogło również być tym ostatnim, w końcu nigdy nie wiadomo co los przyniesie. – W razie gdyby mi się zapomniało, wiesz gdzie mnie znaleźć – pożegnanie było jednocześnie głuchym zapewnieniem, że nie ma zamiaru wychylać nosa spoza swojej farmy. Obserwowała odchodzącego przyjaciela tak długo, aż straciła go z oczu, jednocześnie usilnie próbując utwierdzić się w przekonaniu, że to, co dzisiaj usłyszała wcale nie oznacza kłopotów i już niebawem będzie im dane zobaczyć się ponownie.
/zt.
Kąciki jej ust delikatnie przesunęły się ku górze, doceniała to, że oferował jej bezpieczny kąt, że nie przejmował się tym, co mogłoby to spowodować. Kiwnęła głową, obracając szklankę w ręce. – Tak – rzuciła krótko, by uspokoić przyjaciela, choć sama uważała, że nigdy nie będzie musiała z tego przywileju skorzystać. Nieważne co by się działo, ona nie miała zamiaru uciekać, mogła ją przerażać to, co stałoby się z jej zwierzętami, ale nie bała się o siebie, nie obawiała się śmierci, bo ta już raz po nią przyszła i odeszła z pustymi rękami. Evelyn liczyła na swoje paskudne szczęście, a gdyby powinęła się jej noga, to Włóczykij wiedziałby który list zabrać i komu go dostarczyć, musiała się zabezpieczyć i na taką okoliczność, mieszkała przecież na tyle daleko od wszystkiego, że prawdopodobnie jej aetonany za długo zostałyby same, a zdane na siebie, zamknięte, bez możliwości ucieczki długo by nie przeżyły.
- Ech, dobrze – skrzywiła się nieznacznie pod nadmiarem spływającej na nią opiekuńczości, musiała to jakoś ukrócić zanim Herbert zacznie jej porządnie matkować, czego by nie zniosła. – Jak tylko znajdę chwilę, wyślę do ciebie Włóczykija i się z tym przypomnę, tylko wybierz kogoś, kto zniesie wizytę u wiecznie marudzącej baby – nie miała zamiaru tłumaczyć, że znalezienie chwili może u niej potrwać nieokreśloną liczbę dni, tygodni, może miesięcy, ale chyba Herbert już po takim czasie był tego świadom. Nie miała jednak ochoty na składanie obietnic bez pokrycia, więc choć raz mogła się ugiąć i zrobić chociaż kilka podstawowych modernizacji na swojej ziemi, prawda? Jej wewnętrzna zosia samosia się od tego nie przekręci.
- Trzymaj się, Herbercie – posłała mu ciepłe, jak na nią, spojrzenie i poniekąd zmusiła się do uśmiechu, tego charakterystycznego, krzywego, zawadiackiego, bo każde spotkanie teraz mogło również być tym ostatnim, w końcu nigdy nie wiadomo co los przyniesie. – W razie gdyby mi się zapomniało, wiesz gdzie mnie znaleźć – pożegnanie było jednocześnie głuchym zapewnieniem, że nie ma zamiaru wychylać nosa spoza swojej farmy. Obserwowała odchodzącego przyjaciela tak długo, aż straciła go z oczu, jednocześnie usilnie próbując utwierdzić się w przekonaniu, że to, co dzisiaj usłyszała wcale nie oznacza kłopotów i już niebawem będzie im dane zobaczyć się ponownie.
/zt.
I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Neutralni
Głośny trzask oznajmił mieszkańcom szkockiego Knoydart teleportację, na ulicy zaś zmaterializowały się dwie czarownice. Demelza, niewysoka i drobna, w karmelowym płaszczu i pasującym doń kapeluszu z czarną wstążką, spod którego wystawał gruby warkocz, w towarzystwie swojej przyjaciółki Brendy - trochę od niej wyższej czarownicy o obfitszych kształtach, zdrowej, brzoskwiniowej cerze i rudawych włosach w nieładzie. Pierwsza wydawała się o wiele mniej podekscytowana od drugiej, lecz nie była to wina niechęci co do pomysłu, który ich tu sprowadził, a obaw, czy powinny tu być.
- Jesteś pewna, że to tutaj? - spytała Demelza niepewnym tonem, gdy dotarły pod budynek nad którego drzwiami wisiał szyld Bar Old Forge. Nie kłamał, lecz...
Nie wyglądał zbyt zachęcająco. Może i stał przy głównej ulicy miasteczka, okiennice miał jednak brudne i wydawało się, że w środku panuje półmrok, mimo że dochodziła zaledwie godzina czternasta i na zewnątrz wciąż było jasno.
- Tak, tak, właśnie tutaj przyjmował ostatnio, chodź, nie martw się - zapewniła Brenda i pociągnęła tancerkę za łokieć w stronę drzwi baru.
Nacisnęła klamkę i pchnęła je energicznym ruchem, pewnym siebie krokiem wmaszerowała do środka, za nią zaś kroczyła Demelza, ściskając w dłoniach swoją torebkę i nieco spłoszonym wzrokiem powiodła po wnętrzu baru - tak jak przypuszczała wyglądało trochę... podejrzanie. Nie bywała w takich miejscach. Tutaj powietrze gęste było od papierosowego dymu, o tej porze bar nie miał jeszcze wielu gości, barman łypnął na nich podejrzanie, a kilku Szkotów siedzących przy szynkwasie, obejrzało się na czarownice przez ramię.
- No i gdzie on jest... - spytała szeptem Fancourt, szukając wzrokiem mężczyzny, o którym opowiadała jej Brenda.
- Tam! - odparła cicho rudowłosa i znów pociągnęła za sobą Demelzę w stronę stolika pod oknem.
Fancourt spodziewała się chyba kogoś... Starszego? Szarlatana z kryształową kulą o przenikającym na wskroś spojrzeniu, jakby od samego patrzenia na nią miał poznać sekrety zarówno jej duszy, jak i przyszłości. Zaufała jednak Brendzie, że to wróżbita, któremu mogą zaufać. Przyjaciółka zapewniała, że była już u niego kilkukrotnie i z a w s z e niemal wszystko się sprawdzało. Demelza nie mogła zatem oprzeć się pokusie. Do tego nie potrafiła odmawiać. Zwłaszcza, kiedy ktoś prosił tak uparcie, długo i namolnie jak Brenda.
- Bonjour, proszę pana! - wyrzekła radośnie ryża czarownica, stając przy stoliku młodzieńca, kalecząc przy tym język francuski tak bardzo, że Demelza zaczęła wstydzić się za nią i jej piegowate policzki niemal od razu pokraśniały.
- Dzień dobry... - wymamrotała, stając obok przyjaciółki.
- Jesteśmy pierwsze? - spytała podekscytowana Brenda takim tonem, jakby kolejność miała znaczenie.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Szlajanie się po Szkocji okazywało się bezpieczniejsze od odwiedzania, niektórych barów w Anglii. Tutaj nikt nie wymagał od niego żadnych papierów, mógł cieszyć się swoistą anonimowością. Chociaż cóż to była za anonimowość, gdy jego wróżby poczęły przyciągać kolejne rzesze tęsknych dusz, pragnących, chociaż odrobiny uszczknięcia tajemnicy z nici, jakie przędły dawne boginki, planują przyszłość każdego człowieka – mugola, jak i czarodzieja. Ciężko było zaprzeczyć temu, że znał się na rzeczy, lecz całe szczęście, większość person, u których zaskarbił sobie przyjaźń, miewała całkiem pozytywne rysy przyszłych wydarzeń. Gorzej przyjmowano to co było nieprzyjemne, wróżyło tragedie lub odkrywało prawdę, jaką ktoś skrzętnie starał się zatuszować przed samym sobą. Jedni reagowali płaczem, a jeszcze inni… potrafili wybiec w panice z jego domu. Może dlatego ostatnimi czasy wolał przesiadywać w karczmach i barach, stroniąc właśnie od sytuacji, w której mógłby wpuścić szaleńca do domostwa.
Pokrojone jabłko na talerzyku zgarniał raz za razem, przyglądając się dziwnym ułożeniom kart. Pytania o Anglię nigdy nie pokazywały kolorowej przyszłości, podobnie, jak te pytania, które miały odnosić się do wizji. Wciąż czuł się dziwnie, po tej, która rozlewała się falami mroku, przez jego ciało. Nadal czasami zrywał się bez najmniejszego powodu, by złapać za kark i upewnić się, że niczyja ręka nie szarpnie zaraz jego włosów. Ciężkie to było brzemię, przeżywać życie kogoś innego, a często nawet tych, których absolutnie się nie znało. Westchnął cicho, zbierając karty w obie dłonie i przetasowując je ponownie, czując już wewnątrz, że dziś ewidentnie tarot nie chciał współpracować ze składanymi przez niego pytaniami. Być może inaczej byłoby w przypadku kogoś innego? Odłożył więc talię na bok, prostując się, gdy ściągał z szyi kryształowe wahadełko – lubił je tak nosić, przynajmniej go nie gubił. Przywiózł je jeszcze z Francji i chociaż nie bywało tak trafne w odpowiedziach, co to metalowe należące do jego ciotki, tak przynajmniej to było klarowniejsze w swych ruchach. Odpowiadało dużymi okręgami, nie zmniejszając ich ani trochę, więc gdy czarodziej zapytał w myślach, czy ktoś go dziś uraczy zapłatą, kryształ począł wirować w twierdzącej wróżbie. Uśmiechnął się więc, odkładając przyrząd wróżebny koło talii i już miał skierować się do lady, aby poprosić o coś do picia, gdy głośne „Bonjour” stanęło mu na drodze. A podobno to on był ekscentryczny w swojej pstrokatej koszuli i fioletowych spodniach… – Salut – uśmiechnął się, odpowiadając niemal natychmiast, a zaraz potem podniósł się z miejsca, by ukłonić się delikatnie przed paniami. Jedną z nich kojarzył, bo jak mógłby zapomnieć ten ogień na głowie i w sercu? Tylko jakież imię los przypisał do tej letniej urody? Bria? Belen? Betty? – Pierwsze, jako jaskółki na wiosnę – odparł miękkim tonem, aby zaraz przenieść wzrok z rumianej twarzy panny B, bo musiało być to B, tyle pamiętał, na twarz nieznajomej towarzyszki. – Julien de Lapin – przedstawił się, przykładając dłoń do piersi i skinąwszy głową, wrócił na swoje miejsce. Poprawiwszy apaszkę mieniącą się równie wieloma kolorami, co koszula, raczył sięgnąć po karty, aby przetasować je, nim przejdą do usłużnego wróżenia. Kilkakrotnie obrócił talię nad płomieniem pobliskiej świecy i żal mu jedynie było braku białej szałwii, której zapach tak kojąco wpływał na zmysły. W międzyczasie zerkał z ukosa na towarzyszkę znajomej czarownicy, z wolna analizując jej rysy twarzy i piegi rozsiane niczym konstelacje gwiazd po niebie. Konstelacje… no tak! Brenda, przecież wyliczał numerologiczne właściwości imienia swojej klientki. Przeniósł więc na nią zielonkawe tęczówki, jednocześnie odkładając znów karty na bok. – Brendo, nim zadasz swe pytania, czy mi się zdaje, czy… twa przyjaciółka nie zna swej tablicy astrologicznej – przekrzywił lekko głowę, powracając spojrzeniem na drobniejszą z kobiet. Niesforne loki zatańczyły na głowie, opadając leciutko na bok. Nie chciał być natarczywy, jednak czasem było dobrze zacząć od podstaw, bo to w nich również mogły kryć się odpowiedzi.
| zaopatrzenie: jabłko
Pokrojone jabłko na talerzyku zgarniał raz za razem, przyglądając się dziwnym ułożeniom kart. Pytania o Anglię nigdy nie pokazywały kolorowej przyszłości, podobnie, jak te pytania, które miały odnosić się do wizji. Wciąż czuł się dziwnie, po tej, która rozlewała się falami mroku, przez jego ciało. Nadal czasami zrywał się bez najmniejszego powodu, by złapać za kark i upewnić się, że niczyja ręka nie szarpnie zaraz jego włosów. Ciężkie to było brzemię, przeżywać życie kogoś innego, a często nawet tych, których absolutnie się nie znało. Westchnął cicho, zbierając karty w obie dłonie i przetasowując je ponownie, czując już wewnątrz, że dziś ewidentnie tarot nie chciał współpracować ze składanymi przez niego pytaniami. Być może inaczej byłoby w przypadku kogoś innego? Odłożył więc talię na bok, prostując się, gdy ściągał z szyi kryształowe wahadełko – lubił je tak nosić, przynajmniej go nie gubił. Przywiózł je jeszcze z Francji i chociaż nie bywało tak trafne w odpowiedziach, co to metalowe należące do jego ciotki, tak przynajmniej to było klarowniejsze w swych ruchach. Odpowiadało dużymi okręgami, nie zmniejszając ich ani trochę, więc gdy czarodziej zapytał w myślach, czy ktoś go dziś uraczy zapłatą, kryształ począł wirować w twierdzącej wróżbie. Uśmiechnął się więc, odkładając przyrząd wróżebny koło talii i już miał skierować się do lady, aby poprosić o coś do picia, gdy głośne „Bonjour” stanęło mu na drodze. A podobno to on był ekscentryczny w swojej pstrokatej koszuli i fioletowych spodniach… – Salut – uśmiechnął się, odpowiadając niemal natychmiast, a zaraz potem podniósł się z miejsca, by ukłonić się delikatnie przed paniami. Jedną z nich kojarzył, bo jak mógłby zapomnieć ten ogień na głowie i w sercu? Tylko jakież imię los przypisał do tej letniej urody? Bria? Belen? Betty? – Pierwsze, jako jaskółki na wiosnę – odparł miękkim tonem, aby zaraz przenieść wzrok z rumianej twarzy panny B, bo musiało być to B, tyle pamiętał, na twarz nieznajomej towarzyszki. – Julien de Lapin – przedstawił się, przykładając dłoń do piersi i skinąwszy głową, wrócił na swoje miejsce. Poprawiwszy apaszkę mieniącą się równie wieloma kolorami, co koszula, raczył sięgnąć po karty, aby przetasować je, nim przejdą do usłużnego wróżenia. Kilkakrotnie obrócił talię nad płomieniem pobliskiej świecy i żal mu jedynie było braku białej szałwii, której zapach tak kojąco wpływał na zmysły. W międzyczasie zerkał z ukosa na towarzyszkę znajomej czarownicy, z wolna analizując jej rysy twarzy i piegi rozsiane niczym konstelacje gwiazd po niebie. Konstelacje… no tak! Brenda, przecież wyliczał numerologiczne właściwości imienia swojej klientki. Przeniósł więc na nią zielonkawe tęczówki, jednocześnie odkładając znów karty na bok. – Brendo, nim zadasz swe pytania, czy mi się zdaje, czy… twa przyjaciółka nie zna swej tablicy astrologicznej – przekrzywił lekko głowę, powracając spojrzeniem na drobniejszą z kobiet. Niesforne loki zatańczyły na głowie, opadając leciutko na bok. Nie chciał być natarczywy, jednak czasem było dobrze zacząć od podstaw, bo to w nich również mogły kryć się odpowiedzi.
| zaopatrzenie: jabłko
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Brenda wspominała Demelzie, rzecz jasna, że wróżbita, którego odwiedziła całkiem niedawno, to młodzieniec, młodszy od niej, lecz jakoś nie zwróciła do tego uwagi. wyobrażała sobie kogoś starego, pomarszczonego, przywodzącego na myśl nauczyciela wróżbiarstwa z lat szkolnych. Wiedźmę z brodawką na nosie przy kryształowej kuli lub szarlatana z talią kart tarota. Czarodziej, który czekał przy jednym ze stolików szkockiego baru całkowicie odbiegał od wyobrażeń Demelzy. Wyglądał jakoś tak... zwyczajnie pomimo ekstrawaganckiej koszuli. Co mówiło jednak stare, ludowe porzekadło? Nie oceniaj książki po okładce. Brenda zapewniała, że wróżbita naprawdę ma dar i wszystko, co jej przepowiedział - sprawdziło się. Cóż jej więc szkodziło spróbować?
Gdy Brenda wypaliła słowo powitania w języku francuskim Demelza, stojąca dwa kroki za nią, bezgłośnie wyrzekła: Przepraszam, co wróżbita mógł wyczytać z ruchu jej warg. Nie była pewna, czy to, że pojawiły się jako pierwsze to dobrze, czy źle. Robiło to wróżbicie jakąś różnicę? Miał... limit na połączenie energetyczne? Ograniczoną ilość magii jaką mógł na to przeznaczyć? Fancourt nie miała zielonego pojęcia o prawdziwym wróżbiarstwie. W latach szkolnych wolała uczestniczyć w lekcjach numerologii, zaś prace domowe na ten mglisty przedmiot były zawsze inwencją twórczą i sprawdzianem wyobraźni. Całe szczęście, że Dem kreatywności nigdy nie brakowało.
- Miło pana poznać, panie de Lapin - odrzekła tancerka, uśmiechając się do niego nieśmiało i zbliżając do stolika, dłonie zaciskała na niewielkiej torebce. - Demelza Fancourt - przedstawiła się, spoglądając z ciekawością na talię trzymanych przez niego kart, szukała też wzrokiem innych przyrządów. Najbardziej chyba fascynowała ją kryształowa kula. Zawsze wpatrywała się w nią bardzo intensywnie, lecz nic nie dostrzegała.
Brenda zdążyła zająć już miejsce przy stoliku, podniecona tym spotkaniem i niezwykle przejęta, czego nawet nie starała się ukryć. Miała mnóstwo pytań. Chyba jeszcze więcej niż za pierwszym razem. Wyraźnie rwała się do ich zadania, niecierpliwie wyczekując chwili, kiedy wróżbita skupi na niej pełnię swojej uwagi. Demelza nie miała nic przeciwko, nie musiały się przecież śpieszyć, nie miała dzisiaj próby w Piórku Feniksa, nie goniły ją też terminy prywatnych zleceń. Chciała podejść do baru, aby zamówić dla nich wszystkich coś do picia kiedy zatrzymały ją słowa pana de Lapin.
- Rzeczywiście... nie znam. Co to takiego? - spytała z ciekawością. Zerknęła na Brendę, która wykrzywiła usta w grymasie, niezadowolona, że uwaga wróżbity skupiła się na kimś innym. Nagle pojawił się przy nich barman z pytaniem co podać.
- Dla mnie filiżanka herbaty z mlekiem, a dla was? - zwróciła się uprzejmie do Brendy i Juliena, decydując się na zajęcie miejsca przy stoliku, skoro zamówienie zostało przyjęte. Rozpięła płaszcz i czarem zawiesiła go na wieszaku w kącie sali. - Wróży pan z kart? - spytała jeszcze, znów spoglądając na talię, którą przed chwilą tasował.
Gdy Brenda wypaliła słowo powitania w języku francuskim Demelza, stojąca dwa kroki za nią, bezgłośnie wyrzekła: Przepraszam, co wróżbita mógł wyczytać z ruchu jej warg. Nie była pewna, czy to, że pojawiły się jako pierwsze to dobrze, czy źle. Robiło to wróżbicie jakąś różnicę? Miał... limit na połączenie energetyczne? Ograniczoną ilość magii jaką mógł na to przeznaczyć? Fancourt nie miała zielonego pojęcia o prawdziwym wróżbiarstwie. W latach szkolnych wolała uczestniczyć w lekcjach numerologii, zaś prace domowe na ten mglisty przedmiot były zawsze inwencją twórczą i sprawdzianem wyobraźni. Całe szczęście, że Dem kreatywności nigdy nie brakowało.
- Miło pana poznać, panie de Lapin - odrzekła tancerka, uśmiechając się do niego nieśmiało i zbliżając do stolika, dłonie zaciskała na niewielkiej torebce. - Demelza Fancourt - przedstawiła się, spoglądając z ciekawością na talię trzymanych przez niego kart, szukała też wzrokiem innych przyrządów. Najbardziej chyba fascynowała ją kryształowa kula. Zawsze wpatrywała się w nią bardzo intensywnie, lecz nic nie dostrzegała.
Brenda zdążyła zająć już miejsce przy stoliku, podniecona tym spotkaniem i niezwykle przejęta, czego nawet nie starała się ukryć. Miała mnóstwo pytań. Chyba jeszcze więcej niż za pierwszym razem. Wyraźnie rwała się do ich zadania, niecierpliwie wyczekując chwili, kiedy wróżbita skupi na niej pełnię swojej uwagi. Demelza nie miała nic przeciwko, nie musiały się przecież śpieszyć, nie miała dzisiaj próby w Piórku Feniksa, nie goniły ją też terminy prywatnych zleceń. Chciała podejść do baru, aby zamówić dla nich wszystkich coś do picia kiedy zatrzymały ją słowa pana de Lapin.
- Rzeczywiście... nie znam. Co to takiego? - spytała z ciekawością. Zerknęła na Brendę, która wykrzywiła usta w grymasie, niezadowolona, że uwaga wróżbity skupiła się na kimś innym. Nagle pojawił się przy nich barman z pytaniem co podać.
- Dla mnie filiżanka herbaty z mlekiem, a dla was? - zwróciła się uprzejmie do Brendy i Juliena, decydując się na zajęcie miejsca przy stoliku, skoro zamówienie zostało przyjęte. Rozpięła płaszcz i czarem zawiesiła go na wieszaku w kącie sali. - Wróży pan z kart? - spytała jeszcze, znów spoglądając na talię, którą przed chwilą tasował.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Bar Old Forge może nie wyglądał zbyt zachęcająco, przynajmniej nie na pierwszy rzut oka, ale należało przyznać, że miał jakiś swój osobliwy urok, który objawiał się dopiero przy którejś wizycie - albo przy którejś szklaneczce whisky. Tak przynajmniej było w przypadku Kate MacGavin, około trzydziestoletniej czarownicy o rumianych policzkach i twardym spojrzeniu godnym prawdziwej Szkotki z krwi i kości. Pamiętała do dziś jak trafiła do pubu po raz pierwszy i wyraziła swą opinię krótko, zwięźle i nie przebierając w słowach, ale że jej bracia bywali tu regularnie, a tych nicponi trzeba było wiecznie pilnować, by nie pchali się w tarapaty, siłą rzeczy i ona pojawiała się wraz z nimi na tyle często, że barman pytał ją to co zwykle? już od wejścia.
Tego dnia również piła to samo, czystą szkocką, bez lodu czy innych dziwnych dodatków i stojąc przy długim barze z litego drewna, łypała znad szklanki na Logana, który smalił cholewki do panny krążącej z dzbankami ciemnego piwa pomiędzy stolikami. Ładna była, musiała to przyznać, ale sukienka opinała jej krągłości zdecydowanie zbyt sugestywnie, a dekolt był zdecydowanie zbyt głęboki, co łącznie sprawiało, że wszyscy podpici mężczyźni w pubie wodzili za nią spojrzeniami niczym wygłodniałe psy za kością. Nie, Logan to był dobry człowiek, może trochę przygłupi, ale o złotym sercu, a ta barowa wywłoka, którą Merlin raczy wiedzieć ilu miało, nie zasługiwała na niego. Czekoladowe tęczówki prześlizgiwały się więc uważnie po wnętrzu Old Forge, aż na chwilę dłużej spoczęły na młodej, skromnej dziewuszce, przy stoliku z obszczymurkiem, który podobno był wróżbitą - z pewnością był to przekręt. Ta to dopiero wyglądała na porządną istotę! MacGavin z miejsca spodobało się praktyczne uczesanie nieznajomej (sama zresztą czarne, lśniące włosy miała związane w gruby warkocz), ale uwagę prawdziwie przykuła luźna koszula z wysokim kołnierzykiem i spódnica do połowy łydki w... szkocką kratę? Czy to możliwe? Kate zmrużyła oczy, ale nie mogła zbyt dobrze dostrzec wzoru, by przypisać do konkretnej rodziny. Rozważałaby nawet podejście do stolika, gdyby nie tamten gnojek z kryształową kulą, jemu nie ufała ani odrobinę. Upiła łyk mocnego trunku i szczęście postanowiło się do niej uśmiechnąć, a rzeczona panienka podeszła do baru i przystanęła tuż nieopodal. Takiej szansy Kate nie zamierzała przepuścić - może Logan znalazłby w końcu porządną kandydatkę do ożenku?
- Przepraszam panienkę za przeszkadzanie - przysunęła się bliżej Demelzy, by nawiązać rozmowę, a w głębi serca nie przepraszała za nic; teraz ani nigdy. - ale pani spódnica mnie zachwyciła - oznajmiła, raz jeszcze przesuwając spojrzeniem po odzieniu. - Wygląda na solidnie odszytą i szalenie praktyczną - Kate mówiła z nieskrywanym podziwem, była pragmatyczną jednostką, a w tych dziwnych czasach wszędzie pełno było chały i bylejakości. - Czy mogłaby mi pani zdradzić gdzie ją pani kupiła? Moja ostatnia spódnica dosłownie pękła na mnie, gdy usiadłam na krześle - i chociaż mogłaby to być kwestia krągłości Szkotki, całą winę zwalała na zbyt słaby materiał, który psuł się w oczach.
Tego dnia również piła to samo, czystą szkocką, bez lodu czy innych dziwnych dodatków i stojąc przy długim barze z litego drewna, łypała znad szklanki na Logana, który smalił cholewki do panny krążącej z dzbankami ciemnego piwa pomiędzy stolikami. Ładna była, musiała to przyznać, ale sukienka opinała jej krągłości zdecydowanie zbyt sugestywnie, a dekolt był zdecydowanie zbyt głęboki, co łącznie sprawiało, że wszyscy podpici mężczyźni w pubie wodzili za nią spojrzeniami niczym wygłodniałe psy za kością. Nie, Logan to był dobry człowiek, może trochę przygłupi, ale o złotym sercu, a ta barowa wywłoka, którą Merlin raczy wiedzieć ilu miało, nie zasługiwała na niego. Czekoladowe tęczówki prześlizgiwały się więc uważnie po wnętrzu Old Forge, aż na chwilę dłużej spoczęły na młodej, skromnej dziewuszce, przy stoliku z obszczymurkiem, który podobno był wróżbitą - z pewnością był to przekręt. Ta to dopiero wyglądała na porządną istotę! MacGavin z miejsca spodobało się praktyczne uczesanie nieznajomej (sama zresztą czarne, lśniące włosy miała związane w gruby warkocz), ale uwagę prawdziwie przykuła luźna koszula z wysokim kołnierzykiem i spódnica do połowy łydki w... szkocką kratę? Czy to możliwe? Kate zmrużyła oczy, ale nie mogła zbyt dobrze dostrzec wzoru, by przypisać do konkretnej rodziny. Rozważałaby nawet podejście do stolika, gdyby nie tamten gnojek z kryształową kulą, jemu nie ufała ani odrobinę. Upiła łyk mocnego trunku i szczęście postanowiło się do niej uśmiechnąć, a rzeczona panienka podeszła do baru i przystanęła tuż nieopodal. Takiej szansy Kate nie zamierzała przepuścić - może Logan znalazłby w końcu porządną kandydatkę do ożenku?
- Przepraszam panienkę za przeszkadzanie - przysunęła się bliżej Demelzy, by nawiązać rozmowę, a w głębi serca nie przepraszała za nic; teraz ani nigdy. - ale pani spódnica mnie zachwyciła - oznajmiła, raz jeszcze przesuwając spojrzeniem po odzieniu. - Wygląda na solidnie odszytą i szalenie praktyczną - Kate mówiła z nieskrywanym podziwem, była pragmatyczną jednostką, a w tych dziwnych czasach wszędzie pełno było chały i bylejakości. - Czy mogłaby mi pani zdradzić gdzie ją pani kupiła? Moja ostatnia spódnica dosłownie pękła na mnie, gdy usiadłam na krześle - i chociaż mogłaby to być kwestia krągłości Szkotki, całą winę zwalała na zbyt słaby materiał, który psuł się w oczach.
I show not your face but your heart's desire
Demelza czuła się leciutko poddenerwowana całą tą wizytą w szkockim barze - jak bardzo często zresztą - ale jednocześnie mocno podekscytowana. Była raczej przesądną czarownicą. Nic dziwnego, jeśli miało się w sobie podobną, wciąż młodzieńczą naiwność i wiarę w ludzi, w lepsze jutro. Demelza wolała po prostu nie kusić losu. Unikała wychodzenia z domu trzynastego dnia miesiąca, cofała się widząc czarnego kota, który mógłby przebiec jej drogę, nie wracała się do domu. Po co prowokować licho? Przesądność wiązała się również z wiarą we wróżby. Demelza wychowała się w rodzinie czarodziejów czystej krwi, od samego początku zdawała sobie sprawę z tego jak niezwykli są i mogą być, jeśli w genach otrzymają coś wyjątkowego. Słyszała pogłoski o metamorfomagach, zwierzęcoustych, jasnowidzach. Nie mogła sobie przypomnieć, aby znała kogoś takiego blisko osobiście, ale była pewna, że istnieją, że są czarodzieje i czarownice, którzy mieli naprawdę trzecie oko. Czy pan Julien de Lapin był jednym z takich wieszczy? Demelza chciala wierzyć, że tak. Regina zapewniała zresztą, że tak jest. Dlatego Demelza nie mogła doczekać się, aż młody Francuz przystąpi do przepowiadania jej przyszłości. W jaki sposób miał to zrobić? Potwierdził, że z kart. Regina jednak tak się wierciła w swoim krześle z niecierpliwości, że wymusiła pierwszeństwo. Demelza, z natury uległa i mało asertywna, przystanęła na to, czując ukłucie żalu, że musi jeszcze poczekać. Znając życie Regina będzie zadawać milion pytań. Tancerka trwała więc na swoim krześle cierpliwie, wstała dopiero, kiedy przygotowano ich zamówienie. To był zwykły bar, bez kelnerów, podeszła więc do szynkwasu, aby odebrać dwie filiżanki herbaty z mlekiem. Zaczepiła ją wówczas kobieta o czekoladowych oczach, kilka lat od niej starsza, ładna jednak na swój sposób. Demelza zawiesiła na niej spojrzenie, ciekawa powodu tej zaczepki, po czym od razu rozpromieniała uśmiechem. Nie sądziła, że jej strój przykuje tutaj czyjąkolwiek uwagę - tymczasem tak miło została zaskoczona.
- Naprawdę się pani podoba? - spytała podekscytowana, odstawiając na szynkwas dwie filiżanki, aby ich nie rozlać. Nie sądziła, że wygląda aż tak dobrze. Miała na sobie ciemnoszarą spódnicę w czarną kratę, sięgającą połowy łydki, z dyskretnymi kieszeniami, lekko rozkloszowaną, ale ładnie się układała w ruchu i nie wirowała jednocześnie jak spódnica do tańca; a w nią wciągniętą grzeczną, jasną koszulę z długim rękawem i haftowanym zdobieniem na dekolcie. - Bardzo się zatem cieszę, jest wygodna i praktyczna, muszę powiedzieć - przyznała z dumą. - Uszyłam ją sama. Nie kupiłam jej nigdzie. Jestem krawcową - pochwaliła się, po czym zrobiła współczującą minę, kiedy czarownica - wyraźnie stąd, rozpoznawała to przez szkocki akcent - przywołała wspomnienie pękającej spódnicy. - To na pewno wina słabego materiału i źle spiętych szwów - zawyrokowała. Szkotka może miała krągłości, lecz odpowiednio dopasowana do sylwetki i rozmiaru spódnica z porządnego materiału na pewno by nie pękła.
- Naprawdę się pani podoba? - spytała podekscytowana, odstawiając na szynkwas dwie filiżanki, aby ich nie rozlać. Nie sądziła, że wygląda aż tak dobrze. Miała na sobie ciemnoszarą spódnicę w czarną kratę, sięgającą połowy łydki, z dyskretnymi kieszeniami, lekko rozkloszowaną, ale ładnie się układała w ruchu i nie wirowała jednocześnie jak spódnica do tańca; a w nią wciągniętą grzeczną, jasną koszulę z długim rękawem i haftowanym zdobieniem na dekolcie. - Bardzo się zatem cieszę, jest wygodna i praktyczna, muszę powiedzieć - przyznała z dumą. - Uszyłam ją sama. Nie kupiłam jej nigdzie. Jestem krawcową - pochwaliła się, po czym zrobiła współczującą minę, kiedy czarownica - wyraźnie stąd, rozpoznawała to przez szkocki akcent - przywołała wspomnienie pękającej spódnicy. - To na pewno wina słabego materiału i źle spiętych szwów - zawyrokowała. Szkotka może miała krągłości, lecz odpowiednio dopasowana do sylwetki i rozmiaru spódnica z porządnego materiału na pewno by nie pękła.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kate wprost nie posiadała się z radości, kiedy dziewczyna postanowiła pozytywnie zareagować na zaczepkę i faktycznie wdać się w rozmowę, zamiast przykładowo chwycić z baru następną kolejkę trunków i zbywając ją półsłówkami zniknąć ponownie w tłumie i powrócić do swych towarzyszy. Mało tego, młódka dosłownie rozpromieniała, słysząc pytania Szkotki - a jakiż ona miała uśmiech, na gacie Merlina! Logan momentalnie padłby jej do stóp, gdyby tylko to zobaczył. MacGavin aż zerknęła kątem oka w kierunku brata, ale ten zbyt zajęty był traceniem czasu na głupoty. Wielka szkoda!
- Bardzo mi się podoba, moja droga, bardzo! - potwierdziła z pełnią przekonania, a jej uwadze nie umknęły filiżanki i ich zawartość; czyli nie była jedną z tych, które od rana wlewały w siebie wysokoprocentowe trunki, to również było bardzo obiecujące i dodatkowo podniosło notowania niczego nieświadomej Demelzy. - Jestem pragmatyczną osobą, cenię sobie wygodę i solidność. Nie dla mnie te wszystkie frywolne falbany i bezwstydne dekolty, ubranie musi być praktyczne i wytrzymałe - dodała wyjaśniająco, dlaczego właśnie taka z pozoru zwyczajna spódnica przykuła jej uwagę. Kate pozwoliła sobie raz jeszcze przyjrzeć się spódnicy i z uznaniem pokiwać głową. - Czy ja dobrze widzę... kieszenie? - zapytała z zachwytem malującym się na twarzy, dyskretne kieszonki były szczytem praktyczności, a wciąż jak niewielu krawców widziało sens w dodawaniu ich do kobiecej garderoby. Wtem Demelza wyjawiła, że samodzielnie odszyła to małe dzieło sztuki, a ciemne oczy MacGavin błysnęły radością. - W takim razie szczerze zazdroszczę pani fachu, musi mieć pani długą kolejkę klientów czekających na możliwość złożenia zamówień - oznajmiła wesołym tonem, robiąc sobie jednocześnie podkładkę pod zadanie pytania, które samo cisnęło jej się na język. - Gdzie pani przyjmuje klientów? Po akcencie słyszę, że nie jest pani stąd - a wielka szkoda, będzie musiała przycisnąć tego nicponia Logana, żeby wraz z nią udał się w podróż gdzieś na południe, niestety przypadkowe spotkania w okolicy raczej nie wchodziły w rachubę. - Chętnie odwiedziłabym panią i zamówiła parę sukni i spódnic, widzę, że pan MacSmith nie dorasta pani do pięt! Pewnie, tak jak pani mówi, oszczędza na materiałach i nie przykłada się do szycia - oświadczyła, szczerze licząc na to, że młoda dziewczyna nie zyskała jeszcze takiego rozgłosu, by pierwsze wolne terminy były dostępne dopiero w połowie przyszłego roku. - Czy dobrze rozumiem, że koszulę też uszyła pani sama? Co za lekkość konstrukcji! Piękny haft - rozpływała się dalej, w myślach już układając listę strojów, które chciałaby zamówić.
- Bardzo mi się podoba, moja droga, bardzo! - potwierdziła z pełnią przekonania, a jej uwadze nie umknęły filiżanki i ich zawartość; czyli nie była jedną z tych, które od rana wlewały w siebie wysokoprocentowe trunki, to również było bardzo obiecujące i dodatkowo podniosło notowania niczego nieświadomej Demelzy. - Jestem pragmatyczną osobą, cenię sobie wygodę i solidność. Nie dla mnie te wszystkie frywolne falbany i bezwstydne dekolty, ubranie musi być praktyczne i wytrzymałe - dodała wyjaśniająco, dlaczego właśnie taka z pozoru zwyczajna spódnica przykuła jej uwagę. Kate pozwoliła sobie raz jeszcze przyjrzeć się spódnicy i z uznaniem pokiwać głową. - Czy ja dobrze widzę... kieszenie? - zapytała z zachwytem malującym się na twarzy, dyskretne kieszonki były szczytem praktyczności, a wciąż jak niewielu krawców widziało sens w dodawaniu ich do kobiecej garderoby. Wtem Demelza wyjawiła, że samodzielnie odszyła to małe dzieło sztuki, a ciemne oczy MacGavin błysnęły radością. - W takim razie szczerze zazdroszczę pani fachu, musi mieć pani długą kolejkę klientów czekających na możliwość złożenia zamówień - oznajmiła wesołym tonem, robiąc sobie jednocześnie podkładkę pod zadanie pytania, które samo cisnęło jej się na język. - Gdzie pani przyjmuje klientów? Po akcencie słyszę, że nie jest pani stąd - a wielka szkoda, będzie musiała przycisnąć tego nicponia Logana, żeby wraz z nią udał się w podróż gdzieś na południe, niestety przypadkowe spotkania w okolicy raczej nie wchodziły w rachubę. - Chętnie odwiedziłabym panią i zamówiła parę sukni i spódnic, widzę, że pan MacSmith nie dorasta pani do pięt! Pewnie, tak jak pani mówi, oszczędza na materiałach i nie przykłada się do szycia - oświadczyła, szczerze licząc na to, że młoda dziewczyna nie zyskała jeszcze takiego rozgłosu, by pierwsze wolne terminy były dostępne dopiero w połowie przyszłego roku. - Czy dobrze rozumiem, że koszulę też uszyła pani sama? Co za lekkość konstrukcji! Piękny haft - rozpływała się dalej, w myślach już układając listę strojów, które chciałaby zamówić.
I show not your face but your heart's desire
W tych niespokojnych czasach, jakie nastały w Wielkiej Brytanii, coraz rzadziej zdarzały się właśnie takie sytuacje. Zaczepianie przypadkowych ludzi, aby po prostu porozmawiać. Rozdawane komplementy tak po prostu bez powodu. Wojenna zawierucha zwiększała dystans pomiędzy ludźmi. Zarówno mugolami, jak i czarodziejami. Każdy stawał się niepewny, zlękniony, podejrzliwy. Kto wie, czy druga osoba to nie wróg? Jakie miała intencje? Czego chciała? Podstawą bezpieczeństwa to być ostrożnym. Aurorzy powtarzali stała czujność, lecz do Demelzy to nie docierało - nie znała zresztą żadnego aurora. W przypadku innej zaczepki może postarałaby się czarownicę, mówiąc kolokwialnie, spławić, aby nie ryzykować, lecz została kupiona komplementem - i to nie byle jakim. Pochwały pod adresem dzieł wychodzących spod jej ręki, występów niekiedy były dla panny Fancourt o wiele cenniejsze niż słowa wychwalające jej urodę, czy wdzięk.
- Niezwykle miło mi to słyszeć, proszę pani - odpowiedziała z uśmiechem młódka, podążając za jej spojrzeniem w stronę filiżanek. W zamówieniu herbaty z mlekiem chyba nie było nic podejrzanego, czy dziwnego? Dopiero co minęło południe. Jeszcze za wcześnie, by zamawiać trunki wysokoprocentowe. Zresztą - Demelza stroniła od alkoholu, rzadko go piła, miała słabą głowę. Gdyby był to wieczór, zapewne zdecydowałaby się jedynie na piwo kremowe (jeśli w ogóle je tu mieli). Alkohol tak słaby, że dozwolony dla czarodziejów od trzynastego roku życia.
- Wygoda przede wszystkim - powiedziała czarownica, posyłając Szkotce uśmiech; nie przeszkadzało jej, że obca kobieta tak się jej przygląda, właściwie sprawiało dziewczynie przyjemność. - Mhm. Są zrobione na szwie, więc są bardzo dyskretne, nie widać ich z przodu. Na tyle głębokie, by schować różdżkę, taką do jedenastu cali sądzę. Mogły być głębsze, jeśli taka by była potrzeba. Można je też zaczarować - wyjaśniła Demelza, po czym z entuzjazmem zaprezentowała te kieszenie, obracając się lekko w lewą stronę i dłonią wyciągając materiał kieszeni na wierzch, żeby Szkotka mogła się przyjrzeć. - Klientów nigdy dość - odpowiedziała ostrożnie. Chciała zabrzmieć zachęcająco - wielu klientów było najlepszą rekomendacją, ale długi czas oczekiwania wprost przeciwnie. - Rzeczywiście nie jestem stąd... Mam pracownię w Brighton. - Czy powinna była od razu o tym mówić? Pewnie nie, lecz Szkotka brzmiała tak entuzjastycznie i miło... Demelza wierzyła, że naprawdę spodobała jej się kreacja tancerki i po prostu chciała zamówić podobne. Nie dopatrywała się u niech złych intencji i niecnych zamiarów - a może powinna była? Z drugiej strony, przez taką podejrzliwość straciłaby klientkę...
- Och, nie będzie żadnego problemu. Proszę do mnie napisać i znajdziemy termin spotkania, który będzie nam odpowiadał. Nazywam się Demelza Fancourt, a pani? - przedstawiła się w końcu, podając Szkotce dłoń, aby ją uścisnęła. - Może być pani pewna, że materiał będzie taki jak sobie pani zażyczy - zapewniła ją. Oszczędzała, ale na pewno nie na materiałach. Chciała, aby klienci dostawali to czego chcą i do niej wracali.
Z uśmiechem przytaknęła głową, kiedy pochwały Szkotki przeszły do koszuli.
- Tak, ale akurat haft nie jest dziełem moich rąk, wyjątkowo. Został naszyty - wyjaśniła uprzejmym tonem.
- Niezwykle miło mi to słyszeć, proszę pani - odpowiedziała z uśmiechem młódka, podążając za jej spojrzeniem w stronę filiżanek. W zamówieniu herbaty z mlekiem chyba nie było nic podejrzanego, czy dziwnego? Dopiero co minęło południe. Jeszcze za wcześnie, by zamawiać trunki wysokoprocentowe. Zresztą - Demelza stroniła od alkoholu, rzadko go piła, miała słabą głowę. Gdyby był to wieczór, zapewne zdecydowałaby się jedynie na piwo kremowe (jeśli w ogóle je tu mieli). Alkohol tak słaby, że dozwolony dla czarodziejów od trzynastego roku życia.
- Wygoda przede wszystkim - powiedziała czarownica, posyłając Szkotce uśmiech; nie przeszkadzało jej, że obca kobieta tak się jej przygląda, właściwie sprawiało dziewczynie przyjemność. - Mhm. Są zrobione na szwie, więc są bardzo dyskretne, nie widać ich z przodu. Na tyle głębokie, by schować różdżkę, taką do jedenastu cali sądzę. Mogły być głębsze, jeśli taka by była potrzeba. Można je też zaczarować - wyjaśniła Demelza, po czym z entuzjazmem zaprezentowała te kieszenie, obracając się lekko w lewą stronę i dłonią wyciągając materiał kieszeni na wierzch, żeby Szkotka mogła się przyjrzeć. - Klientów nigdy dość - odpowiedziała ostrożnie. Chciała zabrzmieć zachęcająco - wielu klientów było najlepszą rekomendacją, ale długi czas oczekiwania wprost przeciwnie. - Rzeczywiście nie jestem stąd... Mam pracownię w Brighton. - Czy powinna była od razu o tym mówić? Pewnie nie, lecz Szkotka brzmiała tak entuzjastycznie i miło... Demelza wierzyła, że naprawdę spodobała jej się kreacja tancerki i po prostu chciała zamówić podobne. Nie dopatrywała się u niech złych intencji i niecnych zamiarów - a może powinna była? Z drugiej strony, przez taką podejrzliwość straciłaby klientkę...
- Och, nie będzie żadnego problemu. Proszę do mnie napisać i znajdziemy termin spotkania, który będzie nam odpowiadał. Nazywam się Demelza Fancourt, a pani? - przedstawiła się w końcu, podając Szkotce dłoń, aby ją uścisnęła. - Może być pani pewna, że materiał będzie taki jak sobie pani zażyczy - zapewniła ją. Oszczędzała, ale na pewno nie na materiałach. Chciała, aby klienci dostawali to czego chcą i do niej wracali.
Z uśmiechem przytaknęła głową, kiedy pochwały Szkotki przeszły do koszuli.
- Tak, ale akurat haft nie jest dziełem moich rąk, wyjątkowo. Został naszyty - wyjaśniła uprzejmym tonem.
Let me see you
Stripped down to the bone
Demelza Fancourt
Zawód : tancerka w Piórku Feniksa, wschodząca gwiazdka burleski
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I have to believe that sin
can make a better man
can make a better man
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Bar Old Forge, Knoydart
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja