Wielka jadalnia
AutorWiadomość
Wielka jadalnia
Monumentalna jadalnia służy przede wszystkim wystawnym ucztom, które odbywają się w trakcie polowań Carrowów, oraz przyjmowaniu ważnych gości. Pomieszczenie na planie jest ogromne i udekorowane złoconymi stiukami. W malowanym suficie znajduje się świetlik, który wpuszcza do pomieszczenia mnóstwo światła. Półokrągły stół może pomieścić kilkudziesięciu gości. Pomieszczenie raczej nie jest używane na co dzień, ale czasami Carrowowie jadają tutaj kolację - choćby dla kaprysu i obcowania z pięknem.
21.03
Narzeczeństwo mi służy, tak przynajmniej powtarzają osoby w moim otoczeniu. Schudłem całe dziesięć kilo i to wcale nie dlatego, że dbam o to, by na ślubnym portrecie wyglądać dostojnie. To dlatego, że jem rzadziej, częściej jestem w siodle a do tego podczas oficjalnych spotkań staram się spędzać czas z moją narzeczoną, a to z kolei jest na tyle zajmujące że często nie zauważam, kiedy przechodzimy do deseru. Okazuje się, że odkąd się zaręczyłem, wbrew pozorom mój świat się skurczył, a nie powiększył. Widuję się już tylko z kilkoma osobami, większość czasu spędzam z Ikarem, albo Traversami. Do Londynu już nie jeżdżę, nawet dowiedzieć się co nowego dzieje się w Venus. Może zamkneli już ten przybytek? Efektem mojego odcięcia jest to, że nie pokazałem się nawet na konferencji naukowej, której nigdy wcześniej nie ominąłem.
Tylko czasami mam potrzebę zniknięcia i nocnego teleportowania się gdzieś w odchłań irlandzkich pól. I kiedy nie mogę spać, uciekam tam. Czasami fizycznie, ale najczęściej tylko w marzeniach.
Dziś nastała okazja do zacieśnienia więzów rodzinnych. Pierwszy dzień wiosny to podobno świetny czas na świętowanie nowych początków - takich jak zareczyny. Jest więc spotkanie Traversów i Carrowów. Obiad składający się z pięciu dań. Nim jednak on się rozpocznie, wszyscy zbieramy się w przestronnej sali, gdzie podają nam drinki. Ja trzymam kieliszek ze wściekłozieloną miksturą i czekam w skupieniu aż przyjdą nasi piraci. Te spotkania są wbrew pozorom bardzo przyjemne, dużo bardziej niż spotkania z milczącymi Brukami. Jak się okazuje Traversowie mają tak wiele niesamowitych opowieści w zanadrzu, że kiedy się napiją, nie można im nawet na chwilę przerwać.
Nagle drzwi się otwierają, wchodzą. Na dzisiejszym obiedzie oprócz mojej narzeczonej ma być całe jej rodzeństwo, które poznałem zresztą w dniu zaręczyn. Ma przyjść również kuzyn Rodachan, którego znam z niejednego kawalerskiego wieczoru. Posyłamy sobie cwaniackie uśmieszki, na które nie ma miejsca w przestrzeni sztywnych konwenansów. Ale to wieczór zacieśniania więzi rodzinnych, a po dwóch miesiącach intensywnej pracy, chyba powoli zaczynamy się czuć w swoim towarzystwie swobodnie. Względnie. Na tyle na ile można czuć się swobodnie pomiędzy szlachciami. Dzięki Merlinowi, że nie ma dziś z nami ojców nestorów, bo kiedy uśmiech mój wykwitł pod nosem, nawet nie miałem wyrzutów sumienia. Nim jednak Rodachan pojawił się obok, zza jego pleców wyszła Juno i znów pomyślałem, że będę miał problem z jedzeniem na dzisiejszej kolacji. Odstawiłem kieliszek i idę przywitać się. Po wymienieniu kilku słów wszyscy mają już drinka, a ja staram się wyczytać z twarzy Juno jaki dziś ma humor? I czy przeszkadzają jej ci nieznajomi Carrowowie, których wcześniej nie znała?
- Jak minęła Wam podróż? - przenoszę spojrzenie na Rodachana, który pojawił się obok mnie w tym samym momencie w którym stanęła tu Calypso.
Narzeczeństwo mi służy, tak przynajmniej powtarzają osoby w moim otoczeniu. Schudłem całe dziesięć kilo i to wcale nie dlatego, że dbam o to, by na ślubnym portrecie wyglądać dostojnie. To dlatego, że jem rzadziej, częściej jestem w siodle a do tego podczas oficjalnych spotkań staram się spędzać czas z moją narzeczoną, a to z kolei jest na tyle zajmujące że często nie zauważam, kiedy przechodzimy do deseru. Okazuje się, że odkąd się zaręczyłem, wbrew pozorom mój świat się skurczył, a nie powiększył. Widuję się już tylko z kilkoma osobami, większość czasu spędzam z Ikarem, albo Traversami. Do Londynu już nie jeżdżę, nawet dowiedzieć się co nowego dzieje się w Venus. Może zamkneli już ten przybytek? Efektem mojego odcięcia jest to, że nie pokazałem się nawet na konferencji naukowej, której nigdy wcześniej nie ominąłem.
Tylko czasami mam potrzebę zniknięcia i nocnego teleportowania się gdzieś w odchłań irlandzkich pól. I kiedy nie mogę spać, uciekam tam. Czasami fizycznie, ale najczęściej tylko w marzeniach.
Dziś nastała okazja do zacieśnienia więzów rodzinnych. Pierwszy dzień wiosny to podobno świetny czas na świętowanie nowych początków - takich jak zareczyny. Jest więc spotkanie Traversów i Carrowów. Obiad składający się z pięciu dań. Nim jednak on się rozpocznie, wszyscy zbieramy się w przestronnej sali, gdzie podają nam drinki. Ja trzymam kieliszek ze wściekłozieloną miksturą i czekam w skupieniu aż przyjdą nasi piraci. Te spotkania są wbrew pozorom bardzo przyjemne, dużo bardziej niż spotkania z milczącymi Brukami. Jak się okazuje Traversowie mają tak wiele niesamowitych opowieści w zanadrzu, że kiedy się napiją, nie można im nawet na chwilę przerwać.
Nagle drzwi się otwierają, wchodzą. Na dzisiejszym obiedzie oprócz mojej narzeczonej ma być całe jej rodzeństwo, które poznałem zresztą w dniu zaręczyn. Ma przyjść również kuzyn Rodachan, którego znam z niejednego kawalerskiego wieczoru. Posyłamy sobie cwaniackie uśmieszki, na które nie ma miejsca w przestrzeni sztywnych konwenansów. Ale to wieczór zacieśniania więzi rodzinnych, a po dwóch miesiącach intensywnej pracy, chyba powoli zaczynamy się czuć w swoim towarzystwie swobodnie. Względnie. Na tyle na ile można czuć się swobodnie pomiędzy szlachciami. Dzięki Merlinowi, że nie ma dziś z nami ojców nestorów, bo kiedy uśmiech mój wykwitł pod nosem, nawet nie miałem wyrzutów sumienia. Nim jednak Rodachan pojawił się obok, zza jego pleców wyszła Juno i znów pomyślałem, że będę miał problem z jedzeniem na dzisiejszej kolacji. Odstawiłem kieliszek i idę przywitać się. Po wymienieniu kilku słów wszyscy mają już drinka, a ja staram się wyczytać z twarzy Juno jaki dziś ma humor? I czy przeszkadzają jej ci nieznajomi Carrowowie, których wcześniej nie znała?
- Jak minęła Wam podróż? - przenoszę spojrzenie na Rodachana, który pojawił się obok mnie w tym samym momencie w którym stanęła tu Calypso.
Płaszcz ostrożnie zsunął się z jej ramion, by wylądować w dłoniach jednego ze służących. Juno odgarnęła kosmyk włosów sprzed oczu i zaskakująco pewnym siebie krokiem ruszyła w stronę jadalni gdzie mieli czekać na nich młodzi Carrowie. Przemierzając korytarze zamku zwróciła się jeszcze do swoich krewnych. - Wypijmy ich alkohol, zatańczmy na ich stołach, rozbijmy kilka talerzy i błagam, wracajmy do domu. - W odpowiedzi usłyszała cichy śmiech jednego ze swoich braci i komentarz czy przypadkiem nie za wcześnie próbuje dysponować zasobami Carrowów. Nie zareagowała na zaczepkę. Zbyt dużo energii kosztowało ją utrzymywanie pozorów, że ta wizyta nie ma żadnego znaczenia, że fakt spędzanie wieczoru w towarzystwie zdecydowanie zbyt dużej liczby osób jej nie przeraża. Lata praktyki spędzone na szlacheckich dworach nauczyły ją jak być praktycznie niewidzialną dla otoczenia i dziś nawet burza ogniście czerwonych włosów wydawała się być nieco przygaszona. Należało jeszcze znaleźć dla siebie odpowiednią kryjówkę i spokojnie przeczekać, aż któryś z Traversów da sygnał do odwrotu.
Musiała wierzyć, że Ares jej to wybaczy. Przez ostatnie tygodnia wydawał się rozumieć i akceptować coraz więcej. Juno czuła, że próbuje otoczyć ją troską i zapewnić, że przy nim będzie bezpieczna. Zaczęła się nawet godzić z myślą, że w Sandal też będzie delikatną różą chronioną przed złem pod grubym kloszem. Tyle że miało być zupełnie inaczej. Juno miała stanąć na dwóch nogach, a tak znów jest przytłaczana przez wolę innych. Dowodem na to był choćby szpaler, który Traversowie nieświadomie utworzyli wokół niej. Zupełnie jakby chcieli się upewnić, że nie ucieknie, nie załamie się lub nie zrobi kolejnej głupiej rzeczy typowej dla siebie. W końcu weszli do jadalni, a sama Juno zatrzymała się w pół kroku. Błękitne oczy wydawały się całkowicie ignorować fakt obecności Calypso i Aresa. Przesuwały się od jednej obcej twarzy do drugiej, a każda kolejna potęgowała niepokój biednej lady Travers. Zacisnęła palce na ramieniu najbliżej stojącej osoby, którą okazał się najpewniej Rodachan. Usłyszawszy pytanie mimowolnie na nie odpowiedziała. - Zaskakujące, że jeszcze tak nie wielu z nas rozumie, że są bardziej cywilizowane metody transportu niż powóz. - Spokojny ton głosu Juno dość mocno kontrastował ze wciąż rozbieganym spojrzeniem, które teraz skupiło się na poszukiwaniu wyjść ewakuacyjnych i ewentualnych kryjówek. Słysząc za plecami cichy chichot ocknęła się zdając sobie sprawę, że popełniła nietakt. Na bladej twarzy pojawił się delikatny rumieniec świadczący o skrępowaniu. Z drugiej strony czy naprawdę, ktoś się spodziewał, że Juno będzie siłą, która poniesie na swoich kruchych barkach ciężar związany z połączeniem dwóch rodów? W końcu zdała sobie sprawę z obecności rodzeństwa Carrow. Wbiła spojrzenie w ziemię i dygnęła w ramach powitania jak wymagała tego szlachecka etykieta, a potem gdy tylko na chwilę wszystkie spojrzenia się od niej odwróciły spróbowała zniknąć. Nie należało przecież zbyt szybko wyczerpać limitu upokorzeń, jaki mogła na siebie ściągnąć podczas jednej nocy.
Musiała wierzyć, że Ares jej to wybaczy. Przez ostatnie tygodnia wydawał się rozumieć i akceptować coraz więcej. Juno czuła, że próbuje otoczyć ją troską i zapewnić, że przy nim będzie bezpieczna. Zaczęła się nawet godzić z myślą, że w Sandal też będzie delikatną różą chronioną przed złem pod grubym kloszem. Tyle że miało być zupełnie inaczej. Juno miała stanąć na dwóch nogach, a tak znów jest przytłaczana przez wolę innych. Dowodem na to był choćby szpaler, który Traversowie nieświadomie utworzyli wokół niej. Zupełnie jakby chcieli się upewnić, że nie ucieknie, nie załamie się lub nie zrobi kolejnej głupiej rzeczy typowej dla siebie. W końcu weszli do jadalni, a sama Juno zatrzymała się w pół kroku. Błękitne oczy wydawały się całkowicie ignorować fakt obecności Calypso i Aresa. Przesuwały się od jednej obcej twarzy do drugiej, a każda kolejna potęgowała niepokój biednej lady Travers. Zacisnęła palce na ramieniu najbliżej stojącej osoby, którą okazał się najpewniej Rodachan. Usłyszawszy pytanie mimowolnie na nie odpowiedziała. - Zaskakujące, że jeszcze tak nie wielu z nas rozumie, że są bardziej cywilizowane metody transportu niż powóz. - Spokojny ton głosu Juno dość mocno kontrastował ze wciąż rozbieganym spojrzeniem, które teraz skupiło się na poszukiwaniu wyjść ewakuacyjnych i ewentualnych kryjówek. Słysząc za plecami cichy chichot ocknęła się zdając sobie sprawę, że popełniła nietakt. Na bladej twarzy pojawił się delikatny rumieniec świadczący o skrępowaniu. Z drugiej strony czy naprawdę, ktoś się spodziewał, że Juno będzie siłą, która poniesie na swoich kruchych barkach ciężar związany z połączeniem dwóch rodów? W końcu zdała sobie sprawę z obecności rodzeństwa Carrow. Wbiła spojrzenie w ziemię i dygnęła w ramach powitania jak wymagała tego szlachecka etykieta, a potem gdy tylko na chwilę wszystkie spojrzenia się od niej odwróciły spróbowała zniknąć. Nie należało przecież zbyt szybko wyczerpać limitu upokorzeń, jaki mogła na siebie ściągnąć podczas jednej nocy.
Come out, sea demons wherever you are
your queen summons you
your queen summons you
Junona Travers
Zawód : geograf, podróżnik teoretyczny, naukowiec
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Samotność ma swoje przywileje; w samotności można robić to, na co ma się ochotę.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rzadki to widok, ujrzeć Rodachana Travers pośród biesiadników na rodzinnych zjazdach, a już szczególnie w dobrym humorze. Gdyby otrzymał zaproszenie w gościnę na innym dworze, z całą pewnością obszedłby się z nim obojętnością, nie zadając sobie choćby trudu listownej odmowy; być może dlatego przestano go uwzględniać w nieoficjalnych uroczystościach z udziałem Traversów. W jego wieku odpowiedzialność winna rosnąć proporcjonalnie do upływu lat, ale nic nie mógł poradzić, że nie sposób było ścierpieć z pokorą spojrzenia wyniosłych arogantów, którzy z każdym gestem dawali do zrozumienia, jakoby morskie nawyki przy stole bywały dlań niesmaczne, pozbawione gustu i dobrych manier - jakby kogoś miało to specjalnie obchodzić. Dlaczego więc wykazał się nadzwyczajnym entuzjazmem, przyjmując zaproszenie na obiad w Sandal Castle? Miał dziś do spełnienia kilka powinności, bynajmniej nie służąc swej Patronce w roli Kruka Padlinożercy. Dzisiaj nadrzędną wartość stanowiła miłość i rodzina.
Jednym z powodów była lady Junona, rudowłosa piękność z rodowej stoczni Travers, będąca bliską kuzynką Rodachana, dla której ów dzień był dniem specjalnym. Wkroczywszy w dorosłość z zaręczynowym pierścionkiem na dłoni, gotowała się do zamążpójścia - i to nie za byle kogo, a gospodarza tego zjazdu i serdecznego przyjaciela lorda Travers, Aresa Carrow. Z jego perspektywy ich relacje były nadzwyczaj dobre, choć szczególnie w ostatnich latach rzadko bywał w rodzinnych stronach i nie można tu było mówić o nader zacieśnionych więzach. Niemniej, kiedy już się w nich zjawiał, był dla niej niby starszy brat, którego chciałaby mieć każda dama na dworze szlacheckim. Kojąca protekcjonalność barczystych ramion i wielkopalczastych, spracowanych dłoni, w których mogłaby niemal zniknąć w nader stresujących sytuacjach; doza zrozumienia dla przypadłości, bynajmniej nie stanowiącej dumę rodu; i wreszcie - zaproszenia na wspólne przygody i wspieranie w rozwoju jej zawodowych aspiracji. Z dalekosiężnych wypraw zwoził dlań księgi o regionalnych tradycjach, geograficzne przewodniki czy upominki, o jakich tutaj, w Wielkiej Brytanii mogłaby jedynie zamarzyć, a wraz z nimi setki historii o morskich podbojach, legendach i mitach bogatych w skarby i powiastki o jego przeznaczeniu.
Przeznaczeniu bujnym, bo niejako wybrańczym: wedle profetycznej wizji, którą obalono niespełna kilka miesięcy temu w rodzinnych kręgach, a w którą wciąż wierzył - było mu pisane służyć Morrigan, celtyckiej bogini wojny, która wedle wielu już dawno przeszła do historii jako legenda. Dla Rodachana była przewodniczką przez życie; to w jej imieniu realizował swą powinność, to dla niej żeglował po świecie w poszukiwaniu ostatecznych dowodów sensu swojej egzystencji. Dla niej opuścił inną piękność obecną w Sandal Castle tego popołudnia: lady Calypso Carrow, siostrę gospodarza wydarzenia, która była mu miłostką przed laty, ale i dziś, kiedy skrycie liczył na umocnienie więzi z jej rodziną i jej osobiste przebaczenie, nie zdradzając się z intencji pragnienia jej zaślubin. Atmosfera między nimi, choć powoli się ocieplała, nadal była jednak bardzo napięta - i nie ułatwiał tego fakt, że wciąż skrywał przed nią wiele tajemnic, w niektóre nawet sam nie wierzył. Bo gdyby na jaw wyszła wieść, że ową "boginią", objawioną mu w toku pamiętnej wyprawy na Kruczy Półwysep, była najprawdziwsza wila, przez którą postradał zmysły - lady Carrow mogłaby zakończyć ich przyjaźń w mgnienie oka. Trudno powiedzieć, czy Rodachan zdawał sobie z tego sprawę, bynajmniej nie zamierzał z tego tytułu poddawać się w walce o jej względy. To właśnie ona była drugim najważniejszym powodem odwiedzin w Yorkshire.
Co zaś tyczy się Aresa, lordowie mieli wiele niegdysiejszych okazji do wspólnych przygód w pijackim guście, nadto widując się dawniej za pośrednictwem Calypso - ich dobre stosunki nikogo nie dziwiły. Dlatego też z okazji spotkania po trzyletniej nieobecności Rodachana, w dobrym guście wydawał się prezent, który stanowiła butelka rumu dojrzewającego w dębowej beczce na Dominikanie znad Morza Karaibskiego. Dla starej przyjaciółki, czy też miłostki, przyniósł wielobarwny bukiet kwiatów, zamówiony ze szklarni najlepszych florystów ze stolicy. Wręczając jej kwiaty, wypatrywał nastroju w tafli ślicznych, szmaragdowych oczu, których srogości ostatnimi czasy, pomimo świszczących nad głową zaklęć uśmiercających w lutym, jak i wielu okazji do poniesienia śmierci w toku ostatniego kwartału - obawiał się chyba najbardziej.
Junona poczuła na ramionach kojące dłonie starszego kuzyna, który górował nad nią barczystą sylwetką i lustrował spojrzeniem pozbawionym wyrazu wszystkich, którym do śmiechu było wprowadzenie jej w stan wycofania. Rozbawione nastroje zdawały się przygasać, kiedy wodził po nich wzrokiem, choć trudno powiedzieć jakie wrażenie wzbudził tym gestem - najpewniej niepozytywne. Dla rozładowania atmosfery odpowiedział w przyjaznym tonie, zachęcając wszystkich do biesiady.
- Z przyjemnością ugoszczę Cię na pokładzie swojego okrętu, droga kuzynko, dziś jednak musisz obejść się zapachem morskiej bryzy. Niewygodną podróż furmanką mamy już za sobą, toteż wszyscy, jak tu stoimy, skorzystajmy z gościny rodu Carrow i popłyńmy z nurtem przyjemnego dialogu w toń dobrego alkoholu. - uśmiech zagościł na jego twarzy, a głowa pochyliła się nieco, nie bacząc na konwenans - i utrzymując kontakt wzrokowy z Aresem, wyszeptała kuzynce do ucha. - To dla Ciebie trudny, ale istotny dzień, Junono. Szukaj oparcia w swoich braciach i we mnie, gdy będziesz go potrzebować - wiedz jednak, że musisz mu sprostać. Będę tuż obok. - i zgodnie z tymi słowami, starał się dobrać takie miejsce, by znaleźć się relatywnie blisko (lub najbliżej) kuzynki, by mieć na nią baczenie, po cichu licząc także, że gdzieś obok znajdzie się jego najdroższa przyjaciółka.
Jednym z powodów była lady Junona, rudowłosa piękność z rodowej stoczni Travers, będąca bliską kuzynką Rodachana, dla której ów dzień był dniem specjalnym. Wkroczywszy w dorosłość z zaręczynowym pierścionkiem na dłoni, gotowała się do zamążpójścia - i to nie za byle kogo, a gospodarza tego zjazdu i serdecznego przyjaciela lorda Travers, Aresa Carrow. Z jego perspektywy ich relacje były nadzwyczaj dobre, choć szczególnie w ostatnich latach rzadko bywał w rodzinnych stronach i nie można tu było mówić o nader zacieśnionych więzach. Niemniej, kiedy już się w nich zjawiał, był dla niej niby starszy brat, którego chciałaby mieć każda dama na dworze szlacheckim. Kojąca protekcjonalność barczystych ramion i wielkopalczastych, spracowanych dłoni, w których mogłaby niemal zniknąć w nader stresujących sytuacjach; doza zrozumienia dla przypadłości, bynajmniej nie stanowiącej dumę rodu; i wreszcie - zaproszenia na wspólne przygody i wspieranie w rozwoju jej zawodowych aspiracji. Z dalekosiężnych wypraw zwoził dlań księgi o regionalnych tradycjach, geograficzne przewodniki czy upominki, o jakich tutaj, w Wielkiej Brytanii mogłaby jedynie zamarzyć, a wraz z nimi setki historii o morskich podbojach, legendach i mitach bogatych w skarby i powiastki o jego przeznaczeniu.
Przeznaczeniu bujnym, bo niejako wybrańczym: wedle profetycznej wizji, którą obalono niespełna kilka miesięcy temu w rodzinnych kręgach, a w którą wciąż wierzył - było mu pisane służyć Morrigan, celtyckiej bogini wojny, która wedle wielu już dawno przeszła do historii jako legenda. Dla Rodachana była przewodniczką przez życie; to w jej imieniu realizował swą powinność, to dla niej żeglował po świecie w poszukiwaniu ostatecznych dowodów sensu swojej egzystencji. Dla niej opuścił inną piękność obecną w Sandal Castle tego popołudnia: lady Calypso Carrow, siostrę gospodarza wydarzenia, która była mu miłostką przed laty, ale i dziś, kiedy skrycie liczył na umocnienie więzi z jej rodziną i jej osobiste przebaczenie, nie zdradzając się z intencji pragnienia jej zaślubin. Atmosfera między nimi, choć powoli się ocieplała, nadal była jednak bardzo napięta - i nie ułatwiał tego fakt, że wciąż skrywał przed nią wiele tajemnic, w niektóre nawet sam nie wierzył. Bo gdyby na jaw wyszła wieść, że ową "boginią", objawioną mu w toku pamiętnej wyprawy na Kruczy Półwysep, była najprawdziwsza wila, przez którą postradał zmysły - lady Carrow mogłaby zakończyć ich przyjaźń w mgnienie oka. Trudno powiedzieć, czy Rodachan zdawał sobie z tego sprawę, bynajmniej nie zamierzał z tego tytułu poddawać się w walce o jej względy. To właśnie ona była drugim najważniejszym powodem odwiedzin w Yorkshire.
Co zaś tyczy się Aresa, lordowie mieli wiele niegdysiejszych okazji do wspólnych przygód w pijackim guście, nadto widując się dawniej za pośrednictwem Calypso - ich dobre stosunki nikogo nie dziwiły. Dlatego też z okazji spotkania po trzyletniej nieobecności Rodachana, w dobrym guście wydawał się prezent, który stanowiła butelka rumu dojrzewającego w dębowej beczce na Dominikanie znad Morza Karaibskiego. Dla starej przyjaciółki, czy też miłostki, przyniósł wielobarwny bukiet kwiatów, zamówiony ze szklarni najlepszych florystów ze stolicy. Wręczając jej kwiaty, wypatrywał nastroju w tafli ślicznych, szmaragdowych oczu, których srogości ostatnimi czasy, pomimo świszczących nad głową zaklęć uśmiercających w lutym, jak i wielu okazji do poniesienia śmierci w toku ostatniego kwartału - obawiał się chyba najbardziej.
Junona poczuła na ramionach kojące dłonie starszego kuzyna, który górował nad nią barczystą sylwetką i lustrował spojrzeniem pozbawionym wyrazu wszystkich, którym do śmiechu było wprowadzenie jej w stan wycofania. Rozbawione nastroje zdawały się przygasać, kiedy wodził po nich wzrokiem, choć trudno powiedzieć jakie wrażenie wzbudził tym gestem - najpewniej niepozytywne. Dla rozładowania atmosfery odpowiedział w przyjaznym tonie, zachęcając wszystkich do biesiady.
- Z przyjemnością ugoszczę Cię na pokładzie swojego okrętu, droga kuzynko, dziś jednak musisz obejść się zapachem morskiej bryzy. Niewygodną podróż furmanką mamy już za sobą, toteż wszyscy, jak tu stoimy, skorzystajmy z gościny rodu Carrow i popłyńmy z nurtem przyjemnego dialogu w toń dobrego alkoholu. - uśmiech zagościł na jego twarzy, a głowa pochyliła się nieco, nie bacząc na konwenans - i utrzymując kontakt wzrokowy z Aresem, wyszeptała kuzynce do ucha. - To dla Ciebie trudny, ale istotny dzień, Junono. Szukaj oparcia w swoich braciach i we mnie, gdy będziesz go potrzebować - wiedz jednak, że musisz mu sprostać. Będę tuż obok. - i zgodnie z tymi słowami, starał się dobrać takie miejsce, by znaleźć się relatywnie blisko (lub najbliżej) kuzynki, by mieć na nią baczenie, po cichu licząc także, że gdzieś obok znajdzie się jego najdroższa przyjaciółka.
Rodachan Travers
Zawód : Kapitan Zemsty Kruka Padlinożercy
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Calypso chciałaby móc jak inne lady zwyczajnie poddawać się swojemu losowi i przeznaczeniu. Tak jak dzisiaj, pokornie udać się na kolację z bratem, jego narzeczoną i całą jej rodziną, która gościła dziś w Sandal Castle. Młoda lady Carrow wciąż jednak dość boleśnie odchorowywała swoje pierwsze poważne zauroczenie lordem Rosierem, które uparcie nie chciało minąć, mimo że ten od ponad miesiąca nie dał już żadnego znaku życia. Było to o tyle frustrujące, że nie mogła nic na to poradzić. Jedyne czego pragnęła, to zamknąć się w swoich komnatach i tam spędzać większość wieczorów lub też wybierać się na długie, samotne, końskie wyprawy. Ale dzisiaj nie było to możliwe — nie chodziło nawet, że jej obecność była niezbędna, ale zdecydowanie byłaby w dobrym guście. Pewne pocieszenie stanowił fakt, że wśród odwiedzających miał zjawić się jej drogi przyjaciel Rodachan, który w ostatnim czasie powrócił z morskich wojaży.
- Jak wyglądam? - Spytała swojej służki, która jak zwykle z resztą, spędzała czas w jej pokojach. Calypso odwróciła się w jej stronę, ale momentalnie uniosła palec wskazujący. - Tylko mów szczerze, bo nie potrzebuje pustych pochwał, a prawdziwej opinii. Nie chce wyjść na jakiegoś kocmołucha przy naszych gościach. - Powiedziała zupełnie poważnie.
Calypso zdecydowała się dzisiaj na jedną ze swoich ulubionych sukni, której nie miała na sobie od dłuższego już czasu — ciemnoniebieska sukienka, podkreślona bielą i srebrem biżuterii, lały się delikatnie po jej sylwetce, podkreślając figurę młodej lady, w żadnym stopniu jednak nie prowokując nieprzyzwoitością. Chciała, jakby na przekór własnemu nastrojowi, wyglądać dobrze, by chociaż spróbować tego, jak żyją inna szlachcianki.
Nie wiedziała, jak zadowolona była Juno z faktu, że ma poślubić Aresa, ale miała szczerą nadzieję, że tym razem będzie to dobre dopasowanie. Chociaż lady Burke była niezwykle inteligentna, podobnie z resztą jak Ares, to ich pragnienia życiowe i charaktery były zupełnie różne. I chociaż dzieci mogłyby, by się wciąż z tego urodzić, to w takich warunkach najpewniej nikt nie byłby ani odrobinę szczęśliwy. A przecież nie chodzi o to, żeby wiecznie uciekać z własnego domu.
- Wygląda pani pięknie, milady - Powiedziała Liliana, a Calypso postanowiła uznać to za prawdę. Dosłownie w ostatniej chwili wzięła jeszcze z tacki białą różę, którą wsunęła sobie w jasne włosy i tak właśnie zjawiła się na dole, stając dumnie obok brata. Nikt chyba oprócz Aresa nie miał świadomości, jak na niej odbiło się złamane serce. Podobnie, jak tylko ona wiedziała, że czasem znikał gdzieś nocą, chociaż nie miała pojęcia dokąd. Ale ten wieczór nie należał do niej, a do Aresa i Juno.
I chociaż wydawało jej się, że Juno nie ma większego problemu do ich rodziny, to Calypso nie powstrzymała lekkiego grymasu, gdy usłyszała komentarz na temat powozów. Rodowe konie rodu Carrow stanowiły dumę i chlubę wszystkich, dlaczego więc kpiła z nich otwarcie i to w ich własnym domu? Szybko jednak opanowała piorunujące spojrzenie i odpowiedziała lekkim dygnięciem. Wzrok jej zaraz poszybował do Rodachana, który podał jej bukiet kwiatów.
- Są bardzo piękne, dziękuję lordzie Travers. - Powiedziała zupełnie szczerze, chociaż zaraz musiała oddać je służce, by mogła włożyć je do wody i zabezpieczyć odpowiednim zaklęciem przed zwiędnięciem. - Lady Travers, wyglądasz przepięknie. Cieszy mnie to, że nawet trudy podróży powozem nie odbiły się w żaden sposób na urodzie, czy stroju. - Powiedziała Calypso, dając do zrozumienia, że uwagę słyszała. Nie była tu jednak od uczenia manier, a od miłych słów i wspieraniu brata. A skoro Ares zdawał się zadowolony, to i jej nie pozostawało nic innego.
Przywitała również pozostałych braci lady Travers, zostając obdarowaną jeszcze drobnymi upominkami, a po chwili każdy już miał w dłoni kieliszek lub kufel trunku własnego wyboru. Krążące po sali tace niemal czekały, by zaoferować kolejny, nim jeszcze biesiada miała rozpocząć się na dobre.
Calypso przybrała kolejny raz najpiękniejszą maskę uśmiechu, zdając sobie sprawę, że być może zbyt ostro potraktowała Juno. Jak ona by się zachowała wśród obcego zamku, obcych ludzi i murów. Jakby w ramach milczących przeprosin, spróbowała jeszcze odnaleźć wzrok rudowłosej lady i uśmiechnąć się, ale nie była pewna, czy tamta to dostrzegła.
Zaczekała jednak grzecznie, by padł sygnał do zajęcia miejsc przy stole. Usiadła po boku swojego brata, niemal naprzeciwko Rodachana, gdy na stole pojawiły się przystawki. Nie ruszyła jednak nic, a zerknęła na Aresa. Był dziś w towarzystwie gospodarzem, a i przyszłym panem tym włości. Chyba należało zaczekać na jego toast lub znak, że można jeść.
Skorzystała też z okazji przy przyjrzeć się Traversom. Zadziwiające jak różnymi rodami byli. I chociaż jej przyjaźń z Rodachanem trwała już od lat, to dalej pozostawała dla niej swoistą zagadką. Dobrze, że cała rodzina Carrow cechowała się niezwykłą chęcią poznania — dzięki temu temat podróży, czy starych opowieści mógłby się dla nich nie kończyć.
- Jak wyglądam? - Spytała swojej służki, która jak zwykle z resztą, spędzała czas w jej pokojach. Calypso odwróciła się w jej stronę, ale momentalnie uniosła palec wskazujący. - Tylko mów szczerze, bo nie potrzebuje pustych pochwał, a prawdziwej opinii. Nie chce wyjść na jakiegoś kocmołucha przy naszych gościach. - Powiedziała zupełnie poważnie.
Calypso zdecydowała się dzisiaj na jedną ze swoich ulubionych sukni, której nie miała na sobie od dłuższego już czasu — ciemnoniebieska sukienka, podkreślona bielą i srebrem biżuterii, lały się delikatnie po jej sylwetce, podkreślając figurę młodej lady, w żadnym stopniu jednak nie prowokując nieprzyzwoitością. Chciała, jakby na przekór własnemu nastrojowi, wyglądać dobrze, by chociaż spróbować tego, jak żyją inna szlachcianki.
Nie wiedziała, jak zadowolona była Juno z faktu, że ma poślubić Aresa, ale miała szczerą nadzieję, że tym razem będzie to dobre dopasowanie. Chociaż lady Burke była niezwykle inteligentna, podobnie z resztą jak Ares, to ich pragnienia życiowe i charaktery były zupełnie różne. I chociaż dzieci mogłyby, by się wciąż z tego urodzić, to w takich warunkach najpewniej nikt nie byłby ani odrobinę szczęśliwy. A przecież nie chodzi o to, żeby wiecznie uciekać z własnego domu.
- Wygląda pani pięknie, milady - Powiedziała Liliana, a Calypso postanowiła uznać to za prawdę. Dosłownie w ostatniej chwili wzięła jeszcze z tacki białą różę, którą wsunęła sobie w jasne włosy i tak właśnie zjawiła się na dole, stając dumnie obok brata. Nikt chyba oprócz Aresa nie miał świadomości, jak na niej odbiło się złamane serce. Podobnie, jak tylko ona wiedziała, że czasem znikał gdzieś nocą, chociaż nie miała pojęcia dokąd. Ale ten wieczór nie należał do niej, a do Aresa i Juno.
I chociaż wydawało jej się, że Juno nie ma większego problemu do ich rodziny, to Calypso nie powstrzymała lekkiego grymasu, gdy usłyszała komentarz na temat powozów. Rodowe konie rodu Carrow stanowiły dumę i chlubę wszystkich, dlaczego więc kpiła z nich otwarcie i to w ich własnym domu? Szybko jednak opanowała piorunujące spojrzenie i odpowiedziała lekkim dygnięciem. Wzrok jej zaraz poszybował do Rodachana, który podał jej bukiet kwiatów.
- Są bardzo piękne, dziękuję lordzie Travers. - Powiedziała zupełnie szczerze, chociaż zaraz musiała oddać je służce, by mogła włożyć je do wody i zabezpieczyć odpowiednim zaklęciem przed zwiędnięciem. - Lady Travers, wyglądasz przepięknie. Cieszy mnie to, że nawet trudy podróży powozem nie odbiły się w żaden sposób na urodzie, czy stroju. - Powiedziała Calypso, dając do zrozumienia, że uwagę słyszała. Nie była tu jednak od uczenia manier, a od miłych słów i wspieraniu brata. A skoro Ares zdawał się zadowolony, to i jej nie pozostawało nic innego.
Przywitała również pozostałych braci lady Travers, zostając obdarowaną jeszcze drobnymi upominkami, a po chwili każdy już miał w dłoni kieliszek lub kufel trunku własnego wyboru. Krążące po sali tace niemal czekały, by zaoferować kolejny, nim jeszcze biesiada miała rozpocząć się na dobre.
Calypso przybrała kolejny raz najpiękniejszą maskę uśmiechu, zdając sobie sprawę, że być może zbyt ostro potraktowała Juno. Jak ona by się zachowała wśród obcego zamku, obcych ludzi i murów. Jakby w ramach milczących przeprosin, spróbowała jeszcze odnaleźć wzrok rudowłosej lady i uśmiechnąć się, ale nie była pewna, czy tamta to dostrzegła.
Zaczekała jednak grzecznie, by padł sygnał do zajęcia miejsc przy stole. Usiadła po boku swojego brata, niemal naprzeciwko Rodachana, gdy na stole pojawiły się przystawki. Nie ruszyła jednak nic, a zerknęła na Aresa. Był dziś w towarzystwie gospodarzem, a i przyszłym panem tym włości. Chyba należało zaczekać na jego toast lub znak, że można jeść.
Skorzystała też z okazji przy przyjrzeć się Traversom. Zadziwiające jak różnymi rodami byli. I chociaż jej przyjaźń z Rodachanem trwała już od lat, to dalej pozostawała dla niej swoistą zagadką. Dobrze, że cała rodzina Carrow cechowała się niezwykłą chęcią poznania — dzięki temu temat podróży, czy starych opowieści mógłby się dla nich nie kończyć.
Calypso Carrow
But he that dares not grasp the thorn
should never crave the rose
should never crave the rose
Calypso Carrow
Zawód : Malarka, Arystokratka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
I won't be silenced
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
You can't keep me quiet
Won't tremble when you try it
All I know is I won't go speechless
OPCM : 10
UROKI : 5 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wielka jadalnia
Szybka odpowiedź