Henry McKinnon
Nazwisko matki: Potter
Miejsce zamieszkania: Świetlik, Dolina Godryka
Czystość krwi: Półkrwi
Status majątkowy: Średniozamożny
Zawód: Numerolog, naukowiec
Wzrost: 178 cm
Waga: 76 kg
Kolor włosów: Ciemnobrązowe
Kolor oczu: Niebieskie
Znaki szczególne: Wiecznie potargane włosy, wyblakłe ślady atramentu na dłoniach, chroniczne roztargnienie, odbijające się nieprzytomnością spojrzenia i przypadkowością w ubiorze. Zmrużone oczy notorycznie gubiącego okulary dalekowidza. Zdarza mu się mamrotać do siebie, nawet w obecności innych.
długą na 13 i pół cala, dość sztywną, wykonaną z hikory, z rdzeniem z włókna z serca smoka
Ravenclaw
jeleń szlachetny
ciemnowłosą dziewczynkę, wbijającą we mnie puste spojrzenie pozbawionych źrenic oczu
szałwią, nowością czystego pergaminu, starością książek, bukietem pierwiosnków i kruchym ciastem z rabarbarem
córkę – dorosłą, szczęśliwą, zdrową
numerologią, teorią magii, nowymi zastosowaniami transmutacji, majsterkowaniem
Zjednoczonym z Puddlemere
gram w czarodziejskie szachy, kolekcjonuję karty z czekoladowych żab
Ricka Charliego i Jego Zmiataczy, Czarodziejskiej Rozgłośni Radiowej
Hugh Dancy
Wracając myślami do wczesnego dzieciństwa, nie potrafię przywołać z pamięci choćby jednego pełnego wspomnienia. To znaczy – oczywiście, mam ich z tamtego okresu całkiem sporo, żadne paskudne zaklęcie nie wyczyściło szczęśliwie mojego umysłu, nie czyniąc z niego na powrót pustego arkusza pergaminu – ale choćbym bardzo chciał, nie jestem w stanie ułożyć wydarzeń w żaden logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy. Moje pierwsze lata jawią mi się jako swego rodzaju całość, specyficzna mieszanka obrazów i zapachów, dźwięków i odczuć, stopionych ze sobą w coś chaotycznego i nierozerwalnego. Pamiętam, na przykład, ze w naszym domu zawsze pachniało szałwią – starannie zasuszoną, zebraną zręcznymi palcami matki, odrywającej na moment uważne spojrzenie jasnych oczu od rozłożonych na drewnianym stole ziół, wierzchem dłoni odgarniającej z czoła luźny kosmyk zabawnie skręconych włosów, uparcie znajdujących nowe sposoby na ucieczkę z wysokich upięć. Uwielbiałem ją obserwować, gdy pracowała, nucąc pod nosem proste piosenki; w moich oczach była najmądrzejszą czarownicą, jaką znałem – i do dzisiaj jestem przekonany, że gdyby tylko chciała, bez trudu zrobiłaby naukową karierę, święcąc sukcesy jako utalentowana alchemiczka. Nigdy nie zebrałem się na odwagę, żeby zapytać ją, czy żałowała przerwania stażu, żeby zająć się naszą piątką; jeśli tak było, nie dała nam tego odczuć, choć kilka razy udało mi się ją przyłapać na tęsknym przeglądaniu starych podręczników. Ja również je przeglądałem, czasami razem z nią, czasami – gdy już nauczyłem się czytać bez nieznośnie żmudnego składania liter – samodzielnie, raczej przyglądając się skomplikowanym formułom, niż faktycznie je rozumiejąc. Do wiedzy jednak ciągnęło mnie od zawsze; bardziej niż do długich wycieczek w nieznane, na które dzielnie wyprawiało się moje rodzeństwo, niestrudzenie ciągnąc mnie za sobą, mimo że prawie nigdy za nimi nie nadążałem: w podwórkowej hierarchii niezmiennie pełniłem niewdzięczną rolę tego chuderlawego dzieciaka, który ze strachem uchylał się przed piłką zamiast za nią biec, jako pierwszy łapał zadyszkę, i jako ostatni przeskakiwał przez płot, nie raz i nie dwa kończąc ów manewr rozbitym kolanem. Byłem dobry w wymyślaniu zasad gier, ale w braniu w nich udziału – już nie, dlatego najczęściej zdarzało mi się pełnić funkcję stojącego za bocznymi liniami sędziego, zwłaszcza, gdy okazało się, że całkiem nieźle szło mi liczenie. Ta łagodna forma towarzyskiego wykluczenia na ogół jednak wcale mi nie przeszkadzała, bo mimo wszystko wciąż dopuszczano mnie do innych atrakcji: urodzinowych przyjęć o lepkim smaku słodkiej lemoniady, wspólnego nocowania w rozstawionych w ogrodzie za domem namiotach, i zimowych zawodów w budowaniu śnieżnych fortów (w czym, o dziwo, niezmiennie przodowałem, bezbłędnie szacując na ile szaleństwa mogę sobie pozwolić, nim moja budowla runie dramatycznie pod własnym ciężarem).
Patrząc na to wszystko z perspektywy czasu, muszę przyznać, że miałem dużo szczęścia – szczęścia, którego wtedy nie potrafiłem jeszcze docenić, żyjąc w rzeczywistości niezanieczyszczonej przez uprzedzenia czy strach, stopniowo kładący się na czarodziejskim świecie coraz ciemniejszym cieniem. Dorastałem swobodnie, w otoczeniu rodziny i przyjaciół, w środowisku pozbawionym sztucznych podziałów; dzisiaj wydaje mi się to nie do pomyślenia, ale był to okres, w którym dłuższe pochylenie się nad kwestią stopnia rozrzedzenia cudzej krwi nie przyszłoby mi nawet do głowy. Mój ojciec, auror z wieloletnim stażem, o dłoniach wiecznie pokrytych sinymi wybroczynami (ceną, którą płacił za nieodłączny kontakt z najczarniejszą z magicznych dziedzin), nie próbował nigdy przelać na mnie swoich własnych ambicji, powtarzając mi uparcie, że mogę zostać kimkolwiek zechcę – tak długo, jak długo będę żył w zgodzie z własnym sumieniem. Ani on, ani matka, nie stosowali zresztą wobec nas niepotrzebnego przymusu, raczej starając się wskazać nam właściwą drogę, niż odgrodzić wszystkie inne – i wyraźnie pokazując konsekwencje wstąpienia na te splamione kłamstwem, okrucieństwem i nieuczciwością. Do dzisiaj pamiętam lekcję, jakiej udzielił mi ojciec, gdy raz, w wieku lat sześciu, lekkomyślnie dopuściłem się kradzieży kilku czekoladowych cukierków z pobliskiego sklepu; spodziewałem się lania, może szlabanu, ale zamiast tego otrzymałem pełne rozczarowania kazanie – a później musiałem zjeść wszystkie słodycze co do jednego, podczas gdy ojciec pytał, czy było warto. Nie było, cukierki miały smak kwaśnego, palącego wstydu, którego nie zapomniałem jeszcze długo, nawet gdy już – wewnętrznie umierając ze strachu – przeprosiłem właścicieli sklepu, obiecując, że odpracuję wszystko co do knuta. Nie chodziło jednak wcale o kilka straconych wieczorów, a o dziwne i niewidzialne piętno, które zdawałem się od tamtego czasu nosić – i które skutecznie zmuszało mnie do dwukrotnego zastanowienia się nad swoimi działaniami, nawet kiedy wszyscy oprócz mnie zapomnieli już o przykrym incydencie.
Mimo wszystko nie byłem chyba złym dzieciakiem, chociaż zdarzało się, że moja nienasycona ciekawość świata czyniła mnie nieznośnym; gdy pogoda albo przeziębienie nie pozwalały mi na wyjście na zewnątrz, stawałem się wiernym cieniem matki, chodzącym za nią krok w krok, i pytającym o – nie przesadzając – wszystko. Nie należałem przy tym do osób, które dawały się łatwo zbyć prostymi odpowiedziami: chciałem rozumieć, wiedzieć jak i dlaczego; chociaż magia towarzyszyła mi od dziecka, już w wieku lat czterech ratując mnie przed wyjątkowo bolesnym upadkiem z drzewa, nie potrafiłem nigdy traktować jej jako czegoś oczywistego, uporczywymi pytaniami wiercąc dziurę w brzuchu komu tylko się dało. Być może częściową winą za moje dociekania należało obarczać fakt, że już od najwcześniejszych lat miewałem styczność z tymi, którzy magią nie tylko nie władali, ale nie mieli nawet pojęcia o jej istnieniu: ani moja rodzina, ani mieszkający w bliskim sąsiedztwie Potterowie nie mieli w końcu w zwyczaju separować nas od reszty wioski, a lecznicze ziołowe mieszanki, wychodzące spod palców mojej matki, trafiały często do naszych mugolskich sąsiadów. Niejednokrotnie sam biegałem na posyłki z tymi płóciennymi woreczkami, zgodnie z poleceniem ojca grzecznie odmawiając wstąpienia na herbatę i cytrynowe ciasteczka (spontaniczne pokazy czarodziejskich umiejętności zdarzały mi się dosyć długo), ale czasami zamieniając kilka słów z życzliwymi kobietami o rumianych policzkach, i uprzejmymi mężczyznami o zmęczonym spojrzeniu. Bywało też, że razem z rodzeństwem bawiliśmy się w berka z ich dziećmi, albo wspólnie organizowaliśmy zawody w skakaniu do wody nad pobliską rzeką; rodzice na ogół przymykali oko na te wypady, o ile zachowywaliśmy ostrożność, powstrzymując się przed zapraszaniem niemagicznych przyjaciół do Popielniczki, jak wszyscy w okolicy nazywali nasz rodzinny dom (podobno ze względu na liczbę wybudowanych w nim kominków, chociaż matka często żartowała, że chodziło raczej o hurtowe ilości wypalanych przez ojca cygar).
Wiedziałem, że moje szanse na otrzymanie upragnionego listu z Hogwartu przed jedenastymi urodzinami przedstawiały się mniej niż marnie, ale nie powstrzymało mnie to wcale przed spędzeniem wszystkich grudniowych poranków z nosem rozpłaszczonym na zaparowanej szybie pokoju na poddaszu, ani nie pohamowało desperackich (i rozczarowująco nieskutecznych) prób namówienia rodziców, by zabrali mnie na Pokątną znacznie wcześniej. Fakt, że nie byłem pierwszym z rodzeństwa, który miał przekroczyć progi magicznej szkoły, nie studził bynajmniej mojego zapału; wprost przeciwnie, opowieści o zamkowych tajemnicach i czekających na mnie zajęciach tylko podsycały mój entuzjazm, który zdołałem nieco okiełznać dopiero wtedy, gdy matka zagroziła, że zrobi szkolne zakupy beze mnie. Dosyć skromne, większość podręczników i szat odziedziczyłem w spadku po starszym bracie, ale w połączeniu z nową różdżką i kompletem astronomicznych przyrządów, i tak stanowiły one najwspanialszy prezent świąteczny, o jaki byłbym w stanie poprosić. Kolejnych dziewięć długich miesięcy wyczekiwania spędziłem więc głównie z nosem w książkach, starając się samodzielne zgłębić podstawy uroków i transmutacji, i susząc ojcu głowę niekończącą się salwą pytań, w całym tym swoim podekscytowaniu nie zauważając wcale stopniowo pogłębiających się zmarszczek na jego czole. Wielka Wojna Czarodziejów była dla mnie wtedy jeszcze czymś wyjątkowo odległym, rozgrywającym się między kolumnami gazet, które matka uparcie zabraniała ojcu czytać przy śniadaniu – czymś poważnym, ale niedotyczącym mojego świata, kręcącego się jedynie wokół wspaniałej, czekającej na mnie przyszłości. Przemieniającej się w teraźniejszość z chwilą, w której radośnie przebiegałem przez barierkę oddzielającą mnie od peronu dziewięć i trzy czwarte, by następnie – będąc żegnanym przez wzruszone (i przepełnione ulgą?) spojrzenia rodziców – zająć miejsce w pociągu mającym zabrać mnie do Hogwartu; nie wiedząc jeszcze, że to właśnie przepełniony magią zamek będzie miejscem, które z biegiem lat nauczę się nazywać drugim domem.
Szkoła Magii i Czarodziejstwa okazała się być wszystkim tym, czego od niej oczekiwałem, oraz wszystkim, czego oczekiwać nigdy bym się nie ośmielił – chociaż w momencie, w którym przekraczałem progi Wielkiej Sali, starając się nie przyglądać zaczarowanemu sklepieniu ze zbyt szeroko otwartymi ustami, wydawało mi się, że pozjadałem już wszystkie rozumy. Nic bardziej mylnego – zaczarowany zamek miał od tamtej pory zaskakiwać mnie na każdym kroku, zarówno pozytywnie, jak i negatywnie, bo to właśnie na kamiennych korytarzach po raz pierwszy zderzyłem się z rozprzestrzeniającą się jak zaraza ideą czystości krwi. Bzdurną i idiotyczną, sprawiającą zazwyczaj, że moja własna krew zaczynała się gotować, wyciągając na wierzch cechy, których posiadania nie byłem dotąd świadomy – ale które już tego pierwszego dnia zauważyła Tiara Przydziału, bardzo długo debatując nad przydzieleniem mnie do Gryffindoru. Ostatecznie zwyciężył Ravenclaw, a ja z dumą przywdziałem błękitne barwy Domu Kruka, choć potyczki, w które kilkakrotnie zdarzyło mi się wdać w trakcie paru następnych miesięcy (na ogół kończące się koniecznością ratowania mnie z tarapatów, gdy orientowałem się, że nagły przypływ odwagi nie wpłynął niestety zbawiennie na moje umiejętności w walce wręcz), budziły wątpliwości co do finalnego werdyktu. Niesłusznie – koniec końców skupiałem się głównie na nauce, chłonąc wiedzę jak gąbka i bardzo szybko wyrabiając sobie opinię klasowego prymusa, chociaż nie na wszystkie lekcje uczęszczałem z równie niesłabnącym zapałem. Długie wykłady wygłaszane na historii magii nużyły mnie do granic możliwości, do pielęgnacji roślin zdecydowanie nie miałem ręki, a moja pierwsza lekcja latania zakończyła się zwichniętą kostką, jednak pozostałe zajęcia bez problemu wynagradzały mi wszystkie porażki odniesione na nieszczególnie zajmujących mnie polach. Dokładnie tak, jak się spodziewałem, największą smykałkę miałem do transmutacji, a dzięki ojcu całkiem nieźle radziłem sobie też w obronie przed czarną magią, chociaż na prawdziwy przełom w mojej edukacji musiałem zaczekać aż do trzeciego roku, kiedy to – trochę przypadkiem – trafiłem na numerologię.
Zdarzyło wam się kiedyś zetknąć z jakąś dziedziną, i stwierdzić ze zdziwieniem, że coś pozornie trudnego i skomplikowanego, dla was zwyczajnie ma sens? Podobno czasami spotyka to artystów, nazywają to talentem – a choć ja osobiście nigdy nie przejawiałem zainteresowania sztukami pięknymi w żadnej postaci, to pierwsze starcie z numerologią okazało się dla mnie tym, czym dla malarza było wzięcie do ręki pędzla – i uświadomienie sobie, że jakimś cudem wie, jak go używać. Być może odrobinę przesadzam, nie odkryłem w końcu w sobie niespotykanego dotąd geniuszu, ani nie udowodniłem żadnej przełomowej teorii w trakcie pierwszej lekcji, ale nie dało się ukryć, że nauka tego przedmiotu przychodziła mi wyjątkowo łatwo i naturalnie, sprawiając, że to właśnie liczbom zacząłem poświęcać coraz więcej i więcej uwagi. Idea opisania magii przy pomocy eleganckich ciągów cyfr i znaków zafascynowała mnie do głębi, na długi czas niemal niepodzielnie pochłaniając moje myśli; bo jeżeli moglibyśmy rozłożyć na czynniki pierwsze to, co niewidzialne i chaotyczne, czy nie nieskończenie łatwiej byłoby to udoskonalić, zrozumieć, wyjaśnić – zasypując nieco potężną wyrwę, ziejącą między światem magicznym, a niemagicznym? Nie było to oczywiście takie proste, jak mogłoby się wydawać, brakowało mi wiedzy i doświadczenia, żeby porwać się na niemożliwe – a profesor numerologii skutecznie studził moje zapały, z każdą godziną zajęć budując wokół wzniosłych pomysłów kolejne ograniczenia, nie przeszkodziło nam to jednak w nawiązaniu pewnej nici porozumienia. Choć zdawałem sobie sprawę, że czasami miewał mnie dość, gdy kolejny raz zaczepiałem go po dzwonku, zadając nasuwające mi się na myśl pytania i próbując wciągnąć go w dyskusję na temat jakiegoś wyjątkowo złożonego problemu, z czasem zacząłem widzieć w nim kogoś w rodzaju mentora, z jednej strony motywującego mnie do dalszego studiowania numerologii, z drugiej – brutalnie sprowadzającego mnie na ziemię, gdy okazywało się, że moja niegroźna obsesja mogła kosztować mnie oblaniem egzaminów z innych przedmiotów. Prawie, mimo zaległości zawsze jakoś udawało mi się obudzić się na czas, by nadrobić braki – chociaż do dzisiaj nie wiem, ile było w tym moich predyspozycji, ile szczęścia, a ile wstawiennictwa poczciwego profesora.
Koniec piątego roku był dla mnie niczym kubeł lodowatej wody, który życie wreszcie zdecydowało się wylać mi na głowę, wyrywając mnie z nieco egoistycznego – co dostrzegłem dopiero po fakcie – zaślepienia, i zmuszając do przypomnienia sobie o wszystkich tych zasadach, które tak uparcie wpajał mi ojciec. Nie tylko ze względu na czające się na horyzoncie SUM-y (które zdałem całkiem nieźle, ale zdecydowanie gorzej, niż bym chciał i mógł, gdybym tylko bardziej się postarał), ani nawet nie przez dodatkowe obowiązki, które otrzymałem we wrześniu wraz z błyszczącą odznaką prefekta – a przez tragedię, której co prawda nie mogłem w żaden sposób zapobiec, ale która i tak wstrząsnęła mną na jakimś osobistym poziomie, zmuszając do przebudzenia z prywatnego letargu. Nie, nie przyjaźniłem się z Martą szczególnie blisko, nie zmieniało to jednak faktu, że dzieliliśmy Pokój Wspólny, i że do pewnego stopnia czułem się za nią odpowiedzialny; wystarczająco, by jej śmierć wywołała trudne do uciszenia wyrzuty sumienia, ciągnące się za mną jak cień jeszcze długo po opuszczeniu szkoły. Nie chowałem w sobie co prawda na tyle dużo buty, by wierzyć, że byłem w stanie uratować ją przed potworem, ale być może gdybym reagował bardziej stanowczo, kiedy ją wyśmiewano, nie szukałaby ucieczki w samotności opustoszałej łazienki. Zastanawiałem się nad tym prawie do znużenia, w akcie najgorszego umartwienia wyobrażając sobie na jej miejscu własną siostrę (mogło paść w końcu na każdego, żadne z nas nie szczyciło się nieskalaną czystością krwi), dopóki do rzeczywistości nie przywrócił mnie ojciec, w trakcie wakacji częstując kolejnym ze swoich aurorskich kazań. To dzięki niemu zrozumiałem rzecz oczywistą: przeszłości nie dało się zmienić, wciąż miałem jednak wpływ na przyszłość, i z tą myślą wróciłem do Hogwartu na szósty rok, starając się dwa razy bardziej i pilnując, by nigdy więcej nie dopuścić się już obojętności; bo ta, o czym od dziecka w kółko słyszałem, a czego dużo później nauczyłem się na własnych błędach, bywała gorsza od czystego okrucieństwa.
Nie sposób było mi wyobrazić sobie trudniejszego czasu na wejście w dorosłość niż wojna – ale gdy po zdaniu ostatnich egzaminów opuszczałem mury szkoły, robiłem to w atmosferze niepokoju i ciężkiego, wiszącego w powietrzu strachu. Zaledwie kilka tygodni wcześniej Albus Dumbledore poległ w pojedynku z Gellertem Grindelwaldem, a wraz z nim upadła ostatnia barykada, powstrzymująca siejącego postrach czarnoksiężnika przez zaatakowaniem Wielkiej Brytanii. Tym razem nie musiałem już szukać subtelnych znaków w pogłębiających się na twarzach rodziców zmarszczkach: widziałem je wszędzie, czytając coraz dłuższe listy zaginionych w Proroku Codziennym, i obserwując z niedowierzaniem, jak moi szkolni przyjaciele po kolei zaciągają się na aurorskie kursy. Przez chwilę chciałem podążyć ich śladami, siostra jednak skutecznie wybiła mi ten pomysł z głowy, przypominając łaskawie, że nie nadawałem się do walki w pierwszej linii. Moja siła leżała gdzieś indziej, i wcale nie musiałem czekać długo, żeby się o tym przekonać, bo chociaż postępująca sinica zmusiła wreszcie mojego ojca do odejścia z czynnej służby, to nie ostudziła bynajmniej jego zapału do walki z adeptami czarnej magii. Po przejściu na wczesną emeryturę zaczął śledzić wroga na własną rękę, wykorzystując wypracowane przez lata znajomości i zamieniając nasz dom w swoje nieoficjalne centrum dowodzenia. Przez Popielniczkę zaczęli przewijać się najróżniejsi ludzie, młodsi i starsi, połączeni przede wszystkim przez niechęć wobec bierności, wspólnie planujący uprzykrzenie życia panoszącemu się po kraju wrogowi. A ja? Robiłem wszystko, o co mnie poprosili, od transmutowania im ubrań i włosów, przez roznoszenie warzonych przez matkę eliksirów, po tworzenie niezarejestrowanych świstoklików. Wolnych chwil nie miałem wiele, bo w międzyczasie rozpocząłem staż w Departamencie Transportu Magicznego, i starałem się publikować pierwsze artykuły w Horyzontach Zaklęć, ale gdy tylko udawało mi się znaleźć kilka minut, kontynuowałem studia nad numerologią, wciąż utrzymując stały kontakt z zaprzyjaźnionym profesorem z Hogwartu. To właśnie on zaproponował mi udział w badaniach, które w tamtym okresie prowadził, i to dzięki niemu udało mi się nie oszaleć, gdy cała Anglia zdawała pogrążać się w rozpaczy, uginając się coraz mocniej pod naporem niezwyciężonej siły Grindelwalda.
Annie pojawiła się w moim życiu jesienią czterdziestego szóstego, niemal od samego początku stanowiąc żywe uosobienie wszystkich cech, które niezawodnie wprawiały mnie w stan wyższej irytacji. Młodsza ode mnie o rok, zamieszkała w jednym z wolnych pokojów w Popielniczce, by pomagać mojej matce w warzeniu eliksirów, chociaż przez jakiś czas cynicznie twierdziłem, że jej prawdziwym celem było skłonienie do wyprowadzki mnie. Nie znosiłem, gdy zrywała się skoro świt, wypełniając korytarze melodyjnym brzmieniem wyśpiewywanych radośnie piosenek, ani gdy uparcie otwierała na oścież wszystkie okna, by wpuścić do środka świeże powietrze, nie zważając na to, czy miało temperaturę rozgrzanej patelni, czy zera absolutnego. Z natury spokojny, nie potrafiłem zrozumieć niegasnącego entuzjazmu, z jakim witała mnie w kuchni, pytając o to, czy się wyspałem (za każdym razem burkliwie odpowiadałem, że nie, ale jeżeli rozumiała moje sugestie, to kompletnie nie zwracała na nie uwagi), nie wiedziałem też, dlaczego tak usilnie starała się wciągnąć mnie w dyskusję na temat mojej pracy, swobodnie opowiadając przy tym o swojej. Była jedną z najbystrzejszych i najinteligentniejszych czarownic, jakie zdarzyło mi się spotkać, i podejrzewam, że ten fakt również nie dawał mi spokoju, sprawiając, że delikatne przytyki same wypadały z moich ust, choć przecież z zasady nie bywałem złośliwy. Annie zdawała się jednak nie przejmować moją niechęcią, życzliwie śmiejąc się z moich żartów, a w końcu proponując mi wspólne badania nad niewidzialnym atramentem; miałem ochotę odmówić z czystej przekory, byle nie oglądać błysku niezmąconej satysfakcji w tych jej pięknych, wyzierających z piegowatej twarzy oczach, ale oboje doskonale wiedzieliśmy, że nie byłem w stanie obojętnie przejść obok propozycji odkrycia czegoś nowego. Zgodziłem się więc na współpracę, a ona kilka miesięcy później zgodziła się zostać moją żoną, gdy po jednej z naszych niekończących się sprzeczek wykrzyczałem ze złością, że na pewno nigdy tego nie zrobi.
Ślub wzięliśmy wiosną, składając sobie przysięgę w skromnym gronie najbliższej rodziny i przyjaciół. W prezencie ślubnym dostaliśmy dom – niewielki budynek z jeszcze mniejszym ogródkiem, przycupnięty na samym końcu Doliny Godryka. Annie uparła się, żeby nazwać go Świetlikiem, bo odbijające się od okien światło kominka z oddali rzeczywiście przypominało migotanie świetlików – a ja już od jakiegoś czasu nie potrafiłem odmówić jej niemal niczego, zwłaszcza gdy w jej oczach pojawiał się akurat ten łobuzerski błysk nieskrępowanej radości, niegasnący nawet pomimo ciężkich czasów, w jakich przyszło nam układać sobie życie. W jej towarzystwie nietrudno było zresztą zapomnieć, że wojna w ogóle nadal trwała, rozciągając się na horyzoncie złowrogą łuną; wciąż robiliśmy co mogliśmy, żeby pomóc innym oraz sobie nawzajem, jednocześnie starając się wybudować na grząskim gruncie stabilne fundamenty pod wspólną przyszłość. Naszą – i naszego dziecka, rozwijającego się pod jej sercem, o czym powiedziała mi mimochodem, jak to miała w zwyczaju, wtrącając niepozorne zdanie między pytanie o pracę, a łyk herbaty. Zapamiętałem jednak ten moment na zawsze, w pamięci znacząc go jako jeden z tych nielicznych, którym udało się wywołać w moim umyśle zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, początkujący wspaniały okres kilku wypełnionych czystym szczęściem miesięcy. Kiedy dzisiaj wspominam Annie, cofam się właśnie do tamtych słodkich tygodni, tylko odrobinę splamionych niepokojem – a ją samą widzę zdrową i rozpromienioną; piękną kobietę, przyszłą matkę, wyśpiewującą te swoje skoczne piosenki nad wiaderkiem błękitnej farby, którą pewnego dnia postanowiła pomalować dziecięcą kołyskę. Myślę, że wolałaby, żebym pamiętał ją jako dokładnie taką: pogodną i moją, w pełni sił, odważnie stawiającą czoła temu, co dopiero miało nadejść; nie umierającą w kilka dni po porodzie, z poszarzałą twarzą i zmatowiałymi kosmykami włosów przyklejonych do woskowego czoła, pod koniec już tak słabą, że nie była w stanie utrzymać w ramionach naszej córeczki; płaczącą z bezsilności – Merlinie, to był jedyny raz, kiedy widziałem u niej łzy żalu – że nie mogła dać jej więcej niż imię.
Po cichym pogrzebie zamknąłem na cztery spusty furtkę prowadzącą do Świetlika, decydując się razem z Maisie wrócić do rodzinnego domu. Oficjalnie dlatego, że nie miałem pojęcia jak samodzielnie zająć się noworodkiem, w rzeczywistości – przez długi czas nie mogłem choćby spojrzeć na te wypełnione wspomnieniami pokoje, na porzucone książki, niedokończone badania, niewysłane artykuły, upchnięte w pracowni fiolki z eliksirami; chociaż oferowano mi pomoc w uporządkowaniu jej rzeczy, nie pozwoliłem ruszyć niczego, początkowo tkwiąc w jakimś pozbawionym logiki zaprzeczeniu, i przekonując samego siebie, że Annie któregoś dnia wróci – jeśli tylko to wszystko pozostanie na swoim miejscu. To bezsensowne oczekiwanie zabrało mi niemal rok, w trakcie którego żyłem głównie z dnia na dzień, po raz kolejny uciekając w miejsce, które znałem najlepiej, i w którym czułem się najbezpieczniej: naukę. Tym razem pracowałem jednak na własną rękę, zrywając kontakt z większością przyjaciół, początkowo segregując starannie otrzymywane listy i obiecując sobie, że odpiszę na nie później, potem – porzucając nawet te żałosne próby, a zamiast tego pozwalając, by nieotwarte koperty rosły w coraz większą stertę na podłodze przy biurku. Z zamkniętego gabinetu nie wychodziłem prawie wcale, kursując jedynie między domem, a Ministerstwem, gdzieś w międzyczasie awansując na wyższego rangą urzędnika w Urzędzie Świstoklików – otrzymując nagrodę, z której ani się zbytnio nie ucieszyłem, ani nie uznałem jej za żaden sukces. Nie czułem się dobrze z monotonną pracą w departamencie, ale brakowało mi motywacji i chęci, żeby cokolwiek na tym polu zmienić. Z czarnego marazmu, w który coraz głębiej się zapadałem, wyrwała mnie dopiero Maisie, na drżących niepewnie nóżkach wchodząc pewnego dnia przez uchylone drzwi mojej prywatnej kryjówki. Wstyd mi się do tego przyznać, ale oślepiony własnym amokiem, przegapiłem moment, w którym zaczęła chodzić – i już sama ta realizacja zadziałała na mnie jak ostry policzek. Wymierzony w samą porę, by uniknąć ostatecznej porażki, na którą zapewne byłbym skazany, gdyby drobna rączka nie zacisnęła się na jednym z odrzuconych przeze mnie listów, zmuszając mnie do zwrócenia na niego uwagi. Wiadomość napisana była znajomym charakterem pisma, należącym do mojego dawnego profesora numerologii (choć wtedy już miałem szczęście i zaszczyt nazywać go swoim przyjacielem), który informował mnie o planowanym przejściu na emeryturę – oraz proponował, że może polecić mnie jako swojego zastępcę, jeżeli oczywiście bym tego chciał.
Chciałem. List dotarł do mnie co prawda prawie miesiąc wcześniej, przez cztery tygodnie ignorowany i pokrywający się coraz grubszą warstwą kurzu, ale odpisałem na niego jeszcze tego samego dnia, zaklinając rzeczywistość, by nie było za późno. Zdążyłem w ostatniej chwili, czas na wysyłanie podań już się kończył – ale dzięki pomocy udało mi się złożyć w całość przegląd całej mojej dotychczasowej działalności naukowej, i dostarczyć go w odpowiednie ręce. Na wiadomość zwrotną czekałem z niemal taką samą niecierpliwością, jak wiele lat wcześniej na list informujący o przyjęciu mnie w poczet uczniów Hogwartu; może nie przyciskałem nosa do szyb, wypatrując na horyzoncie ciemnej sylwetki sowy, ale po raz pierwszy od śmierci żony pozwoliłem sobie na odczuwanie czegokolwiek poza pożerającą mnie od środka pustką. Do życia budziłem się stopniowo, powoli odnawiając zaniedbane znajomości i znów pomagając rodzinie, a przede wszystkim – nadrabiając stracony czas z Maisie. Wielka Brytania nadal walczyła, ja prowadziłem jednak swoją prywatną wojnę o odzyskanie utraconej kontroli nad własnym życiem, pierwsze istotniejsze zwycięstwo odnosząc we wrześniu pięćdziesiątego roku, gdy przekraczałem zamkowe mury szkoły jako świeżo mianowany nauczyciel numerologii. Chociaż mój prawdziwy dom był tam, gdzie znajdowała się moja córka, to nie potrafiłem powstrzymać dziwnego uczucia, jakbym właśnie do niego wracał; miałem wrażenie, że mimo iż wszędzie indziej zmieniło się dosłownie wszystko, Hogwart pozostał dokładnie taki sam, jakim go zapamiętałem – może jedynie sale wydawały mi się trochę mniejsze, a uczniowie znacznie niżsi. No i ja byłem inny; bezpowrotnie zniknęła moja dawna beztroska, przepadło naiwne poczucie niezwyciężoności, i być może dlatego początkowo miałem spore problemy z porozumieniem się z innymi. Miałem dobre chęci, brakowało mi jednak doświadczenia, które zdobywałem wraz z kolejnymi potknięciami – choć ostatecznie wyrobiłem sobie chyba opinię nauczyciela trudnego w obyciu, ale mimo wszystko lubianego, a kończąc pierwszy rok pracy w Hogwarcie mogłem z czystym sumieniem powiedzieć, że znów byłem szczęśliwy. Szczęściem mocno ostrożnym; mimo że wtedy jeszcze nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy, nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, ze wszystko to miało znów zostać mi odebrane – i, niestety, miałem w tej kwestii rację.
Otrzymałem od losu dwa lata względnego spokoju, nim dyrektorem Hogwartu został Gellert Grindelwald. Nie wierzyłem; mimo że o zawartym z czarnoksiężnikiem układzie pisały gazety, mimo że wszyscy przekonywali mnie, że była to prawda, nie byłem w stanie pogodzić się z tą surrealistyczną wersją rzeczywistości do samego końca – to jest do momentu, w którym zobaczyłem go u szczytu stołu w Wielkiej Sali. Jego, człowieka, którego popleczników tak zapalczywie tropił mój ojciec; plugawca, mającego na rękach więcej niewinnej krwi, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Nie wiedziałem, co powinienem zrobić; początkowo chciałem odejść, wyraźnie zarysowując w ten sposób swoje stanowisko, ale czułem zbyt dużą odpowiedzialność względem uczniów, żeby tak po prostu opuścić posterunek, poza tym – naprawdę kochałem uczyć. Ostatecznie zdecydowałem się więc zostać, choć jednocześnie przez cały czas miałem pełną świadomość, że moje usunięcie ze szkoły było kwestią czasu. Nie miałem zamiaru biernie przyglądać się prześladowaniu uczniów mugolskiego pochodzenia, śmierć Marty – mimo że minęło od niej wiele lat – skutecznie oduczyła mnie obojętności; trudno byłoby mi zresztą zapomnieć o tej lekcji, gdy jej duch wciąż snuł się po zamku, budząc do życia uśpione od dawna wyrzuty sumienia. Nie miałem w sobie co prawda wystarczająco dużo lekkomyślności, by wykrzykiwać buntownicze hasła na oficjalnych ucztach, ale na swoich lekcjach konsekwentnie krytykowałem decyzję o nauczaniu czarnej magii, przestrzegając wszystkich przed jej używaniem; swoje zdanie otwarcie wyrażałem też w rozmowach z innymi nauczycielami, a widząc przejawy niesprawiedliwości czy okrucieństwa na korytarzach, stanowczo interweniowałem, rozdając szlabany i odbierając punkty bez względu na poziom potencjalnego uprzywilejowania ucznia. Moje działania nie przeszły bez echa: otrzymałem kilka ostrzeżeń, jestem też niemal pewien, że pożar, który w międzyczasie wybuchł w Świetliku, nie był dziełem przypadku – a wraz z końcem roku szkolnego, zgodnie z moimi oczekiwaniami, wręczono mi wilczy bilet, motywując go (wyjątkowo bzdurnym i pozbawionym dowodów) oskarżeniem o przyjmowanie od rodziców pieniędzy w zamian za dopuszczenie ich dzieci do owutemów. Wiedziałem, że próby oczyszczenia mojego imienia były bezcelowe, zresztą – nie dostrzegałem w nich większego sensu; wróciłem więc do Doliny Godryka, zabierając się za samodzielną odbudowę domu i cały dodatkowy czas poświęcając córce. Obserwując i czekając – aż nadarzy się okazja, by ponownie zawalczyć o swoje.
Życie zdawało się powrócić do wątłej normalności, chociaż konsekwencje mojego dyscyplinarnego zwolnienia ciągnęły się za mną jeszcze długo. Horyzonty Zaklęć odmówiły mi publikacji kilku artykułów, nim – prawdopodobnie dzięki dobremu słowu, szepniętemu przez paru zaprzyjaźnionych teoretyków magii – udało mi się powrócić do łask naukowego środowiska, a Ministerstwo Magii na powrót zaczęło dopuszczać mnie do udziału w badaniach. Na szczęście; nie groziło mi już co prawda przymieranie głodem, wciąż potrzebowałem jednak pieniędzy na odbudowę Świetlika, w wolnym czasie zacząłem więc udzielać prywatnych lekcji numerologii i transmutacji. Po objęciu władzy przez Grindelwalda, sporo czarodziejów zrezygnowało z posyłania swoich dzieci do Hogwartu, chętnych więc nie brakowało, a ja – oprócz dodatkowych galeonów – otrzymywałem w ten sposób namiastkę nauczania, za którym mimo wszystko tęskniłem. Czy to dlatego przegapiłem moment, w którym z moim własnym dzieckiem zaczęło dziać się coś złego? Do dzisiaj nie mam co do tego pewności, pierwsze symptomy nie wyglądały w końcu groźnie; owszem, Maisie coraz częściej opowiadała o wymyślonych przyjaciołach, niewidzialnych dla wszystkich poza nią samą, nie dostrzegałem w tym jednak niczego szkodliwego, stuprocentowo pewien, że wyrośnie z tego, gdy tylko ujawnią się u niej magiczne zdolności. Ale jej piąte urodziny przyszły i minęły, krótko po nich zdołała posłać pod sufit wszystkie kuchenne filiżanki – a fantomowe duchy wciąż ciągnęły się za nią jak cień, częściej i częściej odciągając jej uwagę od prawdziwego świata. Przyglądałem się temu z rosnącym przerażeniem, wreszcie – gdy pewnego dnia nie reagowała na mnie przez kilka długich godzin – decydując się na skonsultowanie jej stanu z uzdrowicielami. Ich diagnoza tylko potwierdziła to, co już sam podejrzewałem: Maisie padła ofiarą plagi koszmarów; nie spodziewałem się jednak, że zaleceniem będzie leczenie na oddziale zamkniętym. Początkowo stanowczo odmówiłem, upierając się na zabranie córki z powrotem do domu, ale bardzo szybko stało się jasne, że nie byłem w stanie zagwarantować jej bezpieczeństwa wobec postępującej choroby, bo wraz z dorastaniem zaczynała stanowić zagrożenie dla samej siebie. Potrzebowała też intensywnej terapii – a ja musiałem jej ją zapewnić, nawet jeżeli na myśl o pozostawieniu jej w szpitalu pękało mi serce.
Chociaż od tamtego czasu minął już ponad rok, w trakcie którego odwiedzałem Maisie niemal codziennie, wieczorami śląc listy do znajomych uzdrowicieli i samodzielnie szukając ratunku, wciąż nie udało się cofnąć, ani nawet zahamować postępu choroby. W międzyczasie magiczny świat oszalał: Grindelwald zniknął bez śladu, na niebie nad Doliną Godryka zapłonął Mroczny Znak, a w Wielkiej Brytanii spustoszenie zaczęły siać anomalie, od maja stając się moją osobistą solą w oku – jak wszystkie aspekty magii, których nie byłem w stanie zrozumieć i wytłumaczyć. Nie to, żebym nie próbował; nie potrafiłem przejść obojętnie obok tak niecodziennego zjawiska, zacząłem więc studiować niestabilną magię na własną rękę, choć okiełznanie jej rzecz jasna przerastało moje możliwości. Chciałem jednak poznać jej źródło i istotę; nie po to, by ją powstrzymać – skala fenomenu prowadziła do jednoznacznego wniosku, że nie było to coś, z czym mógł się mierzyć jeden człowiek – ale by odkryć, jak z nią walczyć lub wykorzystać. Anomalie od miesięcy rozrywały w końcu organizm mojego dziecka od środka, a ja nie miałem zamiaru biernie na to patrzeć, poza tym – ciągnęła mnie do nich zwyczajna naukowa ciekawość. To właśnie dzięki niej dowiedziałem się o istnieniu Zakonu Feniksa, częściowo wtajemniczony przez jednego z bliskich przyjaciół. Podobno starali się o powstrzymanie szalejącego w czarodziejskim świecie chaosu, podobno też dzięki wiedzy byłem w stanie ich wesprzeć – i te dwie informacje były tak naprawdę jedynym, czego potrzebowałem do podjęcia ostatecznej decyzji, splatając swój los z losem ludzi, których w większości nawet nie znałem.
Czyżby historia miała ponownie zatoczyć koło?
Wypowiadając inkantację zaklęcia, zawsze myśli o córce: malutkiej, wyglądającej na niego z błękitnej kołyski, albo nieco starszej, śmiejącej się beztrosko, śpiewającej, bawiącej w ogrodzie wokół domu, zwyczajnie – zdrowej i szczęśliwej.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 10 | +5 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 0 | Brak |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 25 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 9 | +4 (waga) |
Zwinność: | 0 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Astronomia | I | 2 |
Historia magii | I | 2 |
Numerologia | IV | 40 |
ONMS | I | 2 |
Retoryka | II | 10 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Zielarstwo | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Zakon Feniksa | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (tworzenie prozy) | I | ½ |
Majsterkowanie | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 0,5 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Reszta: 0 |
Różdżka, sowa, odbiornik czarodziejskiej rozgłośni
Witamy wśród Morsów
[22.07.19] Ingrediencje (listopad/grudzień)
[31.07.19] Wykonywanie zawodu (listopad/grudzień), +50 PD
[14.08.19] Zakup zaklęć ochronnych: Bubonem, Repello Mugoletum, Tenebris