Wnętrze
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Wnętrze
Surowe, chłodne, ale w pełni zabudowane, jego atmosfera pierwszym gościom kojarzy się z mistycyzmem, tajemnymi rytuałami odprawianymi pod szczelną okrywą nocy. Bardzo trudno tu trafić, jeśli nie zna się odpowiedniej drogi i sposobu poszukiwania wejścia. Dwójka nie leży wszak obok jedynki - a obok piątki i to właśnie tam znajdują się drzwi wiodące do mieszkania.
Główne pomieszczenie to salon, ale tuż obok znajdą się kuchenne przybory i oddzielona skrzypiącymi drzwiami łazienka, całkiem niemała. Podłoga skrzypi, choć ma w sobie ducha starych, przepełnionych magią czasów, nie wymieniono jej od bardzo dawna. Meble noszą oznaki zbyt długiego użytkowania, ale po jakości ich wykonania można twierdzić, że przeżyją w dobrym stanie jeszcze drugie tyle. Na szafkach nie ma zbyt wiele bibelotów, poprzedni właściciel nie pochwalał ich idei, ale wszędzie można nie tylko zobaczyć skrawki pergaminów i książki z ciemnymi zakładkami, ale również poczuć ich obecność. Światło zawsze niosą ze sobą świece - i tylko one. Ściany pokryte szarawą lub beżową farbą przyozdobione są obrazami, które wiszą na różnych wysokościach, wszystkie są jednak ruchome.
Okno wychodzi na zewnętrzny dziedziniec niemal w całości porośnięty od dawna nieruszaną, gęstą roślinnością.
Główne pomieszczenie to salon, ale tuż obok znajdą się kuchenne przybory i oddzielona skrzypiącymi drzwiami łazienka, całkiem niemała. Podłoga skrzypi, choć ma w sobie ducha starych, przepełnionych magią czasów, nie wymieniono jej od bardzo dawna. Meble noszą oznaki zbyt długiego użytkowania, ale po jakości ich wykonania można twierdzić, że przeżyją w dobrym stanie jeszcze drugie tyle. Na szafkach nie ma zbyt wiele bibelotów, poprzedni właściciel nie pochwalał ich idei, ale wszędzie można nie tylko zobaczyć skrawki pergaminów i książki z ciemnymi zakładkami, ale również poczuć ich obecność. Światło zawsze niosą ze sobą świece - i tylko one. Ściany pokryte szarawą lub beżową farbą przyozdobione są obrazami, które wiszą na różnych wysokościach, wszystkie są jednak ruchome.
Okno wychodzi na zewnętrzny dziedziniec niemal w całości porośnięty od dawna nieruszaną, gęstą roślinnością.
| 5 grudnia
Zapach Śmiertelnego Nokturnu nie wywoływał u niej mdłości - już nie; woń Parszywego Pasażera, mieszanina potu, brudu, moczu, zakrzepłej krwi i alkoholu, uczyniła ją odporniejszą na wyziewy rynsztoków podejrzanej, niebezpiecznej dzielnicy Londynu. Nokturn pachniał jak śmierć, wbrew pozorom czystsza, chłodna, pozbawiona życiodajnej, plugawej iskry, toczącej przybytek w dokach, pełen prymitywnego odoru życia, zabawy i pijackiej prokreacji. Jak nisko musiała upaść, skoro pojawienie się na wąskich uliczkach Śmiertelnego zdawało się być relaksującym, odświeżajacym spacerem po parku? Znała odpowiedź na to pytanie, ale nie układała jej w słowa, ba, nawet w myśli. Działanie w oparciu o odruchy, o ohydną rutynę szarych poranków, zlewających się ze sobą dni i samotnych wieczorów, pozwalało Deirdre przeżyć: o ile skutecznie wyłączała bazę swego jestestwa - planowanie, ocenianie, śmiałe spoglądanie w przyszłość. Takową utraciła na rzecz dziecka, coraz śmielej poczynającego sobie w jej łonie, a mimo coraz gwałtowniejszych ruchów, zdawała się powoli do tej budzącej lęk obecności przyzwyczajać. Nieświadomie przechodziła na ostatni etap żałoby, do akceptacji, pogodzenia się z końcem, uspokojenia gniewu, frustracji i rozpaczy - i choć do osiągnięcia spokoju było naprawdę daleko, to w końcu wyzwoliła się z bolesnych myśli o zakończeniu tego wszystkiego.
Musiała żyć, musiała przeżyć, dla niego, dla Czarnego Pana - i dla nikogo więcej. Tak myślała do niedawna, lecz list od zapomnianej w ferworze tragicznych zmian przyjaciółki, zapalił kolejne drobne światełko na końcu przerażającej drogi. Yana. Mała dziewczynka o wielkich oczach, mądra panienka w nieco przekrzywionym mundurku. Zapach świeżo wypranej pościeli i zakurzonych, ciemnozielonych zasłon, oddzielających łóżka w ślizgońskim dormitorium. Szelest pergaminów, skrzypienie pióra, zgodne milczenie, w jakim wspólnie odrabiały trudniejsze zadania. Wspomnienia beztroski najmłodszych lat wywoływały drapiący dyskomfort, przyjemny jednak do podrapania, do pogładzenia szorstkiego od wysypki miejsca, pozwalającego choć na moment uciec od rzeczywistości.
To dlatego pojawiała się na progu mieszkania Yany wczesnym wieczorem, zastanawiając się, jak wiele zmieniło się przez ostatnie pół roku. Spokojnie czekała na otworzenie drzwi, a gdy jasne oczy Dolohov zalśniły w półmroku, uśmiechnęła się do niej lekko i przekroczyła próg.
Stroniła od bliskości fizycznej, lecz Yana należała do wąskiego grona kobiet, których ciepła potrzebowała, dlatego przytuliła się do niej nagle, na dłużej niż zwykle - i bardziej nieporadnie, spory już brzuch uniemożliwiał złożenie całego ciężaru na wątłym ciele przyjaciółki, i tak zdołała jednak wesprzeć brodę na jej ramieniu i na kilka sekund ukryć twarz w jej włosach. Nie przytulała jej w czasach szkolnych, nie robiła tego później, ale teraz gotowa była prosić o choć namiastkę czułości. - Yano - powiedziała cicho, gdy już odsunęła się na swobodną odległość. - Wiem, o co zaraz zapytasz, ale...wolałabym najpierw usłyszeć, jakie niespodzianki przygotowało dla ciebie życie i ostatnie, chaotyczne pół roku - dodała zdecydowanie, wiedząc, że spostrzegawcza przyjaciółka od razu zwróci uwagę na trudny do przeoczenia stan. Będący szokiem, znała jej podejście do macierzyństwa, do małżeństwa, do miłości - umknęła przed nią wzrokiem, odwracając się, by wejść do ciemnego salonu. Zsunęła z ramion pelerynę, mokrą od ulewnego deszczu, po czym usiadła na wyglądającym na najwygodniejszy fotelu, ponownie przenosząc uważne, lecz matowe spojrzenie na smukłą sylwetkę Yany. Ciągle widziała w niej tamtą małą, ciekawską, utalentowaną dziewczynkę, z którą spędziła najważniejsze lata swej młodości, choć znała przecież jej siłę jako kobiety, która przetrwała niejedną burzę, gwałtowniejszą nawet od tej, uderzającej wiatrem w przesłonięte bluszczem okienko.
Zapach Śmiertelnego Nokturnu nie wywoływał u niej mdłości - już nie; woń Parszywego Pasażera, mieszanina potu, brudu, moczu, zakrzepłej krwi i alkoholu, uczyniła ją odporniejszą na wyziewy rynsztoków podejrzanej, niebezpiecznej dzielnicy Londynu. Nokturn pachniał jak śmierć, wbrew pozorom czystsza, chłodna, pozbawiona życiodajnej, plugawej iskry, toczącej przybytek w dokach, pełen prymitywnego odoru życia, zabawy i pijackiej prokreacji. Jak nisko musiała upaść, skoro pojawienie się na wąskich uliczkach Śmiertelnego zdawało się być relaksującym, odświeżajacym spacerem po parku? Znała odpowiedź na to pytanie, ale nie układała jej w słowa, ba, nawet w myśli. Działanie w oparciu o odruchy, o ohydną rutynę szarych poranków, zlewających się ze sobą dni i samotnych wieczorów, pozwalało Deirdre przeżyć: o ile skutecznie wyłączała bazę swego jestestwa - planowanie, ocenianie, śmiałe spoglądanie w przyszłość. Takową utraciła na rzecz dziecka, coraz śmielej poczynającego sobie w jej łonie, a mimo coraz gwałtowniejszych ruchów, zdawała się powoli do tej budzącej lęk obecności przyzwyczajać. Nieświadomie przechodziła na ostatni etap żałoby, do akceptacji, pogodzenia się z końcem, uspokojenia gniewu, frustracji i rozpaczy - i choć do osiągnięcia spokoju było naprawdę daleko, to w końcu wyzwoliła się z bolesnych myśli o zakończeniu tego wszystkiego.
Musiała żyć, musiała przeżyć, dla niego, dla Czarnego Pana - i dla nikogo więcej. Tak myślała do niedawna, lecz list od zapomnianej w ferworze tragicznych zmian przyjaciółki, zapalił kolejne drobne światełko na końcu przerażającej drogi. Yana. Mała dziewczynka o wielkich oczach, mądra panienka w nieco przekrzywionym mundurku. Zapach świeżo wypranej pościeli i zakurzonych, ciemnozielonych zasłon, oddzielających łóżka w ślizgońskim dormitorium. Szelest pergaminów, skrzypienie pióra, zgodne milczenie, w jakim wspólnie odrabiały trudniejsze zadania. Wspomnienia beztroski najmłodszych lat wywoływały drapiący dyskomfort, przyjemny jednak do podrapania, do pogładzenia szorstkiego od wysypki miejsca, pozwalającego choć na moment uciec od rzeczywistości.
To dlatego pojawiała się na progu mieszkania Yany wczesnym wieczorem, zastanawiając się, jak wiele zmieniło się przez ostatnie pół roku. Spokojnie czekała na otworzenie drzwi, a gdy jasne oczy Dolohov zalśniły w półmroku, uśmiechnęła się do niej lekko i przekroczyła próg.
Stroniła od bliskości fizycznej, lecz Yana należała do wąskiego grona kobiet, których ciepła potrzebowała, dlatego przytuliła się do niej nagle, na dłużej niż zwykle - i bardziej nieporadnie, spory już brzuch uniemożliwiał złożenie całego ciężaru na wątłym ciele przyjaciółki, i tak zdołała jednak wesprzeć brodę na jej ramieniu i na kilka sekund ukryć twarz w jej włosach. Nie przytulała jej w czasach szkolnych, nie robiła tego później, ale teraz gotowa była prosić o choć namiastkę czułości. - Yano - powiedziała cicho, gdy już odsunęła się na swobodną odległość. - Wiem, o co zaraz zapytasz, ale...wolałabym najpierw usłyszeć, jakie niespodzianki przygotowało dla ciebie życie i ostatnie, chaotyczne pół roku - dodała zdecydowanie, wiedząc, że spostrzegawcza przyjaciółka od razu zwróci uwagę na trudny do przeoczenia stan. Będący szokiem, znała jej podejście do macierzyństwa, do małżeństwa, do miłości - umknęła przed nią wzrokiem, odwracając się, by wejść do ciemnego salonu. Zsunęła z ramion pelerynę, mokrą od ulewnego deszczu, po czym usiadła na wyglądającym na najwygodniejszy fotelu, ponownie przenosząc uważne, lecz matowe spojrzenie na smukłą sylwetkę Yany. Ciągle widziała w niej tamtą małą, ciekawską, utalentowaną dziewczynkę, z którą spędziła najważniejsze lata swej młodości, choć znała przecież jej siłę jako kobiety, która przetrwała niejedną burzę, gwałtowniejszą nawet od tej, uderzającej wiatrem w przesłonięte bluszczem okienko.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Uwielbiała to mieszkanie. Jak nigdzie indziej czuła się w nim bezpieczna. Zakopana pod ciepłym kocem, słysząc trzaskanie skier w dawno wyłączonym kominku i siarczysty deszcz tłukący o hartowane szyby, wrastała w to miejsce coraz bardziej. Utraciło ono pewną część swojego uroku po śmierci Bonnarda, ale wciąż potrafiła znaleźć w całokształcie tego miejsca elementy, które przypominały jej, dlaczego magia nie umarła razem z nim. Zapach starych pergaminów przecież wciąż był żywy, nawet jeśli ich właściciel zdecydował się zostawić je na pastwę swojej jedynej żyjącej uczennicy. Kadzidła i świece wciąż roznosiły woń znajomych czasów, otwierały przed Dolohov prawdziwy album pełen dobrych wspomnień. Jedynych, jakie miała.
Bo te, które pozyskała ostatnio, mąciły taflę myśli jak brutalnie wrzucony do jeziora kamień. Wzięła głęboki wdech, czując przyklejający się do nozdrzy delikatny aromat sandałowca i kwiatu pomarańczy – musiała to robić, żeby nie oszaleć, żeby znów nie zatonąć w chaosie układanych przez podświadomość zdań.
Książki nie pomagały w pozbyciu się z policzka wrażenia po dotyku jego oślizgłych palców – drapała je cały czas, jakby chciała zetrzeć z niego chorobę, skórę zakażoną magiczną łuszczycą. Na tyle często zaglądała do luster, że wiedziała, jak wyglądała – czerwona po prawej stronie, jakby ktoś policzkował ją przynajmniej kilkukrotnie. Nie mogąc skupić się na tym, co czytała, nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Układała alfabetycznie książki, bo niektóre z nich ostatnio odłożyła nie na swoje miejsce. Później robiła herbatę, parzyła ją staromodnym sposobem w żeliwnym dzbanku, na samo dno wrzucając zasuszony, nierozkwitnięty pąk. Bonnard je uwielbiał, ich smak pozwalał im się skupić, często parzył je Yanie, mówiąc, że cały szkopuł nie leży w samej procedurze, a w przekonaniu o doskonałości naparu.
Znów wzięła wdech, spojrzała na zegar stojący w rogu, a kiedy zorientowała się, że dochodziła pełna godzina, poczekała, aż z wnętrza wyrwie się zaczarowana, drewniana figurka pustułki, zatrzepocze skrzydłami i znów schowa się w swoim domu. Nie mogła się doczekać tego spotkania i nie zamierzała też uzewnętrzniać się z głównego powodu tej radości – oderwie myśli od tamtego feralnego momentu, zajmując głowę sylwetką dawno nie widzianej przyjaciółki. Wrócą czasy Hogwartu, dziwnie nostalgiczne w każdym calu swojej rozciągłości. Na jej karku pojawiła się gęsia skórka, gdzie usłyszała dobrze słyszane z dołu pukanie do drzwi. Przykryła dzbanek i zeszła, pewnie chwytając za klamkę. Nie bała się nieproszonych gości, Bonnard dbał o prywatność tego mieszkania czasami bardziej niż o klientów. Kiedy ją zobaczyła, znajome rysy, egzotyczne, wyrwane szarej i nudnej rzeczywistości Anglii jak najsmaczniejszy kąsek, jej usta rozszerzyły się w uśmiechu.
– Jak dobrze cię widzieć, Deirdre – w jej oczach coś zalśniło, iskra wyjątkowo rzadko zaglądająca do tęczówek, które odziedziczyła po matce. Pewną różnicę w przyjaciółce zauważyła dopiero, gdy ten niecodzienny balast otarł się o jej ciało. Przytuliła ją, rozgrzany policzek przykładając do jej twarzy, by zaraz złożyć na nim krótki, powitalny pocałunek. Dei odgadła myśli Yany dokładnie w momencie, kiedy ta otwierała już swoje usta. – Niech będzie. Ale nie unikniesz tego, zwłaszcza, kiedy wiem, że będę pełniła w tym jakąś rolę. Wejdź, musiałaś zmarznąć. Zaparzyłam herbatę, ale butelka doskonałego wina też na pewno się znajdzie – zaprowadziła ją po wąskich schodach do góry, zaraz otwierając drzwi do mieszkania – pełnego znanych jej aromatów i kształtów. Sama poszła do kuchni, zajmując się przygotowaniem dla nich odpowiedniego szkła. – Wyładowania w sieci teleportacyjnej nagoniły do pracowni zgraję ludzi. Miałam pełne ręce roboty, wszyscy chcieli zaopatrzyć się w odpowiednie świstokliki. Zdecydowałam się też na odszyfrowanie badań nad Lustrem… ale Aspen świetnie je przed śmiercią zaplombował. Mam wrażenie, że więzi je klątwa. – przyniosła do pokoju głównego tacę z dzbankiem, spod pokrywki którego parowały zapachy, talerzyk z dyniowymi pasztecikami i dwa kielichy na wino. – I właściwie… – spojrzała na Deirdre, zacierając palce w dłoniach. Jedna z nich znów mimowolnie podrapała policzek. Sięgnęła do komody, z której wyciągnęła butelkę pełną burgundowego napitku. Podeszła z nią powoli do kanapy. – Byłam niedawno w domu. Chciałam zabrać tylko kilka rzeczy, zanim budynek szlag trafi. Problem leży w tym, że przyszedł tam ktoś jeszcze. I szukał matki, która zmarła w maju. Nie spotkałam go nigdy wcześniej ani po naszym spotkaniu. Był… obrzydliwy. Rzucił na mnie czarnomagiczne zaklęcie. Znał Grahama.
Jej głos stracił na wartkości, stał się nieco bardziej ponury, cięższy, choć wciąż pewny słów, którym nadawał kształt.
Bo te, które pozyskała ostatnio, mąciły taflę myśli jak brutalnie wrzucony do jeziora kamień. Wzięła głęboki wdech, czując przyklejający się do nozdrzy delikatny aromat sandałowca i kwiatu pomarańczy – musiała to robić, żeby nie oszaleć, żeby znów nie zatonąć w chaosie układanych przez podświadomość zdań.
Książki nie pomagały w pozbyciu się z policzka wrażenia po dotyku jego oślizgłych palców – drapała je cały czas, jakby chciała zetrzeć z niego chorobę, skórę zakażoną magiczną łuszczycą. Na tyle często zaglądała do luster, że wiedziała, jak wyglądała – czerwona po prawej stronie, jakby ktoś policzkował ją przynajmniej kilkukrotnie. Nie mogąc skupić się na tym, co czytała, nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Układała alfabetycznie książki, bo niektóre z nich ostatnio odłożyła nie na swoje miejsce. Później robiła herbatę, parzyła ją staromodnym sposobem w żeliwnym dzbanku, na samo dno wrzucając zasuszony, nierozkwitnięty pąk. Bonnard je uwielbiał, ich smak pozwalał im się skupić, często parzył je Yanie, mówiąc, że cały szkopuł nie leży w samej procedurze, a w przekonaniu o doskonałości naparu.
Znów wzięła wdech, spojrzała na zegar stojący w rogu, a kiedy zorientowała się, że dochodziła pełna godzina, poczekała, aż z wnętrza wyrwie się zaczarowana, drewniana figurka pustułki, zatrzepocze skrzydłami i znów schowa się w swoim domu. Nie mogła się doczekać tego spotkania i nie zamierzała też uzewnętrzniać się z głównego powodu tej radości – oderwie myśli od tamtego feralnego momentu, zajmując głowę sylwetką dawno nie widzianej przyjaciółki. Wrócą czasy Hogwartu, dziwnie nostalgiczne w każdym calu swojej rozciągłości. Na jej karku pojawiła się gęsia skórka, gdzie usłyszała dobrze słyszane z dołu pukanie do drzwi. Przykryła dzbanek i zeszła, pewnie chwytając za klamkę. Nie bała się nieproszonych gości, Bonnard dbał o prywatność tego mieszkania czasami bardziej niż o klientów. Kiedy ją zobaczyła, znajome rysy, egzotyczne, wyrwane szarej i nudnej rzeczywistości Anglii jak najsmaczniejszy kąsek, jej usta rozszerzyły się w uśmiechu.
– Jak dobrze cię widzieć, Deirdre – w jej oczach coś zalśniło, iskra wyjątkowo rzadko zaglądająca do tęczówek, które odziedziczyła po matce. Pewną różnicę w przyjaciółce zauważyła dopiero, gdy ten niecodzienny balast otarł się o jej ciało. Przytuliła ją, rozgrzany policzek przykładając do jej twarzy, by zaraz złożyć na nim krótki, powitalny pocałunek. Dei odgadła myśli Yany dokładnie w momencie, kiedy ta otwierała już swoje usta. – Niech będzie. Ale nie unikniesz tego, zwłaszcza, kiedy wiem, że będę pełniła w tym jakąś rolę. Wejdź, musiałaś zmarznąć. Zaparzyłam herbatę, ale butelka doskonałego wina też na pewno się znajdzie – zaprowadziła ją po wąskich schodach do góry, zaraz otwierając drzwi do mieszkania – pełnego znanych jej aromatów i kształtów. Sama poszła do kuchni, zajmując się przygotowaniem dla nich odpowiedniego szkła. – Wyładowania w sieci teleportacyjnej nagoniły do pracowni zgraję ludzi. Miałam pełne ręce roboty, wszyscy chcieli zaopatrzyć się w odpowiednie świstokliki. Zdecydowałam się też na odszyfrowanie badań nad Lustrem… ale Aspen świetnie je przed śmiercią zaplombował. Mam wrażenie, że więzi je klątwa. – przyniosła do pokoju głównego tacę z dzbankiem, spod pokrywki którego parowały zapachy, talerzyk z dyniowymi pasztecikami i dwa kielichy na wino. – I właściwie… – spojrzała na Deirdre, zacierając palce w dłoniach. Jedna z nich znów mimowolnie podrapała policzek. Sięgnęła do komody, z której wyciągnęła butelkę pełną burgundowego napitku. Podeszła z nią powoli do kanapy. – Byłam niedawno w domu. Chciałam zabrać tylko kilka rzeczy, zanim budynek szlag trafi. Problem leży w tym, że przyszedł tam ktoś jeszcze. I szukał matki, która zmarła w maju. Nie spotkałam go nigdy wcześniej ani po naszym spotkaniu. Był… obrzydliwy. Rzucił na mnie czarnomagiczne zaklęcie. Znał Grahama.
Jej głos stracił na wartkości, stał się nieco bardziej ponury, cięższy, choć wciąż pewny słów, którym nadawał kształt.
Mieszkanie pasowało do Yany. W ciemnym, pachnącym starymi pergaminami, ziołami i lekko wilgotnym drewnem pomieszczeniu wydawała się stanowić jego fundamentalną część, podstawowy element, utrzymujący cały względny chaos ocienionego bluszczem wnętrza w idealnym porządku. Ciemnobrązowe włosy lśniły jaśniejszymi pasemkami, tak samo jak szarawe tęczówki momentami przebłyskiwały błękitem, a czasem zielenią. Stęskniła się za nią. Tak po prostu, tak po ludzku - i pozwoliła temu uczuciu na moment zagarnąć ją całą, wypierając choć na krótki moment lęk, niedopasowanie, bezradność. Kręciła się w kółko, raz po raz wpadając w te same, wydrążone przerażeniem koleiny, za każdym razem doprowadzające ją do ostatecznych wniosków. Musiała się z nich wyrać, a spotkanie z dawną niewidzianą przyjaciółką wydało się sposobem nie tyle łatwym, co koniecznym.
Rozgościła się bez problemu, z ulgą zasiadając na fotelu. Na sekundę jej niechętny wzrok powędrował w dół, na rosnący brzuch - Yana miała rację, zmarzła, więc najchętniej usiadłaby w ulubionej pozycji, podciągając kolana pod brodę, szczelnie otulając nogi ramionami, lecz takie akrobacje pozostawały poza jej obecnym zasięgiem. - Niedobrze mi na samą myśl o alkoholu. To ma swoje kaprysy - odpowiedziała spokojnie, rozglądając się po salonie. Dużo świec i książek, niewiele - właściwie wcale - pamiątek. - Lustrem? - powtórzyła, wchodząc brunetce w słowo: nie miała pojęcia, nad czym obecnie pracuje i na czym skupiony jest jej niezwykły intelekt, chciala jednak dowiedzieć się więcej. Zawsze ceniła szerokie horyzonty Yany, zainteresowania zupełnie odmienne od tych, które zajmowały ją samą. Uzupełniały się, chodząc innymi ścieżkami, na tyle jednak blisko, by w każdej chwili móc podziwiać pracę drugiej; świętować sukcesy i wspierać w porażkach, na jakich przecież uczyły się najwięcej. - Anomalie są więc dla ciebie szansą. Dużo pracy, ale i dużo doświadczenia - zastanowiła się na głos, powoli wypuszczając powietrze. Czekała, aż Yana powróci z kuchni do salonu, by móc posłać jej lekki uśmiech: zmęczony, trochę smutny, w niczym nie przypominający rzadkiego grymasu rozświetlającego twarz dziewczynki w szkolym mundurku. - Dlaczego to robisz? - spytała nagle, właściwie bez przerwy, przyglądając się jej zaczerwienionemu policzkowi. Skóra wydawała się tam podrażniona, miejscami zgrubiała ciągłym, zbyt mocnym dotykiem. Spoglądała na Yanę wyczekująco, nieustępliwie - ślad po uderzeniu czy też wynik dziwnie drżących palców, ledwie powstrzymywanych przed poderwaniem się do twarzy? Coś zakłuło ją w sercu: widziała w niej dziewczynkę, pilną uczennicę, zgłębiającą tajemnice numerologii, a nie kobietę, która została skrzywdzona. - Jak się czujesz? - dodała, wykazując się nietypową troską: zazwyczaj pozbawiona była tego odruchu, ale wobec Cassandry i Yany odkrywała w sobie nowe pokłady empatii, porozumienia łączącego ją z innymi przedstawicielkami płci pięknej i zarazem płci wiecznie poddawanej cierpieniu.
Opiekuńcze myśli rozproszyły się, gdy Yana opowiedziała o wizycie w domu - i napotkaniu na progu przeszłości jakiegoś nieznajomego. Znającego zmarłego przecież Grahama. Deirdre skutecznie ukryła zdziwienie i niepokój, po prostu przyglądając się brunetce z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Jak wyglądał? Ten mężczyzna - spytała lekko, próbując połączyć rozrzucone fakty: na razie bezskutecznie, choć coś drżało znajomo na krawędzi świadomości. - Chciał cię torturować? Jak się stamtąd wydostałaś? - kontynuowała, mrużąc nieco oczy. Czekała na dalszą część opowieści, rada, że Yana zbliżyła się już do kanapy i mogła towarzyszyć jej w pełni tego wieczoru. Brakowało jej nocnych rozmów, wspólnego przebywania w tym samym miejscu, niekiedy nawet bez słowa. Kika lat wspólnej koegzystencji w dość ciasnym dormitorium zbliżyło je do siebie, nie tylko fizycznie: potrafiły żyć ze sobą na co dzień, nie wchodząc sobie w drogę, co nie było wcale tak oczywistą sprawą. Zwłaszcza w przypadku dwóch silnych charakterów. - Nie powinnaś udawać się w opuszczone miejsca sama. Trwa wojna - zdajesz sobie przecież z tego sprawę, prawda? - zagadnęła dość surowo, jak starsza siostra, upominająca zbyt lekkomyślne rodzeństwo, wierzące ciągle w stuprocentową ochronę; w dobro otaczającego ich świata.
Rozgościła się bez problemu, z ulgą zasiadając na fotelu. Na sekundę jej niechętny wzrok powędrował w dół, na rosnący brzuch - Yana miała rację, zmarzła, więc najchętniej usiadłaby w ulubionej pozycji, podciągając kolana pod brodę, szczelnie otulając nogi ramionami, lecz takie akrobacje pozostawały poza jej obecnym zasięgiem. - Niedobrze mi na samą myśl o alkoholu. To ma swoje kaprysy - odpowiedziała spokojnie, rozglądając się po salonie. Dużo świec i książek, niewiele - właściwie wcale - pamiątek. - Lustrem? - powtórzyła, wchodząc brunetce w słowo: nie miała pojęcia, nad czym obecnie pracuje i na czym skupiony jest jej niezwykły intelekt, chciala jednak dowiedzieć się więcej. Zawsze ceniła szerokie horyzonty Yany, zainteresowania zupełnie odmienne od tych, które zajmowały ją samą. Uzupełniały się, chodząc innymi ścieżkami, na tyle jednak blisko, by w każdej chwili móc podziwiać pracę drugiej; świętować sukcesy i wspierać w porażkach, na jakich przecież uczyły się najwięcej. - Anomalie są więc dla ciebie szansą. Dużo pracy, ale i dużo doświadczenia - zastanowiła się na głos, powoli wypuszczając powietrze. Czekała, aż Yana powróci z kuchni do salonu, by móc posłać jej lekki uśmiech: zmęczony, trochę smutny, w niczym nie przypominający rzadkiego grymasu rozświetlającego twarz dziewczynki w szkolym mundurku. - Dlaczego to robisz? - spytała nagle, właściwie bez przerwy, przyglądając się jej zaczerwienionemu policzkowi. Skóra wydawała się tam podrażniona, miejscami zgrubiała ciągłym, zbyt mocnym dotykiem. Spoglądała na Yanę wyczekująco, nieustępliwie - ślad po uderzeniu czy też wynik dziwnie drżących palców, ledwie powstrzymywanych przed poderwaniem się do twarzy? Coś zakłuło ją w sercu: widziała w niej dziewczynkę, pilną uczennicę, zgłębiającą tajemnice numerologii, a nie kobietę, która została skrzywdzona. - Jak się czujesz? - dodała, wykazując się nietypową troską: zazwyczaj pozbawiona była tego odruchu, ale wobec Cassandry i Yany odkrywała w sobie nowe pokłady empatii, porozumienia łączącego ją z innymi przedstawicielkami płci pięknej i zarazem płci wiecznie poddawanej cierpieniu.
Opiekuńcze myśli rozproszyły się, gdy Yana opowiedziała o wizycie w domu - i napotkaniu na progu przeszłości jakiegoś nieznajomego. Znającego zmarłego przecież Grahama. Deirdre skutecznie ukryła zdziwienie i niepokój, po prostu przyglądając się brunetce z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - Jak wyglądał? Ten mężczyzna - spytała lekko, próbując połączyć rozrzucone fakty: na razie bezskutecznie, choć coś drżało znajomo na krawędzi świadomości. - Chciał cię torturować? Jak się stamtąd wydostałaś? - kontynuowała, mrużąc nieco oczy. Czekała na dalszą część opowieści, rada, że Yana zbliżyła się już do kanapy i mogła towarzyszyć jej w pełni tego wieczoru. Brakowało jej nocnych rozmów, wspólnego przebywania w tym samym miejscu, niekiedy nawet bez słowa. Kika lat wspólnej koegzystencji w dość ciasnym dormitorium zbliżyło je do siebie, nie tylko fizycznie: potrafiły żyć ze sobą na co dzień, nie wchodząc sobie w drogę, co nie było wcale tak oczywistą sprawą. Zwłaszcza w przypadku dwóch silnych charakterów. - Nie powinnaś udawać się w opuszczone miejsca sama. Trwa wojna - zdajesz sobie przecież z tego sprawę, prawda? - zagadnęła dość surowo, jak starsza siostra, upominająca zbyt lekkomyślne rodzeństwo, wierzące ciągle w stuprocentową ochronę; w dobro otaczającego ich świata.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Czasami zdawała sobie sprawę z tego, jak wiele wyparła w niej nauka. Częściej tęskniła do zapisów na starych pergaminach niż do ludzi, choć miała w sobie wciąż na tyle życzliwości, by najbliższych (i tylko tych) traktować z ogromnym szacunkiem i uczuciem. Była pewna, że po gwałcie wyzbędzie się tkliwości, a iskra życia, którą tak pieszczotliwie chowała, zniknie na zawsze. Przyjaciółki jednak udowodniły jej, że była silniejsza niż sądziła, i to tylko dzięki nim była zdolna wyleczyć się z tej choroby. Oczywiście, że zostały blizny – rozdrapywane za każdym razem, gdy ktoś w nieodpowiedni sposób ją dotknął – ale miały one przypominać nie o tym, co zaszło, a o tym, co zostało dokonane i jak wiele własnych ograniczeń udało jej się wtedy pokonać. Deirdre była jak dobry duch, drobna, pouczająca myśl podsunięta z zamiarem nauki, opiekuńczy dotyk i źródło niekończącej się wiedzy o najczerniejszej z magii. Miała w niej potężnego sojusznika i równie wielką powierniczkę tajemnic.
Była pragmatykiem – nie pomyślała o stwórcy całego ciążowego zamieszania, a raczej o tym, że zawsze miała rękę do dzieci (a przynajmniej coś z matczynej wrażliwości) i kiedyś samej marzyło się o posiadaniu potomka.
– Och… nie opowiadałam ci nigdy o nim. Powiedzmy, że przez pewien czas miałam do niego uraz – odpowiedziała, zaraz kontynuując: – Aspen pracował nad portem teleportacyjnym, którym miało być lustro. Za jego pomocą można byłoby przemieszczać się między pomieszczeniami oddalonymi od siebie nawet o setki kilometrów. Jak wiesz, porzucił prace – na jej ustach zatańczył kpiący uśmieszek. – Przejęłam plany i zamierzam je kontynuować. Rozpracowuje je na razie. Mam nadzieję, że Aspen nie zmarnował moich wyników. Anomalie częściowo pokrzyżowały moje zamiary, ale, tak, jak mówisz, są dla mnie ogromną szansą. Zdołałam zdobyć kilku stałych klientów.
Kolejne pytanie usłyszała w momencie, gdy podnosiła dłoń do policzka. Zatrzymała ją w połowie drogi. Nie wyglądała na zakłopotaną, złapaną na gorącym uczynku – znała Dei na tyle dobrze, że nie wstydziła się jakichkolwiek kalających siebie uszczerbków.
– Dotknął mnie. Ten… czarodziej. Przedstawił się jako Vasily Mulciber – spojrzała na przyjaciółkę, szukając w niej niemego zrozumienia. Obie wiedziały, z kim wiąże się to imię i nazwisko. – Choć na pewno nim nie był. Miał zimne palce. Chłodny, opanowany głos. – zacisnęła zęby, mięśnie przy jej kościach policzkowych wiły się jak młode węże tuż pod skórą. Ściągnęła usta, w końcu decydując się nalać im obu herbaty do filiżanki. Podała jej jedną. – O to wolałabym zapytać ciebie – uśmiechnęła się do niej odrobinę ganiąco. – Mnie nic nie będzie. Kiedy podejrzewasz, że będziesz rodziła?
Sama ujęła swoje naczynie w dłonie i uniosła je do ust, odrobinę chłodząc napój strumieniem powietrza.
– Nie wiem, jak wyglądał. Twarz miał szczelnie osłoniętą kapturem, standardowa wśród mężczyzn sylwetka. Nic więcej nie wiem. Ale… coś w jego głosie mówiło mi, że go znam. Jakbym kiedyś słyszała podobne tony i jakimś cudem mój umysł to wychwycił. Dziwne uczucie – w chwilowym zamyśleniu zamoczyła wargi w ciepłym naparze. – Rzucił tylko locomotor mortis. – tylko i aż. – Wiem, Dei – uniosła na nią wzrok, spojrzeniem jasnych tęczówek okalając jej smukłą twarz o niecodziennych rysach. – Wiem. Nie podejrzewałam, że ktoś zdecyduje się odwiedzić ich dom w tym samym czasie, co ja. Matki nie było w nim od maja, ojca nie mam pojęcia, od kiedy. Budynek stał pusty. Chciałam zabrać tylko kilka rzeczy i tyle. To już nieważne, żyję i mam się dobrze. Opowiedz lepiej, jakiej pomocy potrzebujesz. Cokolwiek by to było, wiesz, że jestem do twojej dyspozycji.
Była pragmatykiem – nie pomyślała o stwórcy całego ciążowego zamieszania, a raczej o tym, że zawsze miała rękę do dzieci (a przynajmniej coś z matczynej wrażliwości) i kiedyś samej marzyło się o posiadaniu potomka.
– Och… nie opowiadałam ci nigdy o nim. Powiedzmy, że przez pewien czas miałam do niego uraz – odpowiedziała, zaraz kontynuując: – Aspen pracował nad portem teleportacyjnym, którym miało być lustro. Za jego pomocą można byłoby przemieszczać się między pomieszczeniami oddalonymi od siebie nawet o setki kilometrów. Jak wiesz, porzucił prace – na jej ustach zatańczył kpiący uśmieszek. – Przejęłam plany i zamierzam je kontynuować. Rozpracowuje je na razie. Mam nadzieję, że Aspen nie zmarnował moich wyników. Anomalie częściowo pokrzyżowały moje zamiary, ale, tak, jak mówisz, są dla mnie ogromną szansą. Zdołałam zdobyć kilku stałych klientów.
Kolejne pytanie usłyszała w momencie, gdy podnosiła dłoń do policzka. Zatrzymała ją w połowie drogi. Nie wyglądała na zakłopotaną, złapaną na gorącym uczynku – znała Dei na tyle dobrze, że nie wstydziła się jakichkolwiek kalających siebie uszczerbków.
– Dotknął mnie. Ten… czarodziej. Przedstawił się jako Vasily Mulciber – spojrzała na przyjaciółkę, szukając w niej niemego zrozumienia. Obie wiedziały, z kim wiąże się to imię i nazwisko. – Choć na pewno nim nie był. Miał zimne palce. Chłodny, opanowany głos. – zacisnęła zęby, mięśnie przy jej kościach policzkowych wiły się jak młode węże tuż pod skórą. Ściągnęła usta, w końcu decydując się nalać im obu herbaty do filiżanki. Podała jej jedną. – O to wolałabym zapytać ciebie – uśmiechnęła się do niej odrobinę ganiąco. – Mnie nic nie będzie. Kiedy podejrzewasz, że będziesz rodziła?
Sama ujęła swoje naczynie w dłonie i uniosła je do ust, odrobinę chłodząc napój strumieniem powietrza.
– Nie wiem, jak wyglądał. Twarz miał szczelnie osłoniętą kapturem, standardowa wśród mężczyzn sylwetka. Nic więcej nie wiem. Ale… coś w jego głosie mówiło mi, że go znam. Jakbym kiedyś słyszała podobne tony i jakimś cudem mój umysł to wychwycił. Dziwne uczucie – w chwilowym zamyśleniu zamoczyła wargi w ciepłym naparze. – Rzucił tylko locomotor mortis. – tylko i aż. – Wiem, Dei – uniosła na nią wzrok, spojrzeniem jasnych tęczówek okalając jej smukłą twarz o niecodziennych rysach. – Wiem. Nie podejrzewałam, że ktoś zdecyduje się odwiedzić ich dom w tym samym czasie, co ja. Matki nie było w nim od maja, ojca nie mam pojęcia, od kiedy. Budynek stał pusty. Chciałam zabrać tylko kilka rzeczy i tyle. To już nieważne, żyję i mam się dobrze. Opowiedz lepiej, jakiej pomocy potrzebujesz. Cokolwiek by to było, wiesz, że jestem do twojej dyspozycji.
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
Spoglądała na Yanę ze spokojem, świadoma wewnętrznego drżenia czarownicy, które miało pozostać z nią na zawsze. Jak nikt inny wiedziała przecież, co przeżywa skrzywdzona kobieta; kobieta zraniona do głębi, wykorzystana, osłabiona, obdarta z godności. Przyszło im żyć w świecie mężczyzn, lecz z czasem i nabytym doświadczeniem, one także stawały się drapieżnikami, a skóra pokryta bliznami doznanych krzywd twardniała, gwarantując im przewagę. Nie nietykalność, ciągle musiały być czujne, gotowe na niespodziewany atak, lecz to one władały własnym cierpieniem, mogąc je okiełznać, opanować i wykorzystać do zahartowania charakterów. W ogniu bólu ich siła lśniła nieugiętą stalą – dlatego też Deirdre nie strzępiła słów wsparcia lub wściekłości, nie wyklinała na mężczyznę, który wymusił na Yanie uległość, wierząc, że takie wsparcie nie jest przyjaciółce potrzebne. W odróżnieniu od bliskości: milczącej, lecz pełnej dobrych intencji oraz dumy z uczynionych przez przyjaciółkę postępów. Nie dała się zmiażdżyć, podniosła się po tak potwornym ciosie – i potrafiła wykorzystać odłamki, którymi ją zraniono, by wykreować nową rzeczywistość.
- To byłaby interesująca alternatywa dla świstoklików – skomentowała w zastanowieniu, doceniając spryt i determinację Dolohov. – Wydaje się mieć kilka minusów, choćby działanie wewnątrz pomieszczeń…chyba, że teleportacja działałaby także w przypadku niewielkich, kieszonkowych lusterek? – zagadnęła, szczerze zaciekawiona tym aspektem. Numerologia była dla niej wiedzą tajemną, nie miała najmniejszego pojęcia o teoretycznej części magii, o czarach kryjących się za inkantacjami i urokami nakładanymi na przedmioty. To Yana była w tym zakresie specjalistką i lubiła słuchać, jak z pasją opowiada o nowych pomysłach i rozwiązaniach. Odżywała wtedy, odzyskiwała utracony blask – zdrowszy, tak odmienny od zaczerwienionego od paznokci policzka.
- Mulciber – powtórzyła beznamiętnie, słysząc znajome nazwisko, dziwnie niepasujące do streszczenia nieprzyjemnej przygody, która spotkała brązowowłosą podczas odwiedzin w przeszłości. Kto jak kto, ale Ramsey kojarzył się jej z tym, co za horyzontem, co świeże i jeszcze nieukonstytuowane – o ile faktycznie to Śmierciożerca wywołał w Yanie niepokój, stając nieświadomym koszmarem. – Miał jasne, szare, przenikliwe spojrzenie?– zapytała, nie komentując ani nie sugerując personaliów Vasila. Wspierała przyjaciółkę, na swój sposób ją nawet kochała, lecz to posiadaczowi Mrocznego Znaku winna była szacunek i posłuszeństwo. Już dawno zaprzedała duszę potędze, komuś straszniejszemu i mądrzejszemu od diabła.
Przyglądała się czarownicy z uwagą, przez dłuższa chwilę nie odpowiadając na jej pytanie: wolała skupiać się na niej, na tej, która mogła jeszcze mieć szansę na szczęśliwe zakończenie, na podniesienie się z kolan – Deirdre ciągle z trudem próbowała podnieść się choć odrobinę, powoli traciła jednak nadzieję na to, że połamane serce, kręgosłup i kości kiedykolwiek się zrosną.
- Prawdopodobnie w lutym – odparła w końcu zdawkowo, tak, jakby informowała o terminie upływu ważności magicznej umowy na wynajem nieruchomości na Pokątnej, a nie o dacie, która przerażała ją z każdym dniem coraz mocniej. Przyjęła kubek herbaty, przymykając oczy z rozkoszy – dawno nie piła tak dobrego, ciepłego napoju z czystego naczynia. Znów zamilkła, wygodniej rozpościerając się w miękkim fotelu. Mogłaby tu zostać, zasnąć, udawać, że dalej ma kontrolę nad swym losem. I że znajduje się w tym piekle sama, bez dodatkowego życia, zasianego w niej przez Rosiera.
- Jesteś nieostrożna– skarciła w końcu Yanę, ale w tonie głosu nie kryła się irytacja: po prostu stwierdzała fakt. – Zabezpieczyłaś mieszkanie odpowiednimi zaklęciami? Sprawdzasz, dwukrotnie, intencje czarodziejów, którzy pragną z tobą współpracować? – pytała konkretnie; znała Dolohov, czasem pochłonięta swą pasją, zaczytana w księgach i zapracowana, zapominała o zdrowym rozsądku – i przyziemnych aspektach codzienności samotnej kobiety. Czyż nie wykazywała się hipokryzją – i to najgorszego rodzaju? Sama utraciła wszystko przez nieostrożność, i to nie spowodowaną pragnieniem wiedzy a pragnieniem mężczyzny, pragnieniem rozkoszy, pragnieniem spełnienia.
Odłożyła kubek na drewniany stolik, czując się niewygodnie z przypomnieniem prośby o pomoc – nienawidziła tego robić, musiała jednak okazać się mądrzejsza niż przed kilkoma tygodniami. – Chciałabym zatrzymać się u ciebie na kilka dni, na czas porodu – powiedziała cicho, z trudem hamując żałosne zawstydzenie; gardziła samą sobą, nie mogła jednak cierpieć t a m , samotnie, w Parszywym Pasażerze. Nie zniosłaby tego i nie zniosłaby takiej perspektywy, przytłaczającej ją silniej z każdym kolejnym dniem.
- To byłaby interesująca alternatywa dla świstoklików – skomentowała w zastanowieniu, doceniając spryt i determinację Dolohov. – Wydaje się mieć kilka minusów, choćby działanie wewnątrz pomieszczeń…chyba, że teleportacja działałaby także w przypadku niewielkich, kieszonkowych lusterek? – zagadnęła, szczerze zaciekawiona tym aspektem. Numerologia była dla niej wiedzą tajemną, nie miała najmniejszego pojęcia o teoretycznej części magii, o czarach kryjących się za inkantacjami i urokami nakładanymi na przedmioty. To Yana była w tym zakresie specjalistką i lubiła słuchać, jak z pasją opowiada o nowych pomysłach i rozwiązaniach. Odżywała wtedy, odzyskiwała utracony blask – zdrowszy, tak odmienny od zaczerwienionego od paznokci policzka.
- Mulciber – powtórzyła beznamiętnie, słysząc znajome nazwisko, dziwnie niepasujące do streszczenia nieprzyjemnej przygody, która spotkała brązowowłosą podczas odwiedzin w przeszłości. Kto jak kto, ale Ramsey kojarzył się jej z tym, co za horyzontem, co świeże i jeszcze nieukonstytuowane – o ile faktycznie to Śmierciożerca wywołał w Yanie niepokój, stając nieświadomym koszmarem. – Miał jasne, szare, przenikliwe spojrzenie?– zapytała, nie komentując ani nie sugerując personaliów Vasila. Wspierała przyjaciółkę, na swój sposób ją nawet kochała, lecz to posiadaczowi Mrocznego Znaku winna była szacunek i posłuszeństwo. Już dawno zaprzedała duszę potędze, komuś straszniejszemu i mądrzejszemu od diabła.
Przyglądała się czarownicy z uwagą, przez dłuższa chwilę nie odpowiadając na jej pytanie: wolała skupiać się na niej, na tej, która mogła jeszcze mieć szansę na szczęśliwe zakończenie, na podniesienie się z kolan – Deirdre ciągle z trudem próbowała podnieść się choć odrobinę, powoli traciła jednak nadzieję na to, że połamane serce, kręgosłup i kości kiedykolwiek się zrosną.
- Prawdopodobnie w lutym – odparła w końcu zdawkowo, tak, jakby informowała o terminie upływu ważności magicznej umowy na wynajem nieruchomości na Pokątnej, a nie o dacie, która przerażała ją z każdym dniem coraz mocniej. Przyjęła kubek herbaty, przymykając oczy z rozkoszy – dawno nie piła tak dobrego, ciepłego napoju z czystego naczynia. Znów zamilkła, wygodniej rozpościerając się w miękkim fotelu. Mogłaby tu zostać, zasnąć, udawać, że dalej ma kontrolę nad swym losem. I że znajduje się w tym piekle sama, bez dodatkowego życia, zasianego w niej przez Rosiera.
- Jesteś nieostrożna– skarciła w końcu Yanę, ale w tonie głosu nie kryła się irytacja: po prostu stwierdzała fakt. – Zabezpieczyłaś mieszkanie odpowiednimi zaklęciami? Sprawdzasz, dwukrotnie, intencje czarodziejów, którzy pragną z tobą współpracować? – pytała konkretnie; znała Dolohov, czasem pochłonięta swą pasją, zaczytana w księgach i zapracowana, zapominała o zdrowym rozsądku – i przyziemnych aspektach codzienności samotnej kobiety. Czyż nie wykazywała się hipokryzją – i to najgorszego rodzaju? Sama utraciła wszystko przez nieostrożność, i to nie spowodowaną pragnieniem wiedzy a pragnieniem mężczyzny, pragnieniem rozkoszy, pragnieniem spełnienia.
Odłożyła kubek na drewniany stolik, czując się niewygodnie z przypomnieniem prośby o pomoc – nienawidziła tego robić, musiała jednak okazać się mądrzejsza niż przed kilkoma tygodniami. – Chciałabym zatrzymać się u ciebie na kilka dni, na czas porodu – powiedziała cicho, z trudem hamując żałosne zawstydzenie; gardziła samą sobą, nie mogła jednak cierpieć t a m , samotnie, w Parszywym Pasażerze. Nie zniosłaby tego i nie zniosłaby takiej perspektywy, przytłaczającej ją silniej z każdym kolejnym dniem.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Jej przeznaczeniem był ciągły rozwój – nie tylko swój, ale też magicznej społeczności. Nie wmawiano jej, że zostanie wielką czarownicą – wiedziała to, miała zasiane za dzieciaka marzenie, wydawać by się mogło, że naiwne, Yana tak nie uważała. Pokonywała granice i robiła kroki naprzód, chociaż wciąż czuła, że natrafia na przeszkody, drobne i większe problemy. Dobrze było w takich sytuacjach mieć przy swoim boku czarownice zdolne, czarownice większe od przeciwności nieodgadnionego losu. Deirdre miała w sobie coś drapieżnego, zupełnie różniła się od niej i Cassandry – była kobieca, nęciła zmysły mężczyzn, ale przy tym zachowywała elegancki dystans, była diabolicznie skuteczna. Mogły na siebie liczyć – zawsze i wszędzie.
Przyglądała się jej lekko mrużąc oczy, kiedy podpowiadała, co Yana mogłaby jeszcze zrobić z Lustrem.
– To całkiem dobra myśl – przyznała, z zamyśleniem mocząc usta w herbacie. Pomysł wymagał dopracowania, ale owszem, był naprawdę dobrym kierunkiem podążania. – Przemyślę to dobrze. Na razie jednak muszę znaleźć kogoś, kto sprawdzi, czy na planach nie ma nałożonej klątwy. Sama Morgana raczy wiedzieć, czy Aspenowi nie przyszedł do głowy kolejny głupi pomysł.
Mierził ją fakt, że ten potwór był dla niej zagrożeniem nawet po swojej śmierci, pocieszało ją szybko to, że niedługo skończy podobne rozważania – jak tylko będzie pewna, że na zebranych materiałach nie ma ani grama zagrażającej jej magii. Wtedy będzie spokojniejsza. Choć odrobinę. Bo na razie zmartwień zamiast ubywać, przybywało. Stawały się tym cięższe do zniesienia, im mniej wiedziała o tym mężczyźnie. Deirdre zdawała się jednak wiedzieć więcej, niż Yana sądziła.
– Nie wiem, nie widziałam jego twarzy, dobrze zakrył ją kapturem, było ciemno. Znasz kogoś o tym nazwisku? Kogoś… z rodziny Vasyla? – westchnęła ciężko, powodując na jasnej powierzchni napoju rozchodzące się pod wpływem powietrza kręgi. Na Nokturnie pojawiali się tylko ludzie urodzeni pod nie tą gwiazdą, co trzeba, ale do tej pory nikt nie zagroził jej jeszcze w taki sposób, tak bezpośrednio. Aspen nie znał nikogo o nazwisku Mulciber, a tym bardziej nie utrzymywał z nikim takim bliższych kontaktów. Właściwie niewiele było w jego otoczeniu osób. Był typem zamkniętego wśród czterech ścian badacza-samotnika. Nie znała nikogo, kto szukałby zemsty w jego imieniu.
Z drgającej tafli herbaty przesunęła wzrok na Dei, zaraz jednak przesuwając go machinalnie na jej uwypuklony brzuch, podłokietnik fotela i charakterystyczne dla drewna rysy na podłodze. Brwi delikatnie zbiegały się ku sobie, tworząc lekko zarysowaną zmarszczkę między sobą. Odłożyła filiżankę i wstała w końcu, powoli podchodząc do okna. Wyjrzała za nie, jakby chciała sprawdzić, ile deszczu zdążyło napadać. Kałuże falowały niespokojnie pod naporem kolejnych kropli.
– Bonnard osłaniał dom zaklęciami. Po jego śmierci pewnie opadły – odchyliła lekko ciężką, ciemną zasłonę z weluru. – A ja nie mam takich zdolności, żeby je odnowić. Mieszkanie jest jednak dobrze ukryte, sama wiesz. Ludzie tutaj nie przychodzą, odwiedzają tylko warsztat albo wysyłają sowy. Wiem, z kim mam do czynienia i czyje pieniądze mogę przyjąć, a czyje nie. Nie martw się o mnie – obróciła się w stronę przyjaciółki, gdy usłyszała ciche stuknięcie kubka o stolik. Była zawsze gotowa nieść jej pomoc, nieważne, jak wiele potrzebowała. Na tę prośbę kąciki jej ust uniosły się łagodnie ku górze. – Oczywiście, że tak – odparła prosto, naturalnie. Odeszła od okna, siadając znów na kanapie blisko przyjaciółki. – Zostań na dłużej. Będzie wam tu dobrze. Przeniosę się do sypialni Bonnarda, a tobie i dziecku oddam swoją, będziesz miała sporo miejsca. I proszę, nie odmawiaj. To będzie dla mnie sama przyjemność, jeśli pozwolisz sobie pomóc. Cassandra też rodzi w lutym, o ile dobrze pamiętam. Zatroszczę się o was obie.
Przyglądała się jej lekko mrużąc oczy, kiedy podpowiadała, co Yana mogłaby jeszcze zrobić z Lustrem.
– To całkiem dobra myśl – przyznała, z zamyśleniem mocząc usta w herbacie. Pomysł wymagał dopracowania, ale owszem, był naprawdę dobrym kierunkiem podążania. – Przemyślę to dobrze. Na razie jednak muszę znaleźć kogoś, kto sprawdzi, czy na planach nie ma nałożonej klątwy. Sama Morgana raczy wiedzieć, czy Aspenowi nie przyszedł do głowy kolejny głupi pomysł.
Mierził ją fakt, że ten potwór był dla niej zagrożeniem nawet po swojej śmierci, pocieszało ją szybko to, że niedługo skończy podobne rozważania – jak tylko będzie pewna, że na zebranych materiałach nie ma ani grama zagrażającej jej magii. Wtedy będzie spokojniejsza. Choć odrobinę. Bo na razie zmartwień zamiast ubywać, przybywało. Stawały się tym cięższe do zniesienia, im mniej wiedziała o tym mężczyźnie. Deirdre zdawała się jednak wiedzieć więcej, niż Yana sądziła.
– Nie wiem, nie widziałam jego twarzy, dobrze zakrył ją kapturem, było ciemno. Znasz kogoś o tym nazwisku? Kogoś… z rodziny Vasyla? – westchnęła ciężko, powodując na jasnej powierzchni napoju rozchodzące się pod wpływem powietrza kręgi. Na Nokturnie pojawiali się tylko ludzie urodzeni pod nie tą gwiazdą, co trzeba, ale do tej pory nikt nie zagroził jej jeszcze w taki sposób, tak bezpośrednio. Aspen nie znał nikogo o nazwisku Mulciber, a tym bardziej nie utrzymywał z nikim takim bliższych kontaktów. Właściwie niewiele było w jego otoczeniu osób. Był typem zamkniętego wśród czterech ścian badacza-samotnika. Nie znała nikogo, kto szukałby zemsty w jego imieniu.
Z drgającej tafli herbaty przesunęła wzrok na Dei, zaraz jednak przesuwając go machinalnie na jej uwypuklony brzuch, podłokietnik fotela i charakterystyczne dla drewna rysy na podłodze. Brwi delikatnie zbiegały się ku sobie, tworząc lekko zarysowaną zmarszczkę między sobą. Odłożyła filiżankę i wstała w końcu, powoli podchodząc do okna. Wyjrzała za nie, jakby chciała sprawdzić, ile deszczu zdążyło napadać. Kałuże falowały niespokojnie pod naporem kolejnych kropli.
– Bonnard osłaniał dom zaklęciami. Po jego śmierci pewnie opadły – odchyliła lekko ciężką, ciemną zasłonę z weluru. – A ja nie mam takich zdolności, żeby je odnowić. Mieszkanie jest jednak dobrze ukryte, sama wiesz. Ludzie tutaj nie przychodzą, odwiedzają tylko warsztat albo wysyłają sowy. Wiem, z kim mam do czynienia i czyje pieniądze mogę przyjąć, a czyje nie. Nie martw się o mnie – obróciła się w stronę przyjaciółki, gdy usłyszała ciche stuknięcie kubka o stolik. Była zawsze gotowa nieść jej pomoc, nieważne, jak wiele potrzebowała. Na tę prośbę kąciki jej ust uniosły się łagodnie ku górze. – Oczywiście, że tak – odparła prosto, naturalnie. Odeszła od okna, siadając znów na kanapie blisko przyjaciółki. – Zostań na dłużej. Będzie wam tu dobrze. Przeniosę się do sypialni Bonnarda, a tobie i dziecku oddam swoją, będziesz miała sporo miejsca. I proszę, nie odmawiaj. To będzie dla mnie sama przyjemność, jeśli pozwolisz sobie pomóc. Cassandra też rodzi w lutym, o ile dobrze pamiętam. Zatroszczę się o was obie.
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
Uśmiechnęła się kątem oka, słysząc wypowiedź Yany: była czujna, nie zamierzała na ślepo podążać ścieżką wytyczoną przez mężczyznę, sama podawała w wątpliwość otrzymane wskazówki - a to tylko potwierdzało doskonałą opinię, jaką miała o brunetce sama Deirdre. Ostrożna, pełna słusznych wątpliwości, nie dotyczących własnego intelektu, ale czystych intencji postronnych osób. Żywot naukowca wcale nie należał do bezpiecznych, a w pogoni za wiedzą wielu badaczy gotowych było zalać krwią zapiski swego rywala. Liczyło się to, kto dowiedzie czegoś szybciej, lepiej; kto sięgnie po pozornie niemożliwe, kto przekroczy ustaloną dawno granicę magii. Ten pęd ku zglębieniu tajemnicy łączył je wszystkie; Cassandra wnikała głębiej w sekrety ciała, Yana skupiała się na pergaminach i sile liczb zaklętych w inkantacjach, a Deirdre kroczyła ścieżką czarnej magii, docierając już do kolejnych piekielnych kręgów. Każda inna, każda silna: na swój sposób; każda dotknięta, zraniona przez mężczyzn. Być może dlatego łączyła je tak silna więź, możliwa do nagięcia, ale nie do złamania; nawet, gdy nie widziały się wiele tygodni, powracały w swe ciepłe ramiona z takim samym poczuciem bezpieczeństwa i zrozumienia.
- Przezorna zawsze zabezpieczona - skomentowała cicho, tak, jak powtarzała to wiele razy, niezależnie, czy miały lat jedenaście czy dwadzieścia. Wydawała się sobie najrozsądniejsza, a mimo to znalazła się obecnie w sytuacji bez wyjścia; w agonii, o której jednak powoli zaczynała zapominać, oddychając coraz głębiej. Sama obecność Dolohov pozwalała na moment zaczerpnąć tchu, wynurzyć się nad powierzchnię zatrutej wody - ciągle obecnej, parującej złowrogą aurą i powiązaniami, o jakich wolałaby nie wiedzieć. - Nie, o krewnych Vasyla słyszałam tylko od Cassandry - skłamała gładko, delikatnie zamyślona: na razie nie chciała mieszać przyjacielskiej strefy sacrum z tą profanum. Więź z Yaną jaśniała, była lżejsza, pozbawiona komplikacji, a ta, która łączyła ją z Ramseyem...cóż, w najlepszym przypadku można było nazwać ją specyficzną. Zamierzała delikatnie dopytać go o ewentualne wspólne doświadczenia, mające na celu poznanie panny Dolohov, ale odłożyła to na później. Zamilkła, obserwując podchodzącą do okna brunetkę, szczupłą i delikatną. Zmrużyła lekko oczy, nie podobała się jej przekazana informacja: sądziła, że zagubione w gąszczu bluszczu mieszkanie na Śmiertelnym Nokturnie jest choć odrobinę zabezpieczone.
- Gdy poczuję się lepiej, pomogę ci nałożyć zaklęcia ochronne. To podstawa w tych niespokojnych czasach - zadecydowała, niechętnie przyznając się do własnej słabości. Ciąża w czasie nasilających się anomalii przykrzyła się mocniej niż odległych już chwilach magicznej stabilizacji; co do tego nie miała wątpliwości. Zmęczenie, chwiejność nastrojów, a co gorsza nieposłuszeństwo magii czyniły Deirdre bezbronną i nieprzydatną. - Dobrze jednak, byś nawet zaufanych gości przyjmowała poza domem - rozkazała trochę surowo, spoglądając na nią znad parującego jeszcze kubka z ciepłym napojem, rozgrzewającym ją tak samo jak spokój w ciepłych tęczówkach przyjaciółki. Podczas wojny nawet ktoś bliski mógł wbić różdżkę w plecy, wiedziały o tym najlepiej, doświadczyły wszak zła na własnej skórze, pokrytej teraz bliznami: także tymi niewidocznymi.
Łagodzonymi zaufaniem niemożliwym do zdarcia - czy aby na pewno? - i umacniającym chwilowe poczucie bezpieczeństwa. Uśmiech Mericourt zelżał, stając się nieco łagodniejszy, może nawet po części zakłopotany. Nienawidziła prosić o pomoc, została zmuszona do wpraszania się w progi zajętej przyjaciółki - na drugiej polegając w sprawach porodu. Stała się ciężarem, kimś zbędnym, kto wkrótce stanie się jeszcze bardziej bezbronny. Zacisnęła mocno uwolnione od kubka dłonie na własnych kolanach. - Nie trzeba, Yano. Zostanę tylko kilka dni, tych...najtrudniejszych - sprostowała szybko, bowiem nie wyobrażała sobie przerażającego później. Gdy już Cassandra wyjmie z niej dziecko: co z nim zrobi? Gdzie się uda? Z powrotem do Parszywego Pasażera? Nagły lęk przeszył ją drżeniem, ale ukryła je poprzez poprawienie się na fotelu. Dolohov powinna dbać o siebie, a one obydwie wesprzeć także Vablatsky, która przecież sama nie mogła przyjąć na świecie kolejnej córki. - To będzie ciężka zima - dodała ciszej, w zamyśleniu, przenosząc spojrzenie za okno: tak trudnego, mroźnego okresu, nie widziała żadna z nich, musiały jednak jakoś przetrwać. Tak, jak robiły to do tej pory.
- Przezorna zawsze zabezpieczona - skomentowała cicho, tak, jak powtarzała to wiele razy, niezależnie, czy miały lat jedenaście czy dwadzieścia. Wydawała się sobie najrozsądniejsza, a mimo to znalazła się obecnie w sytuacji bez wyjścia; w agonii, o której jednak powoli zaczynała zapominać, oddychając coraz głębiej. Sama obecność Dolohov pozwalała na moment zaczerpnąć tchu, wynurzyć się nad powierzchnię zatrutej wody - ciągle obecnej, parującej złowrogą aurą i powiązaniami, o jakich wolałaby nie wiedzieć. - Nie, o krewnych Vasyla słyszałam tylko od Cassandry - skłamała gładko, delikatnie zamyślona: na razie nie chciała mieszać przyjacielskiej strefy sacrum z tą profanum. Więź z Yaną jaśniała, była lżejsza, pozbawiona komplikacji, a ta, która łączyła ją z Ramseyem...cóż, w najlepszym przypadku można było nazwać ją specyficzną. Zamierzała delikatnie dopytać go o ewentualne wspólne doświadczenia, mające na celu poznanie panny Dolohov, ale odłożyła to na później. Zamilkła, obserwując podchodzącą do okna brunetkę, szczupłą i delikatną. Zmrużyła lekko oczy, nie podobała się jej przekazana informacja: sądziła, że zagubione w gąszczu bluszczu mieszkanie na Śmiertelnym Nokturnie jest choć odrobinę zabezpieczone.
- Gdy poczuję się lepiej, pomogę ci nałożyć zaklęcia ochronne. To podstawa w tych niespokojnych czasach - zadecydowała, niechętnie przyznając się do własnej słabości. Ciąża w czasie nasilających się anomalii przykrzyła się mocniej niż odległych już chwilach magicznej stabilizacji; co do tego nie miała wątpliwości. Zmęczenie, chwiejność nastrojów, a co gorsza nieposłuszeństwo magii czyniły Deirdre bezbronną i nieprzydatną. - Dobrze jednak, byś nawet zaufanych gości przyjmowała poza domem - rozkazała trochę surowo, spoglądając na nią znad parującego jeszcze kubka z ciepłym napojem, rozgrzewającym ją tak samo jak spokój w ciepłych tęczówkach przyjaciółki. Podczas wojny nawet ktoś bliski mógł wbić różdżkę w plecy, wiedziały o tym najlepiej, doświadczyły wszak zła na własnej skórze, pokrytej teraz bliznami: także tymi niewidocznymi.
Łagodzonymi zaufaniem niemożliwym do zdarcia - czy aby na pewno? - i umacniającym chwilowe poczucie bezpieczeństwa. Uśmiech Mericourt zelżał, stając się nieco łagodniejszy, może nawet po części zakłopotany. Nienawidziła prosić o pomoc, została zmuszona do wpraszania się w progi zajętej przyjaciółki - na drugiej polegając w sprawach porodu. Stała się ciężarem, kimś zbędnym, kto wkrótce stanie się jeszcze bardziej bezbronny. Zacisnęła mocno uwolnione od kubka dłonie na własnych kolanach. - Nie trzeba, Yano. Zostanę tylko kilka dni, tych...najtrudniejszych - sprostowała szybko, bowiem nie wyobrażała sobie przerażającego później. Gdy już Cassandra wyjmie z niej dziecko: co z nim zrobi? Gdzie się uda? Z powrotem do Parszywego Pasażera? Nagły lęk przeszył ją drżeniem, ale ukryła je poprzez poprawienie się na fotelu. Dolohov powinna dbać o siebie, a one obydwie wesprzeć także Vablatsky, która przecież sama nie mogła przyjąć na świecie kolejnej córki. - To będzie ciężka zima - dodała ciszej, w zamyśleniu, przenosząc spojrzenie za okno: tak trudnego, mroźnego okresu, nie widziała żadna z nich, musiały jednak jakoś przetrwać. Tak, jak robiły to do tej pory.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Hermetyczna przyjaźń z Deirdre dawała jej poczucie bezpieczeństwa, którego każdy człowiek na tej ziemi poszukiwał – osoby, przy której mogła się schronić, zdradzić rzeczy, które chowała niepotrzebnie i zbyt długo w sobie. Były pewne siebie, ufały sobie i wiedziały, że mogą na siebie liczyć w każdej sprawie. Wielokrotnie Yana prosiła Dei o pomoc, zaciągnęła u niej ogromny dług wdzięczności. I wciąż rósł.
– Przezorna zawsze zabezpieczona – powtórzyła po niej w zamyśleniu, czując jak pod skórą, pod uchodzącymi błękitem żyłami przemykają wspomnienia zacieśniających się więzów przyjaźni. To był ich hymn, ich wychowanie, kiedy siebie uważały za towarzystwo o wiele bardziej wartościowe niż to, które odnajdywały w domu. Nie wypytywała Deirdre o jej rodzinę, choć niektóre informacje, te trywialne, zawsze jakimś strumieniem przepływały między ich rozmowami. To nie było ważne – rodzinę tworzyły wszak od nowa. Były siostrami – wybrały swoje towarzystwo same, kobiety, które dały im życie, traciły swój naturalny autorytet. Cassandra była kolejnym elementem tego trio, równie ważnym, nieodłącznym. – Wyślę do niej list, może od niej dowiem się czegoś więcej.
Ta tajemnica była dla niej ważna, bo wciąż obcy pozostawał dla niej powód, dla którego ten człowiek, czy czymkolwiek to było, zaatakował ją w jej własnym domu. Zdawał się być dla niej znajomy, a raczej jego głos, a jednak niepowiązany z Dolohovami. A może właśnie nie powinna się tym przejmować, może powinna to zostawić i zająć się sprawami doczesnymi. Może był tylko ułudą czasów, projekcją jej podświadomości, która wciąż kryła w sobie strach i zmęczenie. Powietrze długim strumieniem przebrnęło przez nos, drapiąc w gardle, wypełniając płuca. Głos przyjaciółki był stały, tembrem jakby wetknięty, wyhaftowany starannie w jej przeszłość, działał kojąco, uspokajał skołatane serce, a jednocześnie stawiał rozsądek na pierwszym miejscu.
– Mogę nałożyć Tenebris, Muffliato na nasze sypialnie, na biblioteczkę. Repello mugoletum nie jest potrzebne, ale – spojrzała na przyjaciółkę, a na kąciki jej ust poruszyły się figlarnie. – Przezorna zawsze zabezpieczona. Za pomoc będę jednak wdzięczna. Tylko… poczekaj. Póki nie urodziłaś. – troszczyła się o nią całkowicie po ludzku, najnormalniej w świecie zależało jej na dobru Deirdre. – Klienci będą przychodzili tylko do pracowni.
Musiały stworzyć tutaj oazę, opokę, doskonałe schronienie – jak Bonnard stworzył je dla Yany, tak teraz one musiały się o to zatroszczyć dla siebie. I przyszłego pokolenia.
– Wiem, że trudno ci prosić o pomoc. Nie traktuj tak tego. Sądzisz, że miłe jest mi siedzenie w samotności po śmierci mojego mistrza? – pokręciła głową, jakby próbowała sama odpowiedzieć na zadane pytanie. – Rozjaśnisz mroki tego mieszkania, a dzieckiem naprawdę zajmę się z największą przyjemnością. Deirdre, pomóż mi się sobą zaopiekować. Jak za dawnych czasów. Niczego wam tu u mnie nie zabraknie. Zwłaszcza miejsca. Nawet jeśli sądzisz, że tego nie potrzebujesz, pozwól mi chociaż pocieszyć się siostrzeńcem – spojrzała na nią spod brwi, unosząc je odrobinę, zachęcając ją do przyjęcia propozycji. Nie skłamała w ani jednej dziesiątej słów, które wypowiedziała. Samotność zaczynała jej doskwierać, a obecność tak dobrej duszy byłaby dla niej najlepszym lekarstwem.
– Przezorna zawsze zabezpieczona – powtórzyła po niej w zamyśleniu, czując jak pod skórą, pod uchodzącymi błękitem żyłami przemykają wspomnienia zacieśniających się więzów przyjaźni. To był ich hymn, ich wychowanie, kiedy siebie uważały za towarzystwo o wiele bardziej wartościowe niż to, które odnajdywały w domu. Nie wypytywała Deirdre o jej rodzinę, choć niektóre informacje, te trywialne, zawsze jakimś strumieniem przepływały między ich rozmowami. To nie było ważne – rodzinę tworzyły wszak od nowa. Były siostrami – wybrały swoje towarzystwo same, kobiety, które dały im życie, traciły swój naturalny autorytet. Cassandra była kolejnym elementem tego trio, równie ważnym, nieodłącznym. – Wyślę do niej list, może od niej dowiem się czegoś więcej.
Ta tajemnica była dla niej ważna, bo wciąż obcy pozostawał dla niej powód, dla którego ten człowiek, czy czymkolwiek to było, zaatakował ją w jej własnym domu. Zdawał się być dla niej znajomy, a raczej jego głos, a jednak niepowiązany z Dolohovami. A może właśnie nie powinna się tym przejmować, może powinna to zostawić i zająć się sprawami doczesnymi. Może był tylko ułudą czasów, projekcją jej podświadomości, która wciąż kryła w sobie strach i zmęczenie. Powietrze długim strumieniem przebrnęło przez nos, drapiąc w gardle, wypełniając płuca. Głos przyjaciółki był stały, tembrem jakby wetknięty, wyhaftowany starannie w jej przeszłość, działał kojąco, uspokajał skołatane serce, a jednocześnie stawiał rozsądek na pierwszym miejscu.
– Mogę nałożyć Tenebris, Muffliato na nasze sypialnie, na biblioteczkę. Repello mugoletum nie jest potrzebne, ale – spojrzała na przyjaciółkę, a na kąciki jej ust poruszyły się figlarnie. – Przezorna zawsze zabezpieczona. Za pomoc będę jednak wdzięczna. Tylko… poczekaj. Póki nie urodziłaś. – troszczyła się o nią całkowicie po ludzku, najnormalniej w świecie zależało jej na dobru Deirdre. – Klienci będą przychodzili tylko do pracowni.
Musiały stworzyć tutaj oazę, opokę, doskonałe schronienie – jak Bonnard stworzył je dla Yany, tak teraz one musiały się o to zatroszczyć dla siebie. I przyszłego pokolenia.
– Wiem, że trudno ci prosić o pomoc. Nie traktuj tak tego. Sądzisz, że miłe jest mi siedzenie w samotności po śmierci mojego mistrza? – pokręciła głową, jakby próbowała sama odpowiedzieć na zadane pytanie. – Rozjaśnisz mroki tego mieszkania, a dzieckiem naprawdę zajmę się z największą przyjemnością. Deirdre, pomóż mi się sobą zaopiekować. Jak za dawnych czasów. Niczego wam tu u mnie nie zabraknie. Zwłaszcza miejsca. Nawet jeśli sądzisz, że tego nie potrzebujesz, pozwól mi chociaż pocieszyć się siostrzeńcem – spojrzała na nią spod brwi, unosząc je odrobinę, zachęcając ją do przyjęcia propozycji. Nie skłamała w ani jednej dziesiątej słów, które wypowiedziała. Samotność zaczynała jej doskwierać, a obecność tak dobrej duszy byłaby dla niej najlepszym lekarstwem.
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
Skinęła powoli głową z pozorną obojętnością: temat Mulciberów wolała pozostawić w rękach Cassandry, ona przecież znała ich najlepiej, w pewnym zaś stopniu nawet nimi dysponując, krążyli wokół niej wszak jak ćmy. Sama nie zamierzała obnażać przed Yaną personaliów Ramseya ani opowiadać o nim nawet słowa, stał ponad nią w hierarchii Śmierciożerców, a Dolohov, choć z sercem i umysłem po prawidłowej stronie, znajdowała się poza ścisłym gronem Rycerzy Walpurgii. Na razie, bowiem Deirdre widziała w niej sojuszniczkę, czarownicę przydatną, doskonałą numerolożkę z wielkim potencjałem. Wymagającym czasu, nie tylko do poszerzenia swej wiedzy, ale i do pewniejszego stanięcia na nogach po ostatnich bolesnych doświadczeniach. Opadające z kalendarza kartki otulały świeże rany, a tykanie wskazówek zegara oddalało upokarzające wspomnienia, rozumiała to jak nikt, współodczuwała każdą stratę Yany, traktując ją z nietypową dla siebie wyrozumiałością.
- Rozsądnie. To podstawowe zaklęcia, a mogą uchronić cię przed nieprzyjemnościami - pochwaliła ją lekko, ceniła szybkie przejście do konkretów, spisanie planów dotyczących zwiększenia ochrony zagubionego wśród bluszczu mieszkanka. Samotna czarownica, zwłaszcza mieszkająca w tak specyficznym rejonie mapy magicznego Londynu, musiała dbać o swe bezpieczeństwo ze szczególną drobiazgowością. - Tak, zajmę się tym już po rozwiązaniu. Odkąd to się stało, moja różdżka stała się jeszcze bardziej kapryśna - zwierzyła się jej z irytacją i zawstydzeniem. Utrata całkowitej kontroli nad własnym ciałem kosztowała ją naprawdę wiele, lecz to bezsilność wobec targających inkantacjami anomalii, za które winiła rosnące pod sercem życie, skazywała ją na najgorsze męki. Każde nieudane zaklęcie było jak siarczysty policzek, jak potwierdzenie, że stała się nieudolna i słaba, niepotrzebna; że zawiodła. Na szczęście ten przeklęty stan, nie mający nic wspólnego z rozczulającym błogosławieństwem, nie trwał wiecznie. Jeszcze tylko kilkanaście tygodni dzieliło ją od wolności, pozbycia się pasożyta - przypomnienia o tym, co łączyło ją z Tristanem.
Drgnęła, słysząc w ustach Yany określenie zmarłego czarodzieja. Spojrzała na czarownicę z rezerwą, mrużąc kocie oczy. - Przy całym szacunku dla jego dokonań - nie potrzebujesz już mistrza - powiedziała cicho, lecz stanowczo, wyciągając ku brunetce dłoń, by położyć własne, chłodne palce na ciepłej ręce numerolożki. Potrzeba męskiego przewodnictwa, tęsknota za mentorem, za kimś silniejszym i mądrzejszym, prowadzącym pewnie wśród meandrów tajemnic: jakże to rozumiała, bez protekcji Rosiera nie zasłużyłaby na uwagę i łaskę Czarnego Pana, a to służba jako śmierciożerczyni utrzymywała ją przy życiu i względnie zdrowych zmysłach. To, co najwspanialsze gwałtownie ustąpiło miejsca okrucieństwu; cierpieniu przekraczającemu wszelkie granice, przed którym pragnęła uchronić Dolohov. Rozbudowany komentarz zachowała jednakże dla siebie, kręcąc powoli głową. - Ja mogę tu zostać, Yano, ale to, co sprowadzę na świat, nie pobędzie na nim zbyt długo - wyznała ze stoickim spokojem, a czerń spojrzenia przekazywała więcej od zdawkowych słów. Nie chciała tego dziecka, zamierzała pozbyć się go jak najszybciej. Kąciki ust zadrżały, gdy Dolohov wypowiedziała drażliwe, obco brzmiące słowo. Siostrzeniec; nie, to dziecko nie miało być niczyim synem, siostrzeńcem, wnukiem, kuzynem; miało przestać istnieć. Wmawiała sobie, że tak właśnie postąpi, ba, wymogła na Cassandrze obietnicę, że gdy ona, rozkołysana hormonami rozwiązania, nie będzie w stanie tego zrobić, to Vablatsky ją wyręczy, w humanitarny, szybki sposób. Westchnęła lekko, bacznie spoglądając na twarz Yany, szukając w niej gniewu, niezrozumienia lub litości. - Tak musi być. To jedyne dobre wyjście - dodała jeszcze z nieustępliwą stanowczością, zaciskając pełne wargi w wąską linię, po czym znów przeniosła spojrzenie za okno, przesłonięte nieco przemarzniętym bluszczem. Rozmowa na ten temat ją męczyła, wierzyła więc, że przyjaciółka po prostu odpuści, pozwalając spędzić im ten wieczór razem, w spokoju, odnawiając nieco rozluźnioną więź. - Pokaż mi swoje notatki - dodała po chwili milczenia miękko, wręcz czule; pragnęła choć odrobinę zajrzeć do magicznego świata numerologii, dzielić zainteresowanie tym tematem, śledzić równe pismo Yany, drapieżnie przelewającej swoje pomysły na pergamin.
| zt
- Rozsądnie. To podstawowe zaklęcia, a mogą uchronić cię przed nieprzyjemnościami - pochwaliła ją lekko, ceniła szybkie przejście do konkretów, spisanie planów dotyczących zwiększenia ochrony zagubionego wśród bluszczu mieszkanka. Samotna czarownica, zwłaszcza mieszkająca w tak specyficznym rejonie mapy magicznego Londynu, musiała dbać o swe bezpieczeństwo ze szczególną drobiazgowością. - Tak, zajmę się tym już po rozwiązaniu. Odkąd to się stało, moja różdżka stała się jeszcze bardziej kapryśna - zwierzyła się jej z irytacją i zawstydzeniem. Utrata całkowitej kontroli nad własnym ciałem kosztowała ją naprawdę wiele, lecz to bezsilność wobec targających inkantacjami anomalii, za które winiła rosnące pod sercem życie, skazywała ją na najgorsze męki. Każde nieudane zaklęcie było jak siarczysty policzek, jak potwierdzenie, że stała się nieudolna i słaba, niepotrzebna; że zawiodła. Na szczęście ten przeklęty stan, nie mający nic wspólnego z rozczulającym błogosławieństwem, nie trwał wiecznie. Jeszcze tylko kilkanaście tygodni dzieliło ją od wolności, pozbycia się pasożyta - przypomnienia o tym, co łączyło ją z Tristanem.
Drgnęła, słysząc w ustach Yany określenie zmarłego czarodzieja. Spojrzała na czarownicę z rezerwą, mrużąc kocie oczy. - Przy całym szacunku dla jego dokonań - nie potrzebujesz już mistrza - powiedziała cicho, lecz stanowczo, wyciągając ku brunetce dłoń, by położyć własne, chłodne palce na ciepłej ręce numerolożki. Potrzeba męskiego przewodnictwa, tęsknota za mentorem, za kimś silniejszym i mądrzejszym, prowadzącym pewnie wśród meandrów tajemnic: jakże to rozumiała, bez protekcji Rosiera nie zasłużyłaby na uwagę i łaskę Czarnego Pana, a to służba jako śmierciożerczyni utrzymywała ją przy życiu i względnie zdrowych zmysłach. To, co najwspanialsze gwałtownie ustąpiło miejsca okrucieństwu; cierpieniu przekraczającemu wszelkie granice, przed którym pragnęła uchronić Dolohov. Rozbudowany komentarz zachowała jednakże dla siebie, kręcąc powoli głową. - Ja mogę tu zostać, Yano, ale to, co sprowadzę na świat, nie pobędzie na nim zbyt długo - wyznała ze stoickim spokojem, a czerń spojrzenia przekazywała więcej od zdawkowych słów. Nie chciała tego dziecka, zamierzała pozbyć się go jak najszybciej. Kąciki ust zadrżały, gdy Dolohov wypowiedziała drażliwe, obco brzmiące słowo. Siostrzeniec; nie, to dziecko nie miało być niczyim synem, siostrzeńcem, wnukiem, kuzynem; miało przestać istnieć. Wmawiała sobie, że tak właśnie postąpi, ba, wymogła na Cassandrze obietnicę, że gdy ona, rozkołysana hormonami rozwiązania, nie będzie w stanie tego zrobić, to Vablatsky ją wyręczy, w humanitarny, szybki sposób. Westchnęła lekko, bacznie spoglądając na twarz Yany, szukając w niej gniewu, niezrozumienia lub litości. - Tak musi być. To jedyne dobre wyjście - dodała jeszcze z nieustępliwą stanowczością, zaciskając pełne wargi w wąską linię, po czym znów przeniosła spojrzenie za okno, przesłonięte nieco przemarzniętym bluszczem. Rozmowa na ten temat ją męczyła, wierzyła więc, że przyjaciółka po prostu odpuści, pozwalając spędzić im ten wieczór razem, w spokoju, odnawiając nieco rozluźnioną więź. - Pokaż mi swoje notatki - dodała po chwili milczenia miękko, wręcz czule; pragnęła choć odrobinę zajrzeć do magicznego świata numerologii, dzielić zainteresowanie tym tematem, śledzić równe pismo Yany, drapieżnie przelewającej swoje pomysły na pergamin.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie mogła dłużej czekać z rozpracowaniem badań. Obserwowała je codziennie jak zwierzę zamknięte w klatce, egzotyczny okaz wygrany w karty, ale obiecywała sobie, że zabierze się za nie, jak tylko dokończy wszystkie swoje sprawy. I dzisiaj właśnie był ten dzień – nic nie mogło jej przeszkodzić, nic nie mogło wytrącić ją ze skupienia i równowagi.
W domu unosił się aromat zielonej herbaty z jaśminową esencją, kiedy ta parzyła się w zgrabnym, zdobionym kubku przy stole roboczym w salonie. Nieco powiększyła ten, na którym zawsze stawiała w trakcie spotkań porcelanowe, stare filiżanki gości Bonnarda, gdy ten pieczętował kolejne umowy ze swoimi najważniejszymi klientami. Dzisiaj nie było już umów, traktowała ten dom jak twierdzę, brakowało tylko kogoś, kto obłoży jej dom zaklęciami ochronnymi. Będzie musiała poprosić Mulcibera. Cholera jasna.
Zamrugała, marszcząc brwi, żeby odgonić jakiekolwiek niepotrzebne myśli i wstała od stołu, podejmując twardy krok w stronę biblioteczki Bonnarda, kolekcjonowanej skrupulatnie przez dziesiątki lat – nie musiała dzięki niemu szukać pomocy w bibliotece londyńskiej, która zapewne teraz opustoszała. To mogłoby być ciekawe przeżycie, ukraść kilka ciekawych pozycji, drogocennych i pełnych niezgłębionej wiedzy, ale nie było na to czasu. Wczorajszego popołudnia starała się ułożyć w głowie pobieżny plan, skomplikowaną mapę myśli, która pomogłaby jej teraz szukać najbardziej potrzebnych tomów. Okazało się jednak, że w tym wypadku spontaniczne decyzje znalazły znacznie lepsze zastosowanie.
Opuszką palca płynęła po ciemnych i jasnych, starszych i nowszych grzbietach, szukając tych kilku tytułów, które mogły przydać się najbardziej. Tajemnice szkieł i odbić pióra Mansona Pery’ego, dostała tę księgę od Augustusa na dwudzieste drugie urodziny – lekkim ruchem różdżki pozycja otworzyła się na środku i wzleciała w stronę stołu niczym pisklę trzepoczące słabymi skrzydłami. Kilka minut później odnalazła na wyższej półce trzeci tom Sekwencji magicznych w numerologii stosowanej, zaraz obok niej, szczęśliwie, stał Liczbowy konstrukt rzeczywistości Melindy Sparks, znana i lubiana przez badaczy encyklopedia praktyczna, bardzo często wykorzystywana w eksperymentach magicznych. Dalej musiała przyklęknąć, żeby odszukać wśród najniższych półek jeden z kilkunastu tytułów dotyczących tworzenia nowych zaklęć w połączeniu z wędrującymi ścieżkami energii magicznej w dużych dystansach, głównie wykorzystywanych w tworzeniu świstoklików – Linie energetyczne według Berna, niezwykle ciężka książka, wypchana po brzegi starą wiedzą, ale nieprzeterminowaną i wciąż chętnie wykorzystywaną. Strony delikatnie szeleściły, gdy wysyłała je w krótki lot między ścianami mieszkania, ale dźwięk ten nie rozstrajał, wręcz przeciwnie – uspokajał i napełniał dobrym nastrojem, przygotowywał do dalszych kroków. Na sam koniec odnalazła ostatni z poszukiwanych tytułów – Kamienie jako przekaźniki, magia poparta siłą ziemi, praca zbiorowa pod przewodnictwem znanej wszystkim maginaukowcom sylwetki – Ferna Magellana, wielokrotnie w swoich wywiadach pytanego o swoje powiązania z innym Magellanem, magicznym odkrywcą. Prędko odrzucając podobne myśli, wstała i przeniosła się do salonu, gdzie czekały na nią ułożone na gładkim blacie księgi potrzebne do ostatniej, teoretycznej przeprawy przez plany nad Lustrem. Wzięła głęboki wdech i przysiadła przy stole, upijając niewielki łyk herbaty z parującego wciąż kubka.
| rzut na numerologią (poziom IV; +100)
W domu unosił się aromat zielonej herbaty z jaśminową esencją, kiedy ta parzyła się w zgrabnym, zdobionym kubku przy stole roboczym w salonie. Nieco powiększyła ten, na którym zawsze stawiała w trakcie spotkań porcelanowe, stare filiżanki gości Bonnarda, gdy ten pieczętował kolejne umowy ze swoimi najważniejszymi klientami. Dzisiaj nie było już umów, traktowała ten dom jak twierdzę, brakowało tylko kogoś, kto obłoży jej dom zaklęciami ochronnymi. Będzie musiała poprosić Mulcibera. Cholera jasna.
Zamrugała, marszcząc brwi, żeby odgonić jakiekolwiek niepotrzebne myśli i wstała od stołu, podejmując twardy krok w stronę biblioteczki Bonnarda, kolekcjonowanej skrupulatnie przez dziesiątki lat – nie musiała dzięki niemu szukać pomocy w bibliotece londyńskiej, która zapewne teraz opustoszała. To mogłoby być ciekawe przeżycie, ukraść kilka ciekawych pozycji, drogocennych i pełnych niezgłębionej wiedzy, ale nie było na to czasu. Wczorajszego popołudnia starała się ułożyć w głowie pobieżny plan, skomplikowaną mapę myśli, która pomogłaby jej teraz szukać najbardziej potrzebnych tomów. Okazało się jednak, że w tym wypadku spontaniczne decyzje znalazły znacznie lepsze zastosowanie.
Opuszką palca płynęła po ciemnych i jasnych, starszych i nowszych grzbietach, szukając tych kilku tytułów, które mogły przydać się najbardziej. Tajemnice szkieł i odbić pióra Mansona Pery’ego, dostała tę księgę od Augustusa na dwudzieste drugie urodziny – lekkim ruchem różdżki pozycja otworzyła się na środku i wzleciała w stronę stołu niczym pisklę trzepoczące słabymi skrzydłami. Kilka minut później odnalazła na wyższej półce trzeci tom Sekwencji magicznych w numerologii stosowanej, zaraz obok niej, szczęśliwie, stał Liczbowy konstrukt rzeczywistości Melindy Sparks, znana i lubiana przez badaczy encyklopedia praktyczna, bardzo często wykorzystywana w eksperymentach magicznych. Dalej musiała przyklęknąć, żeby odszukać wśród najniższych półek jeden z kilkunastu tytułów dotyczących tworzenia nowych zaklęć w połączeniu z wędrującymi ścieżkami energii magicznej w dużych dystansach, głównie wykorzystywanych w tworzeniu świstoklików – Linie energetyczne według Berna, niezwykle ciężka książka, wypchana po brzegi starą wiedzą, ale nieprzeterminowaną i wciąż chętnie wykorzystywaną. Strony delikatnie szeleściły, gdy wysyłała je w krótki lot między ścianami mieszkania, ale dźwięk ten nie rozstrajał, wręcz przeciwnie – uspokajał i napełniał dobrym nastrojem, przygotowywał do dalszych kroków. Na sam koniec odnalazła ostatni z poszukiwanych tytułów – Kamienie jako przekaźniki, magia poparta siłą ziemi, praca zbiorowa pod przewodnictwem znanej wszystkim maginaukowcom sylwetki – Ferna Magellana, wielokrotnie w swoich wywiadach pytanego o swoje powiązania z innym Magellanem, magicznym odkrywcą. Prędko odrzucając podobne myśli, wstała i przeniosła się do salonu, gdzie czekały na nią ułożone na gładkim blacie księgi potrzebne do ostatniej, teoretycznej przeprawy przez plany nad Lustrem. Wzięła głęboki wdech i przysiadła przy stole, upijając niewielki łyk herbaty z parującego wciąż kubka.
| rzut na numerologią (poziom IV; +100)
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
The member 'Yana Dolohov' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 52
'k100' : 52
Posiadając całą swoją wiedzę, pergaminy z badaniami obgryzione z klątw i wszystkie potrzebne pozycje naukowe – mogła w końcu przysiąść porządnie do planowania. Wiedziała, co chce uzyskać i jaką magię wtłoczyć w kolejne kroki, by w końcu uzyskać to, czego tak bardzo pragnęła.
Zanim kubek z herbatą dotarł na swoje wcześniejsze miejsce, zdołała uchwycić w gładkiej tafli naparu swoją twarz. Rysy tak znane, przez lata pielęgnowane dłońmi nieżyjącej już matki, teraz jednak jakby zmienione, na nowo wyrysowane grubym pędzlem przez doświadczenia. Odstawiła kubek na stół i uniosła dłoń, by po chwili, ostrożnie i powoli, zanurzyć palec w cieczy, ciepłej, mokrej, nasączonej aromatem jaśminu. Szukała faktury, szukała drogi, którą jej ciało mogłoby pokonać bezpiecznie między przestrzenią i stałym czasem, szukając rozwiązania na to, by nie doznać rozszczepienia teleportacyjnego i ochronić swoje ciało przed długoterminowymi konsekwencjami działań.
Odstawiła kubek na jeden z rogów największego z pergaminów, drugi przytrzymującym ciężkim kałamarzem z wetkniętym w niego gęsim piórem. Przez godziny czytała wszystkie notatki i wykreślała barbarzyńsko słowa spisane przez Aspena. Nie, nie ma ciebie tutaj, ty nie żyjesz, umarłeś od mojej własnej różdżki. Gnijesz pod ziemią i nie mam zamiaru korzystać z twojej brudnej, tkniętej chorą tkanką pracy. Gdy nastał wieczór, zaczęła rozpisywać je na nowo, na świeżym kawałku papieru, co rusz maczając końcówkę ostrego narzędzia skryby w czarnym tuszu. Zaczęła od początku, od lustra, które miało stanowić wrota wejścia i wyjścia. Jak powinno wyglądać, Yano? Tajemnice szkieł i odbić okazały się odpowiedzią doskonałą. Rama powinna być stworzona z kruszcu jednocześnie miękkiego i odpornego na zniekształcenia magiczne, miedź wydawała się spełniać tę rolę całkiem dobrze. Złoto było doskonałym pasmem przewodzącym energię, ale jednak dostać je było trudno, nawet jeśli posiadała ku temu odpowiednie środki. Zapisała to na pergaminie, podkreśliła złocenia – może jednak uda je się odnaleźć.
Miejsca. Ile i gdzie. Trzy – za mało, choć numerologicznie odpowiednio, symetrycznie. Ambicje nie pozwalały jej na tak mały efekt. Cztery. Niesymetrycznie względem lustra. Pięć. Powoli zbliżała się do granicy, każde miejsce miało wysokie naładowanie energetyczne, którego lustro mogło nie udźwignąć. Sześć. Narysowała prostokątne lustro, zaznaczyła ramę i piórem w powietrzu usiłowała zaznaczyć miejsca przepływu energii. Dwa kamienie mogłyby być na północy i południu, cztery na wschodzie i zachodzie. Sześć. Sześć miejsc. Zacisnęła zęby. Nie, to nie będzie łatwe, zgromadzenie energii w jednym miejscu będzie jak ciągnięcie delikatnym sznurków przez zarośnięte lasy, a każde potknięcie grozić będzie ucięciem drogocennej linii, ale uda ci się. Musi.
Nie zaglądała do księgi o kamieniach, musiała poprosić o pomoc kogoś, kto będzie zdolny dobrać ich energię do trwałości takich linii. Znajoma sylwetka coraz częściej pojawiała się jak cień w jej umyśle, zaglądał do jej życia, opowiadał je w szczegółach, które jako dziewczynka, a potem naiwna nastolatka, uwielbiała słuchać. Był tam zawsze, choć często zbyt daleko, by mogła go dotknąć, spojrzeć na jasną twarz, zajrzeć do skupionych na zgłębianiu wiedzy oczach. Dłonią lekką musnęła pergamin tuż przy konturach Lustra. Chciała, by on stworzył go razem z nią. Tylko jemu mogła tak naprawdę ufać. Zaklęcie – stworzy je na podstawie energii poszczególnych mediatorów, każde z nich mogło być zakończeniem inkantacji, wskazaniem kierunku podążania. Obrysowała kwestię zaklęcia piórem, zamknęła je w niedużej klatce, by odpowiednio zapamiętać. Wróciła do kwestii Lustra – oprócz niego musiała jeszcze zaopatrzyć się w mniejsze z nich, ale wciąż zdolne pomieścić w swej tafli człowieka. Sześć luster mniejszych, jedno lustro tworzące wrota. Wrota. Może tak powinna je nazwać. Nie lustro, może to zbyt proste. Zapyta o to Caldera. Pomoże jej.
Zastała ją późna noc, kiedy po raz kolejny przecierając oczy pisała ostatnie punkty badań, rozpisując je najdokładniej, jak tylko potrafiła. Nie mogła spać, nie teraz, kiedy porwał ją twórczy szał, kiedy jej umysł był najbardziej aktywny, najwyraźniej chłonąc ozdrowieńczą moc księżyca w kolejnej swojej fazie. Finalne słowa pisała szybko, w pośpiechu i dziewczęcej ekscytacji, przeżywając niemal fizyczne uniesienie, gdy widziała, że to, co tworzyła, będzie dziełem jej dłoni. Skończyła. Ostatnia kropka wchłonięta została przez pergamin, zaschła w mgnieniu oka. Pełno było na nim niewielkich diagramów pisanych drobnym maczkiem, pełnej treści pisanej zadbanym, krągłym pismem. Były też skreślenia, próbne inkantacje, znaki i kilka run, które poznała jeszcze w swoim rodzinnym domu.
Ale skończyła. Pergamin zwinęła, związała wstążką i odłożyła na bok, zaraz chwytając za kolejny, mniejszy. List pisała w ekstazie, może dlatego litery okazały się tworzyć porównania i kształtować obrazy w takiej emfazie. Hieronim przysnął na żerdzi, a kiedy przywiązywała rulonik do jego nóżki, odwrócił głowę, jakby obrażony na właścicielkę, która kazała mu lecieć w tę wojnę i odnajdować ludzi, na którym mu nie zależało. Wiedział jednak, że dostanie nagrodę.
Skończyła. Powtarzała to jak mantrę, bo to znaczyło możliwość podjęcia kolejnych kroków wiodących prosto do Lustra.
Odchodziła w stronę sypialni Bonnarda w akompaniamencie trzepotu sowich piór.
| rzut na numerologią (poziom IV; +100)
Zanim kubek z herbatą dotarł na swoje wcześniejsze miejsce, zdołała uchwycić w gładkiej tafli naparu swoją twarz. Rysy tak znane, przez lata pielęgnowane dłońmi nieżyjącej już matki, teraz jednak jakby zmienione, na nowo wyrysowane grubym pędzlem przez doświadczenia. Odstawiła kubek na stół i uniosła dłoń, by po chwili, ostrożnie i powoli, zanurzyć palec w cieczy, ciepłej, mokrej, nasączonej aromatem jaśminu. Szukała faktury, szukała drogi, którą jej ciało mogłoby pokonać bezpiecznie między przestrzenią i stałym czasem, szukając rozwiązania na to, by nie doznać rozszczepienia teleportacyjnego i ochronić swoje ciało przed długoterminowymi konsekwencjami działań.
Odstawiła kubek na jeden z rogów największego z pergaminów, drugi przytrzymującym ciężkim kałamarzem z wetkniętym w niego gęsim piórem. Przez godziny czytała wszystkie notatki i wykreślała barbarzyńsko słowa spisane przez Aspena. Nie, nie ma ciebie tutaj, ty nie żyjesz, umarłeś od mojej własnej różdżki. Gnijesz pod ziemią i nie mam zamiaru korzystać z twojej brudnej, tkniętej chorą tkanką pracy. Gdy nastał wieczór, zaczęła rozpisywać je na nowo, na świeżym kawałku papieru, co rusz maczając końcówkę ostrego narzędzia skryby w czarnym tuszu. Zaczęła od początku, od lustra, które miało stanowić wrota wejścia i wyjścia. Jak powinno wyglądać, Yano? Tajemnice szkieł i odbić okazały się odpowiedzią doskonałą. Rama powinna być stworzona z kruszcu jednocześnie miękkiego i odpornego na zniekształcenia magiczne, miedź wydawała się spełniać tę rolę całkiem dobrze. Złoto było doskonałym pasmem przewodzącym energię, ale jednak dostać je było trudno, nawet jeśli posiadała ku temu odpowiednie środki. Zapisała to na pergaminie, podkreśliła złocenia – może jednak uda je się odnaleźć.
Miejsca. Ile i gdzie. Trzy – za mało, choć numerologicznie odpowiednio, symetrycznie. Ambicje nie pozwalały jej na tak mały efekt. Cztery. Niesymetrycznie względem lustra. Pięć. Powoli zbliżała się do granicy, każde miejsce miało wysokie naładowanie energetyczne, którego lustro mogło nie udźwignąć. Sześć. Narysowała prostokątne lustro, zaznaczyła ramę i piórem w powietrzu usiłowała zaznaczyć miejsca przepływu energii. Dwa kamienie mogłyby być na północy i południu, cztery na wschodzie i zachodzie. Sześć. Sześć miejsc. Zacisnęła zęby. Nie, to nie będzie łatwe, zgromadzenie energii w jednym miejscu będzie jak ciągnięcie delikatnym sznurków przez zarośnięte lasy, a każde potknięcie grozić będzie ucięciem drogocennej linii, ale uda ci się. Musi.
Nie zaglądała do księgi o kamieniach, musiała poprosić o pomoc kogoś, kto będzie zdolny dobrać ich energię do trwałości takich linii. Znajoma sylwetka coraz częściej pojawiała się jak cień w jej umyśle, zaglądał do jej życia, opowiadał je w szczegółach, które jako dziewczynka, a potem naiwna nastolatka, uwielbiała słuchać. Był tam zawsze, choć często zbyt daleko, by mogła go dotknąć, spojrzeć na jasną twarz, zajrzeć do skupionych na zgłębianiu wiedzy oczach. Dłonią lekką musnęła pergamin tuż przy konturach Lustra. Chciała, by on stworzył go razem z nią. Tylko jemu mogła tak naprawdę ufać. Zaklęcie – stworzy je na podstawie energii poszczególnych mediatorów, każde z nich mogło być zakończeniem inkantacji, wskazaniem kierunku podążania. Obrysowała kwestię zaklęcia piórem, zamknęła je w niedużej klatce, by odpowiednio zapamiętać. Wróciła do kwestii Lustra – oprócz niego musiała jeszcze zaopatrzyć się w mniejsze z nich, ale wciąż zdolne pomieścić w swej tafli człowieka. Sześć luster mniejszych, jedno lustro tworzące wrota. Wrota. Może tak powinna je nazwać. Nie lustro, może to zbyt proste. Zapyta o to Caldera. Pomoże jej.
Zastała ją późna noc, kiedy po raz kolejny przecierając oczy pisała ostatnie punkty badań, rozpisując je najdokładniej, jak tylko potrafiła. Nie mogła spać, nie teraz, kiedy porwał ją twórczy szał, kiedy jej umysł był najbardziej aktywny, najwyraźniej chłonąc ozdrowieńczą moc księżyca w kolejnej swojej fazie. Finalne słowa pisała szybko, w pośpiechu i dziewczęcej ekscytacji, przeżywając niemal fizyczne uniesienie, gdy widziała, że to, co tworzyła, będzie dziełem jej dłoni. Skończyła. Ostatnia kropka wchłonięta została przez pergamin, zaschła w mgnieniu oka. Pełno było na nim niewielkich diagramów pisanych drobnym maczkiem, pełnej treści pisanej zadbanym, krągłym pismem. Były też skreślenia, próbne inkantacje, znaki i kilka run, które poznała jeszcze w swoim rodzinnym domu.
Ale skończyła. Pergamin zwinęła, związała wstążką i odłożyła na bok, zaraz chwytając za kolejny, mniejszy. List pisała w ekstazie, może dlatego litery okazały się tworzyć porównania i kształtować obrazy w takiej emfazie. Hieronim przysnął na żerdzi, a kiedy przywiązywała rulonik do jego nóżki, odwrócił głowę, jakby obrażony na właścicielkę, która kazała mu lecieć w tę wojnę i odnajdować ludzi, na którym mu nie zależało. Wiedział jednak, że dostanie nagrodę.
Skończyła. Powtarzała to jak mantrę, bo to znaczyło możliwość podjęcia kolejnych kroków wiodących prosto do Lustra.
Odchodziła w stronę sypialni Bonnarda w akompaniamencie trzepotu sowich piór.
| rzut na numerologią (poziom IV; +100)
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
The member 'Yana Dolohov' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 63
'k100' : 63
| stąd
Droga do jej mieszkania była krótka i niezbyt kłopotliwa, Nokturn zdawał się nie przejmować żadnymi oznakami wojny, przecież to on był wylęgarnią całego zła, to tutaj gromadzili się czarnoksiężnicy, zdolni nakładać klątwy, doskonale posługujący się nożami zbrodniarze i najlepsi truciciele w całej Anglii. A przynajmniej tak wyobrażali sobie świat aurorzy. W rzeczywistości większość tych złych pochowała się w swoich domach, nie wszyscy przecież zarabiali na życie mordowaniem, a ci, którzy jednak starali się zapełnić własne sakiewki cudzą krwią, wychodzili na ulice. Te po stronie Śmiertelnego Nokturnu pozostawały więc puste – lub pozornie puste. Uczucie bycia obserwowaną minęło, kiedy tylko dotarli razem do drzwi.
Lekkim machnięciem różdżki otworzyła je, weszła pierwsza i zdjęła buty z bosych stóp, oglądając się w tym czasie za Rosierem, upewniając się w ten sposób, że miał na tyle wciąż w sobie trzeźwości, by zamknąć je za sobą. W domu było ciemno, zdziwiło ją to, bo pamiętała, że zanim wyszła, zostawiła na stole przy oknie zapaloną świecę. Cienie otulały ich ciała, zamazywały rysy, chroniły przed mdłym światłem nocy to, czego żadne z nich nie chciało pokazywać. Ruszyła po schodach w górę pierwsza, wciąż oglądając się na niego przez ramię, w głowie przekładając myśli, analizując je uporczywie.
– Przed kim uciekasz, lordzie Rosier? – ciekawiło ją to. Sądziła, że szlachcice mieli wszystkiego pod dostatkiem – kobiet, złota, przywilejów. A okazało się, że ich oczy wciąż szukały przygód, długich i wyczerpujących, tych tylko na jedną noc. Nie potrzebowała go do szczęścia, tylko dzisiaj, kiedy podjęła decyzję o tym, że jest w stanie przerwać traumę. – Przed sobą? – odwiązała płaszcz, który tak szczelnie ją okrywał, teraz przestał pełnić swoją rolę. Ciepły materiał wylądował w głębokim fotelu, rzucony bez nadmiernej gracji. Wyciągnęła długie włosy zza materiału koszuli nocnej. – Przed kobietą, która cię nienawidzi? – jej kroki gubiły się w grubym dywanie, podobnie ciało, którego rysy otaczane były mlecznym światłem księżyca, kiedy ten wyglądał zza poruszanej wiatrem kotary. Chciała go rozgryźć, rozwiązać jak zagadkę. Nie mogło przecież chodzić tylko o poszukiwanie odpoczynku od szlacheckiego przepychu, od bogactwa i władzy. Nie mogło też chodzić tylko o jej urodę. – Czy może przed ojcem, który pokłada w tobie zbyt wielkie nadzieje?
Stała oddalona od niego o kila metrów. Szedł w jej stronę, była tego pewna, jego zapach był intensywniejszy, ale kiedy zatrzymał się w miejscu między jednym oknem a drugim, w drobnym kawałku świata, do którego znikome światło nie docierało, zniknął. Nie stał tam już on, nie było tam już Rosiera, którego poznała przypadkiem. Ciemność przyoblekła go w surową sylwetkę, chłodne rysy czarodzieja, w którego żyłach płynęła krew ludów północy; w którego żyłach kotłowały się mity, a skóra naznaczona była klątwami rzuconymi przez samych bogów. Dotknęła jego nadgarstka, palcami powiodła po ramieniu, które należało teraz do kogoś zupełnie innego. Dłońmi objęła jego twarz, usta zanurzyła w pachnących alkoholem wargach, rozpływając się pod naporem uszytych złotą nicią wyobrażeń. To jego twarz dotykała – już nie przez lustro, nie przez szklaną powłokę – jego obecność chłonęła. Wyrywała z niego pocałunki łakomie, ciałem ciasno przylegając do jego torsu, który prędko odsłoniła spod powłok drogich materiałów godnych króla. Pragnęła ciała, choć konkretnego, mogła zaklinać rzeczywistość na swój rozkaz, gdy tylko miała na to ochotę. A dzisiaj, i od zawsze, pragnęła Borgina. Zamierzała jednak wykorzystać to, co dostała od losu, i dać to też odczuć drugiej stronie.
Droga do jej mieszkania była krótka i niezbyt kłopotliwa, Nokturn zdawał się nie przejmować żadnymi oznakami wojny, przecież to on był wylęgarnią całego zła, to tutaj gromadzili się czarnoksiężnicy, zdolni nakładać klątwy, doskonale posługujący się nożami zbrodniarze i najlepsi truciciele w całej Anglii. A przynajmniej tak wyobrażali sobie świat aurorzy. W rzeczywistości większość tych złych pochowała się w swoich domach, nie wszyscy przecież zarabiali na życie mordowaniem, a ci, którzy jednak starali się zapełnić własne sakiewki cudzą krwią, wychodzili na ulice. Te po stronie Śmiertelnego Nokturnu pozostawały więc puste – lub pozornie puste. Uczucie bycia obserwowaną minęło, kiedy tylko dotarli razem do drzwi.
Lekkim machnięciem różdżki otworzyła je, weszła pierwsza i zdjęła buty z bosych stóp, oglądając się w tym czasie za Rosierem, upewniając się w ten sposób, że miał na tyle wciąż w sobie trzeźwości, by zamknąć je za sobą. W domu było ciemno, zdziwiło ją to, bo pamiętała, że zanim wyszła, zostawiła na stole przy oknie zapaloną świecę. Cienie otulały ich ciała, zamazywały rysy, chroniły przed mdłym światłem nocy to, czego żadne z nich nie chciało pokazywać. Ruszyła po schodach w górę pierwsza, wciąż oglądając się na niego przez ramię, w głowie przekładając myśli, analizując je uporczywie.
– Przed kim uciekasz, lordzie Rosier? – ciekawiło ją to. Sądziła, że szlachcice mieli wszystkiego pod dostatkiem – kobiet, złota, przywilejów. A okazało się, że ich oczy wciąż szukały przygód, długich i wyczerpujących, tych tylko na jedną noc. Nie potrzebowała go do szczęścia, tylko dzisiaj, kiedy podjęła decyzję o tym, że jest w stanie przerwać traumę. – Przed sobą? – odwiązała płaszcz, który tak szczelnie ją okrywał, teraz przestał pełnić swoją rolę. Ciepły materiał wylądował w głębokim fotelu, rzucony bez nadmiernej gracji. Wyciągnęła długie włosy zza materiału koszuli nocnej. – Przed kobietą, która cię nienawidzi? – jej kroki gubiły się w grubym dywanie, podobnie ciało, którego rysy otaczane były mlecznym światłem księżyca, kiedy ten wyglądał zza poruszanej wiatrem kotary. Chciała go rozgryźć, rozwiązać jak zagadkę. Nie mogło przecież chodzić tylko o poszukiwanie odpoczynku od szlacheckiego przepychu, od bogactwa i władzy. Nie mogło też chodzić tylko o jej urodę. – Czy może przed ojcem, który pokłada w tobie zbyt wielkie nadzieje?
Stała oddalona od niego o kila metrów. Szedł w jej stronę, była tego pewna, jego zapach był intensywniejszy, ale kiedy zatrzymał się w miejscu między jednym oknem a drugim, w drobnym kawałku świata, do którego znikome światło nie docierało, zniknął. Nie stał tam już on, nie było tam już Rosiera, którego poznała przypadkiem. Ciemność przyoblekła go w surową sylwetkę, chłodne rysy czarodzieja, w którego żyłach płynęła krew ludów północy; w którego żyłach kotłowały się mity, a skóra naznaczona była klątwami rzuconymi przez samych bogów. Dotknęła jego nadgarstka, palcami powiodła po ramieniu, które należało teraz do kogoś zupełnie innego. Dłońmi objęła jego twarz, usta zanurzyła w pachnących alkoholem wargach, rozpływając się pod naporem uszytych złotą nicią wyobrażeń. To jego twarz dotykała – już nie przez lustro, nie przez szklaną powłokę – jego obecność chłonęła. Wyrywała z niego pocałunki łakomie, ciałem ciasno przylegając do jego torsu, który prędko odsłoniła spod powłok drogich materiałów godnych króla. Pragnęła ciała, choć konkretnego, mogła zaklinać rzeczywistość na swój rozkaz, gdy tylko miała na to ochotę. A dzisiaj, i od zawsze, pragnęła Borgina. Zamierzała jednak wykorzystać to, co dostała od losu, i dać to też odczuć drugiej stronie.
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
Strona 1 z 2 • 1, 2
Wnętrze
Szybka odpowiedź