Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Ben Nevis
Old Inverlochy Castle
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Old Inverlochy Castle
Stojący w pobliżu Fort William zamek, choć dla mugoli jawi się jedynie jako zamknięte dla zwiedzających ruiny, w rzeczywistości niemal nieustannie tętni życiem, stanowiąc główny punkt wypadowy wyprawiających się w góry łowców, badaczy i poszukiwaczy, a także zwyczajnych (choć coraz mniej licznych) turystów. Wzniesiony w XIII wieku, był świadkiem dwóch historycznych bitew, w których śmierć poniosły setki mugoli i czarodziejów; wielu spośród tych drugich nigdy nie opuściło zamku, obecnie zamieszkując go jako duchy i czyniąc upragnionym miejscem wizyt magicznych historyków, chcących na własne uszy posłuchać o przeszłości.
Wnętrza zamku zdecydowanie nie przypominają ruin - odnowione i wykończone na średniowieczną modłę, mieszczą w sobie część restauracyjną oraz mieszkalną, w której można wynająć pokój - w cenach przystępnych dla większości czarodziejów. Nieużywane pozostaje tylko jedno skrzydło, odgrodzone od reszty i niedostępne dla odwiedzających, gdyż - według pogłosek - jest domem dla snującej się po korytarzach banshee. Właściciele prosperującego na zamku lokalu stanowczo dementują jednak te plotki, twierdząc, że na zagospodarowanie tamtej części budowli zwyczajnie zabrakło im funduszy, a zakaz wstępu spowodowany jest niestabilnością wymagającej remontu konstrukcji oraz troską o bezpieczeństwo gości.
Wnętrza zamku zdecydowanie nie przypominają ruin - odnowione i wykończone na średniowieczną modłę, mieszczą w sobie część restauracyjną oraz mieszkalną, w której można wynająć pokój - w cenach przystępnych dla większości czarodziejów. Nieużywane pozostaje tylko jedno skrzydło, odgrodzone od reszty i niedostępne dla odwiedzających, gdyż - według pogłosek - jest domem dla snującej się po korytarzach banshee. Właściciele prosperującego na zamku lokalu stanowczo dementują jednak te plotki, twierdząc, że na zagospodarowanie tamtej części budowli zwyczajnie zabrakło im funduszy, a zakaz wstępu spowodowany jest niestabilnością wymagającej remontu konstrukcji oraz troską o bezpieczeństwo gości.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:03, w całości zmieniany 2 razy
« Dziecko chce być dobre. Jeśli nie umie - naucz. Jeśli nie wie - wytłumacz. Jeśli nie może - pomóż. »
Nie mógłby się z tym nie zgodzić — że każdy przeżywał swoje własne kryzysy, gdzie życie boleśnie wystawiało ludzkość na próbę. Dla jedynych koszmarem była utrata członka rodziny, dla innych spalony dom, dla kolejnych krach na giełdzie lub wyzbycie się przesadnej liczby dobrobytu. Dla kogoś powrót ojca stanowił przestrach, gdy dla drugiego było to marzenie, jakie nigdy nie było w stanie się ziścić. W zależności od sytuacji ludzie cierpieli — czy fizycznie, czy duchowo. Nikt nie mógł powiedzieć, że odnosił więcej ran, bo przecież nie rozliczano ich z narzekania. Nikt nie miał ich również uratować i wszystko, co robili, musieli zrobić samodzielnie. Jayden wiedział o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Wszak kiedy mógł tkwić w miejscu, płacząc nad swoim losem, robił wszystko, aby odsunąć się z piedestału i postawić na nim najbliższych. Niewinnych synów, którzy mieli tylko jego. To było oczywiste, że nikt nie miał rozwiązać problemów profesora za niego. Nikt nie miał mu pomóc. Nikt nie miał zapewnić ochrony. Wszystko leżało na nim samym. Nie narzekał, lecz nie przyznawał też, że było to proste i bezbolesne. Było to w pewnym sensie ironiczne — żyli w świecie przepełnionym magią, zdolnym do wielkich rzeczy, do ułatwienia życia, ale nie potrafili go utrzymać w harmonii. Nie potrafili korzystać z dóbr, jakie rozpościerały się aż poza horyzont. Niszczyli się na wzór innych rzeczywistości, jak chociażby jeszcze do niedawna mugole, którzy machinami bombardowali się nawzajem, zabijając całe miasta. Wtedy czarodzieje rzucali bariery wokół własnych terenów, ale każde zaklęcie miało swoją cenę — zniszczenie gdzieś musiało się dokonać i może nie wśród nich, lecz dalej. Pamiętał opowieści Evey, która opowiadała o przerażeniu matki, ojca, rodziny tyczącym się wojny. Wtedy Jayden obiecał przyjaciółce, że gdy dorośnie i będzie w stanie czarować bez nadzoru, pójdzie w świat i uratuje każdego mugola, który nie był w stanie się bronić. Nawet pamiętał ich dziecięcą obietnicę, jaką złożyli sobie w ciemnościach schodów prowadzących na wieżę Gryfonów tuż po jednym z listów dziewczynki. Powiedział jej przecież wtedy, że bez względu na wszystko, najważniejsze miało być to, że będą razem. Ona. On. Cyrus. Caleb. Roselyn. Elric. Wszyscy. I kto z nich pozostał? Cyrus wyjechał. Evey zniknęła. Caleb zginął. Elric zajmował się własnymi sprawami. Mimo że Roselyn mieszkała pod dachem Vane'a nie oznaczało, że wciąż byli tak zżyci jak wcześniej. Nawet ci, których poznał niezależnie i wydawać by się mogło, mieli trwać, rozpierzchli się. Billy, Pomona, Maeve. Nie jestem nią, Jaydenie.
Drgnął, a dziwny dreszcz przeszedł jego ciało. Suchość zagościła w gardle, gdy wyobraźnia zaprowadziła go na ułamek sekundy tam, gdzie nie powinna. Zacisnął powieki i potrząsnął nieznacznie głową, chcąc od tego uciec. - Nie. Nie jesteś - powiedział, walcząc z nagłym uściskiem pod krawatem. Żadna nie była. - Nie powinienem tego mówić, jak i ty nie powinnaś. Nie widzę cię w ten sposób. - Odwrócił twarz, odsuwając się spojrzeniem przed towarzyszącą mu czarownicą. Wiedział, że zrobił źle. Że w ogóle wspomniał o Pomonie, jednak wiedział doskonale, że nie było spokoju dla tych, którzy żyli dalej. Nie zaznał wszak niczego bardziej bolesnego niż oddech, który zaczął się miłością, a skończył żałobą. Żałobą, która nawet nie mogła być spełniona, bo przecież dusza jego żony nie zaznała wiecznego odpoczynku i nigdy nie miała. Czy i oznaczało to, że i on sam nie miał tego nigdy poczuć? Uspokoić się? Odetchnąć pełną piersią? Przestać cierpieć katusze napędzane pięknymi wspomnieniami przeplatanymi z tymi przerażającymi? Czy być może dlatego też nie potrafił złożyć w sens tego, co właśnie słyszał? Nie pojmując? Nie mogąc zrozumieć, mimo iż się starał? - Nie rozumiem, co do mnie mówisz - przyznał się, nie potrafiąc meandrować w labiryncie jej myśli i nie umiejąc łączyć półsłówek, którymi go obdarzała. Ale być może właśnie dlatego działo się to, co miało miejsce — jedno wielkie niezrozumienie. Skoro ludzie nie potrafili się zrozumieć na poziomie słów, nic dziwnego, że w działaniach zawodzili.
Już nic więcej od ciebie nie chcę.
Uśmiechnął się blado pod nosem, a niewidoczny smutek przeszył jego twarz. - I profesor kiedyś musi zawieść oczekiwania uczniów. - Jako ojciec też miał kiedyś usłyszeć te słowa? Nie dlatego, że chciał, aby jego synowie byli od niego zależni. Nie chciał stać się dla nich zawodem. Niepotrzebnym balastem, którego nie potrzebowali. Nie chcieli. Nie widzieli w nim samym spełnienia. Ale co mógł zrobić? Co mógł zrobić, by do tego nie doszło? Co mógł zrobić, aby ich życie potoczyło się w jak najlepszym kierunku? Czego było im potrzeba? Czego było potrzeba Hogwartowi? Czego jeśli nie jedności, której nie mogły zapewnić żadne pieniądze i żadne wsparcie? Co mogło zachować dzieci, aby nie traciły rodziców? Jak wciąż wczepiony w niego chłopiec, który koniec końców, słysząc głos prawdziwej matki, puścił Vivienne i odwrócił się w tamtą stronę.
- Najmocniej państwa przepraszam! - zaczęła czarownica, przejmując chłopca od Jaydena, chociaż nie było to takie proste, bo dziecko nie chciało specjalnie opuszczać ciepłych klap płaszcza pachnącego domem.
- Nic się nie stało. - Tembr głosu i twarz profesora złagodniały jednak, gdy przyszło mu stanąć przed prawdziwą matką małego czarodzieja. - Najważniejsze, że nic się nie stało. I trochę się uspokoił. - Zamieszanie trwało jeszcze moment, jednak zanim mały jego sprawca zniknął, Vane upewnił się, że malec mocno trzymał latającego konika, pod którego brzuchem znajdowało się imię astronoma, które nakreślił tam jako dziecko. Sądził, że przekaże go kiedyś synom, ale jakie to miało teraz znaczenie? Jaką wartość, skoro cały sens istnienia starej zabawki leżał tu i teraz? Skoro jego przeznaczeniem było trafić w lepkie rączki niewidomego, przerażonego dziecka. - Może koniec końców wszyscy jesteśmy ślepcami, szukającymi tych, którzy nas odnajdą. - Wymruczane cicho słowa opuściły usta profesora, patrzącego na oddalającą się sylwetkę rodzicielki trzymającej własnego potomka. Tak blisko serca. Dopiero gdy zniknęła w oddaleniu krużganków, poruszył się. - Nie będę już was zatrzymywał - odezwał się wyraźniej, przenosząc na chwilę spojrzenie na służącą, która ciągle towarzyszyła Vivienne w odpowiedniej odległości i przyglądała im dość uważnie. Jayden dopilnował jednak, żeby dostrzegła jego wzrok i delikatne skinięcie głowy w formie pożegnania. W końcu i ona też tam była. Nie tylko jej pani, do której profesor wrócił uwagą dopiero później. Gdy kazał jej wyczekiwać swoich dalszych słów, a gdy była gotowa, cofnął się odrobinę, ale wciąż patrzył na nią uważnie. Jakby w twardym smutku akceptując warunki jej świata. - Dziękuję za propozycję, lady Bulstrode. Przepraszam, że nie udzieliłem satysfakcjonujących odpowiedzi i że zmarnowałem jej cenny czas. - I znowu wrócili do punktu wyjścia, ale być może nigdy nie miało być inaczej, skoro prezentowali samymi sobą tak różne światy.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bolesne macki przedzierały się gdzieś pomiędzy wspomnieniami codzienności, której za to nie znał on. Toksycznej, przepełnionej zgnilizną własnych dum i podążającej w ślad za zgniecionymi pod stopami kośćmi. Nie rozumiał bólu który krył się w każdym, kto dorastał w sfermentowanym środowisku niedoścignionych ideałów. I szczerze, choć tkliwie ta myśl odciskała piętno na jej własnym postrzeganiu życia, mu tego zazdrościła.
W momentach ukrytego buntu, bo tylko taki potrafiła przejawiać, myślała o tym, że rozumie koty ze zwyklej zazdrości. Pazurami wyszarpywały pióra, zębami odgryzały resztę mięśni klatki piersiowej i skrzydeł. Odbierały to, co i jej odebrano w pierwszych chwilach pojawienia się na tym świecie.
Cała ta wojna to jedna wielka zazdrość. Zazdrość nosząca Parkinsona, zazdrość zdobiona diamentami, zazdrość i niezrozumienie tego, co sięga ponad przedstawiony im horyzont. Zazdrość o wizje, w których straciliby jedyne rzeczy, jakie potrafią. Jedyny stały grunt.
Oni wszyscy, Ci znamienici mordercy obu stron, po prostu się nie bali. Tak jak i ona, gdy z końcem dnia, doprawiała ją myśl o beznadziejności jej własnej osoby. Braku ceny, gdy w filtry dochodzą inne cechy niż powabność, gracja i głupiutki śmiech. A jednak, jednak nie ona bała się o swoje życie.
Przekorność losu i tępy śmiech zza czarnego, mahoniowego stołu arystokratycznej socjety.
- Doskonale o tym wiem. Ale radzę uważać, gdzie i co się wypowiada. W czyim towarzystwie. - Oschłość jej tonu zdawała się zdzierać gardło, jednak jej twarz i spojrzenie wypowiadały jedynie resztki niepokoju. Rozgoryczenie, smutek, współczucie. Kiedyś miało przyjść i przejąć spokojną noc pośród dźwięku dzwoneczków w nieustający ryk zrozpaczonej twarzy. Emocjonalnej, bardziej niż teraz, bardziej niż kiedykolwiek mogłaby pokazać.
Ale musiała pozostać wyprostowana, musiała kontrolować się bardziej niż on - dorosły, poważany, odpowiedzialny. Na moment to stracił, by teraz - gdy to jej zabrakło języka wijącego się pod pełnymi wargami - ponownie przejąć kontrolę nad sytuacją. Ona, choć na pozór dziś wyjątkowo poważna, potrafiła jedynie obdarzyć matkę chłopca krótkim uśmiechem, zaś ich odejście potraktować krótkim westchnięciem ulgi. Jedna rozmowa, ta przed pojawieniem się dziecka, była już wyjątkowym tańcem nad krawędzią niebezpiecznych pogłosek, nie powinna więc dokładać kolejnych, wszakże niezręcznych sytuacji.
Z kimś, z kim nie powinna być w takiej sytuacji widziana.
- Jeśli wszyscy bylibyśmy ślepcami, każde odnalezienie byłoby wyjątkowo bolesne. - Niczym wyszarpywanie z czyichś ramion. Niczym wydrapywanie resztek nadziei w momencie, gdy trafi się na nieodpowiedni grunt. On stanowił podłoże wyjątkowo oporne, tak bardzo przeciwne do jej wymagań i potrzeb. Tak bardzo inne, że każde przebicie pojedynczego korzenia stanowiło nieustanną walkę. W tym momencie, po wykrzyczanych, niemalże wypłakanych słowach z ust okazu ogłady i spokoju... w tym momencie pozostawała jedynie wizja emocji, które napełniały ją wstydem. Zapatrzenia w siebie, samolubności, naiwności i tępej zazdrości. Za myśli, za uczucia, za to, że stała teraz tak cholernie obojętna i nierozumiejąca. Współczująca w nieodpowiedni sposób, bo niemalże wyuczony.
Tłamszone latami współczucie trwało w niej do tego stopnia, że stanowiło kiepską komedię lekkiego grymasu i bezsilności. Bezruchu ciała i pustego spojrzenia.
- Żaden problem, Profesorze. Żegnam. - Który już raz i który raz nie po raz ostatni?
W momentach ukrytego buntu, bo tylko taki potrafiła przejawiać, myślała o tym, że rozumie koty ze zwyklej zazdrości. Pazurami wyszarpywały pióra, zębami odgryzały resztę mięśni klatki piersiowej i skrzydeł. Odbierały to, co i jej odebrano w pierwszych chwilach pojawienia się na tym świecie.
Cała ta wojna to jedna wielka zazdrość. Zazdrość nosząca Parkinsona, zazdrość zdobiona diamentami, zazdrość i niezrozumienie tego, co sięga ponad przedstawiony im horyzont. Zazdrość o wizje, w których straciliby jedyne rzeczy, jakie potrafią. Jedyny stały grunt.
Oni wszyscy, Ci znamienici mordercy obu stron, po prostu się nie bali. Tak jak i ona, gdy z końcem dnia, doprawiała ją myśl o beznadziejności jej własnej osoby. Braku ceny, gdy w filtry dochodzą inne cechy niż powabność, gracja i głupiutki śmiech. A jednak, jednak nie ona bała się o swoje życie.
Przekorność losu i tępy śmiech zza czarnego, mahoniowego stołu arystokratycznej socjety.
- Doskonale o tym wiem. Ale radzę uważać, gdzie i co się wypowiada. W czyim towarzystwie. - Oschłość jej tonu zdawała się zdzierać gardło, jednak jej twarz i spojrzenie wypowiadały jedynie resztki niepokoju. Rozgoryczenie, smutek, współczucie. Kiedyś miało przyjść i przejąć spokojną noc pośród dźwięku dzwoneczków w nieustający ryk zrozpaczonej twarzy. Emocjonalnej, bardziej niż teraz, bardziej niż kiedykolwiek mogłaby pokazać.
Ale musiała pozostać wyprostowana, musiała kontrolować się bardziej niż on - dorosły, poważany, odpowiedzialny. Na moment to stracił, by teraz - gdy to jej zabrakło języka wijącego się pod pełnymi wargami - ponownie przejąć kontrolę nad sytuacją. Ona, choć na pozór dziś wyjątkowo poważna, potrafiła jedynie obdarzyć matkę chłopca krótkim uśmiechem, zaś ich odejście potraktować krótkim westchnięciem ulgi. Jedna rozmowa, ta przed pojawieniem się dziecka, była już wyjątkowym tańcem nad krawędzią niebezpiecznych pogłosek, nie powinna więc dokładać kolejnych, wszakże niezręcznych sytuacji.
Z kimś, z kim nie powinna być w takiej sytuacji widziana.
- Jeśli wszyscy bylibyśmy ślepcami, każde odnalezienie byłoby wyjątkowo bolesne. - Niczym wyszarpywanie z czyichś ramion. Niczym wydrapywanie resztek nadziei w momencie, gdy trafi się na nieodpowiedni grunt. On stanowił podłoże wyjątkowo oporne, tak bardzo przeciwne do jej wymagań i potrzeb. Tak bardzo inne, że każde przebicie pojedynczego korzenia stanowiło nieustanną walkę. W tym momencie, po wykrzyczanych, niemalże wypłakanych słowach z ust okazu ogłady i spokoju... w tym momencie pozostawała jedynie wizja emocji, które napełniały ją wstydem. Zapatrzenia w siebie, samolubności, naiwności i tępej zazdrości. Za myśli, za uczucia, za to, że stała teraz tak cholernie obojętna i nierozumiejąca. Współczująca w nieodpowiedni sposób, bo niemalże wyuczony.
Tłamszone latami współczucie trwało w niej do tego stopnia, że stanowiło kiepską komedię lekkiego grymasu i bezsilności. Bezruchu ciała i pustego spojrzenia.
- Żaden problem, Profesorze. Żegnam. - Który już raz i który raz nie po raz ostatni?
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
« Dziecko chce być dobre. Jeśli nie umie - naucz. Jeśli nie wie - wytłumacz. Jeśli nie może - pomóż. »
Jego spojrzenie śledziło przez dłuższy moment oddalonych na krużgankach po przeciwnej stronie kwadratowego dziedzińca i zastanawiał się, co ich sprowadziła pod mury Old Inverlochy Castle. Gdyby był pisarzem, zapewne wymyśliłby już całe historie z tym związane, lecz nie pozwolił sobie, aby wyobraźnia przesadnie poniosła go w rejony gdybania. Profesor musiał skupić się na tu i teraz, bez zbędnego rozkojarzenia. Być może nawet był bezsilny w stosunku do pojęcia świata, w jakim żyła Vivienne i być może wcale nie chciał tego robić. Jego własny był już pełen zła, sekretów, półcieni i niewiadomej. Szlachta była tym bardziej chaotyczna, by miał śledzić jej poczynania. Dosłownie byli oderwani od rzeczywistości, jaką znał i nie odnaleźliby się w realiach wytyczających życie profesora. On też nie potrafiłby odnaleźć ścieżek wśród nich, nie chcąc nawet być częścią teatru pozorów. Kolejnego, wyższego, bardziej wydumanego, od tego, w którym już brał udział. Jeśli nie wcześniej to teraz.Ale radzę uważać, gdzie i co się wypowiada. W czyim towarzystwie.
- Rozumiem. Towarzystwo mi nie służy - wypowiedział z gorzkim posmakiem na ustach, gdy jego usta wykrzywiły się w zniesmaczonym grymasie. Nie uważał, że powiedział coś niewłaściwego. Jeśli już wskazałby arystokratkę odbierającą jego słowa, jakby widział w niej własną żonę. Śmieszne. Skandaliczne, ale w jednym miała rację. Powiedział to niewłaściwej osobie. Pożegnał się stosowanie do zwyczajów, by po raz ostatni jeszcze spleść spojrzenia ze służącą dziewczyny. Odszedł jednak bez zbędnych słów, zauważając gdzieś w trakcie zmierzania ku wyjściu z zamku, matkę z niewidomym chłopcem. Pozwolił sobie na chwilowe spowolnienie kroku i jeszcze na moment obserwowanie tego, co wprawiło go w dziwny stan zaskoczenia. Jednak tylko na chwilę. Drewniany konik latał wszak i wierzgał wokół małego dziecka, wywołując w nim już bezpieczne wybuchy śmiechu. Nie zaś paniki. Labirynt korytarzy, chociaż chłodny, dał mu szansę na skinięcie głową matce, która uśmiechnęła się pięknie w niemym podziękowaniu, tuż przed tym, jak zajęła się swoim potomkiem na nowo. Nikły, smutny uśmiech przepłynął przez męską twarz, zanim nie opuścił wspaniałego zamku, zostawiając za sobą nie tylko jego gości, ale także i spotkanie, jakie w nim zaszło.
zt Jayden
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Old Inverlochy Castle
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Ben Nevis