Weranda
AutorWiadomość
Weranda
Domek Michaela jest niewielki i skromny, ale posiada drewnianą werandę. W oryginale była po prostu niezadaszonym tarasem, ale w lecie Tonks samodzielnie dobudował do niej daszek (dzięki własnej wytrwałości i pomocy znajomych, bo sam nie posiada umiejętności stolarskich). Daszek nie jest zbyt stabliny, ale teraz można czytać tutaj książki nawet w czasie deszczu. Mike lubi siedzieć na werandzie z dobrą powieścią, patrzeć w las i rozmyślać o lepszych czasach.
Can I not save one
from the pitiless wave?
|15 listopada?
Jak zwykle niechętnie i ociężale stoczyłem się na krawędź łóżka wydobywając z siebie agonalny jęk jak sobie myślałem, że muszę dostać się do tego głupiego rezerwatu. Przetarłem łapą zaspaną twarz i podniosłem się na nogi by będąc w półśnie rozpocząć poranny rytuał naciągania na tyłek wilgotnych, niedosuszonych jeansów bo kurwa lało i grzmiało od dwóch tygodni i nie było jak na to zaradzić. Przeważnie siedziałem cały dzień poza domem, a jak wracałem to nie mam już czasu by rozpalać, a potem pilnować kominka. Cała kawalerka waliła więc stęchlizną mocniej niż zazwyczaj o tej porze roku. Jak zresztą ja cały. Swąd ten wydawał mi się drażliwszy i jeszcze bardziej wyraźniejszy wraz ze zbliżającą się pełnią. Przekląłem marudnie dopalając fajka. Dopiłem też fajka, a gdy posadziłem zdrowego kloca na tronie chwyciłem miotłę i wypędziłem z mieszkania. Jako że był to zimowy, nieludzki poranek to wciąż było ciemno jak ogrzej rzyci. Przebłyskami jasności były pioruny na widok których wzdychnąłem ciężko, poprawiłem kaptur wierzchniej szaty naciągając go mocniej na głowę i wzbiłem się w powietrze. Starałem się nie wznosić za wysoko w powietrze trzymając się wysokości dachów kamienic, drzew i ogólnie po prostu pomykałem nisko starając się nie kusić losu bardziej niż to robiłem na co dzień. Miotła nie była teraz najbezpieczniejszym środkiem transportu lecz darmowym więc nie wybrzydzałem. Zresztą do tej pory do rezerwatu dostawałem się bez większego szwanku. Jak na razie.
Dziś moja dobra passa została przerwana przez piorun, który nie walną we mnie, lecz tuż za mną przechodząc przez tył mojej miotły i rażąc jedno z wielu drzew z lasu nad którym przelatywałem. Huk i błysk zdezorientowały mnie, a podmuch wiatru i zacinający deszcz nie ułatwiały mi opanowania sytuacji. Wpadłem w korkociąg i tocząc w powietrzu powalone spiralki przeorałem wszystkie bardziej wystające oraz kruche gałęzie by w kolejnej sekundzie z impetem grzmotnąć o balustradę werandy jakiejś chaty(?!). Jęknąłem boleśnie, lecz to nie był koniec - ta nie była w stanie mnie zatrzymać! Siła impetu wepchnęła mnie dalej - przez okno! Dosłownie zbombardowałem wnętrze mieszkania Zaciągając dywan i spychając wszystkie meble pod przeciwległą ścianę.
- Ał...
Jak zwykle niechętnie i ociężale stoczyłem się na krawędź łóżka wydobywając z siebie agonalny jęk jak sobie myślałem, że muszę dostać się do tego głupiego rezerwatu. Przetarłem łapą zaspaną twarz i podniosłem się na nogi by będąc w półśnie rozpocząć poranny rytuał naciągania na tyłek wilgotnych, niedosuszonych jeansów bo kurwa lało i grzmiało od dwóch tygodni i nie było jak na to zaradzić. Przeważnie siedziałem cały dzień poza domem, a jak wracałem to nie mam już czasu by rozpalać, a potem pilnować kominka. Cała kawalerka waliła więc stęchlizną mocniej niż zazwyczaj o tej porze roku. Jak zresztą ja cały. Swąd ten wydawał mi się drażliwszy i jeszcze bardziej wyraźniejszy wraz ze zbliżającą się pełnią. Przekląłem marudnie dopalając fajka. Dopiłem też fajka, a gdy posadziłem zdrowego kloca na tronie chwyciłem miotłę i wypędziłem z mieszkania. Jako że był to zimowy, nieludzki poranek to wciąż było ciemno jak ogrzej rzyci. Przebłyskami jasności były pioruny na widok których wzdychnąłem ciężko, poprawiłem kaptur wierzchniej szaty naciągając go mocniej na głowę i wzbiłem się w powietrze. Starałem się nie wznosić za wysoko w powietrze trzymając się wysokości dachów kamienic, drzew i ogólnie po prostu pomykałem nisko starając się nie kusić losu bardziej niż to robiłem na co dzień. Miotła nie była teraz najbezpieczniejszym środkiem transportu lecz darmowym więc nie wybrzydzałem. Zresztą do tej pory do rezerwatu dostawałem się bez większego szwanku. Jak na razie.
Dziś moja dobra passa została przerwana przez piorun, który nie walną we mnie, lecz tuż za mną przechodząc przez tył mojej miotły i rażąc jedno z wielu drzew z lasu nad którym przelatywałem. Huk i błysk zdezorientowały mnie, a podmuch wiatru i zacinający deszcz nie ułatwiały mi opanowania sytuacji. Wpadłem w korkociąg i tocząc w powietrzu powalone spiralki przeorałem wszystkie bardziej wystające oraz kruche gałęzie by w kolejnej sekundzie z impetem grzmotnąć o balustradę werandy jakiejś chaty(?!). Jęknąłem boleśnie, lecz to nie był koniec - ta nie była w stanie mnie zatrzymać! Siła impetu wepchnęła mnie dalej - przez okno! Dosłownie zbombardowałem wnętrze mieszkania Zaciągając dywan i spychając wszystkie meble pod przeciwległą ścianę.
- Ał...
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
15.11
Michael miał ostatnio wyczerpującą misję w terenie, a na dzisiaj zaplanował konsultację u Elyon w sprawie pozyskanych wtedy składników. Ciąg dalszy pracy "na mieście" oznaczał, że Tonks mógł pospać nieco dłużej niż zwykle zamiast gnać z lasu do Ministerstwa. Czyli nie zrywać się bladym świtem, a, luksusowo, już po wschodzie słońca. Chrapał więc smacznie, rozkoszując się tą chwilą czasu dla siebie. Nieubłaganie zbliżała się pełnia, a zawsze chodził wtedy zirytowany niczym kobieta przed...no, nieważne. Powoli uczył się, że mniej warczy na ludzi, jeśli sprawia samemu sobie drobne przyjemności: na przykład nie zarywa nocy i je dużo mięsa.
Nagły łoskot zakłócił jednak jego plan na błogi poranek. BUM! Odgłos mebli, uderzających o ścianę salonu, gwałtownie wyrwał Michaela ze snu. Chata nie była duża, więc łóżko aurora przylegało do ściany między sypialnią a salonem.
Poderwał się natychmiast, a wszystko w nim krzyczało INTRUZ, NIEBEZPIECZEŃSTWO! Wiedział, że ma wrogów, bywał przezorny: czy to łowcy wilkołaków z Sigrun na czele, lub przedstawiciele Kontroli Czystości Krwi (takowa jeszcze chyba nie istniała, ale Malfoy na pewno ją wymyśli) postanowili złożyć mu poranną wizytę?
Ubrany we flanelową piżamę w kratę (noce bywały zimne), porwał spod poduszki różdżkę i padł do salonu, gotowy stawić czoła niebezpieczeństwu.
-Expelliarmus! Levicorpus! Bott?! - zakrzyknął wściekle, celując w intruza i dopiero po wypowiedzeniu inkantancji rozpoznając w nim Matthew Botta. Stanął w drzwiach osłupiały, spoglądając na scenę demolki i przyjaciela swojej siostry. Nie znosił tego, że Just zadawała się z tym złym towarzystwem. Arogancki uśmiech Botta i jego sposób bycia wręcz prosiły się o kłopoty. Przed kilkoma laty Mike często budził się z nocnych koszmarów, w których Justine z wieeelkim brzuchem oznajmiała mu, że przeprowadza się z Mattem na Śmiertelny Nokturn i że urodzi małe Bottciątka-sześcioraczki. Jakoby byli tylko przyjaciółmi, ale Mike był nadopiekuńczy względem obu młodszych sióstr (dobrze, że Matt nie przyjaźnił się z Lizzie!) i nie wierzył w ani jedno słowo tego gagatka.
Myślał, że Matt narobi kiedyś problemów jego siostrze, ale nie spodziewał się, że po latach pojawi się w jego życiu i zdemoluje mu salon. Co tu się do cholery stało?! Mike'owi zrobiło się odrobinę głupio, że użył magii przeciw znajomemu, ale to był nieubiany znajomy i w sumie nieszkodliwe zaklęcia, co nieco złagodziło wyrzuty sumienia Tonksa.
-Co tu robisz?! - warknął.
1. Expelliarmus
2. Levicorpus
3. Anomalia Expelliarmusa
4. Anomalia Levicorpusa
"Bott?!" nie jest niestety zaklęciem, choć byłoby zabawnie.
Michael miał ostatnio wyczerpującą misję w terenie, a na dzisiaj zaplanował konsultację u Elyon w sprawie pozyskanych wtedy składników. Ciąg dalszy pracy "na mieście" oznaczał, że Tonks mógł pospać nieco dłużej niż zwykle zamiast gnać z lasu do Ministerstwa. Czyli nie zrywać się bladym świtem, a, luksusowo, już po wschodzie słońca. Chrapał więc smacznie, rozkoszując się tą chwilą czasu dla siebie. Nieubłaganie zbliżała się pełnia, a zawsze chodził wtedy zirytowany niczym kobieta przed...no, nieważne. Powoli uczył się, że mniej warczy na ludzi, jeśli sprawia samemu sobie drobne przyjemności: na przykład nie zarywa nocy i je dużo mięsa.
Nagły łoskot zakłócił jednak jego plan na błogi poranek. BUM! Odgłos mebli, uderzających o ścianę salonu, gwałtownie wyrwał Michaela ze snu. Chata nie była duża, więc łóżko aurora przylegało do ściany między sypialnią a salonem.
Poderwał się natychmiast, a wszystko w nim krzyczało INTRUZ, NIEBEZPIECZEŃSTWO! Wiedział, że ma wrogów, bywał przezorny: czy to łowcy wilkołaków z Sigrun na czele, lub przedstawiciele Kontroli Czystości Krwi (takowa jeszcze chyba nie istniała, ale Malfoy na pewno ją wymyśli) postanowili złożyć mu poranną wizytę?
Ubrany we flanelową piżamę w kratę (noce bywały zimne), porwał spod poduszki różdżkę i padł do salonu, gotowy stawić czoła niebezpieczeństwu.
-Expelliarmus! Levicorpus! Bott?! - zakrzyknął wściekle, celując w intruza i dopiero po wypowiedzeniu inkantancji rozpoznając w nim Matthew Botta. Stanął w drzwiach osłupiały, spoglądając na scenę demolki i przyjaciela swojej siostry. Nie znosił tego, że Just zadawała się z tym złym towarzystwem. Arogancki uśmiech Botta i jego sposób bycia wręcz prosiły się o kłopoty. Przed kilkoma laty Mike często budził się z nocnych koszmarów, w których Justine z wieeelkim brzuchem oznajmiała mu, że przeprowadza się z Mattem na Śmiertelny Nokturn i że urodzi małe Bottciątka-sześcioraczki. Jakoby byli tylko przyjaciółmi, ale Mike był nadopiekuńczy względem obu młodszych sióstr (dobrze, że Matt nie przyjaźnił się z Lizzie!) i nie wierzył w ani jedno słowo tego gagatka.
Myślał, że Matt narobi kiedyś problemów jego siostrze, ale nie spodziewał się, że po latach pojawi się w jego życiu i zdemoluje mu salon. Co tu się do cholery stało?! Mike'owi zrobiło się odrobinę głupio, że użył magii przeciw znajomemu, ale to był nieubiany znajomy i w sumie nieszkodliwe zaklęcia, co nieco złagodziło wyrzuty sumienia Tonksa.
-Co tu robisz?! - warknął.
1. Expelliarmus
2. Levicorpus
3. Anomalia Expelliarmusa
4. Anomalia Levicorpusa
"Bott?!" nie jest niestety zaklęciem, choć byłoby zabawnie.
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 39
--------------------------------
#2 'k100' : 37
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#4 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 39
--------------------------------
#2 'k100' : 37
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#4 'Anomalie - CZ' :
Zamroczyło mnie. Wcale mnie to nie dziwiło. Nie po takim upadku. Jak mucha w smole, bełkocząc boleśnie pod nosem, mozolnie poruszyłem kończynami. Co ciekawe - te faktycznie się zginały tam gdzie miały. Wszystkie. Odetchnąłem z ulgą. Jak dobrze, kurwa, być czarodziejem. Nie wiem czy w innym przypadku miałbym czym ruszać, czy też mógłbym w ogóle to robić. Odetchnąłem z ulgą raz jeszcze nieświadomy tego, że to był dopiero początek moich przygód. Zacząłem nieporadnie odgarniać z siebie strzępki drzazg oraz pokruszonego szkła już nie leżąc, a siedząc na dywanie z wymieszanych resztek tego co się ze mną w momencie upadku miało przyjemność obcować. Całe moje ciało pulsowało tępym bólem, mrowiło. Coś mimo wszystko było nie tak z moją lewą ręką. Ruszała się, lecz w chwili gdy się na niej podpałem miałem ochotę zwinąć się w kulkę i zapaść w sobie. Powstrzymałem się jednak. Sycząc przyciągnąłem ją po prostu bliżej ciała. Siedząc rozglądałem się po wnętrzu salonu do którego trafiłem gniewnie ściągając ku sobie brwi zły, że koś musiał akurat w tym miejscu wybudować dom. Zasłony trzepotały upiornie smagane wiatrem. Wichura dostawała się do wewnątrz obladzając deski podłogi. Huczało, lecz wściekle rzucone inkantacje doszły do moich uszu bez problemu. Momentalnie zrobiło mi się gorąco. Spiąłem się zasłaniając się ręką jakby to w ogóle miało w jakikolwiek sposób pomóc, a czując, że to przeżyłem bez szwanku bez większego zastanowienia chwyciłem co miałem pod ręką. W ferworze adrenaliny nie wiedziałem czy był to wazon, kawałek wyrwanej framugi, lecz czułem, że ciąży mi w ręce na tyle pewnie by cisnąć tym w stronę wymachującego różdżką czarodzieja. Celowałem w głowę z nadzieję, że może pociemnieje mu przed oczami, a ja w tym czasie się ogarnę. I tak też zrobiłem zdając sobie sprawę z tego, że dawno tak szybko nie wstawałem. I już próbowałem dobrać się o różdżki, kiedy emocje na chwilę opadły, a ja rozpoznałem w człowieku Tonksa.
- Ja...przelatywałem niedaleko i tak tylko wpadłem zobaczyć jak ci się powodzi - mówię trochę głupio, trochę nie wiedząc co powiedzieć, jednocześnie szukając tej zasranej różdżki bo jakoś tak mi źle z tym, że on ją ma i nią wymachuje we mnie, a ja nie - Nie wiedziałem, ze wróciłeś do Anglii. Fajna piżama - zauważam starając się grać na czas kiedy to dochodziło do mnie powoli, że to wszystko źle wygląda, a ja prócz kilku desek nie mam broni - Słuchaj, nie chciałem ci tak tu wpadać ale jebną mnie piorun i cholera, nie dano mi za dużego wyboru, w porządku?
- Ja...przelatywałem niedaleko i tak tylko wpadłem zobaczyć jak ci się powodzi - mówię trochę głupio, trochę nie wiedząc co powiedzieć, jednocześnie szukając tej zasranej różdżki bo jakoś tak mi źle z tym, że on ją ma i nią wymachuje we mnie, a ja nie - Nie wiedziałem, ze wróciłeś do Anglii. Fajna piżama - zauważam starając się grać na czas kiedy to dochodziło do mnie powoli, że to wszystko źle wygląda, a ja prócz kilku desek nie mam broni - Słuchaj, nie chciałem ci tak tu wpadać ale jebną mnie piorun i cholera, nie dano mi za dużego wyboru, w porządku?
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
piękne Protego
Żadne z zaklęć rozbrajająco-unieszkodliwiających nie powiodło się, a intruz rzucił w Michaela czajniczkiem. I to z wczorajszą, zimną herbatą!
-Protego! - wciąż trzymając różdżkę w ręku, auror zareagował odruchowo. Magiczna tarcza zatrzymała cios w powietrzu, ale czajnik odbił się od niej opadł na podłogę, nim Tonks zdążył go chwycić. Teraz miał pod butami skzło i herbatę, wsiąkającą w drewniane deski.
-Cholera jasna, Bott! - warknął, warknął, rozglądając się po bałaganie, którego narobił tutaj Matt. W gardle czuł warkot, w żyłach gorąco, w głowie szum - tuż przed pełnią irytowało go wszystko, a szczególnie nielubiani znajomi, chaos, który gwałcił jego pedantyczną naturę, no i do tego przedwczesna pobudka.
-Wpadłeś się przywitać, mimo, że nie wiedziałeś, że wróciłem do Anglii? - spytał z powątpiewaniem, marszcząc gniewnie brwi. Kłamstwo było szyte grubymi nićmi. -Co naprawdę tutaj robisz?! - postąpił kilka kroków do przodu, nadal celując różdżką w Botta. Wpadł w jego chatę przypadkowo? Zarażony aurorską paranoją Mike nie wierzył już trochę w przypadki. Kilka dni wcześniej groziła mu Sigrun, łowczyni wilkołaków, a teraz zbliżała się pełnia. W dodatku stracił z Bottem kontakt na kilka lat i nie wiedział, co strzeliło mu do tej głupiej głowy - może został łowcą wilczych skór, albo wyjątkowo głośnym włamywaczem?
Zauważył, że Matt nie ma różdżki i rozgląda się jakoś nerwowo. Chcąc uniemożliwić mu dostęp do broni, pokonał dwoma krokami dzielącą ich odległość i szybko chwycił Botta za poły koszuli (honor kazał mu jednak nie rzucać Petrificusa w bezbronnego).
-Nie wyglądasz, jakby ten piorun cię pogruchotał, więc najpierw wszystko wyjaśnisz, a potem ładnie posprzątasz. A potem możemy iść, każdy w swoją stronę. - zaproponował miłosiernie, proponując zawieszenie broni. -Zaoferowałbym herbatę, ale rozbiłeś mi czajnik. - dodał z lekkim wyrzutem. Bardzo lubił ten czajnik, pamiątkę po mugolskiej cioci. Bott powinien w sumie odkupić mu zastawę, ale wątpił, czy go na to stać.
Żadne z zaklęć rozbrajająco-unieszkodliwiających nie powiodło się, a intruz rzucił w Michaela czajniczkiem. I to z wczorajszą, zimną herbatą!
-Protego! - wciąż trzymając różdżkę w ręku, auror zareagował odruchowo. Magiczna tarcza zatrzymała cios w powietrzu, ale czajnik odbił się od niej opadł na podłogę, nim Tonks zdążył go chwycić. Teraz miał pod butami skzło i herbatę, wsiąkającą w drewniane deski.
-Cholera jasna, Bott! - warknął, warknął, rozglądając się po bałaganie, którego narobił tutaj Matt. W gardle czuł warkot, w żyłach gorąco, w głowie szum - tuż przed pełnią irytowało go wszystko, a szczególnie nielubiani znajomi, chaos, który gwałcił jego pedantyczną naturę, no i do tego przedwczesna pobudka.
-Wpadłeś się przywitać, mimo, że nie wiedziałeś, że wróciłem do Anglii? - spytał z powątpiewaniem, marszcząc gniewnie brwi. Kłamstwo było szyte grubymi nićmi. -Co naprawdę tutaj robisz?! - postąpił kilka kroków do przodu, nadal celując różdżką w Botta. Wpadł w jego chatę przypadkowo? Zarażony aurorską paranoją Mike nie wierzył już trochę w przypadki. Kilka dni wcześniej groziła mu Sigrun, łowczyni wilkołaków, a teraz zbliżała się pełnia. W dodatku stracił z Bottem kontakt na kilka lat i nie wiedział, co strzeliło mu do tej głupiej głowy - może został łowcą wilczych skór, albo wyjątkowo głośnym włamywaczem?
Zauważył, że Matt nie ma różdżki i rozgląda się jakoś nerwowo. Chcąc uniemożliwić mu dostęp do broni, pokonał dwoma krokami dzielącą ich odległość i szybko chwycił Botta za poły koszuli (honor kazał mu jednak nie rzucać Petrificusa w bezbronnego).
-Nie wyglądasz, jakby ten piorun cię pogruchotał, więc najpierw wszystko wyjaśnisz, a potem ładnie posprzątasz. A potem możemy iść, każdy w swoją stronę. - zaproponował miłosiernie, proponując zawieszenie broni. -Zaoferowałbym herbatę, ale rozbiłeś mi czajnik. - dodał z lekkim wyrzutem. Bardzo lubił ten czajnik, pamiątkę po mugolskiej cioci. Bott powinien w sumie odkupić mu zastawę, ale wątpił, czy go na to stać.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Weranda
Szybka odpowiedź