Cukiernia "Czekoladowa Rzeka"
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Cukiernia "Czekoladowa Rzeka"
Cukiernia "Czekoladowa Rzeka" była w rodzinie Thorne'ów od pokoleń. Pomimo zmiany właściciela dalej skupia się ona - jak sama nazwa wskazuje - bardziej na wyrobach czekoladowych niżeli na żelatynowych. Na zewnątrz często wystawiane są stoliki dla tych, którzy chcą cieszyć się słodkościami na świeżym powietrzu. Dla tych jednak, którzy decydują się na posiłek na wynos, produkty pakowane są w urocze paczuszki nie tylko dla zabezpieczenia, ale i dla estetyki.
Na samym progu klienta wita słodka woń i brak gwaru. Z miłą chęcią odbywa się rozmowy w towarzystwie rozmaitego jedzenia. Można więc powiedzieć, że każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Oprócz tej mieszczącej się na Pokątnej, na świecie istnieje również wiele innych cukierni pod tą samą nazwą, między innymi w Rosji. Nic więc dziwnego, że linia tych cukierni jest nie tylko uwielbiana przez wzgląd na jakość towarów czy atmosferę, ale i dość znana wśród przeciętnych czarodziejów.
Na samym progu klienta wita słodka woń i brak gwaru. Z miłą chęcią odbywa się rozmowy w towarzystwie rozmaitego jedzenia. Można więc powiedzieć, że każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Oprócz tej mieszczącej się na Pokątnej, na świecie istnieje również wiele innych cukierni pod tą samą nazwą, między innymi w Rosji. Nic więc dziwnego, że linia tych cukierni jest nie tylko uwielbiana przez wzgląd na jakość towarów czy atmosferę, ale i dość znana wśród przeciętnych czarodziejów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:20, w całości zmieniany 1 raz
Uśmiechnęła się nieco szerzej. Nie miała zamiaru negować komplementów, ale nie lubiła, gdy ludzie umniejszali swoje zdolności w jej towarzystwie.
– Dziękuję, ale na pewno jesteś o wiele lepsza ode mnie w czymś innym. Ja na przykład w ogóle nie znam się na ziołach, choć usilnie próbuje to zmienić. Nie ma czego mi zazdrościć – przyznała.
Wyglądało na to, że współpraca z cukiernią powinna przebiec dość gładko. Clementine zgadzała się na wszystko, co powiedziała Gwen, chyba po prostu nie do końca orientując się w temacie. Malarka bała się jedynie o to, że szef cukierni może nie być nastawiony w tak pokojowy sposób i może mieć swoją własną wizję na pracę artystki. Gdyby jednak tak było to chyba sam pojawiłby się na miejscu? Cóż, to pewnie okaże się w trakcie, choć panna Grey wolała wierzyć, że szefowi albo po prostu spodobają się jej prace, albo nie do końca interesuje się szczegółami biznesu, dopóki ten przynosił zyski. W końcu tak zachowywało się wielu właścicieli lokali, szczególnie jeśli nie zakładali ich sami. Bertie Bott był pewnym wyjątkiem. Cukiernia Wszystkich Smaków była efektem jego wyobraźni i pasji do gotowania.
– Możemy tak się umówić – przytaknęła pannie Thorne. – Ile ilustracji mam na początek przygotować? I co dokładnie mają przedstawiać? Obraz wsi, czekoladę, zastawiony stół? A może jakieś zwierzęta? Krowę na przykład? Chyba że mam inspirować się nazwami czekolad? – zaczęła wypytywać. Lepiej było mieć za dużo niż za mało informacji, choć odnosiła wrażenie, że Clementine chce jak najszybciej zakończyć to spotkanie. Nie zdziwiłaby się, gdyby została zmuszona do poprowadzenia tej rozmowy. Szef ma w końcu dość dużą władzę nad pracownikami. – Jeśli masz jeszcze jakieś propozycje to po prostu mów. Im więcej wiem, tym większa szansa, że praca spodoba się i tobie, i szefowi – dodała.
Czekała na odpowiedź Clementine. Miała dość dużo czasu i nie śpieszyła się szczególnie. Zwykle idąc na tego typu spotkania starała się móc poświęcić dłuższą chwilę klientowi. Pośpiech nigdy nie wychodził na dobre, gdy chodziło o pracę artystyczną.
– Dziękuję, ale na pewno jesteś o wiele lepsza ode mnie w czymś innym. Ja na przykład w ogóle nie znam się na ziołach, choć usilnie próbuje to zmienić. Nie ma czego mi zazdrościć – przyznała.
Wyglądało na to, że współpraca z cukiernią powinna przebiec dość gładko. Clementine zgadzała się na wszystko, co powiedziała Gwen, chyba po prostu nie do końca orientując się w temacie. Malarka bała się jedynie o to, że szef cukierni może nie być nastawiony w tak pokojowy sposób i może mieć swoją własną wizję na pracę artystki. Gdyby jednak tak było to chyba sam pojawiłby się na miejscu? Cóż, to pewnie okaże się w trakcie, choć panna Grey wolała wierzyć, że szefowi albo po prostu spodobają się jej prace, albo nie do końca interesuje się szczegółami biznesu, dopóki ten przynosił zyski. W końcu tak zachowywało się wielu właścicieli lokali, szczególnie jeśli nie zakładali ich sami. Bertie Bott był pewnym wyjątkiem. Cukiernia Wszystkich Smaków była efektem jego wyobraźni i pasji do gotowania.
– Możemy tak się umówić – przytaknęła pannie Thorne. – Ile ilustracji mam na początek przygotować? I co dokładnie mają przedstawiać? Obraz wsi, czekoladę, zastawiony stół? A może jakieś zwierzęta? Krowę na przykład? Chyba że mam inspirować się nazwami czekolad? – zaczęła wypytywać. Lepiej było mieć za dużo niż za mało informacji, choć odnosiła wrażenie, że Clementine chce jak najszybciej zakończyć to spotkanie. Nie zdziwiłaby się, gdyby została zmuszona do poprowadzenia tej rozmowy. Szef ma w końcu dość dużą władzę nad pracownikami. – Jeśli masz jeszcze jakieś propozycje to po prostu mów. Im więcej wiem, tym większa szansa, że praca spodoba się i tobie, i szefowi – dodała.
Czekała na odpowiedź Clementine. Miała dość dużo czasu i nie śpieszyła się szczególnie. Zwykle idąc na tego typu spotkania starała się móc poświęcić dłuższą chwilę klientowi. Pośpiech nigdy nie wychodził na dobre, gdy chodziło o pracę artystyczną.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Współpraca układała się im wspaniale, przynajmniej jak dla niej. Może była to kwestia uległości Clementine albo pokojowych natur obu rozmówczyń, że konwersacja przebiegała tak gładko, nie wnikała w to. Liczyło się tylko to, że im się to udawało.
– To prawda. Każdy z nas jest dobry w czym innym. – odpowiedziała, śmiejąc się jak dziecko. W zielarstwie może nie była orłem, ale w eliksirach! W tym uważała się za specjalistkę.
Wysłuchała Gwen, zastanawiając się, czy nie lepiej będzie od razu przygotować czterech ilustracji – tak na zapas. Powinno być to opłacalne dla obu stron. Pytanie, czy Gwen da radę w tydzień je wszystkie zrobić, czy nie będzie to dla niej uciążliwe.
– Da pani radę narysować cztery albo chociaż trzy do następnego piątku? – zaproponowała. – I myślę, że zostaniemy przy koncepcji z dzisiejszego szkicu. To będzie coś w stylu tabliczki czekolady wyglądającej z opakowania, na widok której wszystkim ślinka cieknie. Oczywiście w jaśniejszej wersji dla mlecznej i ciemniejszej dla gorzkiej, jak już pani wspominała.
Miała nadzieję, że dobrze to opisała. Chciała postawić na prostotę. Wyimaginowane rzeczy sprawdzały się znacznie lepiej u dzieci. Dorośli potrzebowali czegoś zwykłego i przemawiającego do ich oficjalnego języka.
– Hm, możesz dodać wstążkę do narysowanego opakowania. Często tu tak pakujemy. – dodała Celem na sugestię Gwen. Ilustracja na opakowanie miała ewidentnie wskazywać na tę cukiernię i żadną inną. Inaczej jaki był cel w całym angażowaniu rysunków? Musieli czymś pobić konkurencję, a sam pomysł naryspwanych opakowań z czekoladami Clementine wydawał się świeży i zachęcający.
– I to by było chyba tyle. – Wzruszyła ramionami, nie wiedząc, co mogłaby powiedzieć więcej. – Ile konkretnie należy się w ramach zaliczki? Chciałabyś jeszcze może o coś dopytać?
Szczerze mówiąc, wszystkie tematy już wyczerpały. No, przynajmniej Clem tak to widziała. Cena, wygląd, termin... Mogło być coś jeszcze?
Jak na pierwszą rozmowę kwalifikacyjną poszło cukierniczce z jej punktu widzenia bardzo dobrze. Może mogłaby rekrutować nowych cukierników? Uwielbiała przecież kontakt z ludźmi!
– To prawda. Każdy z nas jest dobry w czym innym. – odpowiedziała, śmiejąc się jak dziecko. W zielarstwie może nie była orłem, ale w eliksirach! W tym uważała się za specjalistkę.
Wysłuchała Gwen, zastanawiając się, czy nie lepiej będzie od razu przygotować czterech ilustracji – tak na zapas. Powinno być to opłacalne dla obu stron. Pytanie, czy Gwen da radę w tydzień je wszystkie zrobić, czy nie będzie to dla niej uciążliwe.
– Da pani radę narysować cztery albo chociaż trzy do następnego piątku? – zaproponowała. – I myślę, że zostaniemy przy koncepcji z dzisiejszego szkicu. To będzie coś w stylu tabliczki czekolady wyglądającej z opakowania, na widok której wszystkim ślinka cieknie. Oczywiście w jaśniejszej wersji dla mlecznej i ciemniejszej dla gorzkiej, jak już pani wspominała.
Miała nadzieję, że dobrze to opisała. Chciała postawić na prostotę. Wyimaginowane rzeczy sprawdzały się znacznie lepiej u dzieci. Dorośli potrzebowali czegoś zwykłego i przemawiającego do ich oficjalnego języka.
– Hm, możesz dodać wstążkę do narysowanego opakowania. Często tu tak pakujemy. – dodała Celem na sugestię Gwen. Ilustracja na opakowanie miała ewidentnie wskazywać na tę cukiernię i żadną inną. Inaczej jaki był cel w całym angażowaniu rysunków? Musieli czymś pobić konkurencję, a sam pomysł naryspwanych opakowań z czekoladami Clementine wydawał się świeży i zachęcający.
– I to by było chyba tyle. – Wzruszyła ramionami, nie wiedząc, co mogłaby powiedzieć więcej. – Ile konkretnie należy się w ramach zaliczki? Chciałabyś jeszcze może o coś dopytać?
Szczerze mówiąc, wszystkie tematy już wyczerpały. No, przynajmniej Clem tak to widziała. Cena, wygląd, termin... Mogło być coś jeszcze?
Jak na pierwszą rozmowę kwalifikacyjną poszło cukierniczce z jej punktu widzenia bardzo dobrze. Może mogłaby rekrutować nowych cukierników? Uwielbiała przecież kontakt z ludźmi!
Oh my darling ClementineYou were lost and gone forever
Dreadful sorrow, Clementine
Dreadful sorrow, Clementine
Clementine Thorne
Zawód : ~ Czekoladniczka ~
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Do you ever feel like a misfit?
Everything inside you is
Dark and twisted
Oh, but it's okay to be different
'Cause baby, so am I
Everything inside you is
Dark and twisted
Oh, but it's okay to be different
'Cause baby, so am I
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Słuchała Clementine, w szkicowniku zapisując ołówkiem notatki. Naprędce, byle przypadkiem nie zapomnieć i zrobić wszystko dokładnie tak, jak chciała tego panna Thorne. Zwykle dobrze pamiętała prośby i zalecenia klientów, ale jednak – lepiej było polegać na notatkach. Poza tym to zawsze było pewne zabezpieczenie. Jeśli komuś nie spodoba się jej praca i zarzuci jej, że zamawiał coś innego, zawsze mogła sprawdzić, co ta osoba jej przekazywała.
– Myślę, że nie powinno być problemu – uznała. – Jeśli cokolwiek miałoby się opóźnić oczywiście tam znać.
Podała dziewczynie kwotę i zaczekała, aż ta wypłaci jej zaliczkę. Następnie zabrała się za pakowanie swoich rzeczy. Przez chwilę nawet kusiło ją, by kupić coś czekoladowego, ale w końcu się rozmyśliła. Chyba jednak lepiej będzie, jeśli odwiedzi cukiernię Botta. Nie była w niej jeszcze, a dobrze byłoby zobaczyć, jak wyszło mu otwarcie nowego lokalu. Chociaż może nie dzisiaj. Skoro miała czas tylko do piątku, musiała się sprężyć. To nie było jej jedyne zlecenie.
Po chwili wszystkie kartki, szkicownik i ołówek znów znajdowały się w teczce. Gwen odłożyła ją na krzesło i chwyciła płaszcz. Założyła do sprawnie, wymieniając z Clementine kilka grzecznościowych zdań. Prędko jednak była już gotowa do wyjścia.
– Dziękuję za spotkanie – powiedziała, kierując się ku drzwiom. – Mam nadzieję, że moje prace się spodobają. Przynieść je osobiście czy wysłać sową? Jeśli nie będzie śnieżycy, prace powinny przyjść w dobrym stanie.
Zaczekała na odpowiedź po czym ruszyła do wyjścia. Musiała kupić coś na obiad, a potem jeszcze na chwilę odwiedzić Muzeum Brytyjskie. Ech, dorosłość! Zawsze znajdzie się w niej coś do zrobienia. Czasem myślała, by wziąć urlop, ale z drugiej strony… i tak by pewnie coś malowała bądź rysowała, więc w gruncie rzeczy robiłaby to samo, tylko nieodpłatnie. A lepiej było coś zarobić, odłożyć. Może w końcu też otworzyć własny lokal, jak Bertie? Właściwie chłopak mógł zostać dla niej pewną inspiracją. Był tylko rok starszy od niej, a już prowadził własny biznes! Gwen naprawdę nie miałaby nic przeciwko, gdyby też była w stanie tego dokonać. Może powinna porozmawiać o tym z Johnatanem.
| zt x2
– Myślę, że nie powinno być problemu – uznała. – Jeśli cokolwiek miałoby się opóźnić oczywiście tam znać.
Podała dziewczynie kwotę i zaczekała, aż ta wypłaci jej zaliczkę. Następnie zabrała się za pakowanie swoich rzeczy. Przez chwilę nawet kusiło ją, by kupić coś czekoladowego, ale w końcu się rozmyśliła. Chyba jednak lepiej będzie, jeśli odwiedzi cukiernię Botta. Nie była w niej jeszcze, a dobrze byłoby zobaczyć, jak wyszło mu otwarcie nowego lokalu. Chociaż może nie dzisiaj. Skoro miała czas tylko do piątku, musiała się sprężyć. To nie było jej jedyne zlecenie.
Po chwili wszystkie kartki, szkicownik i ołówek znów znajdowały się w teczce. Gwen odłożyła ją na krzesło i chwyciła płaszcz. Założyła do sprawnie, wymieniając z Clementine kilka grzecznościowych zdań. Prędko jednak była już gotowa do wyjścia.
– Dziękuję za spotkanie – powiedziała, kierując się ku drzwiom. – Mam nadzieję, że moje prace się spodobają. Przynieść je osobiście czy wysłać sową? Jeśli nie będzie śnieżycy, prace powinny przyjść w dobrym stanie.
Zaczekała na odpowiedź po czym ruszyła do wyjścia. Musiała kupić coś na obiad, a potem jeszcze na chwilę odwiedzić Muzeum Brytyjskie. Ech, dorosłość! Zawsze znajdzie się w niej coś do zrobienia. Czasem myślała, by wziąć urlop, ale z drugiej strony… i tak by pewnie coś malowała bądź rysowała, więc w gruncie rzeczy robiłaby to samo, tylko nieodpłatnie. A lepiej było coś zarobić, odłożyć. Może w końcu też otworzyć własny lokal, jak Bertie? Właściwie chłopak mógł zostać dla niej pewną inspiracją. Był tylko rok starszy od niej, a już prowadził własny biznes! Gwen naprawdę nie miałaby nic przeciwko, gdyby też była w stanie tego dokonać. Może powinna porozmawiać o tym z Johnatanem.
| zt x2
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
| 08.03.1957 r. |
Ciężko było wrócić jej do pracy. Po tym nieszczęsnym zdarzeniu, którym było nieumyślne zmienienie się w starszą babcię, miała przeczucie, że coś podobnego może zdarzyć się ponownie. O ile normalnie zareagowałaby śmiechem i nie potraktowała tego poważnie, o tyle wiedziała, że jeżeli znowu się tak stanie, przełożony łatwo będzie mógł wyrzucić ją na bruk. Nie chciała rezygnować z cukierni, nie kiedy tak wiele na nią pracowała. Ale kolejne wolne to właśnie oznaczało.
Westchnęła w myślach, wprawiając w ruch drzwi od kawiarni – to będzie ciężki dzień. Przebrała się w fartuch i zaczęła swoją zmianę. Jak zwykle czekała na nią dostawa nowych rzeczy do sprawdzenia i umieszczenia w odpowiednich miejscach. Spojrzała na nowy towar i ogarnęła ją nawet poniekąd nostalgia – takich samych materiałów użył jej ojciec do robienia ulubionych czekoladek jednego z jej braci. To był… wspaniały czas, tak. Nie dała jednak zupełnie za wygraną, nadal chciała walczyć o cukiernię.
Po kolei zaczęła odhaczać dostarczone przedmioty. Kakao – jest. Wanilia – oczywiście, że jest. Cukier – w nadmiarze, nie rozumiała, czemu był na liście i czemu przełożony go zamówił, w końcu cukru mieli aż zanadto, ale nie jej o to pytać. Wyliczała produkty jeden po drugim, spoglądając co rusz na pakunki zgromadzone na tyłach sklepu. W końcu skończyła rozeznanie, wszystko na szczęście było w normie, więc niespecjalnie musiała się jeszcze starać.
Teraz tylko przeniesienie wszystkiego na odpowiednie miejsce. „Tylko”… To raczej małe niedomówienie, bo wszystkie te worki i paczki ważyły całkiem sporo. Dzięki sile rąk Clementine mogła na szczęście przymknąć na to oko. Nie sprawiało jej problemu noszenie cięższych rzeczy, lata pracy zlikwidowały wszelkie szanse na zakwasy i nadwyrężone mięśnie. Zresztą, dużo się też ruszała. Musiałaby naprawdę mocno przedobrzyć, żeby czuć się naprawdę źle po tego typu wysiłku.
Wzięła jedno pudło i ustawiła w wyznaczonym miejscu. Potem kolejne. I kolejne. Kiedy jednak przyszła pora na cukier, nie mogła go tu dać, nie na górę. Miejsce przedmiotów, których było w nadmiarze, zawsze było na dole pod wszelkimi półkami. Nie były potrzebne na chwilę obecną, więc miało to dodatkowo usprawnić pracę. Znacznie łatwiej sięgnąć po coś otwartego, mając to na wysokości ręki niż schylać się specjalnie, by to zabrać – przynajmniej tak twierdził właściciel.
Dała pakunek z cukrem na dół, tak jak przykazano. Co teraz? Cóż, sprzątanie… Jakby nie miała tego wystarczająco dużo w domu. Może i jej dwójka braci dorosła, ale jedno się nie zmieniło: nadal bałaganili jak małe zwierzątka. Ale w porządku, nawet to lubiła. Wizja czystego miejsca pracy nie mogła być zła, Clementine tylko dodatkowo zadowalała.
Chwyciła za szmatkę i przytargała za sobą wiadro. Przyszła kolej na mycie okien, ale nieszczególnie jej się to uśmiechało. Jak lubiła dzieci, tak nigdy nie rozumiała tych wgapiających się w wystawy. Zupełnie jakby palcowanie szyb miało przybliżyć ich do łakoci znajdujących się za szybą.
Cierpliwie pucowała śliską nawierzchnię, starając się robić to jak najdokładniej. Domyślała się, że po kolejnym dniu znowu wszystko będzie brudne, ale na pewno mniej niż gdyby o cukiernię nie dbało się w ogóle. Wówczas sklep przypominałby bardziej pobojowisko niżeli normalne miejsce spotkań i kupowania słodyczy.
Wyjęła miotłę ze schowka, po czym zabrała się za zmiatanie nią głównej części cukierni. Postarała się zgarnąć kurz i wszelkie inne drobinki nawet z tych bardziej niedostępnych powierzchni. Było to odrobinę nudne zajęcie, ale satysfakcjonujące. Co innego z myciem okien…
Wyrzuciła wszystkie śmieci i wzięła się tym razem za zmywanie podłogi. Nie martwiła się plecami, w końcu były do tego przyzwyczajone. Zaczęła od drzwi frontowych, posuwając się coraz bardziej w tył. Miało to na celu to, żeby jak najmniej brudu i plam było nanoszonych po zmyciu płaskiej nawierzchni. To byłoby bardziej niż uciążliwe polerować drugi raz podłogę z powodu śladów jej butów, nie?
Przetarła podłogę raz jeszcze, a gdy skończyła, powstała z ziemi i położyła ręce na biodrach. Podłoga lśniła czystością, robota skończona. Teraz wystarczyło poczekać, aż wyschnie i można było realizować kolejny punkt na liście do zrobienia – ostatnie poprawki przed przyjęciem klientów.
Popatrzyła, czy zostawiono jej coś na kartkach, ale nic dodatkowego nie miała dzisiaj do zrobienia. Musiała więc tylko sprawdzić, co zawiera spis zamówień. Tort, ciasto, dwa torty i… czekoladki. W porządku, czyli trzy razy torty, raz ciasto i raz czekoladki. Zauważyła dopisek przy jednym z tortów – „wesele” i rozmarzyła się nieco. Gdyby to jej przyszło brać ślub, na pewno wzięłaby coś więcej niż zwykły tort czekoladowy z bitą śmietaną, ale nie jej było to oceniać. Sama żyła dość skromnie, więc chyba niezbyt mogła oceniać państwa młodych.
W międzyczasie dzwonek oznajmił nadejście drugiego pracownika cukierni. Szczęśliwie w porę Clementine zdążyła go zatrzymać, mówiąc, by wszedł tylnym wyjściem. Inaczej musiałaby znowu przecierać tę podłogę.
Spojrzała raz jeszcze na spis, starając się zapamiętać podane nazwiska i należności. Tyle czasu powinno jej wystarczyć, więc schowała spis z powrotem do szuflady w ladzie. Zawsze mogła do niego zajrzeć od biedy, ale wolała prezentować się jako cukierniczka jak najlepiej.
Kiedy podłoga wyschła, mogli wreszcie otworzyć kawiarnię. Godziny szczytu przychodziły zwykle między drugą a trzecią, więc Clementine nie zdziwiła się niską frekwencją klientów. Chodziła od konsumenta do konsumenta, proponując pomoc i polecając dzisiejsze specjały. Znała każdy kąt sklepu, więc nie sprawiało jej większego problemu wskazywanie na lokalizację danych słodkości.
Niespodziewanie do sklepu weszła – sądząc po tym, jak blisko szli – para. Dość… specyficzna para. Clem nie sądziła, że kiedykolwiek spotka kogoś ubranego w ten sposób. Przyjęła jednak cios na siebie, widząc błaganie w oczach zajętego jakąś rubaszną klientką współpracownika.
– Dzień dobry. W czym mogę pomóc? – przechyliła głowę lekko, uśmiechając się przyjaźnie. Klient to nadal klient, prawda? Zresztą, co może się stać?
Para jednak uparcie milczała, spoglądając na siebie z niepokojem. Czyżby Clementine ich przestraszyła? Słyszała co prawda, że te jej zęby wyglądają trochę na wilcze, ale…
– Zdrastwujtie, wy gawaritje pa ruski? – odezwał się niepewnie mężczyzna.
Clem rozszerzyła oczy w niemym osłupieniu. No tego to się nie spodziewała. Nie znała co prawda rosyjskiego aż tak dobrze, ale stwierdziła, że i postara się ich jakoś przyjąć. Może się jakoś dogadają.
Użyła łamanego rosyjskiego, by po chwili dowiedzieć się, że chcieli tort weselny. To nie zapowiadało się zbyt dobrze. Co prawda kobieta używała angielskich wtrąceń, ale nie na tyle by opisać szczegóły! Jak mieli sobie poradzić w tej sytuacji?
Nagle dostała olśnienia – widziała rosyjskie nazwisko w spisie. Pewnie nie chodzi, że chcą tego tortu, tylko przyszli go odebrać! Sięgnęła do szuflady i wyciągnęła z niej plik kartek z nazwiskami. Pokazała palcem na brzmiące obco nazwisko:
– Da?
– Da, da!
Odetchnęła z ulgą w myślach. Jakoś się dogadali, choć było to spore wyzwanie. Powiedziała im, by zaczekali i poszła po tort. „Weselny”, tak brzmiała kartka przyczepiona do paczki.
Wręczyła wreszcie pakunek klientom, którzy z zakończenia współpracy zdawali się cieszyć jeszcze bardziej niż ona. W sumie to zazdrościła tym dwojgu, że odnaleźli swoją drugą połówkę. Nawet jeżeli drastycznie kaleczyła angielski.
– Spasiba, da swidania – oznajmili, poprawiając szaliki do wyjścia.
Grzecznie im odpowiedziała i odprowadziła ich wzrokiem do drzwi, aż na zewnątrz znikli w którejś mniejszej uliczce. Miła parka. Ale dziwna. Co jednak zdziwiło ją bardziej, to fakt że jej chlebodawca nigdzie nie zanotował, że mówią tylko po rosyjsku. No nic, musiała wrócić do pracy.
Pospieszyła na pomoc kolejnemu klientowi. Ten jednak miał o wiele gorszy problem: był strasznym zrzędą. Zaoferowała mu więc czekoladki z najniższą ceną i z jak największą ilością dodatków. A przynajmniej – tak optycznie by się wydawało. Tego kupującego trzeba było jednak jak najszybciej spławić, bo odstraszał resztę potencjalnych nabywców i Clementine dobrze to wiedziała.
Przyjęła zapłatę i pożegnała go z uśmiechem. Tak również – tylko trochę milej – potraktowała resztę klienteli, aż w końcu z ranka zrobił się wieczór. Ta pora oznaczała koniec jej zmiany, więc mogła z radością przekazać na jakiś czas swoje obowiązki drugiemu pracownikowi i pójść do domu. Nawet nie zauważyła, jak dzień szybko jej zleciał, mogła więc uznać, że był na tyle udany, że straciła rachubę czasu. A może po prostu na tyle ekscytujący? Rzadko przecież zdarzało jej się porozmawiać z cudzoziemcami!
Zrobiła ostatnie oporządzenie sklepu, po czym wyszła. Miała przecudowne wrażenie, że dom już na nią czekał.
[z/t]
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ciężko było wrócić jej do pracy. Po tym nieszczęsnym zdarzeniu, którym było nieumyślne zmienienie się w starszą babcię, miała przeczucie, że coś podobnego może zdarzyć się ponownie. O ile normalnie zareagowałaby śmiechem i nie potraktowała tego poważnie, o tyle wiedziała, że jeżeli znowu się tak stanie, przełożony łatwo będzie mógł wyrzucić ją na bruk. Nie chciała rezygnować z cukierni, nie kiedy tak wiele na nią pracowała. Ale kolejne wolne to właśnie oznaczało.
Westchnęła w myślach, wprawiając w ruch drzwi od kawiarni – to będzie ciężki dzień. Przebrała się w fartuch i zaczęła swoją zmianę. Jak zwykle czekała na nią dostawa nowych rzeczy do sprawdzenia i umieszczenia w odpowiednich miejscach. Spojrzała na nowy towar i ogarnęła ją nawet poniekąd nostalgia – takich samych materiałów użył jej ojciec do robienia ulubionych czekoladek jednego z jej braci. To był… wspaniały czas, tak. Nie dała jednak zupełnie za wygraną, nadal chciała walczyć o cukiernię.
Po kolei zaczęła odhaczać dostarczone przedmioty. Kakao – jest. Wanilia – oczywiście, że jest. Cukier – w nadmiarze, nie rozumiała, czemu był na liście i czemu przełożony go zamówił, w końcu cukru mieli aż zanadto, ale nie jej o to pytać. Wyliczała produkty jeden po drugim, spoglądając co rusz na pakunki zgromadzone na tyłach sklepu. W końcu skończyła rozeznanie, wszystko na szczęście było w normie, więc niespecjalnie musiała się jeszcze starać.
Teraz tylko przeniesienie wszystkiego na odpowiednie miejsce. „Tylko”… To raczej małe niedomówienie, bo wszystkie te worki i paczki ważyły całkiem sporo. Dzięki sile rąk Clementine mogła na szczęście przymknąć na to oko. Nie sprawiało jej problemu noszenie cięższych rzeczy, lata pracy zlikwidowały wszelkie szanse na zakwasy i nadwyrężone mięśnie. Zresztą, dużo się też ruszała. Musiałaby naprawdę mocno przedobrzyć, żeby czuć się naprawdę źle po tego typu wysiłku.
Wzięła jedno pudło i ustawiła w wyznaczonym miejscu. Potem kolejne. I kolejne. Kiedy jednak przyszła pora na cukier, nie mogła go tu dać, nie na górę. Miejsce przedmiotów, których było w nadmiarze, zawsze było na dole pod wszelkimi półkami. Nie były potrzebne na chwilę obecną, więc miało to dodatkowo usprawnić pracę. Znacznie łatwiej sięgnąć po coś otwartego, mając to na wysokości ręki niż schylać się specjalnie, by to zabrać – przynajmniej tak twierdził właściciel.
Dała pakunek z cukrem na dół, tak jak przykazano. Co teraz? Cóż, sprzątanie… Jakby nie miała tego wystarczająco dużo w domu. Może i jej dwójka braci dorosła, ale jedno się nie zmieniło: nadal bałaganili jak małe zwierzątka. Ale w porządku, nawet to lubiła. Wizja czystego miejsca pracy nie mogła być zła, Clementine tylko dodatkowo zadowalała.
Chwyciła za szmatkę i przytargała za sobą wiadro. Przyszła kolej na mycie okien, ale nieszczególnie jej się to uśmiechało. Jak lubiła dzieci, tak nigdy nie rozumiała tych wgapiających się w wystawy. Zupełnie jakby palcowanie szyb miało przybliżyć ich do łakoci znajdujących się za szybą.
Cierpliwie pucowała śliską nawierzchnię, starając się robić to jak najdokładniej. Domyślała się, że po kolejnym dniu znowu wszystko będzie brudne, ale na pewno mniej niż gdyby o cukiernię nie dbało się w ogóle. Wówczas sklep przypominałby bardziej pobojowisko niżeli normalne miejsce spotkań i kupowania słodyczy.
Wyjęła miotłę ze schowka, po czym zabrała się za zmiatanie nią głównej części cukierni. Postarała się zgarnąć kurz i wszelkie inne drobinki nawet z tych bardziej niedostępnych powierzchni. Było to odrobinę nudne zajęcie, ale satysfakcjonujące. Co innego z myciem okien…
Wyrzuciła wszystkie śmieci i wzięła się tym razem za zmywanie podłogi. Nie martwiła się plecami, w końcu były do tego przyzwyczajone. Zaczęła od drzwi frontowych, posuwając się coraz bardziej w tył. Miało to na celu to, żeby jak najmniej brudu i plam było nanoszonych po zmyciu płaskiej nawierzchni. To byłoby bardziej niż uciążliwe polerować drugi raz podłogę z powodu śladów jej butów, nie?
Przetarła podłogę raz jeszcze, a gdy skończyła, powstała z ziemi i położyła ręce na biodrach. Podłoga lśniła czystością, robota skończona. Teraz wystarczyło poczekać, aż wyschnie i można było realizować kolejny punkt na liście do zrobienia – ostatnie poprawki przed przyjęciem klientów.
Popatrzyła, czy zostawiono jej coś na kartkach, ale nic dodatkowego nie miała dzisiaj do zrobienia. Musiała więc tylko sprawdzić, co zawiera spis zamówień. Tort, ciasto, dwa torty i… czekoladki. W porządku, czyli trzy razy torty, raz ciasto i raz czekoladki. Zauważyła dopisek przy jednym z tortów – „wesele” i rozmarzyła się nieco. Gdyby to jej przyszło brać ślub, na pewno wzięłaby coś więcej niż zwykły tort czekoladowy z bitą śmietaną, ale nie jej było to oceniać. Sama żyła dość skromnie, więc chyba niezbyt mogła oceniać państwa młodych.
W międzyczasie dzwonek oznajmił nadejście drugiego pracownika cukierni. Szczęśliwie w porę Clementine zdążyła go zatrzymać, mówiąc, by wszedł tylnym wyjściem. Inaczej musiałaby znowu przecierać tę podłogę.
Spojrzała raz jeszcze na spis, starając się zapamiętać podane nazwiska i należności. Tyle czasu powinno jej wystarczyć, więc schowała spis z powrotem do szuflady w ladzie. Zawsze mogła do niego zajrzeć od biedy, ale wolała prezentować się jako cukierniczka jak najlepiej.
Kiedy podłoga wyschła, mogli wreszcie otworzyć kawiarnię. Godziny szczytu przychodziły zwykle między drugą a trzecią, więc Clementine nie zdziwiła się niską frekwencją klientów. Chodziła od konsumenta do konsumenta, proponując pomoc i polecając dzisiejsze specjały. Znała każdy kąt sklepu, więc nie sprawiało jej większego problemu wskazywanie na lokalizację danych słodkości.
Niespodziewanie do sklepu weszła – sądząc po tym, jak blisko szli – para. Dość… specyficzna para. Clem nie sądziła, że kiedykolwiek spotka kogoś ubranego w ten sposób. Przyjęła jednak cios na siebie, widząc błaganie w oczach zajętego jakąś rubaszną klientką współpracownika.
– Dzień dobry. W czym mogę pomóc? – przechyliła głowę lekko, uśmiechając się przyjaźnie. Klient to nadal klient, prawda? Zresztą, co może się stać?
Para jednak uparcie milczała, spoglądając na siebie z niepokojem. Czyżby Clementine ich przestraszyła? Słyszała co prawda, że te jej zęby wyglądają trochę na wilcze, ale…
– Zdrastwujtie, wy gawaritje pa ruski? – odezwał się niepewnie mężczyzna.
Clem rozszerzyła oczy w niemym osłupieniu. No tego to się nie spodziewała. Nie znała co prawda rosyjskiego aż tak dobrze, ale stwierdziła, że i postara się ich jakoś przyjąć. Może się jakoś dogadają.
Użyła łamanego rosyjskiego, by po chwili dowiedzieć się, że chcieli tort weselny. To nie zapowiadało się zbyt dobrze. Co prawda kobieta używała angielskich wtrąceń, ale nie na tyle by opisać szczegóły! Jak mieli sobie poradzić w tej sytuacji?
Nagle dostała olśnienia – widziała rosyjskie nazwisko w spisie. Pewnie nie chodzi, że chcą tego tortu, tylko przyszli go odebrać! Sięgnęła do szuflady i wyciągnęła z niej plik kartek z nazwiskami. Pokazała palcem na brzmiące obco nazwisko:
– Da?
– Da, da!
Odetchnęła z ulgą w myślach. Jakoś się dogadali, choć było to spore wyzwanie. Powiedziała im, by zaczekali i poszła po tort. „Weselny”, tak brzmiała kartka przyczepiona do paczki.
Wręczyła wreszcie pakunek klientom, którzy z zakończenia współpracy zdawali się cieszyć jeszcze bardziej niż ona. W sumie to zazdrościła tym dwojgu, że odnaleźli swoją drugą połówkę. Nawet jeżeli drastycznie kaleczyła angielski.
– Spasiba, da swidania – oznajmili, poprawiając szaliki do wyjścia.
Grzecznie im odpowiedziała i odprowadziła ich wzrokiem do drzwi, aż na zewnątrz znikli w którejś mniejszej uliczce. Miła parka. Ale dziwna. Co jednak zdziwiło ją bardziej, to fakt że jej chlebodawca nigdzie nie zanotował, że mówią tylko po rosyjsku. No nic, musiała wrócić do pracy.
Pospieszyła na pomoc kolejnemu klientowi. Ten jednak miał o wiele gorszy problem: był strasznym zrzędą. Zaoferowała mu więc czekoladki z najniższą ceną i z jak największą ilością dodatków. A przynajmniej – tak optycznie by się wydawało. Tego kupującego trzeba było jednak jak najszybciej spławić, bo odstraszał resztę potencjalnych nabywców i Clementine dobrze to wiedziała.
Przyjęła zapłatę i pożegnała go z uśmiechem. Tak również – tylko trochę milej – potraktowała resztę klienteli, aż w końcu z ranka zrobił się wieczór. Ta pora oznaczała koniec jej zmiany, więc mogła z radością przekazać na jakiś czas swoje obowiązki drugiemu pracownikowi i pójść do domu. Nawet nie zauważyła, jak dzień szybko jej zleciał, mogła więc uznać, że był na tyle udany, że straciła rachubę czasu. A może po prostu na tyle ekscytujący? Rzadko przecież zdarzało jej się porozmawiać z cudzoziemcami!
Zrobiła ostatnie oporządzenie sklepu, po czym wyszła. Miała przecudowne wrażenie, że dom już na nią czekał.
[z/t]
[bylobrzydkobedzieladnie]
Oh my darling ClementineYou were lost and gone forever
Dreadful sorrow, Clementine
Dreadful sorrow, Clementine
Clementine Thorne
Zawód : ~ Czekoladniczka ~
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Do you ever feel like a misfit?
Everything inside you is
Dark and twisted
Oh, but it's okay to be different
'Cause baby, so am I
Everything inside you is
Dark and twisted
Oh, but it's okay to be different
'Cause baby, so am I
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
23 kwietnia
Londyn nie wygląda tak samo, jak jeszcze przed miesiącem. Jest zdecydowanie mniej zatłoczony i bardziej ponury, wiosna zamiast słońcem wita nas mgłą, a ulice toną w dziwacznej ciszy pozbawionej zwykłego gwaru. Teraz się tu szepcze, a ciche rozmowy rozwiewa wiatr, przez co brzmią jękiem, tylko nie miłosnym, a udręczonym. Bez bólu, ale pełnym żałości. Nikt się nie skarży, ale babcie, co głowy owijają chustką siedzą w domach i nie wychodzą już posiedzieć na ławeczce na skwerku. Młodzi mężczyźni rozmawiają o qudditchu, lecz nie skaczą już sobie do gardeł przy tych opowieściach. Entuzjazm hamuje się w krtani, więźnie w połowie drogi do ust i pozostaje tylko sucha relacja, merytoryczna wymiana uwag tonem bezbarwnym. Miastu brakuje polotu. Nawet pieprzeni ćpuni chowają się po melinach, choć po złotej rybce powinni wychynąć, poszukać kwitnących kwiatów, zaśmiewać się do rozpuku i peszyć, zagajeni przez obcych. Nikt tu nie lata. Nikt nawet nie śpiewa, głos trzyma Londyn, nagle wyniosły i odległy, absorbując sobie racje do wytyczania nowych rytmów. Marszowy krok na ulicach, szelest zbyt długich płaszczy, których poły omiatają krawężniki, skrzypienie drzwi i delikatne dzwonki odzywające się u wejścia, tyle: tyle pozostaje z dawnego miasta.
Drama queen ze mnie pierwszej klasy. Czekam, aż ktoś powie mi, że przesadzam. Wyleje mi na spodnie drinka z kostkami lodu i uświadomi, że ze mnie skończony osioł i dureń. Czekam. Tylko nic takiego się nie wydarza. Mam swoje nawyki, do pracy chadzam spacerem z pobliskiego parku. Teleportuję się przy konkretnym drzewie, rosłym klonie na końcu alejki krzyżującej się z główną ulicą. Tym sposobem droga do Wenus zajmuje mi niecały kwadrans, większość drogi biegnie prze zieleniec. Lubiłem obserwować starszego pana karmiącego ptaki i grupę dziewcząt, biegających po parku, zazwyczaj wieczorami. Pewnie mugole, dawno ich nie widziałem.
Dręczy mnie to - dręczy okropnie i chyba nie mam komu się wygadać. Zamiast tego pracuję dużo i długo, energię z towarzyskich rautów i dobrej zabawy poświęcając na przyszłość swoją, Giovanny oraz moich pozostałych podopiecznych. Wtedy się zatracam, a nawet zapominam. Poprawka, wyrzucam to z głowy, odkładam na później, bo chandra wraca, zawsze wraca. Nie cierpię, kiedy uderza tuż przed snem.
Wyjmuję z kieszeni fajkę i odpalam ją od różdżki. Dziś dym jest ciemnoszary, bardziej głęboki i gęsty niż ten płynący z regularnych szlugów. Pokrzepia mnie myśl, że doświadczę jednak odrobiny koloru, że jeśli wszystko się ułoży - teraz, negocjacyjnie - to przyklepię bardzo korzystną umowę. Nestorzyca Selwynów wywołuje we mnie co prawda wewnętrzny bełt, ale co oni za to mogą? Każdy ród ma swoją czarną owcę. Mój ma mnie.
Wybieram stolik wciśnięty w kąt i składam zamówienie na czarną kawę i ciasto wiśniowe z dodatkową polewą czekoladową. Zapach w cukierni sprawia, że ślina napływa mi do ust - zjadłbym wszystko, literalnie wszystko. Ta szklana szyba to zabezpieczenie przede mną, mówię wam. Dopalam papierosa nim kelnerka przychodzi z moimi specjałami - Wendeliny nadal ni widu, ni słychu. Może też jej coś zamówię. Nie wiem, jaką kawę lubi, ale biorę drugi kawałek ciasta. Stoi w drzwiach, kiedy go kończę. Cóż.
-Lady Selwyn, wspaniale cię widzieć - witam ją, na wpół oficjalnie, bo jednak z należytymi tytułami i całym tym kramem, a z drugiej strony odrobinę poufale - cóż tam, pani w polityce? - zagaduję ostrożnie, raczej żartobliwie, bo ktoś musi przełamać pierwsze lody i czuję, że ten obowiązek należy do mnie. Słowem nie wspominam o dwóch deserowych talerzykach pełnych okruszków.
-Czy przygotowałaś dla mnie próbki, madame? Lubię mówić o konkretach - dodaję, przechodząc do rzeczy. Rudowłose dziewczę jest piękne i urocze, ALE, że czas na przyjemności mam zawsze, na przekór go ignoruję.
Londyn nie wygląda tak samo, jak jeszcze przed miesiącem. Jest zdecydowanie mniej zatłoczony i bardziej ponury, wiosna zamiast słońcem wita nas mgłą, a ulice toną w dziwacznej ciszy pozbawionej zwykłego gwaru. Teraz się tu szepcze, a ciche rozmowy rozwiewa wiatr, przez co brzmią jękiem, tylko nie miłosnym, a udręczonym. Bez bólu, ale pełnym żałości. Nikt się nie skarży, ale babcie, co głowy owijają chustką siedzą w domach i nie wychodzą już posiedzieć na ławeczce na skwerku. Młodzi mężczyźni rozmawiają o qudditchu, lecz nie skaczą już sobie do gardeł przy tych opowieściach. Entuzjazm hamuje się w krtani, więźnie w połowie drogi do ust i pozostaje tylko sucha relacja, merytoryczna wymiana uwag tonem bezbarwnym. Miastu brakuje polotu. Nawet pieprzeni ćpuni chowają się po melinach, choć po złotej rybce powinni wychynąć, poszukać kwitnących kwiatów, zaśmiewać się do rozpuku i peszyć, zagajeni przez obcych. Nikt tu nie lata. Nikt nawet nie śpiewa, głos trzyma Londyn, nagle wyniosły i odległy, absorbując sobie racje do wytyczania nowych rytmów. Marszowy krok na ulicach, szelest zbyt długich płaszczy, których poły omiatają krawężniki, skrzypienie drzwi i delikatne dzwonki odzywające się u wejścia, tyle: tyle pozostaje z dawnego miasta.
Drama queen ze mnie pierwszej klasy. Czekam, aż ktoś powie mi, że przesadzam. Wyleje mi na spodnie drinka z kostkami lodu i uświadomi, że ze mnie skończony osioł i dureń. Czekam. Tylko nic takiego się nie wydarza. Mam swoje nawyki, do pracy chadzam spacerem z pobliskiego parku. Teleportuję się przy konkretnym drzewie, rosłym klonie na końcu alejki krzyżującej się z główną ulicą. Tym sposobem droga do Wenus zajmuje mi niecały kwadrans, większość drogi biegnie prze zieleniec. Lubiłem obserwować starszego pana karmiącego ptaki i grupę dziewcząt, biegających po parku, zazwyczaj wieczorami. Pewnie mugole, dawno ich nie widziałem.
Dręczy mnie to - dręczy okropnie i chyba nie mam komu się wygadać. Zamiast tego pracuję dużo i długo, energię z towarzyskich rautów i dobrej zabawy poświęcając na przyszłość swoją, Giovanny oraz moich pozostałych podopiecznych. Wtedy się zatracam, a nawet zapominam. Poprawka, wyrzucam to z głowy, odkładam na później, bo chandra wraca, zawsze wraca. Nie cierpię, kiedy uderza tuż przed snem.
Wyjmuję z kieszeni fajkę i odpalam ją od różdżki. Dziś dym jest ciemnoszary, bardziej głęboki i gęsty niż ten płynący z regularnych szlugów. Pokrzepia mnie myśl, że doświadczę jednak odrobiny koloru, że jeśli wszystko się ułoży - teraz, negocjacyjnie - to przyklepię bardzo korzystną umowę. Nestorzyca Selwynów wywołuje we mnie co prawda wewnętrzny bełt, ale co oni za to mogą? Każdy ród ma swoją czarną owcę. Mój ma mnie.
Wybieram stolik wciśnięty w kąt i składam zamówienie na czarną kawę i ciasto wiśniowe z dodatkową polewą czekoladową. Zapach w cukierni sprawia, że ślina napływa mi do ust - zjadłbym wszystko, literalnie wszystko. Ta szklana szyba to zabezpieczenie przede mną, mówię wam. Dopalam papierosa nim kelnerka przychodzi z moimi specjałami - Wendeliny nadal ni widu, ni słychu. Może też jej coś zamówię. Nie wiem, jaką kawę lubi, ale biorę drugi kawałek ciasta. Stoi w drzwiach, kiedy go kończę. Cóż.
-Lady Selwyn, wspaniale cię widzieć - witam ją, na wpół oficjalnie, bo jednak z należytymi tytułami i całym tym kramem, a z drugiej strony odrobinę poufale - cóż tam, pani w polityce? - zagaduję ostrożnie, raczej żartobliwie, bo ktoś musi przełamać pierwsze lody i czuję, że ten obowiązek należy do mnie. Słowem nie wspominam o dwóch deserowych talerzykach pełnych okruszków.
-Czy przygotowałaś dla mnie próbki, madame? Lubię mówić o konkretach - dodaję, przechodząc do rzeczy. Rudowłose dziewczę jest piękne i urocze, ALE, że czas na przyjemności mam zawsze, na przekór go ignoruję.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Wyjdziesz za mnie, lordzie Lestrange?
Gdyby tylko mogła o to spytać! Cioteczka Morgana niewątpliwie byłaby zadowolona z takiego obrotu spraw. Co z tego, że Wendelina właściwie go nie znała? Co z tego, że można było go okrzyknąć starym kawalerem? Jeśli tak dalej pójdzie i ją okrzykną starą panną. A ród Lestrange był przecież szanowaną rodziną, zajmującą się wszystkim co piękne na tym świecie. Muzyka! Śpiew! Och, Wendelina na tych dziedzinach znała się jeszcze mniej niż na literaturze, którą przecież studiowała przez lata. Nie zmieniało to jednak istoty rzeczy – to w dalszym ciągu były piękne arkany sztuki.
Lestrange i Selwyn. Woda i ogień. To byłoby niezwykłe połączenie, niewątpliwie.
Być może to właśnie dlatego Wendelina została wezwana na spotkanie z lordem Lestrange. Nie brat, nie ojciec, nie inny mężczyzna, który pewnie o wiele lepiej zna się na biznesie. Tylko ona: już nie taka młodziutka panna na wydaniu, dla której każde spotkanie z szlachetnie urodzonym kawalerem było na wagę złota.
Nawet nie próbowała się przeciwstawiać takiemu obrotowi spraw. Przeciwnie wręcz! Była rada, że rodzina pomyślała w tej sytuacji o niej i – jak zawsze – postanowiła pokazać się z jak najlepszej strony. Nie znała jednak lorda szczególnie dobrze, ich relacje do tej pory były jedynie oficjalne. Postawiła więc na elegancką, choć nieszczególnie zdobną suknie. Jej uszy ozdobiły zakute w złoto perły i pasujący do nich wisior. Na piersi lady Selwyn zagościła zaś broszka w kształcie salamandry. Usta pociągnęła czerwienią, tak aby pasowały do jej miedzianych pukli. Właśnie, miedzianych, nie rudych. Nie była jedną z tychśmierdzących ubogich Weasley’ów.
Na miejsce przybyła wraz ze służką, podążającą krok w krok za swoją panią. Młoda dama nie powinna spotykać się samotnie z kawalerem, dlatego Wendelina przybyła z garderobianą, która zawsze słynęła z lojalności względem rodziny i samej szlachetnie urodzonej. Była spóźniona jedynie odrobinkę: tyle, by szanowny lord mógł poczuć się w cukierni swobodnie, ale by jeszcze nie zaczął się nudzić.
Drzwi uchyliła jej służąca, a Wendelin weszła do środka nieśpiesznym krokiem. Ściągnęła z głowy kapelusz z dużym rondlem, rozglądając się wokół z podniesioną wysoko głową. Szukała Francisa, jednak okazało się, że niepotrzebnie. To on wypatrzył ją pierwszy.
– Lordzie Lestrange! – odpowiedziała, natychmiast uśmiechając się szeroko i ciepło. Jeśli szanowny Francis pozwalał sobie na odrobinę poufałości, ona miała zamiar odpłacić się tym samym, przynajmniej w granicach rozsądku. Ruszyła w stronę stolika. – Wspaniale, wspaniale! Jedna z moich kuzynek wkrótce bierze ślub, to będzie miła odmiana od dnia codziennego, ale pewnie o tym słyszałeś. – Machnęła ręką, siadając. Nie chciała zanudzać Francisa rodzinnymi historiami. Służąca zajęła wolny stolik znajdujący się kawałek dalej. Wendelina nie poświęciła jej ani spojrzenia więcej: – Mam nadzieję, że twój biznes ma się dobrze? W tym Londynie jest w końcu tyle przestrzeni! To dobrze, zaiste, dobrze, ale czy to nie wpływa źle na „Wenus”? – Uniosła pytająco brew.
Nie wiedziała szczególnie wiele o tym miejscu. Dama raczej nie powinna tam bywać. Ale śmiała przypuszczać, że zmiany przynajmniej chwilowo mogły źle wpłynąć na londyńską gospodarkę. Grzecznie było się spytać, czy Francis nie ma w związku z tym jakiś problemów. Chociaż nie sądziła.
Jej spojrzenie powędrowało na stolik, na którym stał już kawałek ciasta.
– Och, widzę, że lord pomyślał i o mnie. Wygląda doskonale – powiedziała, po czym gestem wezwała kelnerkę i zamówiła lampkę wina. Pewnie tutejsze nie będzie najlepsze, to wszak cukiernia, a nie winiarnia, ale miała nadzieję, że przynajmniej będzie w stanie je wypić.
Zapytana, skinęła głową i kolejnym gestem przywołała służącą, która podeszła do niech natychmiast, podając Wendelinie brązową, alchemiczną torbę. Nową, szytą na specjalne zamówienie lady Selwyn. Miedzianowłosa spojrzała na lorda Lestrange uważnie swoimi szarymi ślepiami, po czym pokazała mu zawartość torby, uśmiechając się nieco psotnie.
– Same najnowsze. Nad wieloma samodzielnie pracowałam – wyjaśniła z samozadowoleniem w głosie, wyciągając kilka z nich i kładąc je na blacie. Torbę położyła na znajdujące się niedaleko krzesło.
Jej palec dotknął zawleczki pierwszej z fiolek.
– Ta, po otwarciu, wzleci w niebo, tworząc ferie barw w kolorach mojego rodu… ale, jeśli sobie zażyczysz, na zamówienie kolory mogę dowolnie zmieniać. Proste, ale dzięki temu stosunkowo długotrwałe. Te tutaj imitują smoka wznoszącego się ku niebu. Na testach wystraszyliśmy moich najmłodszych krewnych, dzieci wzięły je za prawdziwego gada. – Wendelina zaśmiała się cicho na wspomnienie tamtej chwili. – Te trwają krótko, ale za to układają się w prosty wzór, który wypowie osoba przed ich otwarciem. A te zaś… są fioletowo-błękitne, tworząc na niebie raczej barwną mgłę z której wyłaniają się kwiaty, niż po prostu wybuch – wyjaśniała po kolei, dotykając każdej z zawleczek. Wendelina mówiła z pasją i niemal z czułością. To w końcu było jej rodzinne dziedzictwo! – Któraś z nich szczególnie cię interesuje, lordzie Lestrange? A może szukasz czegoś innego? – Uniosła brew po raz kolejny. – Na pewno znajdziemy coś, co lordowi będzie odpowiadać – powiedziała, zerkając na pełną próbek torbę.
Gdyby tylko mogła o to spytać! Cioteczka Morgana niewątpliwie byłaby zadowolona z takiego obrotu spraw. Co z tego, że Wendelina właściwie go nie znała? Co z tego, że można było go okrzyknąć starym kawalerem? Jeśli tak dalej pójdzie i ją okrzykną starą panną. A ród Lestrange był przecież szanowaną rodziną, zajmującą się wszystkim co piękne na tym świecie. Muzyka! Śpiew! Och, Wendelina na tych dziedzinach znała się jeszcze mniej niż na literaturze, którą przecież studiowała przez lata. Nie zmieniało to jednak istoty rzeczy – to w dalszym ciągu były piękne arkany sztuki.
Lestrange i Selwyn. Woda i ogień. To byłoby niezwykłe połączenie, niewątpliwie.
Być może to właśnie dlatego Wendelina została wezwana na spotkanie z lordem Lestrange. Nie brat, nie ojciec, nie inny mężczyzna, który pewnie o wiele lepiej zna się na biznesie. Tylko ona: już nie taka młodziutka panna na wydaniu, dla której każde spotkanie z szlachetnie urodzonym kawalerem było na wagę złota.
Nawet nie próbowała się przeciwstawiać takiemu obrotowi spraw. Przeciwnie wręcz! Była rada, że rodzina pomyślała w tej sytuacji o niej i – jak zawsze – postanowiła pokazać się z jak najlepszej strony. Nie znała jednak lorda szczególnie dobrze, ich relacje do tej pory były jedynie oficjalne. Postawiła więc na elegancką, choć nieszczególnie zdobną suknie. Jej uszy ozdobiły zakute w złoto perły i pasujący do nich wisior. Na piersi lady Selwyn zagościła zaś broszka w kształcie salamandry. Usta pociągnęła czerwienią, tak aby pasowały do jej miedzianych pukli. Właśnie, miedzianych, nie rudych. Nie była jedną z tych
Na miejsce przybyła wraz ze służką, podążającą krok w krok za swoją panią. Młoda dama nie powinna spotykać się samotnie z kawalerem, dlatego Wendelina przybyła z garderobianą, która zawsze słynęła z lojalności względem rodziny i samej szlachetnie urodzonej. Była spóźniona jedynie odrobinkę: tyle, by szanowny lord mógł poczuć się w cukierni swobodnie, ale by jeszcze nie zaczął się nudzić.
Drzwi uchyliła jej służąca, a Wendelin weszła do środka nieśpiesznym krokiem. Ściągnęła z głowy kapelusz z dużym rondlem, rozglądając się wokół z podniesioną wysoko głową. Szukała Francisa, jednak okazało się, że niepotrzebnie. To on wypatrzył ją pierwszy.
– Lordzie Lestrange! – odpowiedziała, natychmiast uśmiechając się szeroko i ciepło. Jeśli szanowny Francis pozwalał sobie na odrobinę poufałości, ona miała zamiar odpłacić się tym samym, przynajmniej w granicach rozsądku. Ruszyła w stronę stolika. – Wspaniale, wspaniale! Jedna z moich kuzynek wkrótce bierze ślub, to będzie miła odmiana od dnia codziennego, ale pewnie o tym słyszałeś. – Machnęła ręką, siadając. Nie chciała zanudzać Francisa rodzinnymi historiami. Służąca zajęła wolny stolik znajdujący się kawałek dalej. Wendelina nie poświęciła jej ani spojrzenia więcej: – Mam nadzieję, że twój biznes ma się dobrze? W tym Londynie jest w końcu tyle przestrzeni! To dobrze, zaiste, dobrze, ale czy to nie wpływa źle na „Wenus”? – Uniosła pytająco brew.
Nie wiedziała szczególnie wiele o tym miejscu. Dama raczej nie powinna tam bywać. Ale śmiała przypuszczać, że zmiany przynajmniej chwilowo mogły źle wpłynąć na londyńską gospodarkę. Grzecznie było się spytać, czy Francis nie ma w związku z tym jakiś problemów. Chociaż nie sądziła.
Jej spojrzenie powędrowało na stolik, na którym stał już kawałek ciasta.
– Och, widzę, że lord pomyślał i o mnie. Wygląda doskonale – powiedziała, po czym gestem wezwała kelnerkę i zamówiła lampkę wina. Pewnie tutejsze nie będzie najlepsze, to wszak cukiernia, a nie winiarnia, ale miała nadzieję, że przynajmniej będzie w stanie je wypić.
Zapytana, skinęła głową i kolejnym gestem przywołała służącą, która podeszła do niech natychmiast, podając Wendelinie brązową, alchemiczną torbę. Nową, szytą na specjalne zamówienie lady Selwyn. Miedzianowłosa spojrzała na lorda Lestrange uważnie swoimi szarymi ślepiami, po czym pokazała mu zawartość torby, uśmiechając się nieco psotnie.
– Same najnowsze. Nad wieloma samodzielnie pracowałam – wyjaśniła z samozadowoleniem w głosie, wyciągając kilka z nich i kładąc je na blacie. Torbę położyła na znajdujące się niedaleko krzesło.
Jej palec dotknął zawleczki pierwszej z fiolek.
– Ta, po otwarciu, wzleci w niebo, tworząc ferie barw w kolorach mojego rodu… ale, jeśli sobie zażyczysz, na zamówienie kolory mogę dowolnie zmieniać. Proste, ale dzięki temu stosunkowo długotrwałe. Te tutaj imitują smoka wznoszącego się ku niebu. Na testach wystraszyliśmy moich najmłodszych krewnych, dzieci wzięły je za prawdziwego gada. – Wendelina zaśmiała się cicho na wspomnienie tamtej chwili. – Te trwają krótko, ale za to układają się w prosty wzór, który wypowie osoba przed ich otwarciem. A te zaś… są fioletowo-błękitne, tworząc na niebie raczej barwną mgłę z której wyłaniają się kwiaty, niż po prostu wybuch – wyjaśniała po kolei, dotykając każdej z zawleczek. Wendelina mówiła z pasją i niemal z czułością. To w końcu było jej rodzinne dziedzictwo! – Któraś z nich szczególnie cię interesuje, lordzie Lestrange? A może szukasz czegoś innego? – Uniosła brew po raz kolejny. – Na pewno znajdziemy coś, co lordowi będzie odpowiadać – powiedziała, zerkając na pełną próbek torbę.
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Każde spotkanie z kobietą, oficjalne, czy to mniej regulowane szeregiem zasad, jest dla mnie jak randka. Tak trzeba, być uprzejmym czasoumilaczem i zapewnić partnerce najmilsze doznania, bez znaczenia, czy to tylko rozmowa, czy konna przejażdżka (ja filuternie wybieram jazdę na oklep, choć potem moje mięśnie cierpią okropne katusze), czy ukradkowe splecenie dłoni pod stołem. I pewnie stąd biorą się moje problemy. Ja jestem miły, a te od razy wyobrażają sobie nie wiadomo co. Miłość aż po grób! Pierścionki! Weselne torty! Wybieranie imion dla dzieci, kłótnie o najlepszy system edukacyjny, dobieranie palety kolorów mebli do jadalni. I chodzą o mnie jakieś brzydkie plotki, mimo, że rączki trzymam przy sobie i nie tykam nikogo. Casanova, kobieciarz, bałamutnik, rozpustnik, świntuch - taką mam reputację i tak sobie czasem myślę, że może powinienem faktycznie na nią zapracować.
A to wszystko wina romansów i tanich erotyków czytywanych z wypiekami na twarzy pod poduszką oraz strachu przed zamążpójściem i trafieniem prosto w łapy jakiegoś podstarzałego typa. Ja się uśmiechnę, zaofiaruję ramię, szczodrze naleję szampana, bum, idealny kandydat. Wyglądam dobrze, mówię dobrze, robię dobrze. I kiedy próbuje się wycofać po godzinnej konwersacji nagle znajduję się w pułapce. Zwłaszcza młode pannice nie wierzą, że ktoś może oprzeć się ich urokowi - przyznaję, to trudne - i myślą, że byłbym dla nich tym ideałem.
Muszę was rozczarować, drogie panie.
Nie tędy droga, bo niereformowalny jestem. Nałożę złotą błyskotkę na dłoń i dalej będę uprzejmy dla wszystkich, a ty będziesz na to patrzeć obrażona, pić coraz więcej wina i tracić włosy z zazdrości, aż w końcu wyłysiejesz. Na co, po co? Nie jestem tego wart.
Zanim wyłapuję wzrokiem Wendelinę, widzę jej służkę. Dziewczę młodziutkie, ubrane czysto i porządnie otwiera drzwi przed swoją panią a potem porusza się za nią jak cień. No tak - zapominam o przyzwoitkach i całej tej otoczce towarzyszącej wymianie myśli z niezamężną panienką, z którą krew łączy mnie najprędzej w dziewiątym pokoleniu. Wstaję, żeby się przywitać - a co. Skłaniam jej głowę, a później uprzejmie chylę ją jej służce, czekając, czy Wendelina wyciągnie do mnie dłoń do pocałunku, sam nie powinienem raczej z tym startować. Nie ogoliłem się, moje policzki zdobi mniej-więcej tygodniowa szczecina, pewnie podrapię jej ręce. Czekam aż usiądzie ona i jej towarzyszka, dopiero później zajmuję miejsce. Dziewczyna rumieni się, gdy zdaje sobie sprawę, że na nią spoglądam - słodka.
-Z lordem Rosierem, zgadza się? - podtrzymuję rozmowę, bo akurat nowinki matrymonialne zawsze są na czasie - nawet, jeżeli Mathieu jej się nie spodoba, to zaręczam, że zakocha się przynajmniej w Chateu Rose - żartuję, oczywiście. Jeśli się nie dotrą, to życie będzie udręką, a przy odrobinie szczęścia zaaspiruje do miana neutralnie znośnego. Dover jest piękne, ale krajobrazy obowiązków bycia żoną nie wynagrodzą. Myśli zachowuję jednak dla siebie - Wendelina powinna odczytać mój żart prawidłowo, ze szczyptą humoru i pocieszenia. Lady Selwyn czeka estetyczna przyszłość u boku estetycznego mężczyzny w estetycznym otoczeniu. Czego chcieć więcej? Dzieci tylko.
-Dziękuję, restauracja ma się dobrze - odpowiadam, biorąc łyka kawy - robimy wszystko, co w naszej mocy, by funkcjonowała tak, jak dotychczas - mówię tak dyplomatycznie, jak tylko się da, nie komentując ani słowem nabytej miejskiej przestrzeni. Mnie ona niepokoi i przeraża - cóż, najwyraźniej przy ognistej Wendelinie po prostu miękka faja ze mnie.
Na szczęście przechodzimy do rzeczy: czarownica z pokaźnej torby wyjmuje próbki unikatowych fajerwerków i o każdym z przyniesionych przez siebie projektów opowiada z dumą i zachwytem z rodowego dziedzictwa. Ja pierdolę.
Jak się tworzy takich ludzi? Czy ja bym nie mógł też? Pewnie ktoś mnie upuścił jak byłem bobasem, ewentualnie matce podrzucili inne dziecko, że wyszedłem taki skrzywiony i z samymi problemami. Tracę kontakt ze słowami Wendeliny, koncentrując się na jej rzeczowym tonie, dumnym, naprawdę zachwyconym w tym, że uczestniczy w rodzinnym biznesie, że jest i przynależy do Selwynów.
-Wszystkie, które mi przedstawiłaś, lady Selwyn zapowiadają magiczne przedstawienie - najpierw komplement, potem reszta - ale szukam czegoś z większym... rozmachem. Chcę takiego huku, żeby słyszeli go w całym Londynie - żeby zagłuszył wojnę - chcę błysku, który każdy zobaczy inaczej. Chcę czegoś naprawdę wyjątkowego - mówię, czując, jak pierzchną mi usta. Karen, to jebnie. Ale najpierw trochę się zabawmy.
A to wszystko wina romansów i tanich erotyków czytywanych z wypiekami na twarzy pod poduszką oraz strachu przed zamążpójściem i trafieniem prosto w łapy jakiegoś podstarzałego typa. Ja się uśmiechnę, zaofiaruję ramię, szczodrze naleję szampana, bum, idealny kandydat. Wyglądam dobrze, mówię dobrze, robię dobrze. I kiedy próbuje się wycofać po godzinnej konwersacji nagle znajduję się w pułapce. Zwłaszcza młode pannice nie wierzą, że ktoś może oprzeć się ich urokowi - przyznaję, to trudne - i myślą, że byłbym dla nich tym ideałem.
Muszę was rozczarować, drogie panie.
Nie tędy droga, bo niereformowalny jestem. Nałożę złotą błyskotkę na dłoń i dalej będę uprzejmy dla wszystkich, a ty będziesz na to patrzeć obrażona, pić coraz więcej wina i tracić włosy z zazdrości, aż w końcu wyłysiejesz. Na co, po co? Nie jestem tego wart.
Zanim wyłapuję wzrokiem Wendelinę, widzę jej służkę. Dziewczę młodziutkie, ubrane czysto i porządnie otwiera drzwi przed swoją panią a potem porusza się za nią jak cień. No tak - zapominam o przyzwoitkach i całej tej otoczce towarzyszącej wymianie myśli z niezamężną panienką, z którą krew łączy mnie najprędzej w dziewiątym pokoleniu. Wstaję, żeby się przywitać - a co. Skłaniam jej głowę, a później uprzejmie chylę ją jej służce, czekając, czy Wendelina wyciągnie do mnie dłoń do pocałunku, sam nie powinienem raczej z tym startować. Nie ogoliłem się, moje policzki zdobi mniej-więcej tygodniowa szczecina, pewnie podrapię jej ręce. Czekam aż usiądzie ona i jej towarzyszka, dopiero później zajmuję miejsce. Dziewczyna rumieni się, gdy zdaje sobie sprawę, że na nią spoglądam - słodka.
-Z lordem Rosierem, zgadza się? - podtrzymuję rozmowę, bo akurat nowinki matrymonialne zawsze są na czasie - nawet, jeżeli Mathieu jej się nie spodoba, to zaręczam, że zakocha się przynajmniej w Chateu Rose - żartuję, oczywiście. Jeśli się nie dotrą, to życie będzie udręką, a przy odrobinie szczęścia zaaspiruje do miana neutralnie znośnego. Dover jest piękne, ale krajobrazy obowiązków bycia żoną nie wynagrodzą. Myśli zachowuję jednak dla siebie - Wendelina powinna odczytać mój żart prawidłowo, ze szczyptą humoru i pocieszenia. Lady Selwyn czeka estetyczna przyszłość u boku estetycznego mężczyzny w estetycznym otoczeniu. Czego chcieć więcej? Dzieci tylko.
-Dziękuję, restauracja ma się dobrze - odpowiadam, biorąc łyka kawy - robimy wszystko, co w naszej mocy, by funkcjonowała tak, jak dotychczas - mówię tak dyplomatycznie, jak tylko się da, nie komentując ani słowem nabytej miejskiej przestrzeni. Mnie ona niepokoi i przeraża - cóż, najwyraźniej przy ognistej Wendelinie po prostu miękka faja ze mnie.
Na szczęście przechodzimy do rzeczy: czarownica z pokaźnej torby wyjmuje próbki unikatowych fajerwerków i o każdym z przyniesionych przez siebie projektów opowiada z dumą i zachwytem z rodowego dziedzictwa. Ja pierdolę.
Jak się tworzy takich ludzi? Czy ja bym nie mógł też? Pewnie ktoś mnie upuścił jak byłem bobasem, ewentualnie matce podrzucili inne dziecko, że wyszedłem taki skrzywiony i z samymi problemami. Tracę kontakt ze słowami Wendeliny, koncentrując się na jej rzeczowym tonie, dumnym, naprawdę zachwyconym w tym, że uczestniczy w rodzinnym biznesie, że jest i przynależy do Selwynów.
-Wszystkie, które mi przedstawiłaś, lady Selwyn zapowiadają magiczne przedstawienie - najpierw komplement, potem reszta - ale szukam czegoś z większym... rozmachem. Chcę takiego huku, żeby słyszeli go w całym Londynie - żeby zagłuszył wojnę - chcę błysku, który każdy zobaczy inaczej. Chcę czegoś naprawdę wyjątkowego - mówię, czując, jak pierzchną mi usta. Karen, to jebnie. Ale najpierw trochę się zabawmy.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Nie potrzebuje twojej wierności, lordzie Lestrange. Czymże jest miłość dla damy ze szlachetnego rodu? Przeszkodą chyba co najwyżej. Gorące uczucia Wendeliny w całości zostały poświęcone rodzinie i nauce, nie pozostawiając ani odrobiny przestrzeni dla innych. A przynajmniej tak jej się zawsze wydawało, bo kto wie, czy przypadkiem ktoś, któregoś dnia, nie zweryfikuje jej pragnień? Wolała jednak o tym nie myśleć, co nie było ważne. Jeśli kiedykolwiek kogokolwiek pokocha po równi, otwarcie i szczerze, to będzie jej szlachetny potomek, dziecko z jej własnego łona, nie mężczyzna z obcego rodu. Mężczyzna, którego musi poślubić i którego nazwisko musi przyjąć, bo tak stworzony został ten świat.
Gdyby tylko role mogły się odwrócić. Gdyby tylko to mężczyzna mógł przyjąć JEJ nazwisko. Cioteczka Morgana nie miała jednak na tyle siły, aby zmieniać odwieczne prawo, a i Wendy nie łudziła się, że to kiedykolwiek byłoby możliwe. W skrytych marzeniach pragnęła jednak właśnie tego. Nie miłości, nie gorących uczuć. Pragnęła, aby jej potomek też mógł być Selwynem. Pięknym, płomiennym, zrodzonym z najszlachetniejszej krwi.
Ale to były tylko głupie, dziewczęce marzonki, do których nie przyznałaby się nawet najbliższej sercu przyjaciółce. Bo to, czego pragnęła młoda dama było przecież jasne, prawda? Mąż, potomek i spokojne życie w ogniu polityki. O nic innego nie mogła prosić.
Lordzie Lestrange, jeśli więc tylko możesz – przeszłoby jej przez myśl, gdyby mogła wejrzeć w dusze towarzysza – przemyśl, czy nie chcesz widzieć u swojego boku rudowłosej, ognistej damy. Nie chce wierności. Chce twojego nazwiska, bogactwa i renomy twojego rodu. Chce potomka, którego będziemy dzielić. Nie wierności i nie miłości. A twoja opinia w towarzystwie? Poradzę sobie z nią, nie martw się. Kobieta została stworzona po to, by ukrywać ciemne strony męża, albo by przynajmniej odwracać od nich wzrok.
Dłoń, oczywiście, podała do ucałowania, jak na damę przystało. Zarost jej nie przeszkadza, to właściwie nawet całkiem… pociągające. W końcu pewny siebie mężczyzna zna swoją wartość, a schludni chłopcy wydawali się lady Selwyn nieco zbyt oswojeni. Zdusiła w sobie jednak tę myśl już w zarodku. Och, zbyt uporczywie potrzebowała na palcu tego pierścionka. Zbyt często o tym myślała. To zaczynało już mieszać jej w głowie.
Pokiwała głową.
– Z lordem Rosierem – przytaknęła, chichocząc cicho i dźwięcznie. – Och, to uroczy młodzieniec, nie wątpię, że będą wiedli długie i szczęśliwe życie. Ale Chateu Rose… – Wzięła głęboki oddech, przymykając na chwilę oczy i przywołując w pamięci zapach słodkich róż. – …to naprawdę niezwykłe miejsce, tak, to muszę przyznać.
Gdyby tylko mogła zamienić się miejscami z młodszą kuzyneczką. Śmiała twierdzić, że lord Rosier mógłby wieść szczęśliwy żywot z nią samą, jednak skoro ich rodziny podjęły właśnie taką decyzję? Niestety, była tylko pionkiem w nierównej grze. I choć zazwyczaj nie narzekała na swoją pozycje to w takiej sytuacji po prostu nie potrafiła zignorować ukłucia zazdrości.
Czemu ona? Nie ja? W czym byłam gorsza? Może Isabella była zdrowa. Ale za to nie miała moich talentów.
Tylko po co takie talenty prawdziwej damie?
Zdusiła kolejną myśl. Ta do niczego nie prowadziła.
Nie wypadła jednak z roli ani na chwilę, wciąż z szerokim uśmiechem i trzepoczącymi rzęsami, przyczernionymi odrobinkę transmutacyjną magią, w której specjalizowała się jej służka.
– Rzecz jasna… jakże mogłam wątpić chociaż na chwilę? – spytała retorycznie. – Spróbuję namówić brata, by lorda odwiedził. Ostatnio biedaczek nie ma chwili dla siebie, wiele się dzieje – powiedziała, wzdychając nieco teatralnie. – Na pewno przydałaby mu się chwila wytchnienia.
Nie wnikała w detale zajęć swojego brata, ale ledwo wczoraj narzekał, że jest przemęczony. Czy mówił poważnie? Chyba… prawdopodobnie? Nie potrafiła stwierdzić, zbyt skupiona na śledzeniu wzrokiem tekstu w książce. To jednak na potrzeby tej rozmowy nie było szczególnie istotne. Młodzi lordowie zawsze byli w końcu zapracowani, a Francis niewątpliwie z radością ugości szlachetnego klienta.
Wendelina też nie potrafiła ukryć tej odrobiny radości ze zmiany tematu. Rodzinne tematu obecnie napawały ją drobnym smutkiem, z… cóż, wcześniej wspominanych powodów. A fajerwerki! To było naprawdę coś wspaniałego.
Niemal przyklasnęła w dłonie, gdy lord Lestrange wyjawił, czego poszukuje. Sięgnęła ponownie do torby, chowając poprzednie i wyciągając kolejne fiolki.
– Ten wzór, lordzie Lestrange – powiedziała stawiając pierwszą na stoliku. – nazwałam Kanopusem, na cześć jednej z najjaśniejszych gwiazd. Te fajerwerki sprawiają, że na kilka dobrych minut wokół robi się jasno niczym za dnia. Hałas, rzecz jasna, jest adekwatny. – Uniosła brew – Co jednak najważniejsze, fajerwerki nie oślepiają, pozwalając cieszyć się spektaklem pełnych pomarańczowo-złotych barw, układających się w różane wzory.
Przesunęła fiolkę w jego stronę.
– Tylko proszę pamiętać… by odkręcić ją zaklęciem. To mogłoby być… cóż, niebezpieczne. A jeśli chciałbyś czegoś naprawdę wyjątkowego… wystarczy twoje słowo. Na pewno moja rodzina przygotuje fajerwerki z twoich snów, jeśli tylko dokładnie opiszesz mi, na czym ci zależy.
Rodzina… Nie rodzina. Ona. Ona przyszykuje pomysł, stworzy podstawę. Mężczyźni zajmą się procesem twórczym i podpiszą się pod jej dziełem. To jednak, ponownie, nie miało przecież znaczenia.
Gdyby tylko role mogły się odwrócić. Gdyby tylko to mężczyzna mógł przyjąć JEJ nazwisko. Cioteczka Morgana nie miała jednak na tyle siły, aby zmieniać odwieczne prawo, a i Wendy nie łudziła się, że to kiedykolwiek byłoby możliwe. W skrytych marzeniach pragnęła jednak właśnie tego. Nie miłości, nie gorących uczuć. Pragnęła, aby jej potomek też mógł być Selwynem. Pięknym, płomiennym, zrodzonym z najszlachetniejszej krwi.
Ale to były tylko głupie, dziewczęce marzonki, do których nie przyznałaby się nawet najbliższej sercu przyjaciółce. Bo to, czego pragnęła młoda dama było przecież jasne, prawda? Mąż, potomek i spokojne życie w ogniu polityki. O nic innego nie mogła prosić.
Lordzie Lestrange, jeśli więc tylko możesz – przeszłoby jej przez myśl, gdyby mogła wejrzeć w dusze towarzysza – przemyśl, czy nie chcesz widzieć u swojego boku rudowłosej, ognistej damy. Nie chce wierności. Chce twojego nazwiska, bogactwa i renomy twojego rodu. Chce potomka, którego będziemy dzielić. Nie wierności i nie miłości. A twoja opinia w towarzystwie? Poradzę sobie z nią, nie martw się. Kobieta została stworzona po to, by ukrywać ciemne strony męża, albo by przynajmniej odwracać od nich wzrok.
Dłoń, oczywiście, podała do ucałowania, jak na damę przystało. Zarost jej nie przeszkadza, to właściwie nawet całkiem… pociągające. W końcu pewny siebie mężczyzna zna swoją wartość, a schludni chłopcy wydawali się lady Selwyn nieco zbyt oswojeni. Zdusiła w sobie jednak tę myśl już w zarodku. Och, zbyt uporczywie potrzebowała na palcu tego pierścionka. Zbyt często o tym myślała. To zaczynało już mieszać jej w głowie.
Pokiwała głową.
– Z lordem Rosierem – przytaknęła, chichocząc cicho i dźwięcznie. – Och, to uroczy młodzieniec, nie wątpię, że będą wiedli długie i szczęśliwe życie. Ale Chateu Rose… – Wzięła głęboki oddech, przymykając na chwilę oczy i przywołując w pamięci zapach słodkich róż. – …to naprawdę niezwykłe miejsce, tak, to muszę przyznać.
Gdyby tylko mogła zamienić się miejscami z młodszą kuzyneczką. Śmiała twierdzić, że lord Rosier mógłby wieść szczęśliwy żywot z nią samą, jednak skoro ich rodziny podjęły właśnie taką decyzję? Niestety, była tylko pionkiem w nierównej grze. I choć zazwyczaj nie narzekała na swoją pozycje to w takiej sytuacji po prostu nie potrafiła zignorować ukłucia zazdrości.
Czemu ona? Nie ja? W czym byłam gorsza? Może Isabella była zdrowa. Ale za to nie miała moich talentów.
Tylko po co takie talenty prawdziwej damie?
Zdusiła kolejną myśl. Ta do niczego nie prowadziła.
Nie wypadła jednak z roli ani na chwilę, wciąż z szerokim uśmiechem i trzepoczącymi rzęsami, przyczernionymi odrobinkę transmutacyjną magią, w której specjalizowała się jej służka.
– Rzecz jasna… jakże mogłam wątpić chociaż na chwilę? – spytała retorycznie. – Spróbuję namówić brata, by lorda odwiedził. Ostatnio biedaczek nie ma chwili dla siebie, wiele się dzieje – powiedziała, wzdychając nieco teatralnie. – Na pewno przydałaby mu się chwila wytchnienia.
Nie wnikała w detale zajęć swojego brata, ale ledwo wczoraj narzekał, że jest przemęczony. Czy mówił poważnie? Chyba… prawdopodobnie? Nie potrafiła stwierdzić, zbyt skupiona na śledzeniu wzrokiem tekstu w książce. To jednak na potrzeby tej rozmowy nie było szczególnie istotne. Młodzi lordowie zawsze byli w końcu zapracowani, a Francis niewątpliwie z radością ugości szlachetnego klienta.
Wendelina też nie potrafiła ukryć tej odrobiny radości ze zmiany tematu. Rodzinne tematu obecnie napawały ją drobnym smutkiem, z… cóż, wcześniej wspominanych powodów. A fajerwerki! To było naprawdę coś wspaniałego.
Niemal przyklasnęła w dłonie, gdy lord Lestrange wyjawił, czego poszukuje. Sięgnęła ponownie do torby, chowając poprzednie i wyciągając kolejne fiolki.
– Ten wzór, lordzie Lestrange – powiedziała stawiając pierwszą na stoliku. – nazwałam Kanopusem, na cześć jednej z najjaśniejszych gwiazd. Te fajerwerki sprawiają, że na kilka dobrych minut wokół robi się jasno niczym za dnia. Hałas, rzecz jasna, jest adekwatny. – Uniosła brew – Co jednak najważniejsze, fajerwerki nie oślepiają, pozwalając cieszyć się spektaklem pełnych pomarańczowo-złotych barw, układających się w różane wzory.
Przesunęła fiolkę w jego stronę.
– Tylko proszę pamiętać… by odkręcić ją zaklęciem. To mogłoby być… cóż, niebezpieczne. A jeśli chciałbyś czegoś naprawdę wyjątkowego… wystarczy twoje słowo. Na pewno moja rodzina przygotuje fajerwerki z twoich snów, jeśli tylko dokładnie opiszesz mi, na czym ci zależy.
Rodzina… Nie rodzina. Ona. Ona przyszykuje pomysł, stworzy podstawę. Mężczyźni zajmą się procesem twórczym i podpiszą się pod jej dziełem. To jednak, ponownie, nie miało przecież znaczenia.
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Za swoje sprawy wolę brać się sam niż wysyłać pośredników, ba, zwłaszcza, jeśli zapowiada to wizytę w punkcie gastronomicznym, oferującym coś ponad winem. A pijcie sobie, jak lubicie, na zdrowie, mi tam oczy bardziej świecą się na widok ptysia z bitą śmietaną niż pękatej butelki, chociaż za kołnierz nie wylewam. Interesy najlepiej dobija się wespół z czymś do picia slesz jedzenia, bo trzeba gardło przepłukać i nabrać energii do prowadzenia tej drobnej wojenki. Taka nasza anglosaska kultura i tradycja, którą kultywuję zapalczywie, kiedy tylko mi to pasuje. Gdy jestem dorosły, czy raczej, osiągam odpowiedni wiek, w którym sam dysponuję sobą i skrytką w banku - bo też o to się rozchodzi - pewne przyjemności przedkładam nad obowiązki. Mając lat czternaście ogarniam bardziej niż teraz, szkoła, letnie zajęcia, grom towarzyskich układzików, w jakich chcąc nie chcąc udział biorę, aż drapię się po brodzie, rozkminiając, jak dawałem radę bez przynajmniej rozoktawienia. Lepsza organizacja czasu zapewniana, a jakże, przez rodziców. Gdyby jednak zajęli się tym też teraz, dostałbym go 40% na pracę, 30% na rodzinę czyli ŻONA DZIECI JUŻ TERAZ, 15% na sen (a to za mało), 5% na nagłe wypadki i 10% na czas wolny. Ludzie tak żyją? To niby jest normalne?
Bardzo wątpię, więc próbuję robić tak, by wszystko sobie ułatwiać. Chwytam dłoń lady Selwyn, gładką i wypielęgnowaną, a gdy ponoszę ją do twarzy, czuję woń alchemicznych składników i kociołka. To dobry zapach, wbrew pozorom. Składam na jej ręce ten kurtuazyjny całus, zbytnio nie przedłużając i powoli opuszczam ramię wzdłuż ciała, by broń boże jej dłoń nie opadła bezwładnie. Brzydko to przecież wygląda.
-I ja tego im życzę - wtrącam elokwentnie, bo jasnowidzem nie jestem, ale intencje mam szczere. Długie i szczęśliwe, czy to nie fraza zarezerwowana dla baśni? - to wspaniale, że pomimo uprzednich niesnasek wasze rody zdecydowały się scementować sojusz poprzez małżeństwo. Jeśli pozostałe skonfliktowane familie postąpią podobnie, staniemy się silniejsi niż kiedykolwiek - wyrażam nadzieję - a gówno prawda. Za dużo nas, za długo chowamy urazy. Black z Crouchem ręki sobie nie poda, choćby zależało od tego ich życie - kiedy twoja kuzynka, lady, stanie się małżonką lorda Rosiera, nic nie stanie na przeszkodzie, byś częściej odwiedzała dwór w Dover - łatwo przepaść i zauroczyć się klifami, spokojem bijącym z tego miejsca, zielenią, morzem i różanymi krzewami. Jeśli miałbym być więźniem - ostatecznie w Kent nie jest najgorzej.
Kaszlem maskuję prychnięcie - prawie śmiechłem. Daję głowę, że Wendelina nie wie, w czym specjalizuje się wenusjańska kuchnia, ani dlaczego lordowie wydają tam bajońskie sumy i spędzają niezliczone godziny. Kobiety raczej nie wiedzą - a jeśli, to tak chętnie nie podtykają mi swoich małżonków, narzeczonych, przyjaciół, czy braci. Jeśli Lord Selwyn jednak faktycznie szuka wytchnienia - damy mu je. Damy nie tylko to, spełnimy jego najskrytsze marzenia.
-Wyśmienicie. Akurat jesteśmy między kartami. Zmieniamy menu - wyjaśniam uprzejmie, wycierając usta przygotowaną serwetką - po tej rewolucji z pewnością zaspokoimy nawet najbardziej wymagające gusta i przyniesiemy im pokrzepienie - och, to prawie jak nadęta reklama. Muszę już skończyć, bo jeszcze i ona się skusi.
-Tę wezmę - decyduję, odkładając fiolkę na bok, z dala od moich długich rąk, którymi gestykulując mógłbym ją przez przypadek strącić i wywołać małą apokalipsę. Co dalej?
-A czy dałoby się - zastanawiam się na głos, jeżdżąc widelczykiem po pustym talerzyku. Czy ja mogę zamówić jeszcze jeden kawałek? Zezuję w dół, sprawdzając, czy pasek wytrzyma, bo ostatnio trochę się zapuściłem - wyczarować fajerwerki, które przy odpaleniu nie będą wydawać z siebie grzmotu, a imitować inne dźwięki? Na przykład parskanie byka? - pytam, bo mam konkretną wizję, tydzień hiszpański, który zapoczątkuję naszą serię tematycznych wieczorów odbędzie się z prawdziwą pompą. Myślenie wysysa ze mnie nieco energii, więc co, trzeba ją jakoś podładować. Rozsądek jednak przegrywa z łaknieniem, wołam kelnerkę i uśmiechając się doń, proszę o kolejny kawałek placka.
Bardzo wątpię, więc próbuję robić tak, by wszystko sobie ułatwiać. Chwytam dłoń lady Selwyn, gładką i wypielęgnowaną, a gdy ponoszę ją do twarzy, czuję woń alchemicznych składników i kociołka. To dobry zapach, wbrew pozorom. Składam na jej ręce ten kurtuazyjny całus, zbytnio nie przedłużając i powoli opuszczam ramię wzdłuż ciała, by broń boże jej dłoń nie opadła bezwładnie. Brzydko to przecież wygląda.
-I ja tego im życzę - wtrącam elokwentnie, bo jasnowidzem nie jestem, ale intencje mam szczere. Długie i szczęśliwe, czy to nie fraza zarezerwowana dla baśni? - to wspaniale, że pomimo uprzednich niesnasek wasze rody zdecydowały się scementować sojusz poprzez małżeństwo. Jeśli pozostałe skonfliktowane familie postąpią podobnie, staniemy się silniejsi niż kiedykolwiek - wyrażam nadzieję - a gówno prawda. Za dużo nas, za długo chowamy urazy. Black z Crouchem ręki sobie nie poda, choćby zależało od tego ich życie - kiedy twoja kuzynka, lady, stanie się małżonką lorda Rosiera, nic nie stanie na przeszkodzie, byś częściej odwiedzała dwór w Dover - łatwo przepaść i zauroczyć się klifami, spokojem bijącym z tego miejsca, zielenią, morzem i różanymi krzewami. Jeśli miałbym być więźniem - ostatecznie w Kent nie jest najgorzej.
Kaszlem maskuję prychnięcie - prawie śmiechłem. Daję głowę, że Wendelina nie wie, w czym specjalizuje się wenusjańska kuchnia, ani dlaczego lordowie wydają tam bajońskie sumy i spędzają niezliczone godziny. Kobiety raczej nie wiedzą - a jeśli, to tak chętnie nie podtykają mi swoich małżonków, narzeczonych, przyjaciół, czy braci. Jeśli Lord Selwyn jednak faktycznie szuka wytchnienia - damy mu je. Damy nie tylko to, spełnimy jego najskrytsze marzenia.
-Wyśmienicie. Akurat jesteśmy między kartami. Zmieniamy menu - wyjaśniam uprzejmie, wycierając usta przygotowaną serwetką - po tej rewolucji z pewnością zaspokoimy nawet najbardziej wymagające gusta i przyniesiemy im pokrzepienie - och, to prawie jak nadęta reklama. Muszę już skończyć, bo jeszcze i ona się skusi.
-Tę wezmę - decyduję, odkładając fiolkę na bok, z dala od moich długich rąk, którymi gestykulując mógłbym ją przez przypadek strącić i wywołać małą apokalipsę. Co dalej?
-A czy dałoby się - zastanawiam się na głos, jeżdżąc widelczykiem po pustym talerzyku. Czy ja mogę zamówić jeszcze jeden kawałek? Zezuję w dół, sprawdzając, czy pasek wytrzyma, bo ostatnio trochę się zapuściłem - wyczarować fajerwerki, które przy odpaleniu nie będą wydawać z siebie grzmotu, a imitować inne dźwięki? Na przykład parskanie byka? - pytam, bo mam konkretną wizję, tydzień hiszpański, który zapoczątkuję naszą serię tematycznych wieczorów odbędzie się z prawdziwą pompą. Myślenie wysysa ze mnie nieco energii, więc co, trzeba ją jakoś podładować. Rozsądek jednak przegrywa z łaknieniem, wołam kelnerkę i uśmiechając się doń, proszę o kolejny kawałek placka.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Uważaj na talię, zawsze mówiła matka. I uważała, chociaż właściwie wcale nie musiała. Śmiertelna bladość potrafiła być wyczerpująca dla organizmu i Wendelina cierpiała raczej na niedowagę niż otyłość. Wpojone przez rodzicielkę zwyczaje kazały jej jednak kontrolować to, ile je. Przynajmniej do nocy poślubnej, potem… sama zdecydujesz – mówiła była lady Nott.
Dlatego też znajdujący się przed nią smakołyk spożywała powoli i bez pośpiechu, popijając winem. Nie było wcale takie złe, choć nie mogło się równać z tym, które popijała w trakcie Sabatów, wesel, czy innych szlacheckich wydarzeń. Ale czegoż mogła się spodziewać? To była tylko cukiernia i choć elegancka, zwykli śmiertelnicy też raczyli tu przychodzić.
Skinęła uprzejmie głową.
– Podzielam twoje zdanie, lordzie Lestrange. – Uniosła kieliszek, dając mu do zrozumienia, że docenia jego słowa. – Jeśli się nie zjednoczymy, to szaleństwo nigdy się nie skończy, czyż nie? Mam nadzieję, że i mi będzie dana możliwość zaniechania rodzinnych waśni.
Wszak dama o niczym innym nie mogła marzyć i niczego innego nie mogła pragnąć.
– Och, w to nie wątpię. Choć mam nadzieję, że moja słodka kuzynka nie zapomni o rodzinnym domu… Będzie bez niej pusto w Boreham.
Szczególnie, gdy opuści ten swój kwiecisty zakątek, w którym wiecznie brudziła suknie. I kiedy w końcu przestanie chichotać po kątach z Lucindą. Wendelina nie miała zamiaru narzekać na brak Isabelli w domu, choć o wiele bardziej wolałaby po prostu być na jej miejscu. To tak bardzo ułatwiłoby życie! Niestety, to jasnowłosa Ślizgonka wpadła w oko Mathieu i lady Selwyn niewiele mogła na to poradzić. Zostało jej więc cieszenie się z tego, co miała, chociaż nigdy nie przyznałaby się głośno, że z takiego obrotu spraw się cieszy.
Uniosła brew i uśmiechnęła się nieco psotnie.
– W takim razie wyślę mojego brata na małe zwiady. Niech sprawdzi kartę… i kto wie, może sama przekonam się na własnym podniebieniu, jakie rozkosze oferujecie? – Zaśmiała się cicho, popijając wino.
Pokiwała głową. Niech sprawdzi i najlepiej – niech się zauroczy. Wtedy na pewno wróci po więcej. Fajerwerki Selwynów miały dar do uzależniania, nie gorszy niż alkoholowe trunki; gdyby było inaczej, nie osiągnęliby przecież aż takiego sukcesu.
Wysłuchała uważnie tego, czego pragnął odniej jej rodziny lord Lestrange, po czym zamyśliła się na chwilę, przygryzając odrobinę zbyt blade usteczka.
– To… widzisz… lordzie Francisie… och, przepraszam… chyba, że nie masz nic przeciwko? – zapytała, spoglądając na niego uważnie. Tak chyba byłoby nieco łatwiej… i bliżej? A to przecież bliskość lordów miała zdobyć. – Sercem fajerwerków jest właśnie wybuch. Nie feeria barw, nie wzory; to wybuch uwalnia cuda, które później mogą obserwować nasze oczy. Mogę… Możemy jego odgłos zminimalizować, ale nie zniknie całkowicie. Myślę jednak… że odrobina magii transmutacyjnej… powinna pozwolić na stworzenie iluzji dźwięku już po samym wybuchu – wyjaśniła.
Tego prawdopodobnie nie zrobi samodzielnie. Nie znała się na magii transmutacyjnej, nie mając na nią czasu w trakcie swojej edukacji. Ale nie wątpiła, że jeśli przedstawi pomysł innym członkom swojej rodziny to na pewno uda im się wspólnie wypracować coś, z czego i lord Lestrange będzie zadowolony.
Zafascynowana fajerwerkami, zapomniała o tym, co tak naprawdę winno być najważniejsze w trakcie tego spotkania. Lord Francis Lestrange. Kim był? Lekkoduchem, jeśli wierzyć plotkom? A może zaangażowanym biznesmenem? Może i jednym, i drugim na raz? Wydawał się Wendelinie dość swobodny, ale przy tym całkiem konkretny. Nie zapominał jednak o szlacheckich zwyczajach, chociaż… czy aby na pewno w pełni je respektował? Musiała go sprawdzić. Dowiedzieć się, kim naprawdę jest i czego mógłby od niej oczekiwać.
Dłoń dziewczyny powędrowała więc w stronę fryzury, niby niewinnie poprawiając rudy lok, który opadł na czoło, przy czym ledwo zauważalnym ruchem poluzowała jedną ze spinek.
– Gdy tylko przygotujemy wstępny projekt, na pewno się z lordem skontaktuję na wstępne próby – zaproponowała, otwierając dłonie w zapraszającym geście i chowając pozostałe próbki do torby.
Następnie sięgnęła po wino, pochylając się odrobinkę. Po chwili na stół spadła ozdobiona perłami spinka, sprawiając, że loki lady Selwyn uwolniły się, upadając luźno na ramiona. Wendelina zmarszczyła brwi, rzucając kątem oka poirytowane spojrzenie swojej służce.
– Och, wybacz – powiedziała, sięgając po przedmiot i z zadowoleniem zauważając, że… – …jedna z pereł odpadła. Caren! To przecież rodzinna pamiątka, co ja teraz powiem matce? – Wendelina westchnęła, spoglądając na spinkę. Służka zaczęła przepraszać, jednak dama uciszyła ją gestem dłoni i przeniosła wzrok na Francisa: – Przyjdzie mi ją oddać jubilerowi. Mam nadzieję, że twoi… pracownicy… są bardziej kompetentni od moich. Żeby nawet nie potrafić wpiąć czegoś we włosy. – Wendelina westchnęła, przeczesując dłonią swoje miedziane loki i bacznie obserwując lorda Lestrange. Zwróci uwagę na jej włosy? Zapragnie uratować damę w potrzebnie? A może poczuje niesmak, widząc kolejną pannę zainteresowaną błyskotkami?
Dlatego też znajdujący się przed nią smakołyk spożywała powoli i bez pośpiechu, popijając winem. Nie było wcale takie złe, choć nie mogło się równać z tym, które popijała w trakcie Sabatów, wesel, czy innych szlacheckich wydarzeń. Ale czegoż mogła się spodziewać? To była tylko cukiernia i choć elegancka, zwykli śmiertelnicy też raczyli tu przychodzić.
Skinęła uprzejmie głową.
– Podzielam twoje zdanie, lordzie Lestrange. – Uniosła kieliszek, dając mu do zrozumienia, że docenia jego słowa. – Jeśli się nie zjednoczymy, to szaleństwo nigdy się nie skończy, czyż nie? Mam nadzieję, że i mi będzie dana możliwość zaniechania rodzinnych waśni.
Wszak dama o niczym innym nie mogła marzyć i niczego innego nie mogła pragnąć.
– Och, w to nie wątpię. Choć mam nadzieję, że moja słodka kuzynka nie zapomni o rodzinnym domu… Będzie bez niej pusto w Boreham.
Szczególnie, gdy opuści ten swój kwiecisty zakątek, w którym wiecznie brudziła suknie. I kiedy w końcu przestanie chichotać po kątach z Lucindą. Wendelina nie miała zamiaru narzekać na brak Isabelli w domu, choć o wiele bardziej wolałaby po prostu być na jej miejscu. To tak bardzo ułatwiłoby życie! Niestety, to jasnowłosa Ślizgonka wpadła w oko Mathieu i lady Selwyn niewiele mogła na to poradzić. Zostało jej więc cieszenie się z tego, co miała, chociaż nigdy nie przyznałaby się głośno, że z takiego obrotu spraw się cieszy.
Uniosła brew i uśmiechnęła się nieco psotnie.
– W takim razie wyślę mojego brata na małe zwiady. Niech sprawdzi kartę… i kto wie, może sama przekonam się na własnym podniebieniu, jakie rozkosze oferujecie? – Zaśmiała się cicho, popijając wino.
Pokiwała głową. Niech sprawdzi i najlepiej – niech się zauroczy. Wtedy na pewno wróci po więcej. Fajerwerki Selwynów miały dar do uzależniania, nie gorszy niż alkoholowe trunki; gdyby było inaczej, nie osiągnęliby przecież aż takiego sukcesu.
Wysłuchała uważnie tego, czego pragnął od
– To… widzisz… lordzie Francisie… och, przepraszam… chyba, że nie masz nic przeciwko? – zapytała, spoglądając na niego uważnie. Tak chyba byłoby nieco łatwiej… i bliżej? A to przecież bliskość lordów miała zdobyć. – Sercem fajerwerków jest właśnie wybuch. Nie feeria barw, nie wzory; to wybuch uwalnia cuda, które później mogą obserwować nasze oczy. Mogę… Możemy jego odgłos zminimalizować, ale nie zniknie całkowicie. Myślę jednak… że odrobina magii transmutacyjnej… powinna pozwolić na stworzenie iluzji dźwięku już po samym wybuchu – wyjaśniła.
Tego prawdopodobnie nie zrobi samodzielnie. Nie znała się na magii transmutacyjnej, nie mając na nią czasu w trakcie swojej edukacji. Ale nie wątpiła, że jeśli przedstawi pomysł innym członkom swojej rodziny to na pewno uda im się wspólnie wypracować coś, z czego i lord Lestrange będzie zadowolony.
Zafascynowana fajerwerkami, zapomniała o tym, co tak naprawdę winno być najważniejsze w trakcie tego spotkania. Lord Francis Lestrange. Kim był? Lekkoduchem, jeśli wierzyć plotkom? A może zaangażowanym biznesmenem? Może i jednym, i drugim na raz? Wydawał się Wendelinie dość swobodny, ale przy tym całkiem konkretny. Nie zapominał jednak o szlacheckich zwyczajach, chociaż… czy aby na pewno w pełni je respektował? Musiała go sprawdzić. Dowiedzieć się, kim naprawdę jest i czego mógłby od niej oczekiwać.
Dłoń dziewczyny powędrowała więc w stronę fryzury, niby niewinnie poprawiając rudy lok, który opadł na czoło, przy czym ledwo zauważalnym ruchem poluzowała jedną ze spinek.
– Gdy tylko przygotujemy wstępny projekt, na pewno się z lordem skontaktuję na wstępne próby – zaproponowała, otwierając dłonie w zapraszającym geście i chowając pozostałe próbki do torby.
Następnie sięgnęła po wino, pochylając się odrobinkę. Po chwili na stół spadła ozdobiona perłami spinka, sprawiając, że loki lady Selwyn uwolniły się, upadając luźno na ramiona. Wendelina zmarszczyła brwi, rzucając kątem oka poirytowane spojrzenie swojej służce.
– Och, wybacz – powiedziała, sięgając po przedmiot i z zadowoleniem zauważając, że… – …jedna z pereł odpadła. Caren! To przecież rodzinna pamiątka, co ja teraz powiem matce? – Wendelina westchnęła, spoglądając na spinkę. Służka zaczęła przepraszać, jednak dama uciszyła ją gestem dłoni i przeniosła wzrok na Francisa: – Przyjdzie mi ją oddać jubilerowi. Mam nadzieję, że twoi… pracownicy… są bardziej kompetentni od moich. Żeby nawet nie potrafić wpiąć czegoś we włosy. – Wendelina westchnęła, przeczesując dłonią swoje miedziane loki i bacznie obserwując lorda Lestrange. Zwróci uwagę na jej włosy? Zapragnie uratować damę w potrzebnie? A może poczuje niesmak, widząc kolejną pannę zainteresowaną błyskotkami?
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
-Smakuje ci, droga lady? - pytam, ale dopiero po tym, kiedy wyraźnie przełyka kawałek ciasta a widelczyk odkłada na talerzyk w oczekiwaniu na kolejny kęs. Mówienie z pełnymi ustami to nic przyjemnego, a co dopiero ten wstyd, gdy przez przypadek kawałek jedzenia wypadnie na stół. Dla lorda to upokorzenie, dla damy społeczne samobójstwo, ale spokojnie, droga Wendelino, gdyby tak się zdarzyło, nikomu nie powiem - tutaj ponoć króluje czekolada, ale skoro można mieć i jedno i drugie... - wzruszam ramionami, kruche ciasto z cukrem przełamane nieco kwaśnymi wiśniami i na to półpłynna, mleczna czekolada... Umieram i jestem w raju. Niech się kąpią w wielbłądzim mleku albo we krwi dziewic, jak lubią, ja za to chętnie wlazłbym do wanny wypełnionej czekoladą. I nie wyszedłbym z niej, dopóki nie spiłby jej całej, nawet kosztem dolegliwości żołądkowych.
-Zdaje się, że wszyscy dążymy do tego samego - do spokoju - rzucam grzecznie, ale i obojętnie. Ot, mało wnosząca uwaga, bo przecież jej nie powiem, że wyrzynanie mugolaków w pień to radykalna, a przy tym nieszczególnie skuteczna metoda - nestorowie na pewno dyskutują nad kolejnymi ruchami. Ale cóż my możemy o tym wiedzieć? - drobny żarcik, nic, pod tym względem jesteśmy na równie nędznej pozycji. Zabawne, jak wysoko mężczyzna podobno znajduje się nad kobietą, a w kwestii wymiany obrączek właściwie i ja, i ona jesteśmy zależni od rodziców i głowy rodu, ja od starca, ona od nestorzycy.
-Rodowej dumy nawet małżeństwo nie da rady. To żaden przeciwnik dla tożsamości - mówię tak bardzo mądrze - czy ja czuję się Lestrangem? Moje imię ładnie koresponduje z nazwiskiem, nie wyobrażam sobie wynieść się z naszej wyspy, ale zarazem jestem ostatnią osobą, która mogłaby nasz ród reprezentować. To jakiś problem?
-Zapraszamy. Nasze drzwi zawsze są otwarte dla tak znamienitych gości - zaraz rzygnę od tej słodyczy, ale nie w ten dobry sposób, nie z przejedzenia. Służka nadstawia ucha, muszę mieć się na baczności, mimo że w normalnych okolicznościach zarzuciłbym czymś w stylu, że to klawo. Na razie radzę sobie śpiewająco, zero gaf, żadnego faux pas, wzór! Ciężar moich grzeszków nie pozwala mi na żadne wtopy w przestrzeni publicznej z niewinną lady - dmucham na zimne, wyjątkowo zachowując czujność.
-Absolutnie - zgadzam się machinalnie, niech mówi jak chce, naprawdę małą wagę do tego przykładam, bo kto to widział, żeby tak utrudniać sobie życie? Słucham jej wyjaśnień całkiem tym pochłonięty, tym razem już skupiony. A więc: wybuch. Gdybym urodził się Selwynem pewnie ich zamek do tej pory nie ostałby się w całości. Czuję dreszcze ekscytacji i przepływ prądu. Halo, czy to piromańskie ciągoty?
-Może wobec tego szczegóły przedstawię w liście? Poza tym specjalnym życzeniem mam ewentualnie jeszcze jedno - ruchome elementy fajerwerków. Chodzi mi o to, by cały obraz utrzymywał się na niebie dłużej, powiedzmy, z piętnaście minut, a niektóre jego fragmenty miałyby raz gasnąć, raz rozbłyskiwać, co dawałoby złudzenie dynamiki. Czy to wykonalne? - pytam, kiwając głową kelnerce i od razu zabierając się za ciasto. Obficie polewam je czekoladą i konsumuję z wyraźną rozkoszą - naturalnie, pozostajemy w ścisłym kontakcie. Mam spore nadzieje co do tej współpracy - wymieniam uprzejmości między kęsami ciasta. W konsumpcji jednak przeszkadza mi nie tyle biznes, ile mała katastrofa. Obserwuję, jak miedziana kaskada wymyka się z upięcia, miękkie włosy falą spływają na ramiona, a ciężka spinka spada na stół.
-Spokojnie, lady Selwyn - mruczę, już praktycznie z pod stołu. Nurkuję w obronie czci damy a zarazem jej bogu ducha winnej służki. Nie mam zielonego pojęcia, jak dużą siłę nacisku wytrzymują kobiece ozdóbki, ale zawstydzona Caren z wypadkiem raczej dużo wspólnego nie miała. Znajduję perłę tuż pod obcasikiem Wendeliny, podnoszę ją zgrabnie i wynurzam się spod obrusa, niedbale strzepując kłak kurzu z ramienia.
-Zwykłe reparo powinno wystarczyć - mówię krzepiąco, z sympatycznym uśmiechem podsuwając zagubioną perłę w stronę jej właścicielki. Upnie włosy? Pokazanie szyi w barowym slangu oznacza zaproszenie do czegoś więcej, ale nie wiem, jak to się ma do cukierni.
-Zdaje się, że wszyscy dążymy do tego samego - do spokoju - rzucam grzecznie, ale i obojętnie. Ot, mało wnosząca uwaga, bo przecież jej nie powiem, że wyrzynanie mugolaków w pień to radykalna, a przy tym nieszczególnie skuteczna metoda - nestorowie na pewno dyskutują nad kolejnymi ruchami. Ale cóż my możemy o tym wiedzieć? - drobny żarcik, nic, pod tym względem jesteśmy na równie nędznej pozycji. Zabawne, jak wysoko mężczyzna podobno znajduje się nad kobietą, a w kwestii wymiany obrączek właściwie i ja, i ona jesteśmy zależni od rodziców i głowy rodu, ja od starca, ona od nestorzycy.
-Rodowej dumy nawet małżeństwo nie da rady. To żaden przeciwnik dla tożsamości - mówię tak bardzo mądrze - czy ja czuję się Lestrangem? Moje imię ładnie koresponduje z nazwiskiem, nie wyobrażam sobie wynieść się z naszej wyspy, ale zarazem jestem ostatnią osobą, która mogłaby nasz ród reprezentować. To jakiś problem?
-Zapraszamy. Nasze drzwi zawsze są otwarte dla tak znamienitych gości - zaraz rzygnę od tej słodyczy, ale nie w ten dobry sposób, nie z przejedzenia. Służka nadstawia ucha, muszę mieć się na baczności, mimo że w normalnych okolicznościach zarzuciłbym czymś w stylu, że to klawo. Na razie radzę sobie śpiewająco, zero gaf, żadnego faux pas, wzór! Ciężar moich grzeszków nie pozwala mi na żadne wtopy w przestrzeni publicznej z niewinną lady - dmucham na zimne, wyjątkowo zachowując czujność.
-Absolutnie - zgadzam się machinalnie, niech mówi jak chce, naprawdę małą wagę do tego przykładam, bo kto to widział, żeby tak utrudniać sobie życie? Słucham jej wyjaśnień całkiem tym pochłonięty, tym razem już skupiony. A więc: wybuch. Gdybym urodził się Selwynem pewnie ich zamek do tej pory nie ostałby się w całości. Czuję dreszcze ekscytacji i przepływ prądu. Halo, czy to piromańskie ciągoty?
-Może wobec tego szczegóły przedstawię w liście? Poza tym specjalnym życzeniem mam ewentualnie jeszcze jedno - ruchome elementy fajerwerków. Chodzi mi o to, by cały obraz utrzymywał się na niebie dłużej, powiedzmy, z piętnaście minut, a niektóre jego fragmenty miałyby raz gasnąć, raz rozbłyskiwać, co dawałoby złudzenie dynamiki. Czy to wykonalne? - pytam, kiwając głową kelnerce i od razu zabierając się za ciasto. Obficie polewam je czekoladą i konsumuję z wyraźną rozkoszą - naturalnie, pozostajemy w ścisłym kontakcie. Mam spore nadzieje co do tej współpracy - wymieniam uprzejmości między kęsami ciasta. W konsumpcji jednak przeszkadza mi nie tyle biznes, ile mała katastrofa. Obserwuję, jak miedziana kaskada wymyka się z upięcia, miękkie włosy falą spływają na ramiona, a ciężka spinka spada na stół.
-Spokojnie, lady Selwyn - mruczę, już praktycznie z pod stołu. Nurkuję w obronie czci damy a zarazem jej bogu ducha winnej służki. Nie mam zielonego pojęcia, jak dużą siłę nacisku wytrzymują kobiece ozdóbki, ale zawstydzona Caren z wypadkiem raczej dużo wspólnego nie miała. Znajduję perłę tuż pod obcasikiem Wendeliny, podnoszę ją zgrabnie i wynurzam się spod obrusa, niedbale strzepując kłak kurzu z ramienia.
-Zwykłe reparo powinno wystarczyć - mówię krzepiąco, z sympatycznym uśmiechem podsuwając zagubioną perłę w stronę jej właścicielki. Upnie włosy? Pokazanie szyi w barowym slangu oznacza zaproszenie do czegoś więcej, ale nie wiem, jak to się ma do cukierni.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Uniosła spojrzenie znad talerza, nieco zaskoczona pytaniem lorda Lestrange. Było tak zwykłe i oczywiste, a odpowiedź na nie tak jasna, że po prostu nie spodziewała się go usłyszeć. Skoro jednak Francis już je zadał, należało grzecznie odpowiedzieć.
Uśmiechnęła się więc promieniście, ukazując swoje bielutkie i proste ząbki. Nie zawsze takie były, jednak matula zadbała, aby jej pociecha nie musiała się wstydzić uśmiechu.
– Jakby mogło nie. Przepyszne – potwierdziła, śmiejąc się perliście na kolejny jego komentarz: – Zazdroszczę ci, zupełnie szczerze! Móc jeść do woli! – Śmiała się dalej, faktycznie nie kłamiąc. Gdyby tylko mogła! Niestety, skoro na palcu nie miała jeszcze obrączki…
Mężczyźni to wzrokowcy, pamiętaj. Najpierw wygląd, potem intelekt – w umyśle Wendeliny znów zabrzmiał głos matuli.
– Spokoju… tak… Chyba pozostaje nam mieć nadzieje, że pragną tylko naszego wspólnego dobra, czyż nie? – Westchnęła.
Naprawdę wierzyła, że lady Morgana chce właśnie tego. Dobra ich wspólnego rodu, a potem całej arystokratycznej społeczności. Bo cóż było ważniejsze, jeśli nie ich życia? Jeśli los zachwieje wielkimi rodami i życia maluczkich stracą stabilność. Utrzymanie rodów było więc kluczowe dla równowagi całego magicznego społeczeństwa. A to inne, mugolskie, nieszczególnie interesowało lady Selwyn.
Uśmiechnęła się promiennie po raz kolejny.
– Niech więc lord spodziewa mojego brata – stwierdziła.
Jak dobrze, że lord Lestrange był tak swobodny i nie miał jej za zły pomyłki. To dobrze rokowało, nawet jeśli nie na zaręczyny. Tak czy siak, Francis był teraz ich potencjalnym, stałym współpracownikiem, który dzięki swojej gotówce mógł wspomóc rodzinny biznes Selwynów. To było nie mniej ważne, niż małżeństwo.
– Oczywiście, oczywiście, list będzie jak najbardziej stosowny. Możesz go skierować bezpośrednio do mnie, przekaże go rodzinie – pokiwała głową, rada na każdy dodatkowy kontakt z tym kawalerem. Właściwie, każdym kawalerem. Naprawdę, nie miała zamiaru wybrzydzać. – Myślę, że to jesteśmy w stanie bez problemu osiągnąć. Te poprzednie próbki… One też miały niektóre z tych cech – powiedziała, by potwierdzić, że lord Lestrange wcale nie wymaga niczego wykraczającego poza możliwości ich rodziny.
Mała katastrofa, całkiem dobrze zaplanowana, okazała się nawet sporym sukcesem. Lord Lestrange raczył odegrać rolę wybawcy z opresji, nurkując pod stołem.
– Och, lordzie Francisie! Nie trzeba, wcale nie trzeba! – powtarzała lady Selwyn, odsuwając się od stolika. Zrobiła to jednak odrobinę za późno, pozwalając aby mężczyzna, zupełnym przypadkiem dotknął ramieniem jej łydki.
Odebrała perłę z rąk mężczyzny z pełnym wdzięczności uśmiechem.
– Dziękuję, naprawdę – odpowiedziała, czekając aż lord Lestrange ponownie zajmie swoje miejsce przy stoliku. Caren wysłała swojej pani nieco zaniepokojone spojrzenie, jednak Wendlina nie potrzebowała jej wsparcia. Rozmowy w dobrym towarzystwie były przecież jej żywiołem. – Ja… nie jestem pewna, czy wystarczy. Właściwie to… chyba za bardzo poświęcałam się nauce alchemii i… nie chce zepsuć tej broszki jeszcze bardziej – przyznała.
W domowych okolicznościach bez wahania naprawiłaby spinkę, bądź poprosiła o to służkę. Czary codziennego użytku nie były przecież poza zasięgiem zdolnej czarownicy, za jaką się z resztą uważała. Jeśli jednak Francis chciał odgrywać rolę mężczyzny ratującego damę z opresji, niech zagra ją do końca.
Nie miała zamiaru spinać włosów zepsutą, leżącą na stole spinką, jednak wciąż ściskając w dłoni perłę, odruchowo przerzuciła swoje miedziane pukle na prawą stronę, odsłaniając część szyi. Czy to coś oznaczało? Nad tym ruchem w żadnym razie nie myślała. Tak było po prostu… schludniej. I wygodniej. Włosy przynajmniej łagodnie wpływały po ramieniu, nie wchodząc jej w usta, gdy sięgnęła po kolejny łyk wina. Tym razem: na uspokojenie.
Och, gdyby matka i cioteczka Morgana tu były, na pewno byłyby całkiem zadowolone z przedstawienia, jakie właśnie urządzała ich pociecha.
Uśmiechnęła się więc promieniście, ukazując swoje bielutkie i proste ząbki. Nie zawsze takie były, jednak matula zadbała, aby jej pociecha nie musiała się wstydzić uśmiechu.
– Jakby mogło nie. Przepyszne – potwierdziła, śmiejąc się perliście na kolejny jego komentarz: – Zazdroszczę ci, zupełnie szczerze! Móc jeść do woli! – Śmiała się dalej, faktycznie nie kłamiąc. Gdyby tylko mogła! Niestety, skoro na palcu nie miała jeszcze obrączki…
Mężczyźni to wzrokowcy, pamiętaj. Najpierw wygląd, potem intelekt – w umyśle Wendeliny znów zabrzmiał głos matuli.
– Spokoju… tak… Chyba pozostaje nam mieć nadzieje, że pragną tylko naszego wspólnego dobra, czyż nie? – Westchnęła.
Naprawdę wierzyła, że lady Morgana chce właśnie tego. Dobra ich wspólnego rodu, a potem całej arystokratycznej społeczności. Bo cóż było ważniejsze, jeśli nie ich życia? Jeśli los zachwieje wielkimi rodami i życia maluczkich stracą stabilność. Utrzymanie rodów było więc kluczowe dla równowagi całego magicznego społeczeństwa. A to inne, mugolskie, nieszczególnie interesowało lady Selwyn.
Uśmiechnęła się promiennie po raz kolejny.
– Niech więc lord spodziewa mojego brata – stwierdziła.
Jak dobrze, że lord Lestrange był tak swobodny i nie miał jej za zły pomyłki. To dobrze rokowało, nawet jeśli nie na zaręczyny. Tak czy siak, Francis był teraz ich potencjalnym, stałym współpracownikiem, który dzięki swojej gotówce mógł wspomóc rodzinny biznes Selwynów. To było nie mniej ważne, niż małżeństwo.
– Oczywiście, oczywiście, list będzie jak najbardziej stosowny. Możesz go skierować bezpośrednio do mnie, przekaże go rodzinie – pokiwała głową, rada na każdy dodatkowy kontakt z tym kawalerem. Właściwie, każdym kawalerem. Naprawdę, nie miała zamiaru wybrzydzać. – Myślę, że to jesteśmy w stanie bez problemu osiągnąć. Te poprzednie próbki… One też miały niektóre z tych cech – powiedziała, by potwierdzić, że lord Lestrange wcale nie wymaga niczego wykraczającego poza możliwości ich rodziny.
Mała katastrofa, całkiem dobrze zaplanowana, okazała się nawet sporym sukcesem. Lord Lestrange raczył odegrać rolę wybawcy z opresji, nurkując pod stołem.
– Och, lordzie Francisie! Nie trzeba, wcale nie trzeba! – powtarzała lady Selwyn, odsuwając się od stolika. Zrobiła to jednak odrobinę za późno, pozwalając aby mężczyzna, zupełnym przypadkiem dotknął ramieniem jej łydki.
Odebrała perłę z rąk mężczyzny z pełnym wdzięczności uśmiechem.
– Dziękuję, naprawdę – odpowiedziała, czekając aż lord Lestrange ponownie zajmie swoje miejsce przy stoliku. Caren wysłała swojej pani nieco zaniepokojone spojrzenie, jednak Wendlina nie potrzebowała jej wsparcia. Rozmowy w dobrym towarzystwie były przecież jej żywiołem. – Ja… nie jestem pewna, czy wystarczy. Właściwie to… chyba za bardzo poświęcałam się nauce alchemii i… nie chce zepsuć tej broszki jeszcze bardziej – przyznała.
W domowych okolicznościach bez wahania naprawiłaby spinkę, bądź poprosiła o to służkę. Czary codziennego użytku nie były przecież poza zasięgiem zdolnej czarownicy, za jaką się z resztą uważała. Jeśli jednak Francis chciał odgrywać rolę mężczyzny ratującego damę z opresji, niech zagra ją do końca.
Nie miała zamiaru spinać włosów zepsutą, leżącą na stole spinką, jednak wciąż ściskając w dłoni perłę, odruchowo przerzuciła swoje miedziane pukle na prawą stronę, odsłaniając część szyi. Czy to coś oznaczało? Nad tym ruchem w żadnym razie nie myślała. Tak było po prostu… schludniej. I wygodniej. Włosy przynajmniej łagodnie wpływały po ramieniu, nie wchodząc jej w usta, gdy sięgnęła po kolejny łyk wina. Tym razem: na uspokojenie.
Och, gdyby matka i cioteczka Morgana tu były, na pewno byłyby całkiem zadowolone z przedstawienia, jakie właśnie urządzała ich pociecha.
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
-Mogłoby - odpowiadam na jej kontrę, bo przecież kulinarne gusta są różne, a szlacheckie podniebienia zwykle są wypielęgnowane aż do przesady. Ja tam zajadam się kromką ciepłego chleba z przydrożnej piekarni nieopodal mugolskiej stacji metra, ale wątpię, by spożywanie zwykłego pieczywa sprawiłoby Wendelinie choć w połowie taką przyjemność, jak mnie. Cukiernia, którą wybrałem standard ma niezły, do trzech gwiazdek w pięciostopniowej skali doleci, ale nadal - a podczas takich sytuacji najrozsądniej odesłać talerz do kuchni - wyrażam swoją opinię, właściwie też siedzę w tej branży, więc wiem, z czym to się je. Gdy sam nie jestem do końca kontent z mego posiłku bez pardonu zwracam je do szefa wraz z garścią uwag. Merytorycznych, żadnego malkontenctwa nad temperaturą za wysoką o trzy stopnie bądź gęstością sosu.
-Niemniej jednak, rad jestem. W innym wypadku odpowiedzialność spadłaby na mnie, jako że wybrałem lokal - kontynuuję sympatyczne pociągnięcie niezobowiązującej rozmowy. Mimowolnie przypomina mi się Maria Antonia i czuję sympatię do tej kobiety. Jako paryżanin - krótko, bo krótko, ale byłbym jej wdzięczny - do woli? Te dwa kawałki to co najmniej trzy godziny biegania. Brzucha jeszcze zdążę się dorobić - uświadamiam Wendelinę uderzając w ton lżejszy. Faktycznie mam dobrą przemianę materii, ale to wszystko wyjdzie na starość, zresztą, lepiej sprawiać wrażenie, że nad sobą pracuję. Bo tak jest, choć nie tak intensywnie, jak o tym opowiadam.
Mieć nadzieję, lady Selwyn trafia w sedno - mi się wydaje, że jednak pobudki są nieco inne. Władza, która będzie znaczyć tyle, co nic. Rządzić ludźmi, którzy się boją to żadna sztuka, a tacy niedługo się staniemy. Podzieleni, zlęknieni i słabi. Garstka tych, co może wszystko, przeciwko poddanym, zbyt biernym i stępionym, by się podnieść. Czarno to widzę - może powinienem zasięgnąć rady u wróżki? Sypnąć groszem za mętną wizję przyszłości?
-Wyśmienicie. Tak będzie najrozsądniej. Wolę korespondować stale z jedną osobą, niż później przejmować się zagubioną sową i bałaganem w dokumentach. Z przyjemnością skonsultuję się właśnie z tobą, lady Selwyn - i tu daję popis swej kurtuazji, choć dalej to nic ponad wybajerzone słowa zetknięte w wyjątkowo smakowitej kombinacji - zatem nie pozostaje mi nic innego, jak czekać. Proszę się nie śpieszyć - nie ukrywam, że zależy mi na czasie, lecz wolę przesunąć premierowe widowisko niż przedstawić show średniej jakości - dodaję bezpieczną klauzulę, nie zadowolę się byle chłamem - o co Selwynów nie podejrzewam - lecz nie zaspokoi mnie również produkt ledwie dobry. Chcę żeby buty spadły mi z wrażenia.
Po perłę śmigam niczym rasowy poławiacz - technikę mam, jak się patrzy - a że przy tym nurkowaniu ocieram się o nogę Wendeliny, cóż. Jestem pewny, że się poruszyła, jak tylko wylądowałem pod stołem, ale nie rozumiem, czemu to ma służyć. Wedle plotek, które o mnie chodzą, powinienem już złożyć jej propozycję Hamleta i głowę oprzeć o łono, bo nigdzie - wedle słów duńskiego królewicza - nie jest tak dobrze, jak między dziewczęcymi udami. Wyłaniam się jednak zwycięski i niespeszony, ściskając w dłoni ów zaginiony skarb.
-Drobnostka, madame - zbywam jej podziękowania wielkopańskim machnięciem ręki - mogę spróbować, aczkolwiek w czarach nie jestem za mocny - ofiaruję się, wraz z przyznaniem do pewnych braków, które i tak wyjdą, jeżeli coś sknocę. Czy chcę poświęcać rodową pamiątkę?
-Reparo - mówię stanowczo, stukając różdżką w srebrną spinkę. Pod stołem krzyżuję palce drugiej ręki.
-Pasuje ci ta fryzura, lady Selwyn - dodaję niedbale, zupełnie mimochodem odnosząc się do rozsypanych włosów kobiety. Lubię takie, nieokiełznane, pełzające po szyi i dekolcie, wijące się na plecach. Lubię też krótkie i sztywne, niemal chłopięce fryzurki i loki tak gęste, że jak pociągnę za pukiel, to wyprostuje się i z powrotem odkształci w sprężynkę. Wielu mieni się koneserami kobiecego piękna, a nie poznaliby się na nim nawet, gdyby im je ktoś podsunął pod nos.
-Niemniej jednak, rad jestem. W innym wypadku odpowiedzialność spadłaby na mnie, jako że wybrałem lokal - kontynuuję sympatyczne pociągnięcie niezobowiązującej rozmowy. Mimowolnie przypomina mi się Maria Antonia i czuję sympatię do tej kobiety. Jako paryżanin - krótko, bo krótko, ale byłbym jej wdzięczny - do woli? Te dwa kawałki to co najmniej trzy godziny biegania. Brzucha jeszcze zdążę się dorobić - uświadamiam Wendelinę uderzając w ton lżejszy. Faktycznie mam dobrą przemianę materii, ale to wszystko wyjdzie na starość, zresztą, lepiej sprawiać wrażenie, że nad sobą pracuję. Bo tak jest, choć nie tak intensywnie, jak o tym opowiadam.
Mieć nadzieję, lady Selwyn trafia w sedno - mi się wydaje, że jednak pobudki są nieco inne. Władza, która będzie znaczyć tyle, co nic. Rządzić ludźmi, którzy się boją to żadna sztuka, a tacy niedługo się staniemy. Podzieleni, zlęknieni i słabi. Garstka tych, co może wszystko, przeciwko poddanym, zbyt biernym i stępionym, by się podnieść. Czarno to widzę - może powinienem zasięgnąć rady u wróżki? Sypnąć groszem za mętną wizję przyszłości?
-Wyśmienicie. Tak będzie najrozsądniej. Wolę korespondować stale z jedną osobą, niż później przejmować się zagubioną sową i bałaganem w dokumentach. Z przyjemnością skonsultuję się właśnie z tobą, lady Selwyn - i tu daję popis swej kurtuazji, choć dalej to nic ponad wybajerzone słowa zetknięte w wyjątkowo smakowitej kombinacji - zatem nie pozostaje mi nic innego, jak czekać. Proszę się nie śpieszyć - nie ukrywam, że zależy mi na czasie, lecz wolę przesunąć premierowe widowisko niż przedstawić show średniej jakości - dodaję bezpieczną klauzulę, nie zadowolę się byle chłamem - o co Selwynów nie podejrzewam - lecz nie zaspokoi mnie również produkt ledwie dobry. Chcę żeby buty spadły mi z wrażenia.
Po perłę śmigam niczym rasowy poławiacz - technikę mam, jak się patrzy - a że przy tym nurkowaniu ocieram się o nogę Wendeliny, cóż. Jestem pewny, że się poruszyła, jak tylko wylądowałem pod stołem, ale nie rozumiem, czemu to ma służyć. Wedle plotek, które o mnie chodzą, powinienem już złożyć jej propozycję Hamleta i głowę oprzeć o łono, bo nigdzie - wedle słów duńskiego królewicza - nie jest tak dobrze, jak między dziewczęcymi udami. Wyłaniam się jednak zwycięski i niespeszony, ściskając w dłoni ów zaginiony skarb.
-Drobnostka, madame - zbywam jej podziękowania wielkopańskim machnięciem ręki - mogę spróbować, aczkolwiek w czarach nie jestem za mocny - ofiaruję się, wraz z przyznaniem do pewnych braków, które i tak wyjdą, jeżeli coś sknocę. Czy chcę poświęcać rodową pamiątkę?
-Reparo - mówię stanowczo, stukając różdżką w srebrną spinkę. Pod stołem krzyżuję palce drugiej ręki.
-Pasuje ci ta fryzura, lady Selwyn - dodaję niedbale, zupełnie mimochodem odnosząc się do rozsypanych włosów kobiety. Lubię takie, nieokiełznane, pełzające po szyi i dekolcie, wijące się na plecach. Lubię też krótkie i sztywne, niemal chłopięce fryzurki i loki tak gęste, że jak pociągnę za pukiel, to wyprostuje się i z powrotem odkształci w sprężynkę. Wielu mieni się koneserami kobiecego piękna, a nie poznaliby się na nim nawet, gdyby im je ktoś podsunął pod nos.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
The member 'Francis Lestrange' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 57
'k100' : 57
Uniosła brew, spoglądając na lorda Lestrange uważnym spojrzeniem szarych oczu.
– Wyglądam lordowi na osobę, która zawahałaby się to zrobić? – spytała, głosem miękkim tylko z pozoru, chwytając jedną z papierowych serwetek. Wyczyściła dłonie, odkładając przedmiot na pusty talerzyk. Wina też już zabrakło. Szkoda. Ale wystarczy. Na więcej nie powinna sobie pozwalać.
Może i niektórym damą było głupio wyrażać własne niezadowolenie, zwłaszcza w trakcie spotkań pozornie biznesowych, takich jak to, które właśnie miało miejsce. Wendelina jednak była za dobrze świadoma tego, kim jest. Jeśli coś by jej nie odpowiadało, na pewno wiedzieliby o tym wszyscy wokół. Tym razem nie miała jednak na co szczególnie narzekać. Deser był smaczny, a wino znośne. Więcej nie miała zamiaru wymagać od takiego lokalu.
– Nigdy nie śmiałabym wątpić w twój gust – odpowiedziała z nieco przymilnym wręcz uśmiechem. – Wszak jesteś, lordzie Francis, profesjonalistą. Czyż nie? – westchnęła.
Zaśmiała się cicho, słysząc komentarz na temat biegania.
– Może też powinnam zacząć? Może nie biegać… ale łyżwiarstwo zawsze mi się podobało… i jazda konna, jednak mój ojciec nie chciał o tym słyszeć. – Westchnęła.
Jak każda mała dziewczynka, uwielbiała konie. Jednak gdy tylko dopadła ją choroba, rodzice zabronili jej zbliżać się do tych zwierząt. W końcu wystarczyłoby, by poczuła się odrobinę słabiej, a natychmiast wylądowałaby na ziemi, kto wie, czy nie martwa. To były potężne i silne zwierzęta, z których sam upadek mógł skończyć się tragicznie. A nikt przecież nie chce śmierci własnego dziecka.
Co prawda, dziś miłość do szczeniaczków i koników wyparowała z Wendeliny, która zwierzętami czuła się zainteresowana jedynie w sposób naukowy. Jedynie sowy budziły w niej nieco cieplejsze emocje, a i to raczej przez względy sentymentalne. Nie mogła jednak nie doceniać uroków jazdy konnej, która była niewątpliwie niezwykle romantycznym sportem. Nie planowała jednak wsiadać na grzbiet żadnego zwierzęcia bez dobrego powodu. Nie miała już pięciu lat i doskonale rozumiała rodzinę, która była temu przeciwna. Ceniła swoje zdrowie i życie.
– Zostaniemy zatem w kontakcie. Poinformuję, gdy będę miała… będziemy mieli coś wstępnie przygotowane. – Kiwnęła głową. – Proszę się nie martwić, w kwestii fajerwerków… zwykliśmy zachowywać wybuchowy wręcz profesjonalizm. Na pewno dostaniesz dzieło najwyższej jakości. – Spokojny i pewny ton głosu nie pozostawiał złudzeń. Wendelina nie miała zamiaru zawieść lorda.
Gdy magia Francisa skutecznie naprawiła spinkę, Wendelina uśmiechnęła się szeroko.
– Dziękuję, dziękuję raz jeszcze! Ależ lord skromny, za skromny, powiedziałabym. Wygląda jak nowa – mówiąc to, chwyciła przedmiot w rękę i obejrzała go dokładnie.
Poprawiła odruchowo włosy, gdy Francis pochwalił jej nową fryzurę.
– Może powinnam wprowadzić ją na salony? – zapytała pół żartem. – Myślisz, że inne damy poszłyby moim śladem?
Zaczęła powoli wstawać, oznajmiając Francisowi, że na pewno napisze do niego w najbliższej przyszłości, ale że musi załatwić jeszcze kilka spraw na mieście. Była przekonana, że lord nie będzie miał nic przeciwko. Służka prędko zabrała torbę z próbkami, a Wendelina założyła na głowę swój kapelusz, posyłając lordowi ostatnie, pożegnalne spojrzenie.
| zt x2
– Wyglądam lordowi na osobę, która zawahałaby się to zrobić? – spytała, głosem miękkim tylko z pozoru, chwytając jedną z papierowych serwetek. Wyczyściła dłonie, odkładając przedmiot na pusty talerzyk. Wina też już zabrakło. Szkoda. Ale wystarczy. Na więcej nie powinna sobie pozwalać.
Może i niektórym damą było głupio wyrażać własne niezadowolenie, zwłaszcza w trakcie spotkań pozornie biznesowych, takich jak to, które właśnie miało miejsce. Wendelina jednak była za dobrze świadoma tego, kim jest. Jeśli coś by jej nie odpowiadało, na pewno wiedzieliby o tym wszyscy wokół. Tym razem nie miała jednak na co szczególnie narzekać. Deser był smaczny, a wino znośne. Więcej nie miała zamiaru wymagać od takiego lokalu.
– Nigdy nie śmiałabym wątpić w twój gust – odpowiedziała z nieco przymilnym wręcz uśmiechem. – Wszak jesteś, lordzie Francis, profesjonalistą. Czyż nie? – westchnęła.
Zaśmiała się cicho, słysząc komentarz na temat biegania.
– Może też powinnam zacząć? Może nie biegać… ale łyżwiarstwo zawsze mi się podobało… i jazda konna, jednak mój ojciec nie chciał o tym słyszeć. – Westchnęła.
Jak każda mała dziewczynka, uwielbiała konie. Jednak gdy tylko dopadła ją choroba, rodzice zabronili jej zbliżać się do tych zwierząt. W końcu wystarczyłoby, by poczuła się odrobinę słabiej, a natychmiast wylądowałaby na ziemi, kto wie, czy nie martwa. To były potężne i silne zwierzęta, z których sam upadek mógł skończyć się tragicznie. A nikt przecież nie chce śmierci własnego dziecka.
Co prawda, dziś miłość do szczeniaczków i koników wyparowała z Wendeliny, która zwierzętami czuła się zainteresowana jedynie w sposób naukowy. Jedynie sowy budziły w niej nieco cieplejsze emocje, a i to raczej przez względy sentymentalne. Nie mogła jednak nie doceniać uroków jazdy konnej, która była niewątpliwie niezwykle romantycznym sportem. Nie planowała jednak wsiadać na grzbiet żadnego zwierzęcia bez dobrego powodu. Nie miała już pięciu lat i doskonale rozumiała rodzinę, która była temu przeciwna. Ceniła swoje zdrowie i życie.
– Zostaniemy zatem w kontakcie. Poinformuję, gdy będę miała… będziemy mieli coś wstępnie przygotowane. – Kiwnęła głową. – Proszę się nie martwić, w kwestii fajerwerków… zwykliśmy zachowywać wybuchowy wręcz profesjonalizm. Na pewno dostaniesz dzieło najwyższej jakości. – Spokojny i pewny ton głosu nie pozostawiał złudzeń. Wendelina nie miała zamiaru zawieść lorda.
Gdy magia Francisa skutecznie naprawiła spinkę, Wendelina uśmiechnęła się szeroko.
– Dziękuję, dziękuję raz jeszcze! Ależ lord skromny, za skromny, powiedziałabym. Wygląda jak nowa – mówiąc to, chwyciła przedmiot w rękę i obejrzała go dokładnie.
Poprawiła odruchowo włosy, gdy Francis pochwalił jej nową fryzurę.
– Może powinnam wprowadzić ją na salony? – zapytała pół żartem. – Myślisz, że inne damy poszłyby moim śladem?
Zaczęła powoli wstawać, oznajmiając Francisowi, że na pewno napisze do niego w najbliższej przyszłości, ale że musi załatwić jeszcze kilka spraw na mieście. Była przekonana, że lord nie będzie miał nic przeciwko. Służka prędko zabrała torbę z próbkami, a Wendelina założyła na głowę swój kapelusz, posyłając lordowi ostatnie, pożegnalne spojrzenie.
| zt x2
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Cukiernia "Czekoladowa Rzeka"
Szybka odpowiedź