Komnaty Mathieu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Komnaty Mathieu
Komnaty Mathieu są bardzo charakterystyczne – minimalistycznie urządzone. Komnata Sypialniana utrzymana w ciemnej kolorystyce, najpotrzebniejsze elementy wystroju w stonowanych barwach. Na komodzie naprzeciw łoża zawsze stoi bukiet czerwonych róż. Na ścianach wisi kilka subtelnych obrazów, na regale równo ułożone książki, większość o tematyce dotyczącej smoków. Bezpośrednio do Komnaty Sypialnianej przynależy sporej wielkości łazienka, również w ciemnych barwach, z bogatymi zdobieniami elementów. Owalna, duża wanna stoi pośrodku, odznacza się jasnym kolorem na ciemnych kaflach. Drugim pomieszczeniem jest garderoba, średniej wielkości, wystarczająca na potrzeby Lorda. Komnaty Mathieu mieszczą się na końcu korytarza, a z ich okien rozpościera się piękny widok na ogrody.
Lady Diana. Kolejny ulotny trop, który wpadł w jej posiadanie w dniu ślubu. Co stało się pomiędzy Mathieu, a jego matką, że traktował ją jak ducha? Nie, nawet gorzej, jak powietrze? Teoretycznie to nie była jej sprawa. Być może ― teoretycznie ― powinna trzymać mordę w kubeł. Ale praktycznie, od dwóch dób uważała, że jego problemy to jej problemy i vice versa. Może nie zamierzała mu wszystkiego mówić w pierwszym tygodniu, ale ostatecznie nie planowała mieć przed nim tajemnic. Żadnych.
Nie wiedziała tylko, czy może od niego oczekiwać tego samego, ale czy nie od tego była właśnie obserwacja? Była pewna, że z biegiem czasu nauczy się dobrze interpretować jego zachowania, że będzie potrafiła zwietrzyć kłamstwo, jak tresowany ogar zwierzynę.
Czas. Wszystko, czego potrzebowała, ostatecznie sprowadzało się do czasu.
― Chciałabym ― odparła, uderzając w pogodne nuty. ― W Ludlow miałam pod opieką nieco ziół i roślin z których potem pobierano składniki do eliksirów, ale wolałam się nimi zajmować bez pomocy magii. Lubię sobie pobrudzić ręce ― dodała, wzruszając ramionami, świadoma, że nie każdej szlachetnie urodzonej damie odpowiadałoby coś takiego, jak brudzenie sobie rąk. Po prawdzie, Corinne lubiła wykazywać zachowania kompletnie nie pasujące do statusu szlachetnej damy, a przynajmniej było tak do marca zeszłego roku. Potem… potem bywało różnie.
Sztormy. Kolejne fascynujące zjawisko, brutalny popis natury. Chyba nigdy nie widziała sztormu?... Nie pamiętała w każdym razie, przez co pomruki przetaczające się za oknem wzbudzały w niej coś na kształt ekscytacji, którą mógł dostrzec w jej oczach. Ciekawe, czy kiedyś widział zatapiany przez sztorm statek?... Już otwierała usta, żeby o to zapytać, ale jakaś opresyjna siła odebrała jej głos, odwróciła więc tylko głowę w kierunku okien. Coś ją blokowało; kneblowało usta, pętało charakter i za nic nie chciało sobie pójść. Oczywiście, pojawienie się tego zjawisko zbiegło się z marcową tragedią.
Corinne sposępniała, ale kiedy wróciła wzrokiem do Mathieu, starała się to zamaskować, ukryć. Kiedyś mu o tym opowie, ale jeszcze nie teraz, rana wciąż była zbyt świeża, a każda wzmianka o matce kończyła się dla niej niekontrolowanym smutkiem i apatią. Ostatnie, czego jej teraz było trzeba to zagrzebanie się we wspomnieniach i upadek na dno.
― Rozmawiałam z nią ― odezwała się w końcu. ― Z lady Dianą ― uściśliła ― była całkiem miła, ale chyba nikomu w sali nie umknęło to, jak włóczy za tobą stęsknionym spojrzeniem. Jest coś… co powinnam wiedzieć? O niej? O was? ― spytała ostrożnie, po omacku wkraczając na kompletnie nieznany teren. ― Jeśli… mam czegoś nie robić, to mi to powiedz. Teraz. Są sprawy w których powinniśmy być jednomyślni i zająć jedno stanowisko, być może sprawa twojej matki jest jedną z nich.
Nie wiedziała tylko, czy może od niego oczekiwać tego samego, ale czy nie od tego była właśnie obserwacja? Była pewna, że z biegiem czasu nauczy się dobrze interpretować jego zachowania, że będzie potrafiła zwietrzyć kłamstwo, jak tresowany ogar zwierzynę.
Czas. Wszystko, czego potrzebowała, ostatecznie sprowadzało się do czasu.
― Chciałabym ― odparła, uderzając w pogodne nuty. ― W Ludlow miałam pod opieką nieco ziół i roślin z których potem pobierano składniki do eliksirów, ale wolałam się nimi zajmować bez pomocy magii. Lubię sobie pobrudzić ręce ― dodała, wzruszając ramionami, świadoma, że nie każdej szlachetnie urodzonej damie odpowiadałoby coś takiego, jak brudzenie sobie rąk. Po prawdzie, Corinne lubiła wykazywać zachowania kompletnie nie pasujące do statusu szlachetnej damy, a przynajmniej było tak do marca zeszłego roku. Potem… potem bywało różnie.
Sztormy. Kolejne fascynujące zjawisko, brutalny popis natury. Chyba nigdy nie widziała sztormu?... Nie pamiętała w każdym razie, przez co pomruki przetaczające się za oknem wzbudzały w niej coś na kształt ekscytacji, którą mógł dostrzec w jej oczach. Ciekawe, czy kiedyś widział zatapiany przez sztorm statek?... Już otwierała usta, żeby o to zapytać, ale jakaś opresyjna siła odebrała jej głos, odwróciła więc tylko głowę w kierunku okien. Coś ją blokowało; kneblowało usta, pętało charakter i za nic nie chciało sobie pójść. Oczywiście, pojawienie się tego zjawisko zbiegło się z marcową tragedią.
Corinne sposępniała, ale kiedy wróciła wzrokiem do Mathieu, starała się to zamaskować, ukryć. Kiedyś mu o tym opowie, ale jeszcze nie teraz, rana wciąż była zbyt świeża, a każda wzmianka o matce kończyła się dla niej niekontrolowanym smutkiem i apatią. Ostatnie, czego jej teraz było trzeba to zagrzebanie się we wspomnieniach i upadek na dno.
― Rozmawiałam z nią ― odezwała się w końcu. ― Z lady Dianą ― uściśliła ― była całkiem miła, ale chyba nikomu w sali nie umknęło to, jak włóczy za tobą stęsknionym spojrzeniem. Jest coś… co powinnam wiedzieć? O niej? O was? ― spytała ostrożnie, po omacku wkraczając na kompletnie nieznany teren. ― Jeśli… mam czegoś nie robić, to mi to powiedz. Teraz. Są sprawy w których powinniśmy być jednomyślni i zająć jedno stanowisko, być może sprawa twojej matki jest jedną z nich.
Sad to see you go
Was sorta hopin' that you'd stay
Was sorta hopin' that you'd stay
Corinne Avery
Zawód : arystokratka
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rumor, humor, huk, harmider
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie zamierzał ignorować istnienia własnej matki, bo jednak nadal widywał ją na korytarzach pałacu, ale uparcie ignorował wszelkie przejawy jej obecności. Poczuł się zdradzony. Najpierw próbował pojąć jej zachowanie, zrozumieć pobudki, które nią kierowały, a później pogodzić się z tym, że najbliższa mu osoba okłamywała go przez większość jego życia. Efektem finalnym oczywiście było to, że od marca z nią nie rozmawiał, bo złość budziła się w nim za każdym razem, kiedy tylko odzywała się choć jednym słowem. Zdradę wybaczyć najtrudniej, a w momencie kiedy robi to tak bliska osoba jest jeszcze ciężej.
W tym jednak momencie wolał skupić się na początku swojej własnej drogi, nowej drogi, która właśnie się otwierała. Z jednej strony wiedział, że zaufanie to coś, co nie przyjdzie mu wcale tak łatwo, ani tym bardziej jakiegokolwiek większe uczucie wobec Corinne. Na razie przyjmował do wiadomości fakt, że ta młoda kobieta została wybrana na jego żonę i starał się go zaakceptować. Podwójnie ciężko było mu z dwóch powodów, myśli wciąż wracały do Primrose i rozważania dlaczego wolała wybrać swoją własną drogę, życie na własna rękę i realizowanie swoich własnych planów, niż stworzenie czegoś więcej razem z nim. Małżeństwo było Wspólnotą, wspólnie mieli zbudować własna potęgę choćby za wszelką cenę. Ona najwyraźniej widziała tą relację w innych barwach, jakby miel być połączeni, krocząc osobnymi ścieżkami. To nie miało prawa funkcjonować. Za to Corinne zdawała się doskonale zdawać sprawę z tego, jak powinna funkcjonować taka relacja małżeńska. Może to wyuczenie, może coś innego. Nie chciał w to wnikać. Przesunął po niej wzrok, wychwytując każdy, nawet najdrobniejszy gest. Pogodny ton głosu był przyjemny dla ucha.
- Znasz się na zielarstwie? – spytał, słysząc, że w Ludlow zajmowała się roślinami. Taka umiejętność mogła okazać się przydatna, jeśli w grę wszedłby przyszłościowy rozwój szklarni w Smoczych Ogrodach i zwiększona ilość produkcyjna. Obrócił się bardziej w jej stronę, dzieliła ich nie mała odległość, ale byli tutaj sami i mogli zachowywać się swobodnie, choć miał nadal wrażenie, że Corinne jest niezwykle spięta. Zupełnie jakby rozmawiała z przełożonym, a nie mężem.
Kolejny grzmot za oknami, tym razem głośniejszy. Chwila cisza i posępna mina, która pojawiła się na jej twarzy. Nie miał pojęcia jak rozszyfrować jej zachowanie i gesty, musiałby zanotować więcej informacji na jej temat, dowiedzieć się więcej szczegółów. Na Merlina, czy to miało prawo w ogóle funkcjonować? Pewnie rozważałby to dalej, gdyby nie to, że wspomniała o rozmowie z Diana. Uśmiechnął się, choć nie był to raczej przyjemny uśmiech. Przeniósł wzrok na ogień trzaskający w kominku i wyprostował się bardziej. Jej podejście było racjonalne, powinni jako małżonkowie tworzyć jedność i być jednomyślni, stąd rozumiał jej pytanie. Co miał jej jednak powiedzieć? Że ukrywała przed nim przez ponad dwadzieścia lat, że ma brata bękarta, a obraz czułego, kochającego ojca w jego głowie był tylko wyidealizowaną wersją stworzoną przez wiele lat. Lepiej, żeby nie wiedziała. Niemniej jednak, nie mógł zignorować tego pytania.
- Nie rozmawiamy ze sobą, chociaż… trafniejszym byłoby stwierdzenie, że to ja nie rozmawiam z nią. – mruknął podnosząc się z fotela. Teraz wyraźniej poczuł, że siniak na jego lewym barku wcale nie był taką drobnostką. Skrzywił się i podszedł do barku, wyjął z niego butelkę wina i dwie lampki, napełnił obie i jedną z nich podał Corinne. Skoro chciała poruszać trudniejsze tematy, musiał się psychicznie nastawić. Ponownie usiadł w fotelu i tym razem wpatrzył się w ogień.
- Nie zamierzam narzucać Ci czegokolwiek odnośnie do relacji z moją matką. Wiem, że milczenie jej jedynego syna musi ją ranić, ale powinnaś wiedzieć, że nie jest bezpodstawne. Oszukiwała mnie przez wiele lat, a prawda wyszła na jaw w marcu. Kłamstwa pielęgnowane przez wiele lat sprawiają, że można przestać ufać. – powiedział spokojnym tonem i przeniósł na nią spojrzenie. Powinni być jednomyślni, zajmować jedno stanowisko. Naprawdę chciała taką jedność stworzyć właśnie z nim?
- Boisz się mnie, Corinne? Obawiasz się, że mógłbym Cię skrzywdzić? Widziałem jak zareagowałaś, kiedy się zjawiłem. Jak nerwowo zaciskałaś palce na sukni, poprawiałaś włosy… – spytał nagle, chciał zmienić temat, chciał wiedzieć co czuje ta młodziutka kobieta, która zajmowała miejsce obok niego.
W tym jednak momencie wolał skupić się na początku swojej własnej drogi, nowej drogi, która właśnie się otwierała. Z jednej strony wiedział, że zaufanie to coś, co nie przyjdzie mu wcale tak łatwo, ani tym bardziej jakiegokolwiek większe uczucie wobec Corinne. Na razie przyjmował do wiadomości fakt, że ta młoda kobieta została wybrana na jego żonę i starał się go zaakceptować. Podwójnie ciężko było mu z dwóch powodów, myśli wciąż wracały do Primrose i rozważania dlaczego wolała wybrać swoją własną drogę, życie na własna rękę i realizowanie swoich własnych planów, niż stworzenie czegoś więcej razem z nim. Małżeństwo było Wspólnotą, wspólnie mieli zbudować własna potęgę choćby za wszelką cenę. Ona najwyraźniej widziała tą relację w innych barwach, jakby miel być połączeni, krocząc osobnymi ścieżkami. To nie miało prawa funkcjonować. Za to Corinne zdawała się doskonale zdawać sprawę z tego, jak powinna funkcjonować taka relacja małżeńska. Może to wyuczenie, może coś innego. Nie chciał w to wnikać. Przesunął po niej wzrok, wychwytując każdy, nawet najdrobniejszy gest. Pogodny ton głosu był przyjemny dla ucha.
- Znasz się na zielarstwie? – spytał, słysząc, że w Ludlow zajmowała się roślinami. Taka umiejętność mogła okazać się przydatna, jeśli w grę wszedłby przyszłościowy rozwój szklarni w Smoczych Ogrodach i zwiększona ilość produkcyjna. Obrócił się bardziej w jej stronę, dzieliła ich nie mała odległość, ale byli tutaj sami i mogli zachowywać się swobodnie, choć miał nadal wrażenie, że Corinne jest niezwykle spięta. Zupełnie jakby rozmawiała z przełożonym, a nie mężem.
Kolejny grzmot za oknami, tym razem głośniejszy. Chwila cisza i posępna mina, która pojawiła się na jej twarzy. Nie miał pojęcia jak rozszyfrować jej zachowanie i gesty, musiałby zanotować więcej informacji na jej temat, dowiedzieć się więcej szczegółów. Na Merlina, czy to miało prawo w ogóle funkcjonować? Pewnie rozważałby to dalej, gdyby nie to, że wspomniała o rozmowie z Diana. Uśmiechnął się, choć nie był to raczej przyjemny uśmiech. Przeniósł wzrok na ogień trzaskający w kominku i wyprostował się bardziej. Jej podejście było racjonalne, powinni jako małżonkowie tworzyć jedność i być jednomyślni, stąd rozumiał jej pytanie. Co miał jej jednak powiedzieć? Że ukrywała przed nim przez ponad dwadzieścia lat, że ma brata bękarta, a obraz czułego, kochającego ojca w jego głowie był tylko wyidealizowaną wersją stworzoną przez wiele lat. Lepiej, żeby nie wiedziała. Niemniej jednak, nie mógł zignorować tego pytania.
- Nie rozmawiamy ze sobą, chociaż… trafniejszym byłoby stwierdzenie, że to ja nie rozmawiam z nią. – mruknął podnosząc się z fotela. Teraz wyraźniej poczuł, że siniak na jego lewym barku wcale nie był taką drobnostką. Skrzywił się i podszedł do barku, wyjął z niego butelkę wina i dwie lampki, napełnił obie i jedną z nich podał Corinne. Skoro chciała poruszać trudniejsze tematy, musiał się psychicznie nastawić. Ponownie usiadł w fotelu i tym razem wpatrzył się w ogień.
- Nie zamierzam narzucać Ci czegokolwiek odnośnie do relacji z moją matką. Wiem, że milczenie jej jedynego syna musi ją ranić, ale powinnaś wiedzieć, że nie jest bezpodstawne. Oszukiwała mnie przez wiele lat, a prawda wyszła na jaw w marcu. Kłamstwa pielęgnowane przez wiele lat sprawiają, że można przestać ufać. – powiedział spokojnym tonem i przeniósł na nią spojrzenie. Powinni być jednomyślni, zajmować jedno stanowisko. Naprawdę chciała taką jedność stworzyć właśnie z nim?
- Boisz się mnie, Corinne? Obawiasz się, że mógłbym Cię skrzywdzić? Widziałem jak zareagowałaś, kiedy się zjawiłem. Jak nerwowo zaciskałaś palce na sukni, poprawiałaś włosy… – spytał nagle, chciał zmienić temat, chciał wiedzieć co czuje ta młodziutka kobieta, która zajmowała miejsce obok niego.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Skinęła głową. Zielarstwo i alchemia to były jedne z nielicznych tematów w których mogła zabrać głos i powiedzieć więcej niż dwa zdania, zanim będzie zmuszona do lawirowania pomiędzy szczątkowymi faktami i okruchami zapomnianej wiedzy szkolnej.
― Nie jest to wiedza ekspercka ― wyjaśniła od razu. ― Ale mam solidne podstawy. Z eliksirami radzę sobie zdecydowanie lepiej. Jeszcze podczas nauki w Hogwarcie myślałam o tworzeniu talizmanów dla rodziny, ale… ― wykonała nieokreślony gest dłońmi ― potem zmieniłam zdanie, skupiłam się tylko na eliksirach. Interesują mnie też ludzkie bebechy ― znowu to samo: spięcie ramion, iskra samodyscypliny w spojrzeniu ― ludzkie ciało i mechanizmy jego działania ― poprawiła się, nie chcąc, by wziął ją za jakąś niewychowaną. Nie każdy lubił rozmawiać językiem potocznym.
― Mój ojciec najął uzdrowiciela po szkole, żeby pokazał mi podstawy ― rozwinęła temat, głównie zaskakując nieoczekiwanym gadulstwem samą siebie ― szło mi całkiem dobrze, dopóki… ― i znów, cisza. Trzaskający ogień, pomruki chmur, świszczący za oknem wiatr. ― Dopóki nie miałam słabszego momentu ― wybrnęła dyplomatycznie. ― Poza tym, i tak nie mogę praktykować, a zaleczenie paru siniaków brata nie czyni ze mnie uzdrowicielki. Teoria bez praktyki jest niczym ― podsumowała posępnie. Było tyle ścieżek, które chciała w przeszłości objąć, tyle dróg, którymi chciała pójść. I większość z nich zamknięta, bo urodziła się jako lady, a nie lord.
Spojrzała w jego stronę, zastanawiając się, ile tak naprawdę może mu powiedzieć tu i teraz. Ile niezbyt komfortowych informacji jest w stanie wytrzymać, zanim się zrazi, bo przecież prędzej czy później się zrazi. Była tego prawie pewna. Ona sama była do siebie zrażona, nie lubiła tego, kim się stała, ale też nie miała sił, by z tym walczyć. Starała się łowić drobne sukcesy i nimi odbudować utraconą pewność siebie, ale na każdy taki sukces zazwyczaj przypadały dwie krytyczne porażki, które ściągały ją z powrotem do punktu wyjścia. Brat czasem jej mówił, że sama sobie z tym nie poradzi, że potrzebuje pomocy, wsparcia. Problem polegał na tym, że Corinne ciężko było przyjąć wsparcie i nie widzieć w tym swojej kolejnej przegranej. Gdyby była wystarczająco silna, poradziłaby sobie sama, dowiodłaby swojej wartości.
Ściągnęła nieznacznie brwi, znów zbyt pogrążona we własnych myślach, by pamiętać o reszcie świata. Z drugiej strony, widziała do czego zdolna jest dwójka zgodnych ludzi, którzy wiedzą o tym, że mają swoje wsparcie. Widziała to przecież nie raz i nie dwa, a z owoców tej pracy korzystała większość życia. Jej rodzice może nigdy nie darzyli się miłością, ale wiedziała, że byli bliskimi przyjaciółmi. Może jednak… (Spojrzała znowu w jego kierunku, zabębniła palcami o okładkę podarowanej jej książki). Może prócz sojuszu czysto formalnego, który miał postawić go w jak najlepszym świetle, mogłaby uszczknąć coś dla siebie. Fundament, bazę, która pomogłaby jej wyczołgać się z depresyjnego bagna i odbić od dna raz na zawsze.
Skinęła głową, kiedy wyjaśnił jej sprawę z matką. Nie pytała, nie drążyła dalej, taki zestaw informacji w zupełności jej wystarczał, przynajmniej na obecną chwilę. Jego zachowanie wobec rodzicielki było zrozumiałe, sama miałaby uraz do kogoś, kto oszukiwałby ją przez taki kawał czasu. Chociaż ona chyba szukałaby sposobu na zemstę, nie traktowała delikwenta zimnym milczeniem. Tyle razy słyszała, jak w Ludlow pada fraza “krew za krew”, że chyba nigdy nie pozbędzie się tego sposobu myślenia.
Zdziwiło ją to, że był dość otwarty, nie zbył jej milczeniem, ani nie kazał sobie pójść. Zdziwiło ją tym bardziej, kiedy podał jej wino i ulokował się z powrotem w fotelu, jakby szykował się do dłuższej rozmowy. I faktycznie, kolejne pytanie udowodniło, że w istocie, to wcale nie był koniec.
Nie wychwyciła złości w jego głosie, ani pogardy, a mimo to i tak znowu wyprostowała plecy, sztywna jak napięta struna, jak ofiara, która orientuje się, że jest uważnie obserwowana przez drapieżnika. Mathieu w istocie kojarzył jej się z takim drapieżnikiem. Spokojnym, wyważonym, szukającym dogodnej okazji do ataku. Ze smokiem, który mógłby ją rozerwać na strzępy, gdyby tylko miał taki kaprys.
Spuściła głowę, obróciła szkło w dłoniach. Płomienie ładnie odbijały się na gładkiej powierzchni, mieniły się ciepłym oranżem, stapiały z kolorem wina. Co miała mu powiedzieć? Żadna odpowiedź nie brzmiała, jak ta właściwa.
― Tak ― przyznała w końcu cicho, na granicy szeptu. ― I nie.
Upiła łyk wina. Słodki smak rozlał się na języku, prawie kryjąc cierpką nutę trunku. Może alkohol był dobrym wyjściem. Może wtedy przestanie się trząść, kiedy się do niej zbliży.
― Medali wojennych nie dostaje się za łagodność ― stwierdziła neutralnym tonem, w końcu to był zwykły fakt. ― Ten związek to umowa dwóch rodów, nie nasz wybór. Trudno nie bać się kogoś, z kim nagle musisz dzielić życie, mimo tego, że w ogóle go nie znasz. Trudno się nie bać, kiedy ledwie parę godzin po zapoznaniu, musisz stanąć przed tym kimś kompletnie naga i pozwolić robić rzeczy w których masz absolutnie zerowe doświadczenie. ― Obróciła kielich w palcach, obserwowała, jak wino osiada na ściankach. Nie chciała patrzeć w jego stronę, poza tym, spowiadanie się szklanej powierzchni naczynia było prostsze. Kielich nie oceniał, po prostu przyjmował jej słowa.
― Wiem, że… była inna. Ta, której faktycznie chciałeś, z którą coś cię łączyło. ― Nie miała nawet odwagi nazwać tej relacji po imieniu. ― Dlatego się boję. Prócz podpisu na umowie i przysięgi nie ma nic, co powstrzymałoby cię przed zrobieniem mi krzywdy, gdyby naszła cię taka ochota. A w razie tej krzywdy - nie mam, jak się bronić. I tak wszyscy powiedzą, że to moja wina. Albo, że zasłużyłam, jak każda nieposłuszna żona ― mruknęła ponuro. Widywała już takie związki, czasem słuchała zwierzeń, udawała, że wierzy w to, że ktoś potrafi trzy razy w tygodniu spaść ze schodów.
― Ale… jest też ta druga strona. ― Podniosła w końcu na niego spojrzenie. ― To, jak się zachowujesz. Wcześniej, podczas nocy poślubnej, czy choćby dzisiaj, teraz. Weszłam na twój teren bez pytania, mogłeś pomyśleć, że grzebię ci po szafkach, miałeś pełne prawo żeby kazać mi się wynosić, albo mnie stąd wyrzucić i nie chcieć oglądać przez najbliższy tydzień. Zamiast tego pijemy wino, a ty się pytasz, czy się ciebie boję. ― Wykrzesała z siebie lekki uśmiech. ― To mocny kontrast do tego, jaki jesteś dla ogółu. Mocny kontrast do tego, czego się spodziewałam.
― Nie jest to wiedza ekspercka ― wyjaśniła od razu. ― Ale mam solidne podstawy. Z eliksirami radzę sobie zdecydowanie lepiej. Jeszcze podczas nauki w Hogwarcie myślałam o tworzeniu talizmanów dla rodziny, ale… ― wykonała nieokreślony gest dłońmi ― potem zmieniłam zdanie, skupiłam się tylko na eliksirach. Interesują mnie też ludzkie bebechy ― znowu to samo: spięcie ramion, iskra samodyscypliny w spojrzeniu ― ludzkie ciało i mechanizmy jego działania ― poprawiła się, nie chcąc, by wziął ją za jakąś niewychowaną. Nie każdy lubił rozmawiać językiem potocznym.
― Mój ojciec najął uzdrowiciela po szkole, żeby pokazał mi podstawy ― rozwinęła temat, głównie zaskakując nieoczekiwanym gadulstwem samą siebie ― szło mi całkiem dobrze, dopóki… ― i znów, cisza. Trzaskający ogień, pomruki chmur, świszczący za oknem wiatr. ― Dopóki nie miałam słabszego momentu ― wybrnęła dyplomatycznie. ― Poza tym, i tak nie mogę praktykować, a zaleczenie paru siniaków brata nie czyni ze mnie uzdrowicielki. Teoria bez praktyki jest niczym ― podsumowała posępnie. Było tyle ścieżek, które chciała w przeszłości objąć, tyle dróg, którymi chciała pójść. I większość z nich zamknięta, bo urodziła się jako lady, a nie lord.
Spojrzała w jego stronę, zastanawiając się, ile tak naprawdę może mu powiedzieć tu i teraz. Ile niezbyt komfortowych informacji jest w stanie wytrzymać, zanim się zrazi, bo przecież prędzej czy później się zrazi. Była tego prawie pewna. Ona sama była do siebie zrażona, nie lubiła tego, kim się stała, ale też nie miała sił, by z tym walczyć. Starała się łowić drobne sukcesy i nimi odbudować utraconą pewność siebie, ale na każdy taki sukces zazwyczaj przypadały dwie krytyczne porażki, które ściągały ją z powrotem do punktu wyjścia. Brat czasem jej mówił, że sama sobie z tym nie poradzi, że potrzebuje pomocy, wsparcia. Problem polegał na tym, że Corinne ciężko było przyjąć wsparcie i nie widzieć w tym swojej kolejnej przegranej. Gdyby była wystarczająco silna, poradziłaby sobie sama, dowiodłaby swojej wartości.
Ściągnęła nieznacznie brwi, znów zbyt pogrążona we własnych myślach, by pamiętać o reszcie świata. Z drugiej strony, widziała do czego zdolna jest dwójka zgodnych ludzi, którzy wiedzą o tym, że mają swoje wsparcie. Widziała to przecież nie raz i nie dwa, a z owoców tej pracy korzystała większość życia. Jej rodzice może nigdy nie darzyli się miłością, ale wiedziała, że byli bliskimi przyjaciółmi. Może jednak… (Spojrzała znowu w jego kierunku, zabębniła palcami o okładkę podarowanej jej książki). Może prócz sojuszu czysto formalnego, który miał postawić go w jak najlepszym świetle, mogłaby uszczknąć coś dla siebie. Fundament, bazę, która pomogłaby jej wyczołgać się z depresyjnego bagna i odbić od dna raz na zawsze.
Skinęła głową, kiedy wyjaśnił jej sprawę z matką. Nie pytała, nie drążyła dalej, taki zestaw informacji w zupełności jej wystarczał, przynajmniej na obecną chwilę. Jego zachowanie wobec rodzicielki było zrozumiałe, sama miałaby uraz do kogoś, kto oszukiwałby ją przez taki kawał czasu. Chociaż ona chyba szukałaby sposobu na zemstę, nie traktowała delikwenta zimnym milczeniem. Tyle razy słyszała, jak w Ludlow pada fraza “krew za krew”, że chyba nigdy nie pozbędzie się tego sposobu myślenia.
Zdziwiło ją to, że był dość otwarty, nie zbył jej milczeniem, ani nie kazał sobie pójść. Zdziwiło ją tym bardziej, kiedy podał jej wino i ulokował się z powrotem w fotelu, jakby szykował się do dłuższej rozmowy. I faktycznie, kolejne pytanie udowodniło, że w istocie, to wcale nie był koniec.
Nie wychwyciła złości w jego głosie, ani pogardy, a mimo to i tak znowu wyprostowała plecy, sztywna jak napięta struna, jak ofiara, która orientuje się, że jest uważnie obserwowana przez drapieżnika. Mathieu w istocie kojarzył jej się z takim drapieżnikiem. Spokojnym, wyważonym, szukającym dogodnej okazji do ataku. Ze smokiem, który mógłby ją rozerwać na strzępy, gdyby tylko miał taki kaprys.
Spuściła głowę, obróciła szkło w dłoniach. Płomienie ładnie odbijały się na gładkiej powierzchni, mieniły się ciepłym oranżem, stapiały z kolorem wina. Co miała mu powiedzieć? Żadna odpowiedź nie brzmiała, jak ta właściwa.
― Tak ― przyznała w końcu cicho, na granicy szeptu. ― I nie.
Upiła łyk wina. Słodki smak rozlał się na języku, prawie kryjąc cierpką nutę trunku. Może alkohol był dobrym wyjściem. Może wtedy przestanie się trząść, kiedy się do niej zbliży.
― Medali wojennych nie dostaje się za łagodność ― stwierdziła neutralnym tonem, w końcu to był zwykły fakt. ― Ten związek to umowa dwóch rodów, nie nasz wybór. Trudno nie bać się kogoś, z kim nagle musisz dzielić życie, mimo tego, że w ogóle go nie znasz. Trudno się nie bać, kiedy ledwie parę godzin po zapoznaniu, musisz stanąć przed tym kimś kompletnie naga i pozwolić robić rzeczy w których masz absolutnie zerowe doświadczenie. ― Obróciła kielich w palcach, obserwowała, jak wino osiada na ściankach. Nie chciała patrzeć w jego stronę, poza tym, spowiadanie się szklanej powierzchni naczynia było prostsze. Kielich nie oceniał, po prostu przyjmował jej słowa.
― Wiem, że… była inna. Ta, której faktycznie chciałeś, z którą coś cię łączyło. ― Nie miała nawet odwagi nazwać tej relacji po imieniu. ― Dlatego się boję. Prócz podpisu na umowie i przysięgi nie ma nic, co powstrzymałoby cię przed zrobieniem mi krzywdy, gdyby naszła cię taka ochota. A w razie tej krzywdy - nie mam, jak się bronić. I tak wszyscy powiedzą, że to moja wina. Albo, że zasłużyłam, jak każda nieposłuszna żona ― mruknęła ponuro. Widywała już takie związki, czasem słuchała zwierzeń, udawała, że wierzy w to, że ktoś potrafi trzy razy w tygodniu spaść ze schodów.
― Ale… jest też ta druga strona. ― Podniosła w końcu na niego spojrzenie. ― To, jak się zachowujesz. Wcześniej, podczas nocy poślubnej, czy choćby dzisiaj, teraz. Weszłam na twój teren bez pytania, mogłeś pomyśleć, że grzebię ci po szafkach, miałeś pełne prawo żeby kazać mi się wynosić, albo mnie stąd wyrzucić i nie chcieć oglądać przez najbliższy tydzień. Zamiast tego pijemy wino, a ty się pytasz, czy się ciebie boję. ― Wykrzesała z siebie lekki uśmiech. ― To mocny kontrast do tego, jaki jesteś dla ogółu. Mocny kontrast do tego, czego się spodziewałam.
Sad to see you go
Was sorta hopin' that you'd stay
Was sorta hopin' that you'd stay
Corinne Avery
Zawód : arystokratka
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rumor, humor, huk, harmider
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nikt oczekiwał od niej, że będzie ekspertem w danej dziedzinie w tak młodym wieku. Dopiero wkroczyła w dorosłość, rozpoczynała swoją drogę i zmieniała własne życie, musiało upłynąć wiele czasu, zanim ukierunkuje się na konkretne kwestie i będzie je realizowała z pełną pasją. Miała podstawy, radziła sobie z eliksirami, to świetnie, on sam miał opory przed podejmowaniem tego typu działań, chociaż zdarzało się, że warzył coś przy kociołki. Ona skupiła się na eliksirach i interesowały ją… Mimowolnie uśmiechnął się. Prostota tej wypowiedzi była urocza. Zaraz jednak poprawiła się, dobierając ostrożniej słowa. No tak, słowo „bebech” nie brzmiało zbyt wyszukanie, szczególnie w ustach tak delikatnego stworzenia, jakim była Corinne. Nie spodziewał się po niej tego, że w zakresie jej zainteresowań mogłyby leżeć właśnie takie kwestie. Powinna powiedzieć mu o sobie więcej, jak mieli się poznać, jeśli nie przez rozmowę. Muszą nauczyć się siebie, aby mogło to w jakikolwiek sposób funkcjonować.
- Słabsze momenty zdarzają się każdemu. – powiedział spokojnie, nie uważał tego za powód do wstydu, szczególnie, że jego żona była bardzo młoda i wszystko było przed nią. – Jeśli będziesz chciała poproszę Zachary’ego, aby pokazał Ci kilka rzeczy. Jest wyjątkowym uzdrowicielem, ordynatorem oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, a także moim najlepszym przyjacielem. Niejednokrotnie wyciągał mnie z krytycznych sytuacji i ratował życie. – dodał spokojnie. Dla niego to tylko prośba, z pewnością odwdzięczy się przyjacielowi za pomoc, którą udzieliłby Corinne. Jeśli mieli wspólnie egzystować, na pewno oboje będą musieli pewne aspekty własnego życia zmienić albo chociaż dostosować do obecnej sytuacji.
Stawanie okoniem w obecnej sytuacji byłoby bezsensowne. Ich ślub miał już miejsce, niczego nie zmienią. Z jednej strony mógłby to olać, co takiego miałby od niej oczekiwać poza spełnianiem małżeńskiego obowiązku i oddaniem? Nie miała specjalnego wyjścia i musiałaby być posłuszna. Można byłoby mu nadać wiele obraźliwych przywar, nazwać dupkiem, osobą pozbawioną kręgosłupa moralnego czy potworem, co już wielokrotnie słyszał, szczególnie w ostatnim czasie, kiedy strona medalu dla świata była tylko jedna i stawiała go w niekorzystnym świetle. Nikogo nie interesowały ani jego odczucia, ani tym, że sam poczuł się tym bardzo zraniony. Nigdy nikogo nie interesowało to, co czuje on. Dlatego małżeństwo było racjonalnym wyjściem, może świat w końcu da mu święty spokój i będzie mógł realizować swoje plany. Osądzać było łatwo, a on do tych osądów musiał przywyknąć.
Zbycie jej nie było sensownym posunięciem, podobnie jak milczenie. Racjonalnie i sensownie podchodził do sprawy, wolał więc napić się wina i porozmawiać z nią, o jej odczuciach, o jej obawach, wtedy też łatwiej będzie mu się dostosować do sytuacji i rozegrać to w odpowiedni sposób. W Château Rose powinna czuć się swobodnie i komfortowo, w końcu pałac stał się również i jej domem. Evandra prosiła go o to, aby choć się postarał, więc to robił. Chciał jej ułatwić proces klimatyzowania się w nowym otoczeniu na tyle, na ile to możliwe.
Za to kompletnie nie spodziewał się odpowiedzi, którą uzyskał.
Miała rację. Medali wojennych nie dostał za bycie łagodnym i grzecznym obywatelem kraju. To przelana krew, uśmiercone istnienia i krzyk ofiar, które do tej pory słyszy, szczególnie kiedy splamiona istnieniem Arawna dusza przypomina o sobie. Nie powinno go dziwić, że może widzieć w nim kogoś brutalnego, agresywnego i pozbawionego wszelkich skrupułów, nie znała go kompletnie, a obraz powstały w jej głowie był zlepkiem przypadkowych informacji, które przed dniem ślubu zdążyła zaczerpnąć. Niepewność była więc uzasadniona, tak jak strach, który jej towarzyszył. Włączając w to noc poślubną, kiedy ostatecznie przypieczętowali swoje nazwisko. Przesunął palcami po brzegu kielicha i wziął głębszy oddech. Postanowił jednak wysłuchać do końca jej słów, tego co chciała mu powiedzieć. Nie spodziewał się też, że przytoczy w rozmowie Primrose, łączącą ich więź, która została zerwana i fakt, że właśnie jej pragnął. Zamoczył usta w alkoholu, biorąc może zbyt duży haust. Temat drażliwy, którego wolał nie poruszać. Milczał, tym razem całkowicie wysłuchując jej słów.
- Świadomie nie zrobiłbym Ci krzywdy. – powiedział spokojnie, wpatrując się w płomienie w kominku. Świadomie było kluczowym słowem, widział już wiele różnych rzeczy, Tristana poza całkowitą kontrolę, siebie… z pulsującym uczuciem pragnącym łamać kości, mordować i czuć słodki zapach śmierci. Nie miał pewności czy ta sytuacja się nie powtórzy, a co jeśli wtenczas właśnie ona będzie w pobliżu? Nie mógł jej niczego obiecać, ale nie mógł jej też powiedzieć tego wszystkiego. Postanowił nie mówić nic o Primrose, ten temat był zamknięty, szczególnie teraz, kiedy małżeństwo z Corinne doszło do skutku. Poczucie żalu i bólu nie miało tu najmniejszego znaczenia. Uczucia rzadko liczyły się, kiedy w grę wchodziły takie kwestie.
- Corinne… – nie wiedział jak zacząć, za to nachylił się bardziej w jej stronę, fotele na szczęście nie stały daleko od siebie. Przymknął na moment powieki, dopiero później spojrzał na nią z pełnym skupieniem. – To, co prezentuję światu jest zupełnie inne niż to, jak jest naprawdę. Odrębne sytuacje stawiają nam pewne wymagania, którym musimy sprostać. Nie dziwię się, że obawiałaś się tego jaki będę czy w jaki sposób będę Cię traktować… Mają jedynie powierzchowny obraz mojej osoby miałaś do tego pełne prawo. Niemniej jednak… jesteś moją żoną i nie chcę, abyś w moim obecności czuła się niepewnie czy przepełniona obawami. Wczoraj złożyliśmy sobie obietnice. Et je te promets de te rester fidèle, dans le bonheur et dans les épreuves, dans la santé et la maladie... – powiedział, powtarzając część przysięgi o obietnicy, wyłączając początek i koniec o kochaniu do końca swych dni, na miłość jeszcze przyjdzie czas, jeśli kiedykolwiek nadejdzie. – Zamierzam dotrzymywać swej obietnicy. Wiesz dlaczego stałaś po mojej lewej stronie na kobiercu? Żebym mieć wolną prawą rękę, by móc Cię bronić… Może nie jestem idealny i z pewnością długa droga przed nami, ale jak sama zauważyłaś. Powinniśmy być jednomyślni i dla dobra naszych rodów działać jako jedność.
- Słabsze momenty zdarzają się każdemu. – powiedział spokojnie, nie uważał tego za powód do wstydu, szczególnie, że jego żona była bardzo młoda i wszystko było przed nią. – Jeśli będziesz chciała poproszę Zachary’ego, aby pokazał Ci kilka rzeczy. Jest wyjątkowym uzdrowicielem, ordynatorem oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, a także moim najlepszym przyjacielem. Niejednokrotnie wyciągał mnie z krytycznych sytuacji i ratował życie. – dodał spokojnie. Dla niego to tylko prośba, z pewnością odwdzięczy się przyjacielowi za pomoc, którą udzieliłby Corinne. Jeśli mieli wspólnie egzystować, na pewno oboje będą musieli pewne aspekty własnego życia zmienić albo chociaż dostosować do obecnej sytuacji.
Stawanie okoniem w obecnej sytuacji byłoby bezsensowne. Ich ślub miał już miejsce, niczego nie zmienią. Z jednej strony mógłby to olać, co takiego miałby od niej oczekiwać poza spełnianiem małżeńskiego obowiązku i oddaniem? Nie miała specjalnego wyjścia i musiałaby być posłuszna. Można byłoby mu nadać wiele obraźliwych przywar, nazwać dupkiem, osobą pozbawioną kręgosłupa moralnego czy potworem, co już wielokrotnie słyszał, szczególnie w ostatnim czasie, kiedy strona medalu dla świata była tylko jedna i stawiała go w niekorzystnym świetle. Nikogo nie interesowały ani jego odczucia, ani tym, że sam poczuł się tym bardzo zraniony. Nigdy nikogo nie interesowało to, co czuje on. Dlatego małżeństwo było racjonalnym wyjściem, może świat w końcu da mu święty spokój i będzie mógł realizować swoje plany. Osądzać było łatwo, a on do tych osądów musiał przywyknąć.
Zbycie jej nie było sensownym posunięciem, podobnie jak milczenie. Racjonalnie i sensownie podchodził do sprawy, wolał więc napić się wina i porozmawiać z nią, o jej odczuciach, o jej obawach, wtedy też łatwiej będzie mu się dostosować do sytuacji i rozegrać to w odpowiedni sposób. W Château Rose powinna czuć się swobodnie i komfortowo, w końcu pałac stał się również i jej domem. Evandra prosiła go o to, aby choć się postarał, więc to robił. Chciał jej ułatwić proces klimatyzowania się w nowym otoczeniu na tyle, na ile to możliwe.
Za to kompletnie nie spodziewał się odpowiedzi, którą uzyskał.
Miała rację. Medali wojennych nie dostał za bycie łagodnym i grzecznym obywatelem kraju. To przelana krew, uśmiercone istnienia i krzyk ofiar, które do tej pory słyszy, szczególnie kiedy splamiona istnieniem Arawna dusza przypomina o sobie. Nie powinno go dziwić, że może widzieć w nim kogoś brutalnego, agresywnego i pozbawionego wszelkich skrupułów, nie znała go kompletnie, a obraz powstały w jej głowie był zlepkiem przypadkowych informacji, które przed dniem ślubu zdążyła zaczerpnąć. Niepewność była więc uzasadniona, tak jak strach, który jej towarzyszył. Włączając w to noc poślubną, kiedy ostatecznie przypieczętowali swoje nazwisko. Przesunął palcami po brzegu kielicha i wziął głębszy oddech. Postanowił jednak wysłuchać do końca jej słów, tego co chciała mu powiedzieć. Nie spodziewał się też, że przytoczy w rozmowie Primrose, łączącą ich więź, która została zerwana i fakt, że właśnie jej pragnął. Zamoczył usta w alkoholu, biorąc może zbyt duży haust. Temat drażliwy, którego wolał nie poruszać. Milczał, tym razem całkowicie wysłuchując jej słów.
- Świadomie nie zrobiłbym Ci krzywdy. – powiedział spokojnie, wpatrując się w płomienie w kominku. Świadomie było kluczowym słowem, widział już wiele różnych rzeczy, Tristana poza całkowitą kontrolę, siebie… z pulsującym uczuciem pragnącym łamać kości, mordować i czuć słodki zapach śmierci. Nie miał pewności czy ta sytuacja się nie powtórzy, a co jeśli wtenczas właśnie ona będzie w pobliżu? Nie mógł jej niczego obiecać, ale nie mógł jej też powiedzieć tego wszystkiego. Postanowił nie mówić nic o Primrose, ten temat był zamknięty, szczególnie teraz, kiedy małżeństwo z Corinne doszło do skutku. Poczucie żalu i bólu nie miało tu najmniejszego znaczenia. Uczucia rzadko liczyły się, kiedy w grę wchodziły takie kwestie.
- Corinne… – nie wiedział jak zacząć, za to nachylił się bardziej w jej stronę, fotele na szczęście nie stały daleko od siebie. Przymknął na moment powieki, dopiero później spojrzał na nią z pełnym skupieniem. – To, co prezentuję światu jest zupełnie inne niż to, jak jest naprawdę. Odrębne sytuacje stawiają nam pewne wymagania, którym musimy sprostać. Nie dziwię się, że obawiałaś się tego jaki będę czy w jaki sposób będę Cię traktować… Mają jedynie powierzchowny obraz mojej osoby miałaś do tego pełne prawo. Niemniej jednak… jesteś moją żoną i nie chcę, abyś w moim obecności czuła się niepewnie czy przepełniona obawami. Wczoraj złożyliśmy sobie obietnice. Et je te promets de te rester fidèle, dans le bonheur et dans les épreuves, dans la santé et la maladie... – powiedział, powtarzając część przysięgi o obietnicy, wyłączając początek i koniec o kochaniu do końca swych dni, na miłość jeszcze przyjdzie czas, jeśli kiedykolwiek nadejdzie. – Zamierzam dotrzymywać swej obietnicy. Wiesz dlaczego stałaś po mojej lewej stronie na kobiercu? Żebym mieć wolną prawą rękę, by móc Cię bronić… Może nie jestem idealny i z pewnością długa droga przed nami, ale jak sama zauważyłaś. Powinniśmy być jednomyślni i dla dobra naszych rodów działać jako jedność.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
― Naprawdę byś to dla mnie zrobił? ― wyrwało jej się szybciej, niż zdążyła pomyśleć; zaraz potem nadeszła nagana. Przecież dokładnie to przed chwilą powiedział, sam zaproponował, głupia gąsko. Przygryzła nerwowo wewnętrzną stronę policzka, obrzuciła go nieco podejrzliwym spojrzeniem. Z jednej strony chciała wierzyć we wszystko, co mówi, z drugiej coś kazało jej brać każde słowo na dystans i poddawać solidnemu przetworzeniu.
Możliwość kontynuowania nauki, albo chociaż wyszarpania kolejnego strzępu praktycznej wiedzy i związana z tym ekscytacja wygrały; Corinne mocno nachyliła się w jego stronę, uśmiechnęła psotnie, jak chochlik.
― Nie pożałujesz, obiecuję ― powiedziała z oddaniem, bez grama fałszu. Naprawdę nie chciała, żeby żałował. I naprawdę zamierzała dać z siebie tyle, ile tylko będzie w stanie. Poza pragnieniem wiedzy i chęcią sprawdzenia przyświecał jej też obowiązek trzymania pewnego poziomu. Przecież nie mogła przynieść wstydu swojemu nowemu nazwisku. Mężowi. Rodzinie.
Pierwsze poważniejsze przełamanie strachu, czy formalnego tonu przyszło niespodziewanie łatwo i równie łatwo odeszło w zapomnienie, kiedy tylko pojawił się cięższy temat.
Corinne wychwyciła słowo-klucz jego pierwszej odpowiedzi. “Świadomie nie zrobiłbym ci krzywdy”. Jak miała to interpretować? Cierpiał na którąś z chorób umysłu? Może pod maską spokojnego i łagodnego towarzysza krył się jakiś niezrównoważony maniak? Trudno jej było wyrokować, nadal posiadała za mało informacji, a to, co powiedział zaraz potem niczego nie ułatwiało. To, co prezentował światu było inne od tego, jaki był naprawdę. No dobrze, czyli miał już na koncie przynajmniej jedną maskę. Dwie, jeśli liczyć tę wojenną. Ile jeszcze miał ich w zanadrzu? I jak to robił, że potrafił pomiędzy nimi płynnie lawirować?
Bała się do tego przyznać, nawet sama przed sobą, ale trochę ją to fascynowało. Ona tak nie potrafiła. Była po prostu… Corą. Po prostu sobą, bez żadnego “ale”, “czy” albo “jeśli”. Jeśli się bała, to całą sobą. Jeśli się cieszyła, to całą sobą. Jeśli kochała, to też całą sobą. Jeśli wypowiadała komuś wojnę, to tak zapamiętale, że duchy przodków mogłyby jej pogratulować determinacji.
Znów obdarzyła go nieco ostrożniejszym spojrzeniem, jakby oglądała rzadką recepturę eliksiru, której nigdy więcej nie zobaczy i dlatego musi zapamiętać jak najwięcej i jak najszybciej. Od zawsze otaczali ją w głównej mierze mężczyźni, z niewyjaśnionych dla niej przyczyn, o wiele łatwiej się z nimi dogadywała, a w późniejszym efekcie ― uczyła się od nich niektórych ruchów, zachowań. Czego mogła nauczyć się od niego, prócz oczywistego w postaci smoków?
Uśmiechnęła się po raz kolejny, kiedy wspomniał o starym zwyczaju, który obligował pana młodego do stania po prawej stronie. Sposób w jaki próbował ją podejść odnosił pierwsze sukcesy: napięcie zniknęło z linii ramion, już nie siedziała sztywno, jakby połknęła kij od miotły, tylko zapadła się wygodnie w fotelu, wyciągnęła nogi, zakręciła kielichem w dłoni. Nie była pewna, czy to spokojny ton, jego słowa, czy alkohol (a może wszystko po trochu), ale z każdą kolejną chwilą czuła się coraz lepiej.
Przez chwilę wpatrywała się w płomienie, potem znów odwróciła głowę w jego kierunku i spoglądała na niego przez dłuższy czas. Powoli sunęła wzrokiem po jego twarzy, po linii szczęki, po policzku; wspięła się na skroń, przelotnie przyjrzała się ciemnym oczom, zsunęła wzrok na jego usta, na brodę, na szyję…
W milczeniu wyciągnęła dłoń w jego kierunku, a kiedy ją ujął w swoją, powiedziała na wpół poważnym, na wpół żartobliwym tonem:
― Przez ostatnie dwa dni zjadłam trzy tosty i dwa jabłka. Przy takim tempie picia wina, najdalej za godzinę będziesz mnie musiał stąd wynieść, bo będę kompletnie pijana. Nigdy nie miałam mocnej głowy do picia. ― Cofnęła dłoń, zastukała paznokciem w szkło. ― A jak jest z tobą? Jesteś raczej mocnym zawodnikiem, czy równie szybko lądujesz pod stołem?
Możliwość kontynuowania nauki, albo chociaż wyszarpania kolejnego strzępu praktycznej wiedzy i związana z tym ekscytacja wygrały; Corinne mocno nachyliła się w jego stronę, uśmiechnęła psotnie, jak chochlik.
― Nie pożałujesz, obiecuję ― powiedziała z oddaniem, bez grama fałszu. Naprawdę nie chciała, żeby żałował. I naprawdę zamierzała dać z siebie tyle, ile tylko będzie w stanie. Poza pragnieniem wiedzy i chęcią sprawdzenia przyświecał jej też obowiązek trzymania pewnego poziomu. Przecież nie mogła przynieść wstydu swojemu nowemu nazwisku. Mężowi. Rodzinie.
Pierwsze poważniejsze przełamanie strachu, czy formalnego tonu przyszło niespodziewanie łatwo i równie łatwo odeszło w zapomnienie, kiedy tylko pojawił się cięższy temat.
Corinne wychwyciła słowo-klucz jego pierwszej odpowiedzi. “Świadomie nie zrobiłbym ci krzywdy”. Jak miała to interpretować? Cierpiał na którąś z chorób umysłu? Może pod maską spokojnego i łagodnego towarzysza krył się jakiś niezrównoważony maniak? Trudno jej było wyrokować, nadal posiadała za mało informacji, a to, co powiedział zaraz potem niczego nie ułatwiało. To, co prezentował światu było inne od tego, jaki był naprawdę. No dobrze, czyli miał już na koncie przynajmniej jedną maskę. Dwie, jeśli liczyć tę wojenną. Ile jeszcze miał ich w zanadrzu? I jak to robił, że potrafił pomiędzy nimi płynnie lawirować?
Bała się do tego przyznać, nawet sama przed sobą, ale trochę ją to fascynowało. Ona tak nie potrafiła. Była po prostu… Corą. Po prostu sobą, bez żadnego “ale”, “czy” albo “jeśli”. Jeśli się bała, to całą sobą. Jeśli się cieszyła, to całą sobą. Jeśli kochała, to też całą sobą. Jeśli wypowiadała komuś wojnę, to tak zapamiętale, że duchy przodków mogłyby jej pogratulować determinacji.
Znów obdarzyła go nieco ostrożniejszym spojrzeniem, jakby oglądała rzadką recepturę eliksiru, której nigdy więcej nie zobaczy i dlatego musi zapamiętać jak najwięcej i jak najszybciej. Od zawsze otaczali ją w głównej mierze mężczyźni, z niewyjaśnionych dla niej przyczyn, o wiele łatwiej się z nimi dogadywała, a w późniejszym efekcie ― uczyła się od nich niektórych ruchów, zachowań. Czego mogła nauczyć się od niego, prócz oczywistego w postaci smoków?
Uśmiechnęła się po raz kolejny, kiedy wspomniał o starym zwyczaju, który obligował pana młodego do stania po prawej stronie. Sposób w jaki próbował ją podejść odnosił pierwsze sukcesy: napięcie zniknęło z linii ramion, już nie siedziała sztywno, jakby połknęła kij od miotły, tylko zapadła się wygodnie w fotelu, wyciągnęła nogi, zakręciła kielichem w dłoni. Nie była pewna, czy to spokojny ton, jego słowa, czy alkohol (a może wszystko po trochu), ale z każdą kolejną chwilą czuła się coraz lepiej.
Przez chwilę wpatrywała się w płomienie, potem znów odwróciła głowę w jego kierunku i spoglądała na niego przez dłuższy czas. Powoli sunęła wzrokiem po jego twarzy, po linii szczęki, po policzku; wspięła się na skroń, przelotnie przyjrzała się ciemnym oczom, zsunęła wzrok na jego usta, na brodę, na szyję…
W milczeniu wyciągnęła dłoń w jego kierunku, a kiedy ją ujął w swoją, powiedziała na wpół poważnym, na wpół żartobliwym tonem:
― Przez ostatnie dwa dni zjadłam trzy tosty i dwa jabłka. Przy takim tempie picia wina, najdalej za godzinę będziesz mnie musiał stąd wynieść, bo będę kompletnie pijana. Nigdy nie miałam mocnej głowy do picia. ― Cofnęła dłoń, zastukała paznokciem w szkło. ― A jak jest z tobą? Jesteś raczej mocnym zawodnikiem, czy równie szybko lądujesz pod stołem?
Sad to see you go
Was sorta hopin' that you'd stay
Was sorta hopin' that you'd stay
Corinne Avery
Zawód : arystokratka
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rumor, humor, huk, harmider
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie widział przeciwwskazań, aby Corinne mogła się rozwijać. Była młoda, spragniona wiedzy i na pewno bezczynne siedzenie w pałacu Róż nie będzie wpływało na nią zbyt dobrze. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak bezczynność dołowała i komplikowała życie. Kiedy w październiku zeszłego roku został zesłany na przymusowy odpoczynek, chodził rozdrażniony, zirytowany i wściekły. Pamiętał, jak ledwo stojąc na nogach przez dłużej niż kilka minut spędził wieczór w gabinecie Tristana, rozmawiając o poważnych kwestiach. Chcąc, nie chcąc… Było to lepsze od przewracania kolejnych stronnic dobrze znany woluminów lub bezproduktywnego wpatrywania się w sufit. Mogła poszerzać własne horyzonty jeśli chciała, miała jego przyzwolenie i jeśli będzie taka potrzeba, pomoże jej w tym. Być może to pochopna decyzja, ale widział, że Corinne jest oddana i będzie lojalna, choćby za wszelką cenę.
- Większym problemem będzie napięty grafik Lorda Shafiqa, ale myślę, że jakoś go przekonam. – odparł, przesuwając wzrokiem po jej twarzy. Obiecywała, że nie pożałuje. Zapewne tak właśnie będzie. Jeśli tylko chciała, mógł jej zaoferować naprawdę wiele. Sam na razie nie zamierzał wymagać od niej nic poza oddaniem i lojalnością. Musi się przekonać do niej, choć przede wszystkim musi jej zaufać, a to nie było takie proste.
Zaufanie było jego problemem od dziesięcioleci. W ostatnim czasie nadszarpniętym aż zanadto przez dwie osoby, które były dla niego ważne. Pierwszą z nich była matka, co nie umknęło uwadze Corinne, a co zdążył już jej wyjaśnić. O drugiej wolał nie myśleć. Chciałby o tym zapomnieć, ale nie potrafił. Gdzieś tam w głębi zastanawiał się co takiego sprawiło, że nie chciała stać się z nim jednością. Patrzył na Corinne, której wino ubywało z kieliszka w niemałym tempie, ale myślami był gdzieś indziej. Nie był szczeniakiem, który będzie się uganiał, który będzie to rozpamiętywał. Powinien spełniać swój obowiązek wobec Rodu, bo to właśnie Ród był dla niego najważniejszy. Mógł popełnić błąd, biorąc za żonę Primrose, która nigdy nie chciałaby stanąć w obronie tradycji Rosierów, dla której priorytety były zgoła inne. Otwierał oczy po czasie, będąc pełnym wątpliwości i niepewności. Rozważał, rozdrapywał tą ranę i posypywał ją solą. Czy tak właśnie powinno to wyglądać?
Przenikliwie patrzył na nią. Była bardzo delikatna. Rysy twarzy, jasna cera, jasne włosy i błękit oczy. Pewnego dnia będzie pewnie znał na pamięć jej obraz, a ten nie zatrze się w jego głowie. Teraz była nowością, którą dopiero poznawał. Może to i lepiej, że nie miał o niej pojęcia. To nie spłyci ich relacji, choć polityczny mariaż dokładnie to robił – spłycał relację dwójki ludzi do swego rodzaju paktu pomiędzy dwoma rodzinami. Tylko od nich zależało to czy kiedykolwiek będą szczęśliwi, czy dojdą do porozumienia odnajdując wspólny język. Zawahał się, kiedy wyciągnęła dłoń w jego stronę. Dopiero po chwili ujął ją i spojrzał jej w oczy.
- Nie możesz nie jeść… – zwrócił jej uwagę i wywrócił lekko oczami. – Ester! – podniósł głos, wzywając swoją służkę, która zaraz zjawiła się w jego komnacie. Posłuszny ukłon i krótkie „Lordzie Rosier”. Mathieu wstał i podszedł do niej, szepnął kilka słów, a kobieta zniknęła za drzwiami. Wrócił do Corinne i przysunął swój fotel bliżej niej, w takim tempie faktycznie będzie musiał ją pilnować, bo robiło się niebezpiecznie. Przynajmniej dla niej.
- Pijam rum, ognistą whisky i toujours pur. Pilnuję się, aby się nie upijać. – stwierdził spokojnie. Dziś nie będzie jej mówił o zgubnym efekcie takiego postępowania, bądź co bądź, musiała odreagować, a wolała, aby robiła tu tutaj przy nim, niżeli zwierzała się komuś innemu. Jedność, jak sama wspomniała. Nachylił się w jej stronę, aby odebrać jej niemal pusty kieliszek wina, akurat w tym momencie pojawiła się Ester niosąc ze sobą tacę. Herbatniki, pigwa, kiwi, marakuja. Zdrowo i dużo witamin. Postawił na stoliku obok niej. – Zjedz. Nie byłaś na kolacji o dziewiętnastej? – spytał, siadając obok. On nie był, zapowiedział, że nie zdąży na nią wrócić, więc był usprawiedliwiony. Gorzej, jeśli Corinne się na niej nie zjawiła. Może powinien ją wyczulić na temat ważności wspólnych posiłków w Chateau Rose i jak wielkim faux pas było niezjawienie się bez uzasadnienia, na którymkolwiek z nich.
- Większym problemem będzie napięty grafik Lorda Shafiqa, ale myślę, że jakoś go przekonam. – odparł, przesuwając wzrokiem po jej twarzy. Obiecywała, że nie pożałuje. Zapewne tak właśnie będzie. Jeśli tylko chciała, mógł jej zaoferować naprawdę wiele. Sam na razie nie zamierzał wymagać od niej nic poza oddaniem i lojalnością. Musi się przekonać do niej, choć przede wszystkim musi jej zaufać, a to nie było takie proste.
Zaufanie było jego problemem od dziesięcioleci. W ostatnim czasie nadszarpniętym aż zanadto przez dwie osoby, które były dla niego ważne. Pierwszą z nich była matka, co nie umknęło uwadze Corinne, a co zdążył już jej wyjaśnić. O drugiej wolał nie myśleć. Chciałby o tym zapomnieć, ale nie potrafił. Gdzieś tam w głębi zastanawiał się co takiego sprawiło, że nie chciała stać się z nim jednością. Patrzył na Corinne, której wino ubywało z kieliszka w niemałym tempie, ale myślami był gdzieś indziej. Nie był szczeniakiem, który będzie się uganiał, który będzie to rozpamiętywał. Powinien spełniać swój obowiązek wobec Rodu, bo to właśnie Ród był dla niego najważniejszy. Mógł popełnić błąd, biorąc za żonę Primrose, która nigdy nie chciałaby stanąć w obronie tradycji Rosierów, dla której priorytety były zgoła inne. Otwierał oczy po czasie, będąc pełnym wątpliwości i niepewności. Rozważał, rozdrapywał tą ranę i posypywał ją solą. Czy tak właśnie powinno to wyglądać?
Przenikliwie patrzył na nią. Była bardzo delikatna. Rysy twarzy, jasna cera, jasne włosy i błękit oczy. Pewnego dnia będzie pewnie znał na pamięć jej obraz, a ten nie zatrze się w jego głowie. Teraz była nowością, którą dopiero poznawał. Może to i lepiej, że nie miał o niej pojęcia. To nie spłyci ich relacji, choć polityczny mariaż dokładnie to robił – spłycał relację dwójki ludzi do swego rodzaju paktu pomiędzy dwoma rodzinami. Tylko od nich zależało to czy kiedykolwiek będą szczęśliwi, czy dojdą do porozumienia odnajdując wspólny język. Zawahał się, kiedy wyciągnęła dłoń w jego stronę. Dopiero po chwili ujął ją i spojrzał jej w oczy.
- Nie możesz nie jeść… – zwrócił jej uwagę i wywrócił lekko oczami. – Ester! – podniósł głos, wzywając swoją służkę, która zaraz zjawiła się w jego komnacie. Posłuszny ukłon i krótkie „Lordzie Rosier”. Mathieu wstał i podszedł do niej, szepnął kilka słów, a kobieta zniknęła za drzwiami. Wrócił do Corinne i przysunął swój fotel bliżej niej, w takim tempie faktycznie będzie musiał ją pilnować, bo robiło się niebezpiecznie. Przynajmniej dla niej.
- Pijam rum, ognistą whisky i toujours pur. Pilnuję się, aby się nie upijać. – stwierdził spokojnie. Dziś nie będzie jej mówił o zgubnym efekcie takiego postępowania, bądź co bądź, musiała odreagować, a wolała, aby robiła tu tutaj przy nim, niżeli zwierzała się komuś innemu. Jedność, jak sama wspomniała. Nachylił się w jej stronę, aby odebrać jej niemal pusty kieliszek wina, akurat w tym momencie pojawiła się Ester niosąc ze sobą tacę. Herbatniki, pigwa, kiwi, marakuja. Zdrowo i dużo witamin. Postawił na stoliku obok niej. – Zjedz. Nie byłaś na kolacji o dziewiętnastej? – spytał, siadając obok. On nie był, zapowiedział, że nie zdąży na nią wrócić, więc był usprawiedliwiony. Gorzej, jeśli Corinne się na niej nie zjawiła. Może powinien ją wyczulić na temat ważności wspólnych posiłków w Chateau Rose i jak wielkim faux pas było niezjawienie się bez uzasadnienia, na którymkolwiek z nich.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Gdyby wiedziała, jak bardzo zadręcza się myśleniem o przeszłości ― zapewne spróbowałaby coś zrobić. Odciągnąć jego uwagę, zaproponować jakąś głupią, niezobowiązującą rozrywkę, jak chociażby gra w karty albo zagadki. Może spróbowałaby go wciągnąć w dyskusję, wskrzesić temat smoków. Sama przecież dobrze wiedziała, że ciągłe rozdrapywanie starej rany nie niesie nic, prócz bólu i kolejnych myśli w stylu “co by było gdyby”. Czasem, kiedy wszystko już było stracone, lepiej było nie myśleć. Nie rozważać, nie rozpamiętywać, nie wspominać. Cały czas się tego uczyła, cały czas ponosiła porażki, ale odnosiła też drobne sukcesy.
Ostatecznie, po winie i po tym, jak do niej podchodził, nie mogła mu przypisać niczego złego. Żadnej łatki złola, jakiegoś potwora, jak to niektórzy mówili. Przez chwilę zastanawiało ją to, czy to kolejna maska, kolejny unik, który miał za zadanie kryć tego prawdziwego Mathieu, ale po chwili uznała, że nie może od niego wymagać niczego ponad to, co sam jej teraz dawał. Zaufanie trzeba było budować powoli; przecież sama starała się być ostrożna w tej kwestii.
Tak czy inaczej: zrobiłaby wiele, by mu pomóc, gdyby wiedziała. Gdyby dostrzegła. Ale jego myśli pozostawały zagadką, z twarzy nie potrafiła wyczytać zbyt wiele, oczy mówiły jej jeszcze mniej.
― To nie jest tak, że celowo nie jem ― wytłumaczyła się od razu, lekko nadymając policzki, jak obrażona dziesięciolatka. ― Staram się. Ale ostatnie dni, jak sam dobrze wiesz, dały nam obu w kość. I przez to… ― wzruszyła ramionami ― mój organizm odmawia przyjmowania jedzenia. Co przełknę, to zazwyczaj zwracam.
Przelotnie spojrzała na powracającą Ester. To było miłe z jego strony, ale nie była pewna, czy takie posunięcie było dobre. Bądź co bądź wolałaby nie musieć się ewakuować pilnie do łazienki.
― Czym jest toujours pur? ― Zmarszczyła delikatnie brwi, słysząc obco brzmiącą nazwę. Ognistą znała, nawet całkiem dobrze, rum kiedyś też piła, razem z paroma innymi gatunkami, z których najgorzej wspominała absynt o pięknym, zielonym kolorze i bardzo niepięknym, zdradzieckim działaniu.
― Byłam na kolacji ― odparła dumnie. ― Nie opuściłam żadnego posiłku, wiem, że to faux pas. ― Spojrzała z bólem w kierunku tacy. Byłoby szkoda marnować. Z drugiej strony, czy ona wiedziała w ogóle gdzie u niego jest łazienka?... Rozejrzała się po komnacie, dostrzegła jakieś drzwi zatopione w półmroku. To pewnie tam.
Sięgnęła z wahaniem po ciastko, przyjrzała się mu, westchnęła.
― Pyszny herbatniczku, wybacz, jeśli zaraz trafisz do ścieków, to nie zależy ode mnie. ― Z ciężkim sercem wytłumaczyła się herbatnikowi i ugryzła kawałek. Faktycznie, był bardzo dobry, wyraźnie było czuć w nim masło, nie jak te herbatnikopodobne podróby z Londynu.
― Jak odeśpię i przestanę się stresować, to pewnie wszystko wróci do normy ― dodała mimowolnie; alkohol rozwiązywał język, zdejmował z barków ciężar. ― Więc jeśli zamierzałeś się zmartwić tym stanem rzeczy to nie polecam, strata czasu, masz pewnie ważniejsze sprawy na głowie.
― Nie uczyłeś się w Hogwarcie ― zmieniła temat; nie chciała dalej wałkować sprawy swojego zdrowia. Kwestia snu była drażliwa, prowadziła do jej epizodycznych koszmarów i tego, jak bardzo rozregulowany miała rytm dobowy. W ostateczności, prowadziła prosto do sprawy z rzekomym samobójstwem, w które nadal nie wierzyła. Ktoś wtedy próbował ją skrzywdzić, ale nie miała zielonego pojęcia kto i po co. Nie ufała Mathieu na tyle, by go w to wtajemniczyć, poza tym, obawiała się, że i tak by jej nie uwierzył, jak wszyscy w Ludlow i poza nim. Tylko Evandra zdawała się brać ją na poważnie.
― Jak jest w Beauxbatons? ― dopytała płynnie. ― Podobno nie ma tam takiego restrykcyjnego podziału na Domy, jak w Hogwarcie.
Ostatecznie, po winie i po tym, jak do niej podchodził, nie mogła mu przypisać niczego złego. Żadnej łatki złola, jakiegoś potwora, jak to niektórzy mówili. Przez chwilę zastanawiało ją to, czy to kolejna maska, kolejny unik, który miał za zadanie kryć tego prawdziwego Mathieu, ale po chwili uznała, że nie może od niego wymagać niczego ponad to, co sam jej teraz dawał. Zaufanie trzeba było budować powoli; przecież sama starała się być ostrożna w tej kwestii.
Tak czy inaczej: zrobiłaby wiele, by mu pomóc, gdyby wiedziała. Gdyby dostrzegła. Ale jego myśli pozostawały zagadką, z twarzy nie potrafiła wyczytać zbyt wiele, oczy mówiły jej jeszcze mniej.
― To nie jest tak, że celowo nie jem ― wytłumaczyła się od razu, lekko nadymając policzki, jak obrażona dziesięciolatka. ― Staram się. Ale ostatnie dni, jak sam dobrze wiesz, dały nam obu w kość. I przez to… ― wzruszyła ramionami ― mój organizm odmawia przyjmowania jedzenia. Co przełknę, to zazwyczaj zwracam.
Przelotnie spojrzała na powracającą Ester. To było miłe z jego strony, ale nie była pewna, czy takie posunięcie było dobre. Bądź co bądź wolałaby nie musieć się ewakuować pilnie do łazienki.
― Czym jest toujours pur? ― Zmarszczyła delikatnie brwi, słysząc obco brzmiącą nazwę. Ognistą znała, nawet całkiem dobrze, rum kiedyś też piła, razem z paroma innymi gatunkami, z których najgorzej wspominała absynt o pięknym, zielonym kolorze i bardzo niepięknym, zdradzieckim działaniu.
― Byłam na kolacji ― odparła dumnie. ― Nie opuściłam żadnego posiłku, wiem, że to faux pas. ― Spojrzała z bólem w kierunku tacy. Byłoby szkoda marnować. Z drugiej strony, czy ona wiedziała w ogóle gdzie u niego jest łazienka?... Rozejrzała się po komnacie, dostrzegła jakieś drzwi zatopione w półmroku. To pewnie tam.
Sięgnęła z wahaniem po ciastko, przyjrzała się mu, westchnęła.
― Pyszny herbatniczku, wybacz, jeśli zaraz trafisz do ścieków, to nie zależy ode mnie. ― Z ciężkim sercem wytłumaczyła się herbatnikowi i ugryzła kawałek. Faktycznie, był bardzo dobry, wyraźnie było czuć w nim masło, nie jak te herbatnikopodobne podróby z Londynu.
― Jak odeśpię i przestanę się stresować, to pewnie wszystko wróci do normy ― dodała mimowolnie; alkohol rozwiązywał język, zdejmował z barków ciężar. ― Więc jeśli zamierzałeś się zmartwić tym stanem rzeczy to nie polecam, strata czasu, masz pewnie ważniejsze sprawy na głowie.
― Nie uczyłeś się w Hogwarcie ― zmieniła temat; nie chciała dalej wałkować sprawy swojego zdrowia. Kwestia snu była drażliwa, prowadziła do jej epizodycznych koszmarów i tego, jak bardzo rozregulowany miała rytm dobowy. W ostateczności, prowadziła prosto do sprawy z rzekomym samobójstwem, w które nadal nie wierzyła. Ktoś wtedy próbował ją skrzywdzić, ale nie miała zielonego pojęcia kto i po co. Nie ufała Mathieu na tyle, by go w to wtajemniczyć, poza tym, obawiała się, że i tak by jej nie uwierzył, jak wszyscy w Ludlow i poza nim. Tylko Evandra zdawała się brać ją na poważnie.
― Jak jest w Beauxbatons? ― dopytała płynnie. ― Podobno nie ma tam takiego restrykcyjnego podziału na Domy, jak w Hogwarcie.
Sad to see you go
Was sorta hopin' that you'd stay
Was sorta hopin' that you'd stay
Corinne Avery
Zawód : arystokratka
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rumor, humor, huk, harmider
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Struktura świata wymagała od niego odpowiedniego schematu zachowania w zależności od sytuacji, w której się znajdował. Mógł lawirować między kolejnymi maskami, przebierając w nich odpowiednio. Każdy na przestrzeni lat wyrabiał sobie o nim swoje własne zdanie, a on niespecjalnie czuł się zobowiązany, aby przejmować się czyimś gadaniem czy opinię. Przykładowo w ostatniej sytuacji z Primrose, słowa Rigela nie zrobiły na nim mniejszego wrażenia. Nie poczuł się przez to jak ktoś gorszy czy jak potwór, który potrafił jedynie ranić. Bądź co bądź, osąd Blacka był zaburzony, ale również subiektywny. Wiele lat pielęgnowanej nienawiści pomiędzy ich rodami, spotęgowane sytuacją, która zaszła między nim, a Primrose przyniosły właśnie taki efekt. Nie spodziewał się po Primrose, że pierwsze co zrobi to napisze do Rigela, a tym bardziej, że ten wyzwie go na pojedynek. Zabawne, mężczyzna broniący honoru, czy to nie zbyt patriarchalne, jak na wyzwolone standardy Primrose Burke? A może po prostu tylko wobec niego zastosowała ten trik, chciała zranić i całkiem nieźle jej się udało. Odtrącił tę myśl, wraz z ostatnim haustem wina. Nie powinien wracać do niej myślami. Miał teraz obowiązku wobec własnej rodziny.
- Stres potęguje takie efekt, ale teraz już chyba wiesz, że nie masz się czego obawiać. – powiedział spokojnie. Rozumiał, jak wielkim stresem były dla niej ostatnie dni, w jak trudnej sytuacji się znalazła. Dlatego nie był wymagający, musiała zaaklimatyzować się z pałacu, rozkręcić się… A jak już to zrobi, na pewno zaprezentuje mu się jak piękny motyl, który dopiero rozpoczyna swoją wspaniałą drogę.
- Toujours Pur? – uniósł lekko brew ku górze. Nie wiedziała czym był ten rodzaj alkohol? Uśmiechnął się lekko. – Nalewka powstająca przez macerowanie jadowitego węża, z reguły żmii w mocnym alkoholu. W butelce znajduje się zatopione zwierze. – wyjaśnił jej spokojnie. Nie musiała znać się na alkoholu, nie musiała posiadać rozległej wiedzy na ten temat, a on z pewnością się nie pogniewa, jeśli będzie pytała.
- Dobrze. Cieszę się. – mruknął, przesuwając spojrzeniem po jej sylwetce. – Nie zawsze mogę być obecny podczas posiłków. Ester będzie Cię informować, jeśli zajdzie taka sytuacja. – dodał spokojnie i ostawił szkło na stolik. Rozpiął jeden guzik koszuli, mierziły go plamy krwi, która nadal znajdowały się na niej. Przepadał za estetyką, a dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo szpeciło to jego wizerunek. Najwyraźniej był zbyt skupiony na Corinne, aby zauważyć to wcześniej. Pewnie dlatego, kiedy jego żona przepraszała herbatnika wstał i rozpiął ją całkowicie, odłożył na krzesło i sięgnął do szafy po coś mniej oficjalnego. Stojąc tyłem do Corinne wyjął z szafy ciemną koszulę, tym razem oszczędzając sobie zapinania guzików.
- Uczyłem się w Beauxbatons. Jak każdy w naszej rodzinie. – odparł, wracając powoli na miejsce. Dolał jej wina, sobie znacznie więcej. Lepiej, żeby nie uznała, że chce ją tak po prostu upić i wykorzystać. Tematy neutralne za to zupełnie mu odpowiadały, w ten sposób mogli poznać choć cząstkę siebie, bez konieczności wnikania w szczegóły. Usiadł w fotelu i wyciągnął nogi na podnóżku. – To piękne miejsce, położone wysoko w francuskich Alpach, trudnodostępne miejsce. Docieraliśmy tam abraksanami. Naukę rozpoczyna się mając dziesięć lat. Nie ma tam domów, jest za to podział na grupy. Gryfy, Harpie, Smoki. Gryfy zajmują się tańcem, śpiewem, dziedzinami sztuki związanymi z muzyką. Harpie tworzą obrazy u zajmują się rzeźbiarstwem. Smoki preferują sztukę słowa, piszą, czytają, wysławiają się w wyjątkowy sposób. Poza rywalizacją w Quidditchu, nie ma tam miejsc na podziały. – wyjaśnił jej spokojnie. – A Hogwart? Znam tę szkołę jedynie z opowieści. Byłaś w domu Salazara? – spytał, przekręcając lekko głowę w bok i z uwagą spoglądając w jej stronę.
- Stres potęguje takie efekt, ale teraz już chyba wiesz, że nie masz się czego obawiać. – powiedział spokojnie. Rozumiał, jak wielkim stresem były dla niej ostatnie dni, w jak trudnej sytuacji się znalazła. Dlatego nie był wymagający, musiała zaaklimatyzować się z pałacu, rozkręcić się… A jak już to zrobi, na pewno zaprezentuje mu się jak piękny motyl, który dopiero rozpoczyna swoją wspaniałą drogę.
- Toujours Pur? – uniósł lekko brew ku górze. Nie wiedziała czym był ten rodzaj alkohol? Uśmiechnął się lekko. – Nalewka powstająca przez macerowanie jadowitego węża, z reguły żmii w mocnym alkoholu. W butelce znajduje się zatopione zwierze. – wyjaśnił jej spokojnie. Nie musiała znać się na alkoholu, nie musiała posiadać rozległej wiedzy na ten temat, a on z pewnością się nie pogniewa, jeśli będzie pytała.
- Dobrze. Cieszę się. – mruknął, przesuwając spojrzeniem po jej sylwetce. – Nie zawsze mogę być obecny podczas posiłków. Ester będzie Cię informować, jeśli zajdzie taka sytuacja. – dodał spokojnie i ostawił szkło na stolik. Rozpiął jeden guzik koszuli, mierziły go plamy krwi, która nadal znajdowały się na niej. Przepadał za estetyką, a dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo szpeciło to jego wizerunek. Najwyraźniej był zbyt skupiony na Corinne, aby zauważyć to wcześniej. Pewnie dlatego, kiedy jego żona przepraszała herbatnika wstał i rozpiął ją całkowicie, odłożył na krzesło i sięgnął do szafy po coś mniej oficjalnego. Stojąc tyłem do Corinne wyjął z szafy ciemną koszulę, tym razem oszczędzając sobie zapinania guzików.
- Uczyłem się w Beauxbatons. Jak każdy w naszej rodzinie. – odparł, wracając powoli na miejsce. Dolał jej wina, sobie znacznie więcej. Lepiej, żeby nie uznała, że chce ją tak po prostu upić i wykorzystać. Tematy neutralne za to zupełnie mu odpowiadały, w ten sposób mogli poznać choć cząstkę siebie, bez konieczności wnikania w szczegóły. Usiadł w fotelu i wyciągnął nogi na podnóżku. – To piękne miejsce, położone wysoko w francuskich Alpach, trudnodostępne miejsce. Docieraliśmy tam abraksanami. Naukę rozpoczyna się mając dziesięć lat. Nie ma tam domów, jest za to podział na grupy. Gryfy, Harpie, Smoki. Gryfy zajmują się tańcem, śpiewem, dziedzinami sztuki związanymi z muzyką. Harpie tworzą obrazy u zajmują się rzeźbiarstwem. Smoki preferują sztukę słowa, piszą, czytają, wysławiają się w wyjątkowy sposób. Poza rywalizacją w Quidditchu, nie ma tam miejsc na podziały. – wyjaśnił jej spokojnie. – A Hogwart? Znam tę szkołę jedynie z opowieści. Byłaś w domu Salazara? – spytał, przekręcając lekko głowę w bok i z uwagą spoglądając w jej stronę.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Może miał rację. Może nie do końca. W jednym czy drugim przypadku i tak wszystko sprowadzało się do tego, że wiedza to nie wszystko. Mogła o czymś wiedzieć, być w posiadaniu faktów, być naocznym świadkiem, a i tak umysł zdawał się odrzucać pewne kwestie, albo wkręcać sobie jakiś skrzywiony obraz rzeczywistości. Teraz była tego świadoma, nie aż tak podatna, jak jeszcze rok temu. Wtedy potrafiła sobie wmówić naprawdę absurdalne rzeczy, które wcale nie pomagały jej wyzdrowieć.
Powinna znaleźć sobie magipsychiatrę. Albo nie, nie powinna, tylko musiała. Jeśli jeszcze kiedyś miała być normalna, bez epickich huśtawek nastroju, ataków paniki i chorobliwego lęku przed… tak w zasadzie wszystkim ― musiała znaleźć pomoc.
Obrzuciła siedzącego obok czarodzieja dziwnym spojrzeniem, po raz kolejny zaliczając zwątpienie co do całego tego przedsięwzięcia i po raz kolejny zachodząc w głowę, co tak naprawdę mogła mu powiedzieć tu i teraz, a co powinna zachować na potem.
― Brzmi jak coś niedobrego ― skomentowała jego słowa o nalewce, choć trudno jej było ukryć, że temat ją zaciekawił. Może kiedyś uda jej się go namówić, żeby się z nią podzielił tą tajemniczą nalewką? A nawet jeśli nie, to chciałaby zobaczyć butelkę z martwym gadem.
― Co właściwie robisz, kiedy cię… ― zaczęła, ale nie dokończyła zdania. Umilkła, kiedy tylko zaczął rozpinać koszulę, jakby ktoś rzucił na nią zaklęcie uciszające, albo ― co gorsza ― petryfikujące. Zastygła bez ruchu, śledziła uważnie każdy jego ruch; odetchnęła dopiero wtedy, kiedy sobie poszedł.
― Jak wygląda twój dzień? Tak zazwyczaj ― ponowiła pytanie, tym razem z sukcesem składając całe zdanie (brawo Cora, jeszcze będą z ciebie ludzie). W mdłym świetle dogasającego dnia dostrzegła długą szramę przecinającą jego plecy; odruchowo złapała się na sięganiu pamięcią do nocy sprzed paru dni. Chyba musnęła ją palcami raz, czy dwa, pamiętała to dziwne zgrubienie o nierównej strukturze wyczuwalne pod opuszkami. Ciekawe, skąd ją miał. I te na dłoniach.
Umknęła spojrzeniem w stronę okien, kiedy się odwrócił. Czuła, jak zdradziecko palą ją policzki.
Może wcale nie zauważy. Albo nie będzie go to obchodzić.
Słuchała jego słów o nieznanej Akademii i wciąż wpatrywała się uparcie w okno, jakby od tego zależało jej aktualne “być albo nie być”. Spróbowała odwrócić swoją uwagę od niezapiętej koszuli (jego obojczyk wyłaniający się spod materiału w niczym jej nie pomagał) i wyobrazić sobie szkołę ukrytą gdzieś w górach tak wysokich, że aż trzeba abraskanów, by się do niej dostać. Na pewno mieli tam nieziemskie widoki. Ciekawe, jak założyciele szkoły ochronili ją przed górskimi kaprysami pogodowymi.
― Pewnie byłeś w Smokach, hm? ― wyrwało jej się, kiedy znów odwróciła twarz w jego stronę. Zanim jednak dopytał skąd wie i czy zgadywała, dodała cicho, z tajemniczym uśmiechem: ― Przeczucie.
Przez chwilę siedziała w bezruchu, zastanawiając się intensywnie, jak usadowić się w fotelu. Bokiem? Może też się tak wyłożyć, jak on? Jeszcze inaczej? Może… Pochyliła się, szybko pozbyła butów i podkuliła nogi pod siebie, objęła je ramionami. Była drobna, bez problemu wkomponowała się w fotel.
― Zgadza się ― potaknęła, kiedy padło pytanie o jej Dom. ― Zgodnie z oczekiwaniami wszystkich, trafiłam do Domu Węża i miło wspominam tamten czas, choć może trochę przejechałam się na własnych ambicjach, za bardzo biorąc sobie do serca cechy przypisywane Ślizgonom.
Oparła policzek na kolanach, znów przypatrując mu się przez chwilę w milczeniu.
― Skąd masz blizny? Widziałam parę na dłoniach, tę na plecach też…
Powinna znaleźć sobie magipsychiatrę. Albo nie, nie powinna, tylko musiała. Jeśli jeszcze kiedyś miała być normalna, bez epickich huśtawek nastroju, ataków paniki i chorobliwego lęku przed… tak w zasadzie wszystkim ― musiała znaleźć pomoc.
Obrzuciła siedzącego obok czarodzieja dziwnym spojrzeniem, po raz kolejny zaliczając zwątpienie co do całego tego przedsięwzięcia i po raz kolejny zachodząc w głowę, co tak naprawdę mogła mu powiedzieć tu i teraz, a co powinna zachować na potem.
― Brzmi jak coś niedobrego ― skomentowała jego słowa o nalewce, choć trudno jej było ukryć, że temat ją zaciekawił. Może kiedyś uda jej się go namówić, żeby się z nią podzielił tą tajemniczą nalewką? A nawet jeśli nie, to chciałaby zobaczyć butelkę z martwym gadem.
― Co właściwie robisz, kiedy cię… ― zaczęła, ale nie dokończyła zdania. Umilkła, kiedy tylko zaczął rozpinać koszulę, jakby ktoś rzucił na nią zaklęcie uciszające, albo ― co gorsza ― petryfikujące. Zastygła bez ruchu, śledziła uważnie każdy jego ruch; odetchnęła dopiero wtedy, kiedy sobie poszedł.
― Jak wygląda twój dzień? Tak zazwyczaj ― ponowiła pytanie, tym razem z sukcesem składając całe zdanie (brawo Cora, jeszcze będą z ciebie ludzie). W mdłym świetle dogasającego dnia dostrzegła długą szramę przecinającą jego plecy; odruchowo złapała się na sięganiu pamięcią do nocy sprzed paru dni. Chyba musnęła ją palcami raz, czy dwa, pamiętała to dziwne zgrubienie o nierównej strukturze wyczuwalne pod opuszkami. Ciekawe, skąd ją miał. I te na dłoniach.
Umknęła spojrzeniem w stronę okien, kiedy się odwrócił. Czuła, jak zdradziecko palą ją policzki.
Może wcale nie zauważy. Albo nie będzie go to obchodzić.
Słuchała jego słów o nieznanej Akademii i wciąż wpatrywała się uparcie w okno, jakby od tego zależało jej aktualne “być albo nie być”. Spróbowała odwrócić swoją uwagę od niezapiętej koszuli (jego obojczyk wyłaniający się spod materiału w niczym jej nie pomagał) i wyobrazić sobie szkołę ukrytą gdzieś w górach tak wysokich, że aż trzeba abraskanów, by się do niej dostać. Na pewno mieli tam nieziemskie widoki. Ciekawe, jak założyciele szkoły ochronili ją przed górskimi kaprysami pogodowymi.
― Pewnie byłeś w Smokach, hm? ― wyrwało jej się, kiedy znów odwróciła twarz w jego stronę. Zanim jednak dopytał skąd wie i czy zgadywała, dodała cicho, z tajemniczym uśmiechem: ― Przeczucie.
Przez chwilę siedziała w bezruchu, zastanawiając się intensywnie, jak usadowić się w fotelu. Bokiem? Może też się tak wyłożyć, jak on? Jeszcze inaczej? Może… Pochyliła się, szybko pozbyła butów i podkuliła nogi pod siebie, objęła je ramionami. Była drobna, bez problemu wkomponowała się w fotel.
― Zgadza się ― potaknęła, kiedy padło pytanie o jej Dom. ― Zgodnie z oczekiwaniami wszystkich, trafiłam do Domu Węża i miło wspominam tamten czas, choć może trochę przejechałam się na własnych ambicjach, za bardzo biorąc sobie do serca cechy przypisywane Ślizgonom.
Oparła policzek na kolanach, znów przypatrując mu się przez chwilę w milczeniu.
― Skąd masz blizny? Widziałam parę na dłoniach, tę na plecach też…
Sad to see you go
Was sorta hopin' that you'd stay
Was sorta hopin' that you'd stay
Corinne Avery
Zawód : arystokratka
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rumor, humor, huk, harmider
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przeszła wiele, jak na swój młody wiek. Wszystkie doświadczenia odbijają piętno na charakterze, kształtują go, miażdżą lub budują. W nieidealnym świecie każdemu dalece było od ideału. Nie miał pojęcia o jej problemach, wahaniach czy niepewnościach. Skąd miał wiedzieć, nawet jej nie znał. Nie powinno go to specjalnie nawet obchodzić! Niemniej jednak, złożył obietnice, których należało dotrzymać. Widział co działo się z jego ojcem i matką, choć przez wiele lat tkwił w przeświadczeniu, że związek małżeński Diany i Anselma był idealnym. Ona wpatrzona w niego niczym w obraz, oddana i posłuszna. On, nieco zawadiacki, patrzący na świat przez pryzmat przygód ze smokami, ale wracał do niej. Ten obraz zniknął, był kłamstwem? Wyobrażeniami siedmiolatka, który tak zapamiętywał te chwile? Nie wiedział co działo się za zamkniętymi drzwiami ich komnat, jak Anselm traktował matkę, jak naprawdę wyglądała ta relacja. Dziwne i nieprzyjemne ukłucie żalu pojawiło się nagle. Czy tego właśnie chciał? Małżeństwa przepełnionego kłamstwem, nasączonego jadem niedomówień od samego początku? Wziął głęboki oddech. Ciężko było mu rozmyślać o tym wszystkim, jeszcze ciężej mając świadomość, że każda próba jego zaufania kończyła się jednym i tym samym – porażką.
Spróbuj…
Isabella Selwyn. Kiedy po długich tygodniach niepewności, wahań i trudów, jakie sprawiały mu relacje międzyludzkie postanowił jej zaufać, wykrzesał z siebie odrobinę chęci i zrobił pierwszy krok, aby pokazać jej, że jest wart więcej niż opisują go słowa innych – zniknęła. Callista Avery, szczenięce zauroczenie, którego nie mógł i nigdy nie chciał puścić w niepamięć. Jej powrót do ojczyzny na nowo tchnął w niego nadzieję, chciał stworzyć coś więcej, zbudowane na wspaniałym fundamencie, a kiedy na jej palcu błyszczał pierścień z różanym symbolem i wszystko zaczynało składać się w jedną całość… cień wojny sprawił mu kolejny zawód – ona również zniknęła. Jak przyjemny sen, którego obraz o poranku rozmywał się i nie dało się go przywrócić w pamięci. Calypso Carrow. Zauroczenie, które doprowadziło go na skraj wahań, w momencie, kiedy tchnięty wydarzeniami bezpośrednio po Locus Nihil zagubił się w mroku, kroczył w ciemność, nie wiedząc jak uwolnić się od ciężaru, który przygniatał go, sprawiał, że nie mógł oddychać. Musiał zniknąć, świadomie, z jego życia, zanim całkowicie zatraciłby się w ciemności, podążając drogą bez powrotu. Primrose Burke… Usilne próby stworzenia czegoś więcej doprowadziły go w miejscu, z którego nie widział już powrotu. Niedowartościowany wieloma latami życia w cieniu chciał pokazać światu, że znaczy coś więcej. Sieć kłamstw i kłamstewek doprowadziła go do momentu, w którym granica pomiędzy manipulacyjnym planem, a uczuciem zniknęła, zatarła się. A kiedy zdał sobie po raz pierwszy z tego, że czuje coś więcej… Odtrąciła go. Stracił wszystko i samego siebie.
Teraz nie będzie inaczej… Nie miej złudzeń.
Pierwszego, niedokończonego pytania nie słyszał. Dopiero kiedy ponownie odezwała się podniósł wzrok i spojrzał na nią. Nie powinien się angażować, to najgorsze co mógł zrobić, żeby znów nie dać się osłabić. Powinien postępować zgodnie z zasadami, ale nic więcej nie musiał z siebie wykrzesać. Wystarczyło trzymać się protokołów i tradycji.
- O świcie udaję się do Smoczych Ogrodów, gdzie zajmuję się organizacją dnia pracy i przygotowaniem wszystkiego, co konieczne do prawidłowego funkcjonowania. Wracam do domu na śniadanie, później znów do pracy. Czasem dłużej, czasem krócej. Spotkania związane z działalnością na ziemiach Kentu, reagowanie na przejawy niesubordynacji lub buntu, tłumienie jawnych objawów nieposłuszeństwa. Większe działania planuję z wyprzedzeniem, czasem jednak wynikają sytuacje, w których muszę reagować natychmiast. – powiedział po krótce, streszczając to do najważniejszych informacji. Od lat uciekał w pracę, a Smocze Ogrody traktował jak drugi dom. To jego azyl, miejsce, w którym czuł się zupełnie bezpiecznie, w pełni kontrolując własną sytuację. Jak w żadnym innym miejscu na świecie. Corinne będzie miała dzięki temu łatwiej, nie będzie musiała go oglądać przez większość dnia, skupić się na swoich obowiązkach i własnym życiu. To chyba komfortowa sytuacja, jeśli mowa o małżeństwie, które było politycznym zagraniem.
Potaknął słysząc pytanie i zanurzył usta w winie. Przewidywalne. Nie mógł trafić do innego miejsca, choć zainteresowanie rzeźbiarstwem, które wykazywał mogło ulokować go w grupie harpii. Przeznaczenia jednak nie dało się oszukać tak łatwo, korzystał więc z tego, co oferował mu łaskawy los. Corinne w szkole przynależała do uczniów Salazara Slytherina. Przebiegłość, zaradność, przywództwo, braterstwo, spryt i ambicja. Pewnie sam znalazłby się dokładnie w tym domu, gdyby uczęszczał do Hogwartu. Zdradliwe cechy, niełatwo było je pogodzić i niełatwo było sprostać stawianym przez nie wymaganiom. Szczególnie ambicje, które często pchały w nieodpowiednim kierunku, budując złudne obrazy rzeczywistości.
- Blizny? – mruknął przesuwając wzrok na jej twarz. Nie zauważył rumieńca, nie zwracał uwagi na szczegóły, kiedy myśli odbiegał tak bardzo daleko. Przymknął powieki na moment i wziął głębszy oddech. – Smoki. – mruknął spoglądając na wierzch swojej lewej dłoni. – Ogień Lazarusa ma wyjątkowo wysoką temperaturę. Nie zdążyłem w pełni odskoczyć. – dodał, poprawiając się w fotelu. – Ta na plecach to Valencier. Odłowiony z wolności, podejrzewamy, że był atrakcją w cyrku, wybito mu zęby. Potrzebował pomocy, a jako że źle znosi zamknięcie… skorzystał z pazurów. Dopiero zaczynałem wtedy pracę w Smoczych Ogrodach. – dodał spokojnym tonem, jakby mówił o pogodzie. Czymś zupełnie… naturalnym i normalnym. Przywykł do własnych blizn, nie były dla niego szokujące i zadziwiające, nie sprawiały mu bólu. No, może poza jedną z najświeższych, tą w kształcie runy na wnętrzu jego lewej dłoni.
- Powinnaś mieć świadomość Corinne, że nie zawsze wracam do Chateau Rose… w pełnej sprawności. Czasem nie wszystko układa się po naszej myśli i mogą wyniknąć sytuacje, których się nie spodziewamy. Nie chciałbym, abyś była zaskoczona takim biegiem wydarzeń.
Spróbuj…
Isabella Selwyn. Kiedy po długich tygodniach niepewności, wahań i trudów, jakie sprawiały mu relacje międzyludzkie postanowił jej zaufać, wykrzesał z siebie odrobinę chęci i zrobił pierwszy krok, aby pokazać jej, że jest wart więcej niż opisują go słowa innych – zniknęła. Callista Avery, szczenięce zauroczenie, którego nie mógł i nigdy nie chciał puścić w niepamięć. Jej powrót do ojczyzny na nowo tchnął w niego nadzieję, chciał stworzyć coś więcej, zbudowane na wspaniałym fundamencie, a kiedy na jej palcu błyszczał pierścień z różanym symbolem i wszystko zaczynało składać się w jedną całość… cień wojny sprawił mu kolejny zawód – ona również zniknęła. Jak przyjemny sen, którego obraz o poranku rozmywał się i nie dało się go przywrócić w pamięci. Calypso Carrow. Zauroczenie, które doprowadziło go na skraj wahań, w momencie, kiedy tchnięty wydarzeniami bezpośrednio po Locus Nihil zagubił się w mroku, kroczył w ciemność, nie wiedząc jak uwolnić się od ciężaru, który przygniatał go, sprawiał, że nie mógł oddychać. Musiał zniknąć, świadomie, z jego życia, zanim całkowicie zatraciłby się w ciemności, podążając drogą bez powrotu. Primrose Burke… Usilne próby stworzenia czegoś więcej doprowadziły go w miejscu, z którego nie widział już powrotu. Niedowartościowany wieloma latami życia w cieniu chciał pokazać światu, że znaczy coś więcej. Sieć kłamstw i kłamstewek doprowadziła go do momentu, w którym granica pomiędzy manipulacyjnym planem, a uczuciem zniknęła, zatarła się. A kiedy zdał sobie po raz pierwszy z tego, że czuje coś więcej… Odtrąciła go. Stracił wszystko i samego siebie.
Teraz nie będzie inaczej… Nie miej złudzeń.
Pierwszego, niedokończonego pytania nie słyszał. Dopiero kiedy ponownie odezwała się podniósł wzrok i spojrzał na nią. Nie powinien się angażować, to najgorsze co mógł zrobić, żeby znów nie dać się osłabić. Powinien postępować zgodnie z zasadami, ale nic więcej nie musiał z siebie wykrzesać. Wystarczyło trzymać się protokołów i tradycji.
- O świcie udaję się do Smoczych Ogrodów, gdzie zajmuję się organizacją dnia pracy i przygotowaniem wszystkiego, co konieczne do prawidłowego funkcjonowania. Wracam do domu na śniadanie, później znów do pracy. Czasem dłużej, czasem krócej. Spotkania związane z działalnością na ziemiach Kentu, reagowanie na przejawy niesubordynacji lub buntu, tłumienie jawnych objawów nieposłuszeństwa. Większe działania planuję z wyprzedzeniem, czasem jednak wynikają sytuacje, w których muszę reagować natychmiast. – powiedział po krótce, streszczając to do najważniejszych informacji. Od lat uciekał w pracę, a Smocze Ogrody traktował jak drugi dom. To jego azyl, miejsce, w którym czuł się zupełnie bezpiecznie, w pełni kontrolując własną sytuację. Jak w żadnym innym miejscu na świecie. Corinne będzie miała dzięki temu łatwiej, nie będzie musiała go oglądać przez większość dnia, skupić się na swoich obowiązkach i własnym życiu. To chyba komfortowa sytuacja, jeśli mowa o małżeństwie, które było politycznym zagraniem.
Potaknął słysząc pytanie i zanurzył usta w winie. Przewidywalne. Nie mógł trafić do innego miejsca, choć zainteresowanie rzeźbiarstwem, które wykazywał mogło ulokować go w grupie harpii. Przeznaczenia jednak nie dało się oszukać tak łatwo, korzystał więc z tego, co oferował mu łaskawy los. Corinne w szkole przynależała do uczniów Salazara Slytherina. Przebiegłość, zaradność, przywództwo, braterstwo, spryt i ambicja. Pewnie sam znalazłby się dokładnie w tym domu, gdyby uczęszczał do Hogwartu. Zdradliwe cechy, niełatwo było je pogodzić i niełatwo było sprostać stawianym przez nie wymaganiom. Szczególnie ambicje, które często pchały w nieodpowiednim kierunku, budując złudne obrazy rzeczywistości.
- Blizny? – mruknął przesuwając wzrok na jej twarz. Nie zauważył rumieńca, nie zwracał uwagi na szczegóły, kiedy myśli odbiegał tak bardzo daleko. Przymknął powieki na moment i wziął głębszy oddech. – Smoki. – mruknął spoglądając na wierzch swojej lewej dłoni. – Ogień Lazarusa ma wyjątkowo wysoką temperaturę. Nie zdążyłem w pełni odskoczyć. – dodał, poprawiając się w fotelu. – Ta na plecach to Valencier. Odłowiony z wolności, podejrzewamy, że był atrakcją w cyrku, wybito mu zęby. Potrzebował pomocy, a jako że źle znosi zamknięcie… skorzystał z pazurów. Dopiero zaczynałem wtedy pracę w Smoczych Ogrodach. – dodał spokojnym tonem, jakby mówił o pogodzie. Czymś zupełnie… naturalnym i normalnym. Przywykł do własnych blizn, nie były dla niego szokujące i zadziwiające, nie sprawiały mu bólu. No, może poza jedną z najświeższych, tą w kształcie runy na wnętrzu jego lewej dłoni.
- Powinnaś mieć świadomość Corinne, że nie zawsze wracam do Chateau Rose… w pełnej sprawności. Czasem nie wszystko układa się po naszej myśli i mogą wyniknąć sytuacje, których się nie spodziewamy. Nie chciałbym, abyś była zaskoczona takim biegiem wydarzeń.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Gdyby ktoś ją spytał o to, czy kiedykolwiek kogoś kochała, to po krótkim zastanowieniu musiałaby pokręcić głową, przyznać, że tak w zasadzie, to nie. Owszem, były jakieś zauroczenia, szczenięce relacje o których lubiła dużo myśleć, snuć plany, które nigdy nie miały szans się ziścić. Ale miłość? Taka poważna, świadoma, romantyczna? To nigdy się nie pojawiło, nie miała okazji poznać tego uczucia i z racji tej niewiedzy ― nie wiedziała właściwie o co tyle szumu. Pewnie, w książkach przedstawiano to uczucie jako coś wspaniałego, ale ile razy kręciła z dezaprobatą głową, kiedy bohater danej powieści zachowywał się irracjonalnie, właśnie przez tą całą miłość? I to w stosunku do jakiejś tam kobiety? Rozumiałaby, gdyby chodziło o rodzinę, oczywiście, że wtedy by rozumiała. Ale obcą osobę? Po co? Jak? Po co tyle zachodu, skoro można żyć w zgodzie jako przyjaciele? Albo partnerzy?
Corinne okręciła sobie pasmo włosów wokół palca, w głębi ducha stwierdzając, że najlepiej będzie po prostu się dogadać i nie oczekiwać niczego więcej. Sprawa natury politycznej, umowa rodów, ma być grzeczną dziewczynką, to nią będzie. I tak nie miała sił na bunt, na odszukanie w sobie okruchów dawnego charakteru ― te znaleźć i wydobyć potrafił tylko jej brat lub jeden z przyjaciół ojca, przy którym czuła się na tyle swobodnie, by nie bać się każdego ostrzejszego spojrzenia.
Chciała tylko świętego spokoju. I po jego krótkim streszczeniu dnia widziała, że ma spore szanse na jego uzyskanie. Siedział tyle w Ogrodach? Świetnie, będzie mogła się zaszyć w bibliotece, albo w pracowni alchemicznej (te dwa pomieszczenia zlokalizowała od razu i nawet zapamiętała do nich drogę, w ramach powiedzenia: “są rzeczy ważne i ważniejsze”). Zajmie się eliksirami, poprosi Evandrę, żeby pokazała jej co i jak trzeba robić z różami. Jakoś to będzie. Póki nikt nie zamierzał ograniczać jej swobody ― widziała w tym szaleństwie szansę na powodzenie.
Zwłaszcza, że jej mąż też nie pałał zbytnią chęcią do zacieśniania tej więzi. Niezobowiązująca rozmowa przy kominku ― tak. Cokolwiek innego ― nie. Dobrze więc. Przewertuje tematy, które mogliby poruszyć przy następnej takiej okazji, doszkoli się z tematyki smoków, w końcu po to tu początkowo przyszła.
Wyciągnęła dłoń po wino, ale ostatecznie nie dosięgnęła kielicha; jej uwagę zwrócił błysk obrączki na palcu. Do tej pory nie zawracała sobie zbytnio nią głowy ― ot, ozdoba ― ale teraz, po tym, jak się wstawiła, jej uwagę przykuwały różne rzeczy, które początkowo zdawały się jej umykać. Nachyliła się w kierunku ognia, ściągnęła pierścionek z palca i z miną godną wziętego naukowca obejrzała błyskotkę w świetle płomieni.
― Nie zauważyłam, że ma grawer ― mruknęła, śledząc wzrokiem różany wzór zdobiący powierzchnię metalu. W sumie był to całkiem ładny akcent, podkreślał przynależność do danego rodu, podobnie jak te wszystkie spinki do mankietów i guziki z różanymi symbolami. Coś, co w surowym i ascetycznym Ludlow by nie przeszło, tam stawiano na prostotę, bez zbędnych udziwnień. ― Twoja też ma? ― zainteresowała się, wsuwając obrączkę z powrotem na palec. Nadal czuła się z nią nieco dziwnie.
Sięgnęła po kielich, po chwili poważnego zawahania zabrała też kolejnego herbatnika. Skoro poprzedni postanowił nie opuszczać jej żołądka, to był to całkiem dobry znak. Poza tym, dopiero teraz, wstawiona i choć trochę uspokojona, zaczynała czuć prawdziwy głód. Ale wszystko po kolei. Jeśli i ten herbatnik nie wywoła nagłych wymiotów, to zastanowi się nad tym apetycznie wyglądającym kiwi.
Teraz zamoczyła usta w winie, pociągnęła drobny łyk. Myśli nadal miała poplątane, zauważyła już, że raz przyjmuje jedno stanowisko, a zaraz potem je zmienia (jak chociażby z szukaniem pomocy u magipsychiatry), ale przecież tak było zawsze, kiedy się napiła. Nigdy nie czuła potrzeby wytworzenia u siebie jakiejś tolerancji na alkohol i trzymania się jednej wersji postanowień. Pewnie jak wstanie rano, to znowu będzie uważała co innego. Nie ważne zresztą.
Zrobiło jej się autentycznie smutno, kiedy usłyszała o prawdopodobnej przeszłości jednego ze smoków. Odłowiony z cyrku, wybite zęby. Biedne stworzenie.
― Jeszcze cię gdzieś poharatały? Ile w ogóle smoków trzymanych jest w Ogrodach? Pracujesz z nimi wszystkimi? I… co właściwie wtedy robisz? Da się je poddać jakiemuś treningowi, albo tresurze, jak trolle?
― Cora ― weszła mu w słowo, kiedy padło jej imię i zaraz wbiła wzrok w swoje dłonie, świadoma tego, że brzydko mu przerwała. ― Rodzina mówi do mnie “Cora” ― bąknęła, uznając, że powinna dokończyć, skoro umilkł. ― Chyba, że coś przeskrobię, wtedy używają pełnej formy.
Wysłuchała do końca, co miał do powiedzenia, znów nerwowo okręciła obrączkę na palcu.
― Co powinnam wtedy zrobić? ― spytała po prostu, wracając do niego spojrzeniem. ― Uzdrowiciel? Jeśli to nic poważnego, to sama się tym zająć? Czy wolisz… wiesz. Być sam.
Corinne okręciła sobie pasmo włosów wokół palca, w głębi ducha stwierdzając, że najlepiej będzie po prostu się dogadać i nie oczekiwać niczego więcej. Sprawa natury politycznej, umowa rodów, ma być grzeczną dziewczynką, to nią będzie. I tak nie miała sił na bunt, na odszukanie w sobie okruchów dawnego charakteru ― te znaleźć i wydobyć potrafił tylko jej brat lub jeden z przyjaciół ojca, przy którym czuła się na tyle swobodnie, by nie bać się każdego ostrzejszego spojrzenia.
Chciała tylko świętego spokoju. I po jego krótkim streszczeniu dnia widziała, że ma spore szanse na jego uzyskanie. Siedział tyle w Ogrodach? Świetnie, będzie mogła się zaszyć w bibliotece, albo w pracowni alchemicznej (te dwa pomieszczenia zlokalizowała od razu i nawet zapamiętała do nich drogę, w ramach powiedzenia: “są rzeczy ważne i ważniejsze”). Zajmie się eliksirami, poprosi Evandrę, żeby pokazała jej co i jak trzeba robić z różami. Jakoś to będzie. Póki nikt nie zamierzał ograniczać jej swobody ― widziała w tym szaleństwie szansę na powodzenie.
Zwłaszcza, że jej mąż też nie pałał zbytnią chęcią do zacieśniania tej więzi. Niezobowiązująca rozmowa przy kominku ― tak. Cokolwiek innego ― nie. Dobrze więc. Przewertuje tematy, które mogliby poruszyć przy następnej takiej okazji, doszkoli się z tematyki smoków, w końcu po to tu początkowo przyszła.
Wyciągnęła dłoń po wino, ale ostatecznie nie dosięgnęła kielicha; jej uwagę zwrócił błysk obrączki na palcu. Do tej pory nie zawracała sobie zbytnio nią głowy ― ot, ozdoba ― ale teraz, po tym, jak się wstawiła, jej uwagę przykuwały różne rzeczy, które początkowo zdawały się jej umykać. Nachyliła się w kierunku ognia, ściągnęła pierścionek z palca i z miną godną wziętego naukowca obejrzała błyskotkę w świetle płomieni.
― Nie zauważyłam, że ma grawer ― mruknęła, śledząc wzrokiem różany wzór zdobiący powierzchnię metalu. W sumie był to całkiem ładny akcent, podkreślał przynależność do danego rodu, podobnie jak te wszystkie spinki do mankietów i guziki z różanymi symbolami. Coś, co w surowym i ascetycznym Ludlow by nie przeszło, tam stawiano na prostotę, bez zbędnych udziwnień. ― Twoja też ma? ― zainteresowała się, wsuwając obrączkę z powrotem na palec. Nadal czuła się z nią nieco dziwnie.
Sięgnęła po kielich, po chwili poważnego zawahania zabrała też kolejnego herbatnika. Skoro poprzedni postanowił nie opuszczać jej żołądka, to był to całkiem dobry znak. Poza tym, dopiero teraz, wstawiona i choć trochę uspokojona, zaczynała czuć prawdziwy głód. Ale wszystko po kolei. Jeśli i ten herbatnik nie wywoła nagłych wymiotów, to zastanowi się nad tym apetycznie wyglądającym kiwi.
Teraz zamoczyła usta w winie, pociągnęła drobny łyk. Myśli nadal miała poplątane, zauważyła już, że raz przyjmuje jedno stanowisko, a zaraz potem je zmienia (jak chociażby z szukaniem pomocy u magipsychiatry), ale przecież tak było zawsze, kiedy się napiła. Nigdy nie czuła potrzeby wytworzenia u siebie jakiejś tolerancji na alkohol i trzymania się jednej wersji postanowień. Pewnie jak wstanie rano, to znowu będzie uważała co innego. Nie ważne zresztą.
Zrobiło jej się autentycznie smutno, kiedy usłyszała o prawdopodobnej przeszłości jednego ze smoków. Odłowiony z cyrku, wybite zęby. Biedne stworzenie.
― Jeszcze cię gdzieś poharatały? Ile w ogóle smoków trzymanych jest w Ogrodach? Pracujesz z nimi wszystkimi? I… co właściwie wtedy robisz? Da się je poddać jakiemuś treningowi, albo tresurze, jak trolle?
― Cora ― weszła mu w słowo, kiedy padło jej imię i zaraz wbiła wzrok w swoje dłonie, świadoma tego, że brzydko mu przerwała. ― Rodzina mówi do mnie “Cora” ― bąknęła, uznając, że powinna dokończyć, skoro umilkł. ― Chyba, że coś przeskrobię, wtedy używają pełnej formy.
Wysłuchała do końca, co miał do powiedzenia, znów nerwowo okręciła obrączkę na palcu.
― Co powinnam wtedy zrobić? ― spytała po prostu, wracając do niego spojrzeniem. ― Uzdrowiciel? Jeśli to nic poważnego, to sama się tym zająć? Czy wolisz… wiesz. Być sam.
Sad to see you go
Was sorta hopin' that you'd stay
Was sorta hopin' that you'd stay
Corinne Avery
Zawód : arystokratka
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rumor, humor, huk, harmider
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Mając pełną świadomość, że jeszcze do niedawna był w bliskiej zażyłości z inną kobietą, Corinne nie mogła wymagać od niego, że z dnia na dzień zapomni o tym wszystkim i zacznie żyć tak, jakby zupełnie nic się nie stało. Nie potrafił przemóc w sobie tego dziwnego uczucia, które powodowało niechęć do nawiązania bliższej relacji. Nie czuł niechęci do niej samej. Była piękną kobietą, a on od zawsze doceniał piękno. Była skromna, delikatna i urocza, miała ledwie dwadzieścia jeden lat. Młodziutka, wyrwana z rodzinnego domu wbrew swojej woli, na mocy decyzji zapadających na wyższym szczeblu. Mogła mieć poczucie niesprawiedliwości, że zamiast znaleźć jej męża w podobnym do niej wieku, ojciec sprezentował jej mężczyznę siedem lat starszego od niej. Niemniej jednak, starała się, a on potrafił to zauważyć, może niekoniecznie docenić na chwilę obecną, ale przynajmniej to zauważał. Sam fakt, że postanowiła wtargnąć bez pytania na jego terytorium, aby choć trochę poznać jego osobę, choćby po literaturze, która znajdowała się na jego półkach, o tym świadczył. Mogła to olać, zamknąć się w swojej komnacie i z niej nie wychodzić, zajmować się własnymi sprawami i mieć głęboko w poszanowaniu jego i to co robi. Była tutaj, nie uciekała, zadawała pytania, chciała wiedzieć. Powinien odwdzięczyć jej się tym samym, zadać kilka pytań, zainteresować się bardziej, ale nie potrafił. Może nadejdzie taki dzień, w którym będzie w stanie wykrzesać z siebie cokolwiek więcej… Na chwile obecną mogła liczyć jedynie na jego uprzejmość, odpowiednie wychowanie i obietnicę zapewnienia bezpieczeństwa. Zawsze coś, na sam początek.
Spojrzał na nią, kiedy zwróciła uwagę na grawer na obrączce. Powoli powiódł wzrokiem. Starał się ignorować fakt, że jego palce zdobił dodatkowy pierścień. Przywykł do sygnetu, który po śmierci ojca należał się jemu. Symbolika miała do niego znaczenie od zawsze, zwracał uwagę na takie szczegóły i lubił cieszyć nimi oko. Obrączka na razie była dodatkowym ciężarem, który o wiele łatwiej było ignorować, niż przyzwyczajać się do jego obecności. – Tak, dokładnie taki sam. – stwierdził przez moment zawieszając wzrok na metalowym elemencie biżuterii. Pewnie któregoś dnia przyzwyczai się do niej na tyle, że gdy ją zdejmie będzie czuł się dziwnie.
Czuł się odrobinę jak na przesłuchaniu, ale nie zamierzał mieć do niej pretensji. Może zbierała dane, aby później nie musieć z nim rozmawiać? Kto wie. Skoro pytała, oczekiwała odpowiedzi. Niepotrzebnie doszukiwał się podstępu czy intrygi, jednak obiecał Evandrze, że będzie zachowywał się wobec Corinne w odpowiedni sposób i będzie traktował ją tak, aby w Chateau Rose poczuła się jak w domu, a nie jak intruz, który przeszkadza mu w jego spokojnej, ułożonej i zaplanowanej egzystencji. Nigdy nie potraktowałby w ten sposób kobiety ani tym bardziej tej, która została jego żoną.
- Po smokach mam jeszcze bliznę po oparzeniu na prawym udzie. Smoczych śladów więcej nie ma. – nie było sensu tłumaczyć o Locus Nihil i tym, co miało miejsce w podziemiach banku, a najlepiej nie wspominać przełomu września i października zeszłego roku, bo to nie był najlepszy dla niego czas. To co działo się później też ciężko nazwać szczytem formy, ale pewne kwestie musiały się ułożyć, aby mógł zacząć funkcjonować w logiczny sposób. Poprzedni rok był dla niego naprawdę ciężki. – W Smoczych Ogrodach jest szesnaście smoków. Czternaście Albionów czarnookich, wyspiarka rybojadka i srebrnik morski. Albiony Czarnookie zamieszkują kredowe klify Kentu, są pod naszą opieką przez wzgląd na ich bezpieczeństwo. Dbamy o ich dobrobyt i przyszłość, ja zajmuję się w Smoczych Ogrodach bardziej logistyczną częścią, no i oczywiście wszelką dokumentacją, prowadzę obserwacje i wyciągam wnioski. – wyjaśnił jej spokojnym tonem wpatrując się w ogień kominka. – Dorosłych osobników nie da się poddać tresurze, można byłoby podjąć próbę ze świeżo wyklutym. Ostatnie smoki wykluły się dwa lata temu, a jeden z nich cierpi na deformację, nie było czasu skupić się na podjęciu takich prób. Wytresowanie smoka jest jednak sprawą o wiele bardziej skomplikowaną, są też niebezpieczniejsze od trolli.
Smok pozbawił go ojca. Opalooki antypodzki, w Nowej Zelandii, dwadzieścia jeden lat temu. Jedna z dwunastu czystej krwi ras smoka… Zamieszkujący doliny, dwu lub trzy tonowy smok o perłowych łuskach i wielobarwnych źrenicach. Pewnego dnia sam sprowadzi takiego do Smoczych Ogrodów, obiecał to sobie wtedy i zamierzał spełnić to pragnienie.
Zaczął mówić, a ona mu przerwała. Cora. Tak zwracała się do niej rodzina. Oczekiwała od niego, że właśnie w ten sposób będzie się do niej zwracał? Chyba nie był gotów na zdrobnienia. Po jego twarzy przebiegł delikatny uśmiech, ale ciężko było rozszyfrować co dokładnie mógł oznaczać.
- W krytycznych lub bardzo poważnych sytuacjach na pewno zjawi się Zachary. W mniej poważnych, jednak, jeśli będzie wymagało to interwencji uzdrowiciela, a będziesz w stanie mi pomóc… możesz to zrobić, nie widzę sensu w blokowaniu Twojego potencjału. – odpowiedział spokojnie, choć pominął ostatnie. Czy wolał być sam? W większości przypadków preferował samotność, choć dziś nie narzekał na jej towarzystwo, po dwóch szalonych dniach, powinni w końcu podejść do tych spraw na spokojnie. – Jeśli pod moją nieobecność będziesz czegoś potrzebowała, Ester spełni każdą Twoją zachciankę. – dodał jeszcze. Jego służka bez problemu powinna działać na każde zawołanie jego żony, tym bardziej, że pod jego nieobecność pewnie zdarzało jej się nudzić.
Spojrzał na nią, kiedy zwróciła uwagę na grawer na obrączce. Powoli powiódł wzrokiem. Starał się ignorować fakt, że jego palce zdobił dodatkowy pierścień. Przywykł do sygnetu, który po śmierci ojca należał się jemu. Symbolika miała do niego znaczenie od zawsze, zwracał uwagę na takie szczegóły i lubił cieszyć nimi oko. Obrączka na razie była dodatkowym ciężarem, który o wiele łatwiej było ignorować, niż przyzwyczajać się do jego obecności. – Tak, dokładnie taki sam. – stwierdził przez moment zawieszając wzrok na metalowym elemencie biżuterii. Pewnie któregoś dnia przyzwyczai się do niej na tyle, że gdy ją zdejmie będzie czuł się dziwnie.
Czuł się odrobinę jak na przesłuchaniu, ale nie zamierzał mieć do niej pretensji. Może zbierała dane, aby później nie musieć z nim rozmawiać? Kto wie. Skoro pytała, oczekiwała odpowiedzi. Niepotrzebnie doszukiwał się podstępu czy intrygi, jednak obiecał Evandrze, że będzie zachowywał się wobec Corinne w odpowiedni sposób i będzie traktował ją tak, aby w Chateau Rose poczuła się jak w domu, a nie jak intruz, który przeszkadza mu w jego spokojnej, ułożonej i zaplanowanej egzystencji. Nigdy nie potraktowałby w ten sposób kobiety ani tym bardziej tej, która została jego żoną.
- Po smokach mam jeszcze bliznę po oparzeniu na prawym udzie. Smoczych śladów więcej nie ma. – nie było sensu tłumaczyć o Locus Nihil i tym, co miało miejsce w podziemiach banku, a najlepiej nie wspominać przełomu września i października zeszłego roku, bo to nie był najlepszy dla niego czas. To co działo się później też ciężko nazwać szczytem formy, ale pewne kwestie musiały się ułożyć, aby mógł zacząć funkcjonować w logiczny sposób. Poprzedni rok był dla niego naprawdę ciężki. – W Smoczych Ogrodach jest szesnaście smoków. Czternaście Albionów czarnookich, wyspiarka rybojadka i srebrnik morski. Albiony Czarnookie zamieszkują kredowe klify Kentu, są pod naszą opieką przez wzgląd na ich bezpieczeństwo. Dbamy o ich dobrobyt i przyszłość, ja zajmuję się w Smoczych Ogrodach bardziej logistyczną częścią, no i oczywiście wszelką dokumentacją, prowadzę obserwacje i wyciągam wnioski. – wyjaśnił jej spokojnym tonem wpatrując się w ogień kominka. – Dorosłych osobników nie da się poddać tresurze, można byłoby podjąć próbę ze świeżo wyklutym. Ostatnie smoki wykluły się dwa lata temu, a jeden z nich cierpi na deformację, nie było czasu skupić się na podjęciu takich prób. Wytresowanie smoka jest jednak sprawą o wiele bardziej skomplikowaną, są też niebezpieczniejsze od trolli.
Smok pozbawił go ojca. Opalooki antypodzki, w Nowej Zelandii, dwadzieścia jeden lat temu. Jedna z dwunastu czystej krwi ras smoka… Zamieszkujący doliny, dwu lub trzy tonowy smok o perłowych łuskach i wielobarwnych źrenicach. Pewnego dnia sam sprowadzi takiego do Smoczych Ogrodów, obiecał to sobie wtedy i zamierzał spełnić to pragnienie.
Zaczął mówić, a ona mu przerwała. Cora. Tak zwracała się do niej rodzina. Oczekiwała od niego, że właśnie w ten sposób będzie się do niej zwracał? Chyba nie był gotów na zdrobnienia. Po jego twarzy przebiegł delikatny uśmiech, ale ciężko było rozszyfrować co dokładnie mógł oznaczać.
- W krytycznych lub bardzo poważnych sytuacjach na pewno zjawi się Zachary. W mniej poważnych, jednak, jeśli będzie wymagało to interwencji uzdrowiciela, a będziesz w stanie mi pomóc… możesz to zrobić, nie widzę sensu w blokowaniu Twojego potencjału. – odpowiedział spokojnie, choć pominął ostatnie. Czy wolał być sam? W większości przypadków preferował samotność, choć dziś nie narzekał na jej towarzystwo, po dwóch szalonych dniach, powinni w końcu podejść do tych spraw na spokojnie. – Jeśli pod moją nieobecność będziesz czegoś potrzebowała, Ester spełni każdą Twoją zachciankę. – dodał jeszcze. Jego służka bez problemu powinna działać na każde zawołanie jego żony, tym bardziej, że pod jego nieobecność pewnie zdarzało jej się nudzić.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Corinne miała mgliste pojęcie na temat podbojów miłosnych swojego męża. Przed ślubem zdążyła zasięgnąć nieco języka, wypytała parę zaufanych osób, to nie było tak, że był dla niej białą kartką, kompletną niewiadomą. Coś wiedziała. Niewiele. A to, co wiedziała, potwierdzało tylko jej przypuszczenia, że nie ma co liczyć na cokolwiek poza dobrym wychowaniem i trzymaniem się ślubnych obietnic. Nie wiedziała jeszcze, jak się z tym czuje. Czy jej to przeszkadza. Nie kochała, nie znała tego uczucia, nie czuła pilnej potrzeby by przekonać się, jak to jest.
Na chwilę obecną jego wycofanie było jej na rękę, tak po prostu. Nie zamierzała oczekiwać od niego czegokolwiek poza tym, co sam deklarował. Że nie zrobi jej krzywdy, w każdym razie nie umyślnie, że może do niego przyjść, że będzie jej bronił, jeśli zajdzie taka potrzeba. To ostatnie chyba wywierało na niej największe wrażenie, zawsze miała słabość do potężnych czarodziejów, do wielkiej magii. Sama wykazywała zdolności raczej w innym kierunku, poza tym była kobietą, więc nie dla niej chwała, ordery i pola bitwy (niestety).
Może kiedyś by ją czegoś nauczył? Zerknęła w jego stronę jeszcze raz, trochę ukradkiem, a trochę z budzącym się podziwem.
Jeden order, jeden medal, a za plecami potężna rodzina. Odwróciła spojrzenie. Szkoda tylko, że żonę ma ciamajdę, pomyślała ponuro i napiła się znowu wina.
― To dużo ― mruknęła, próbując sobie wyobrazić na raz szesnaście smoków. Z dwoma miała problem, a co dopiero z taką ilością. (Zwłaszcza, że smoka na żywo widziała ledwie parę razy i to raczej młode osobniki). Ogrody musiały być w takim razie bardzo rozległe, jak inaczej pomieściliby je wszystkie.
Na wieść o zdeformowanym smoku znów zrobiło jej się przykro.
― Czy istnieją jakieś zaklęcia, które mogłyby mu pomóc? Albo eliksiry? ― Z jej wiedzy wynikało, że najprawdopodobniej nic w tym kierunku nie można już zrobić, ale znów, jej wiedza była książkowa, praktyki w tym było za grosz. No i wciąż miała wrażenie, że powinna czytać więcej. Wiedzieć więcej.
Wszystkiego powinna więcej.
Nie zbeształ jej za to przerwanie wpół słowa, uśmiechnął się nawet w ten swój specyficzny, mało mówiący sposób. Była ciekawa, czy skorzysta z tego zdrobnienia, czy będzie wolał trzymać się oficjalnej formy, ale nawet gdyby wolał pozostać przy pełnym brzmieniu, nie miałaby mu tego za złe.
― Nie boisz się, że pogorszę sprawę? Do tej pory ćwiczyłam tylko na bracie, a wiesz jaki on jest ― od razu doszło do niej, że nie, Mathieu nie wie jaki właściwie jest Elias ― nie powiedziałby, że coś zepsułam. No chyba, że zepsułabym coś tak bardzo, że nie dałoby się tego ukryć.
― Dobrze. ― Skinęła głową. ― Chociaż nie mam za dużo takowych. ― Wzruszyła ramionami. ― Do mojego smutnej, ascetycznej egzystencji wystarczą duże ilości książek i stanowisko z kociołkiem ― w jej ton wkradła się jakaś gorycz, niechęć do samej siebie, której nie wykazywała na trzeźwo, zbyt zestresowana nowym otoczeniem i sytuacją. Odstawiła kielich na stolik, znów objęła kolana ramionami, zapatrzyła się w palenisko.
Ciekawe, czy to wszystko wyglądałoby podobnie, gdyby nie umarła jej matka, gdyby nadal była tą samą dziewczyną, co przed tragedią. Czy zdołałaby wtedy jakiś sposób, tak z miejsca, wzbudzić sympatię Rosierów. Albo chociaż się, na Merlina, nie zbłaźnić w tamtym tańcu. Nadal ją to męczyło i wyglądało na to, że porażki pierwszych dni będą się jeszcze długo za nią ciągnąć.
Zdała sobie sprawę z tego, że od dłuższego czasu milczą oboje, że ciszę przerywa tylko świst wiatru za oknem i trzaskające płomienie, ale w głowie miała pustkę, żadne pytania jej się nie nasuwały, żaden temat o który mogłaby zahaczyć. Nic. Cisza.
Oparła czoło o kolana, westchnęła. Co za beznadzieja.
Na chwilę obecną jego wycofanie było jej na rękę, tak po prostu. Nie zamierzała oczekiwać od niego czegokolwiek poza tym, co sam deklarował. Że nie zrobi jej krzywdy, w każdym razie nie umyślnie, że może do niego przyjść, że będzie jej bronił, jeśli zajdzie taka potrzeba. To ostatnie chyba wywierało na niej największe wrażenie, zawsze miała słabość do potężnych czarodziejów, do wielkiej magii. Sama wykazywała zdolności raczej w innym kierunku, poza tym była kobietą, więc nie dla niej chwała, ordery i pola bitwy (niestety).
Może kiedyś by ją czegoś nauczył? Zerknęła w jego stronę jeszcze raz, trochę ukradkiem, a trochę z budzącym się podziwem.
Jeden order, jeden medal, a za plecami potężna rodzina. Odwróciła spojrzenie. Szkoda tylko, że żonę ma ciamajdę, pomyślała ponuro i napiła się znowu wina.
― To dużo ― mruknęła, próbując sobie wyobrazić na raz szesnaście smoków. Z dwoma miała problem, a co dopiero z taką ilością. (Zwłaszcza, że smoka na żywo widziała ledwie parę razy i to raczej młode osobniki). Ogrody musiały być w takim razie bardzo rozległe, jak inaczej pomieściliby je wszystkie.
Na wieść o zdeformowanym smoku znów zrobiło jej się przykro.
― Czy istnieją jakieś zaklęcia, które mogłyby mu pomóc? Albo eliksiry? ― Z jej wiedzy wynikało, że najprawdopodobniej nic w tym kierunku nie można już zrobić, ale znów, jej wiedza była książkowa, praktyki w tym było za grosz. No i wciąż miała wrażenie, że powinna czytać więcej. Wiedzieć więcej.
Wszystkiego powinna więcej.
Nie zbeształ jej za to przerwanie wpół słowa, uśmiechnął się nawet w ten swój specyficzny, mało mówiący sposób. Była ciekawa, czy skorzysta z tego zdrobnienia, czy będzie wolał trzymać się oficjalnej formy, ale nawet gdyby wolał pozostać przy pełnym brzmieniu, nie miałaby mu tego za złe.
― Nie boisz się, że pogorszę sprawę? Do tej pory ćwiczyłam tylko na bracie, a wiesz jaki on jest ― od razu doszło do niej, że nie, Mathieu nie wie jaki właściwie jest Elias ― nie powiedziałby, że coś zepsułam. No chyba, że zepsułabym coś tak bardzo, że nie dałoby się tego ukryć.
― Dobrze. ― Skinęła głową. ― Chociaż nie mam za dużo takowych. ― Wzruszyła ramionami. ― Do mojego smutnej, ascetycznej egzystencji wystarczą duże ilości książek i stanowisko z kociołkiem ― w jej ton wkradła się jakaś gorycz, niechęć do samej siebie, której nie wykazywała na trzeźwo, zbyt zestresowana nowym otoczeniem i sytuacją. Odstawiła kielich na stolik, znów objęła kolana ramionami, zapatrzyła się w palenisko.
Ciekawe, czy to wszystko wyglądałoby podobnie, gdyby nie umarła jej matka, gdyby nadal była tą samą dziewczyną, co przed tragedią. Czy zdołałaby wtedy jakiś sposób, tak z miejsca, wzbudzić sympatię Rosierów. Albo chociaż się, na Merlina, nie zbłaźnić w tamtym tańcu. Nadal ją to męczyło i wyglądało na to, że porażki pierwszych dni będą się jeszcze długo za nią ciągnąć.
Zdała sobie sprawę z tego, że od dłuższego czasu milczą oboje, że ciszę przerywa tylko świst wiatru za oknem i trzaskające płomienie, ale w głowie miała pustkę, żadne pytania jej się nie nasuwały, żaden temat o który mogłaby zahaczyć. Nic. Cisza.
Oparła czoło o kolana, westchnęła. Co za beznadzieja.
Sad to see you go
Was sorta hopin' that you'd stay
Was sorta hopin' that you'd stay
Corinne Avery
Zawód : arystokratka
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rumor, humor, huk, harmider
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zawiesił spojrzenie na jej twarzy, na jasnych włosach okalających ją, na błękicie smutnych oczu. Była spokojna, cicha… Nie miała intensywnego charakteru, który odpowiedziałby jego szaleństwu. Czy była choć w małym stopniu gotowa zmierzyć się z tym wszystkim, wyjść na przód jego oczekiwaniom… Nie znała ich. Nie znała swojego męża i jego pragnień, skąd mogła wiedzieć co wprawia go w zachwyt, co wywołuje irytację. Małżeństwo zawsze było dla niego tym etapem życia, którego wolał uniknąć. Obowiązek to jedno, ale obawa przed życiem z kimś, kto ani trochę nie będzie odpowiadał jego pragnieniom doprowadzała do szału. Nikły charakter, brak ognia i energii… To było płaskie, płytkie i bez głębszego sensu. Nie lubił bezsensownych rzeczy. Winien jednak grać w grę, którą postawił na jego drodze los. Przywdziać maskę dobrego i troskliwego męża, który dba o potrzeby swojej żony. Tego właśnie od niego oczekiwano. Spełnianie oczekiwań wszystkich wokół – coś co robił od najmłodszych lat. Zduszony, hamowany, nie mógł w pełni się rozwinąć, bo obowiązki i oczekiwania były kwestią nadrzędną. Teraz też miał obowiązek, nawet jeśli jej smutne spojrzenie zniechęcało do podjęcia jakichkolwiek działań.
- Próbowaliśmy wszystkiego, zwołaliśmy zagranicznych specjalistów i nie przyniosło to efektu. Jedynie możemy uśmierzać jego ból. – powiedział spokojnie, przesuwając spojrzenie na regał i na książki. Praca to jedyny temat, w którym czuł się swobodnie i lekko. Może tylko o tym będą rozmawiać, wtedy na pewno byłoby mu lżej. Upił łyk wina, przymykając powieki na krótki moment. Był zmęczony, a nie zapowiadało się, żeby dziś mógł swobodnie zasnąć.
Ponownie otworzył oczy i spojrzał na Corinne. Nie wierzyła w swoje umiejętności? Brak wiary we własne zdolności potrafił zapędzić w kozi róg i doprowadzić do szaleństwa. Nauka była jedyną drogą, aby samodoskonalić się i rozwijać, a jeśli na wstępie miała obawy, że coś mogłaby zepsuć, powinna zadać sobie pytanie czy chciała się tym zajmować.
- To zależy od Ciebie, Corinne. Jeśli obawy będą Cię ograniczać, nie rozwiniesz się, jeśli będziesz zaś próbować, pomimo porażek, w końcu osiągniesz swój cel. – odparł na jej pytanie. Obawianie się tak błahych spraw było bezsensowne, a wolał od razu uświadomić ją, jakie ma podejście. Była młoda, nie wymagał od niej wiele, nie wymagał ogromu wiedzy i świadomości, wolałby jednak, aby jego żona wierzyła w siebie i działała, wtedy mają szansę dojść do porozumienia.
- Wszystko, co będzie Ci potrzebne otrzymasz. - stwierdził tylko. Nie pytał dlaczego swoją egzystencję uważała za smutną i szarą, nie był to odpowiedni moment na zagłębianie się w jej przyzwyczajenia, szczególnie, że miał wrażenie, że głowa zaraz sama jej opadnie i zaśnie na tym fotelu. Dobrze, przynajmniej coś zjadła i nie musiał się obawiać, że małżeństwo z nim odreagowuje głodzeniem się. Była stanowczo zbyt szczupła, nawet nie wiedział ile mogła ważyć… Powinna jeść, aby wyglądać na zdrową. Teraz mógłby określić jej posturę jako wątłą, w połączeniu ze smutkiem goszczącym w jej oczach, który jedynie zwiększał ten efekt.
- Połóż się spać, Corinne. To były dwa ciężkie dni, jutro powinnaś zająć się obowiązkami Lady Rosier. – powiedział odkładając kielich na stolik, reszta wina zachybotała w nim delikatnie. Stanął przed żoną i podał jej dłoń, aby pomóc jej wstać i odprowadzić do komnat.
- Próbowaliśmy wszystkiego, zwołaliśmy zagranicznych specjalistów i nie przyniosło to efektu. Jedynie możemy uśmierzać jego ból. – powiedział spokojnie, przesuwając spojrzenie na regał i na książki. Praca to jedyny temat, w którym czuł się swobodnie i lekko. Może tylko o tym będą rozmawiać, wtedy na pewno byłoby mu lżej. Upił łyk wina, przymykając powieki na krótki moment. Był zmęczony, a nie zapowiadało się, żeby dziś mógł swobodnie zasnąć.
Ponownie otworzył oczy i spojrzał na Corinne. Nie wierzyła w swoje umiejętności? Brak wiary we własne zdolności potrafił zapędzić w kozi róg i doprowadzić do szaleństwa. Nauka była jedyną drogą, aby samodoskonalić się i rozwijać, a jeśli na wstępie miała obawy, że coś mogłaby zepsuć, powinna zadać sobie pytanie czy chciała się tym zajmować.
- To zależy od Ciebie, Corinne. Jeśli obawy będą Cię ograniczać, nie rozwiniesz się, jeśli będziesz zaś próbować, pomimo porażek, w końcu osiągniesz swój cel. – odparł na jej pytanie. Obawianie się tak błahych spraw było bezsensowne, a wolał od razu uświadomić ją, jakie ma podejście. Była młoda, nie wymagał od niej wiele, nie wymagał ogromu wiedzy i świadomości, wolałby jednak, aby jego żona wierzyła w siebie i działała, wtedy mają szansę dojść do porozumienia.
- Wszystko, co będzie Ci potrzebne otrzymasz. - stwierdził tylko. Nie pytał dlaczego swoją egzystencję uważała za smutną i szarą, nie był to odpowiedni moment na zagłębianie się w jej przyzwyczajenia, szczególnie, że miał wrażenie, że głowa zaraz sama jej opadnie i zaśnie na tym fotelu. Dobrze, przynajmniej coś zjadła i nie musiał się obawiać, że małżeństwo z nim odreagowuje głodzeniem się. Była stanowczo zbyt szczupła, nawet nie wiedział ile mogła ważyć… Powinna jeść, aby wyglądać na zdrową. Teraz mógłby określić jej posturę jako wątłą, w połączeniu ze smutkiem goszczącym w jej oczach, który jedynie zwiększał ten efekt.
- Połóż się spać, Corinne. To były dwa ciężkie dni, jutro powinnaś zająć się obowiązkami Lady Rosier. – powiedział odkładając kielich na stolik, reszta wina zachybotała w nim delikatnie. Stanął przed żoną i podał jej dłoń, aby pomóc jej wstać i odprowadzić do komnat.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Łatwo było powiedzieć: nie przejmuj się porażkami i dąż do celu, kiedyś na pewno ci się uda.
Łatwo było wyjść z pozycji nauczyciela, kiedy miało się prawie trzydzieści lat, spore doświadczenie w dziedzinie smoków i równie spore w kwestii siania spustoszenia zaklęciami.
Trudno było faktycznie przyjąć to do wiadomości. Tak prawdziwie, nie tylko kiwnąć głową, puścić mimo uszu i zapomnieć, jak czasami zdarzało jej się robić z dobrymi radami od ojca, brata, czy nielicznych przyjaciół. Zniechęcenie dopadało ją szybko ― zbyt szybko ― podobnie zresztą, jak apatia. Pamiętała, że kiedyś była cierpliwsza, bardziej uparta, jeśli raz już coś sobie postanowiła, to nie było takiej mocy, która powstrzymałaby ją przed realizacją planu, jak z tą nie do końca legalną wycieczką do Ironbridge, na obserwację tresury trolli.
W tamtych czasach rzadko żałowała, wyznając zasadę, że lepiej błagać o wybaczenie, niż pozwolenie. Teraz wszystko się zmieniło, była tak wycofana i wystraszona światem, że nawet proszenie o pozwolenie jawiło się jej jako jakaś absurdalna, nieosiągalna dla niej sztuka.
Coś musiało się zmienić, postanowiła właśnie. Dłużej sama ze sobą nie wytrzyma.
Za oknem strzeliła błyskawica, na sekundę rozświetlając komnatę bladym, mlecznym blaskiem; w palenisku osunęło się jedno z polan, wyrzucając w górę snop pomarańczowych iskier.
Milczał, a Corinne odkryła, że trochę jej przykro z tego powodu. Że to przesłuchanie było w głównej mierze jednostronne.
Szybko się pozbierała, kiedy zasugerował jej, że spotkanie dobiegło końca; włożyła buty, zgarnęła podarowaną książkę, odgarnęła włosy z twarzy i skorzystała z jego pomocy przy wstawaniu. Dobrze ocenił sytuację, dobrze, że tam był, bo zachwiała się wyraźnie, na chwilę zamroczyło ją wypite wino i bez pomocnej dłoni runęłaby jak długa, zaliczając kolejną epicką porażkę wizerunkową na swoim koncie.
Odprowadził ją przed komnatę nadal z tym samym, beznamiętnie-uprzejmym uśmiechem goszczącym na wargach. Corinne zapamiętała sobie ten wyraz, uznając, że to najwidoczniej będzie jego standardowa, codzienna mina.
Czyli w gruncie rzeczy, byli podobni. Ona ze swoją nieszczęśliwą miną smutnej owcy i on ze swoją maską uprzejmego, dobrze wychowanego czarodzieja.
― Dobranoc, Mathieu ― szepnęła na pożegnanie. Odwróciła się, już ułożyła dłoń na klamce i… ― Czekaj ― rzuciła, kiedy odszedł z powrotem dwa kroki. Skróciła dystans, wspięła się na palce (musiała się go przytrzymać, żeby nie polecieć na bok od tego wina), musnęła wargami jego policzek.
― Dziękuję ― dodała, odsuwając się znowu, zaraz uciekła też spojrzeniem. ― Za rozmowę. I za książkę. ― Wykrzesała z siebie blady uśmiech, a potem zniknęła za drzwiami komnaty.
/zt
Łatwo było wyjść z pozycji nauczyciela, kiedy miało się prawie trzydzieści lat, spore doświadczenie w dziedzinie smoków i równie spore w kwestii siania spustoszenia zaklęciami.
Trudno było faktycznie przyjąć to do wiadomości. Tak prawdziwie, nie tylko kiwnąć głową, puścić mimo uszu i zapomnieć, jak czasami zdarzało jej się robić z dobrymi radami od ojca, brata, czy nielicznych przyjaciół. Zniechęcenie dopadało ją szybko ― zbyt szybko ― podobnie zresztą, jak apatia. Pamiętała, że kiedyś była cierpliwsza, bardziej uparta, jeśli raz już coś sobie postanowiła, to nie było takiej mocy, która powstrzymałaby ją przed realizacją planu, jak z tą nie do końca legalną wycieczką do Ironbridge, na obserwację tresury trolli.
W tamtych czasach rzadko żałowała, wyznając zasadę, że lepiej błagać o wybaczenie, niż pozwolenie. Teraz wszystko się zmieniło, była tak wycofana i wystraszona światem, że nawet proszenie o pozwolenie jawiło się jej jako jakaś absurdalna, nieosiągalna dla niej sztuka.
Coś musiało się zmienić, postanowiła właśnie. Dłużej sama ze sobą nie wytrzyma.
Za oknem strzeliła błyskawica, na sekundę rozświetlając komnatę bladym, mlecznym blaskiem; w palenisku osunęło się jedno z polan, wyrzucając w górę snop pomarańczowych iskier.
Milczał, a Corinne odkryła, że trochę jej przykro z tego powodu. Że to przesłuchanie było w głównej mierze jednostronne.
Szybko się pozbierała, kiedy zasugerował jej, że spotkanie dobiegło końca; włożyła buty, zgarnęła podarowaną książkę, odgarnęła włosy z twarzy i skorzystała z jego pomocy przy wstawaniu. Dobrze ocenił sytuację, dobrze, że tam był, bo zachwiała się wyraźnie, na chwilę zamroczyło ją wypite wino i bez pomocnej dłoni runęłaby jak długa, zaliczając kolejną epicką porażkę wizerunkową na swoim koncie.
Odprowadził ją przed komnatę nadal z tym samym, beznamiętnie-uprzejmym uśmiechem goszczącym na wargach. Corinne zapamiętała sobie ten wyraz, uznając, że to najwidoczniej będzie jego standardowa, codzienna mina.
Czyli w gruncie rzeczy, byli podobni. Ona ze swoją nieszczęśliwą miną smutnej owcy i on ze swoją maską uprzejmego, dobrze wychowanego czarodzieja.
― Dobranoc, Mathieu ― szepnęła na pożegnanie. Odwróciła się, już ułożyła dłoń na klamce i… ― Czekaj ― rzuciła, kiedy odszedł z powrotem dwa kroki. Skróciła dystans, wspięła się na palce (musiała się go przytrzymać, żeby nie polecieć na bok od tego wina), musnęła wargami jego policzek.
― Dziękuję ― dodała, odsuwając się znowu, zaraz uciekła też spojrzeniem. ― Za rozmowę. I za książkę. ― Wykrzesała z siebie blady uśmiech, a potem zniknęła za drzwiami komnaty.
/zt
Sad to see you go
Was sorta hopin' that you'd stay
Was sorta hopin' that you'd stay
Corinne Avery
Zawód : arystokratka
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rumor, humor, huk, harmider
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Komnaty Mathieu
Szybka odpowiedź