Ponura sypialnia
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ponura sypialnia
Ciemno. Ciężkie kotary odgradzają sypialnię od światła nawet za dnia. Olbrzymie łóżko zajmuje znaczną część pomieszczenia. Materac jest wysoki, całkiem wygodny, chociaż rama lubi ponarzekać na obolałe, skrzypiące listwy. Pościel jest potargana, poduszki pamiętają ciepło dziewczęcej głowy, jakiś jasny skrawek wysłużonej poszewki dotyka podłogi. Obok gibający się stoliczek, lampka, a wokół niej parę porzuconych kiedyś drobiazgów. Kawałek dalej szafa. Wielka, ogromna szafa wdzięcznie wypełniona milionem sukienek, butów, płaszczy, tam nie istnieją pamiątki z przeszłości, brakuje upchanych na dno albumów. Tylko ubrania, wszystko nabyte, bez głębokiej historii, choć znoszone. Nocą przekrzykują się tu roziskrzone oczy, które nie są tak wyblakłe jak wszystko wokół.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Philippa Moss dnia 21.06.20 17:09, w całości zmieniany 1 raz
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Serce w piersi kołatało się niespokojnie od biegu i towarzyszących pościgowi emocji - nic z tego nie ustąpiło po teleportacji. Wszystko jak było w chaosie, tak teraz jedynie eskalowało. Niewygodne lądowanie (a właściwie nawet dwa), ciemność, zmieszanie i zwierzę. Przynajmniej na to ostatnie w amoku zdołał zareagować odpowiednio szybko, precyzyjnie. Zmrużył oczy by rozeznać się w otoczeniu. To wtedy właśnie kotary się poruszyły powodując, że półmrok nagle się rozjaśnił. Zmarszczył nos prawie oślepiony. Jak wcześniej szukał podparcia do tego by podnieść się na nogi, tak teraz miał ochotę zapaść się pod łóżko. Momentalnie więc przykleił ponownie plecy do podłogi chcąc schować się za krawędzią mebla i być niewidzialnym dla tych co mogli podnosić zbyt ciekawskie spojrzenia zza drugiej strony budynku. Nie potrafił oszacować jak wysoko nad ziemią byli.
- Nikim - odpowiedział stanowczo i o ile ostrożność w oczach kobiety go nie niepokoiła, tak jednak nie podobała mu się pewna doza ciekawości - Popraw kotarę - nakazał, a nie prosił - Achm, tak, dziękuję, umknęło mi, a teraz - popraw kotarę - w taki też sposób skwitował zaprezentowane przez nią wejście (wyjście...?). Nie wyglądał jednak na kogoś, kto zamierzał się poruszyć we wskazanym kierunku bądź też skorzystać w przyszłości do poprawienia swojego pierwszego wrażenia. Był zaniepokojony tym, że powietrze przeciął ostry ton... czy okno było otarte...? Zacisnął dłoń na różdżce. Błysk zaklęcia w tym momencie na pewno byłoby widziane przez okno. Nieco zdezorientowany w przestrzeni nie potrafił jednak powiedzieć z której strony był ścigany i czy takiego sygnału nie zauważy strażnik, któremu uciekł. I Merlinie, kobieta wyraźnie zaczęła wyglądać tak, jakby zastanawiała się nad tym co powinna zrobić. Powinien przejąć inicjatywę nad sytuacją - Wręcz przeciwnie, lecz jeżeli nie zasłonisz kotary ponownie to może to ulec zmianie i nie tylko dla mnie - był w tym momencie w ukryciu. Nawet jak ktoś zewnątrz rzuci homenum revelio to on wmiesza się w mieszkańców. O ile kobieta nie będzie robiła dziwnych rzeczy - Uciekłem, lecz jestem w trakcie gubienia pościgu. Jeżeli mnie przez ciebie znajdą powiem im, że cię znam i że mną współpracujesz - wzniósł jasną brew i mówił dalej spodziewając się, że być może zechce mu przerwać - Nawet jeżeli to nie jest prawda to na wszelki wypadek zrobią z tobą to samo co ze mną, czyli nic przyjemnego bo jestem Skamander. Tak, ten Skamander - To mogło się wydać dość absurdalne ale tak, w zasadzie w tym momencie to on groził jej tym, że ją wyda. Musiał pokazać jej, że w tym momencie ich losy były ze sobą splecione. Jeżeli nic mu nie będzie groziło to wówczas i ona będzie bezpieczna. Stanowczo spoglądał z podłogi na pochylającą się znad krawędzi łóżka kobietę będąc bardziej niż pewnym tego co mówił - Więc teraz spokojnie zasłonisz okno i nie będziesz robiła nic dziwnego. Pies zostaje tak jak jest - nie dam się pokąsać - zmrużył powieki.
- Nikim - odpowiedział stanowczo i o ile ostrożność w oczach kobiety go nie niepokoiła, tak jednak nie podobała mu się pewna doza ciekawości - Popraw kotarę - nakazał, a nie prosił - Achm, tak, dziękuję, umknęło mi, a teraz - popraw kotarę - w taki też sposób skwitował zaprezentowane przez nią wejście (wyjście...?). Nie wyglądał jednak na kogoś, kto zamierzał się poruszyć we wskazanym kierunku bądź też skorzystać w przyszłości do poprawienia swojego pierwszego wrażenia. Był zaniepokojony tym, że powietrze przeciął ostry ton... czy okno było otarte...? Zacisnął dłoń na różdżce. Błysk zaklęcia w tym momencie na pewno byłoby widziane przez okno. Nieco zdezorientowany w przestrzeni nie potrafił jednak powiedzieć z której strony był ścigany i czy takiego sygnału nie zauważy strażnik, któremu uciekł. I Merlinie, kobieta wyraźnie zaczęła wyglądać tak, jakby zastanawiała się nad tym co powinna zrobić. Powinien przejąć inicjatywę nad sytuacją - Wręcz przeciwnie, lecz jeżeli nie zasłonisz kotary ponownie to może to ulec zmianie i nie tylko dla mnie - był w tym momencie w ukryciu. Nawet jak ktoś zewnątrz rzuci homenum revelio to on wmiesza się w mieszkańców. O ile kobieta nie będzie robiła dziwnych rzeczy - Uciekłem, lecz jestem w trakcie gubienia pościgu. Jeżeli mnie przez ciebie znajdą powiem im, że cię znam i że mną współpracujesz - wzniósł jasną brew i mówił dalej spodziewając się, że być może zechce mu przerwać - Nawet jeżeli to nie jest prawda to na wszelki wypadek zrobią z tobą to samo co ze mną, czyli nic przyjemnego bo jestem Skamander. Tak, ten Skamander - To mogło się wydać dość absurdalne ale tak, w zasadzie w tym momencie to on groził jej tym, że ją wyda. Musiał pokazać jej, że w tym momencie ich losy były ze sobą splecione. Jeżeli nic mu nie będzie groziło to wówczas i ona będzie bezpieczna. Stanowczo spoglądał z podłogi na pochylającą się znad krawędzi łóżka kobietę będąc bardziej niż pewnym tego co mówił - Więc teraz spokojnie zasłonisz okno i nie będziesz robiła nic dziwnego. Pies zostaje tak jak jest - nie dam się pokąsać - zmrużył powieki.
Find your wings
Dlaczego przeczuwała, że właśnie taka będzie odpowiedź? Ścigał się z czymś, wykręcał pułapkom losu, może uciekał od kochanki, a może okradł samego kapitana Goyle’a. Tu w porcie większość historii smakowała gorzko – ewentualnie rybą i tanim rumem. Uwierzyłaby w lawinę absurdalnych opowieści prędzej niż w żart codzienności i zupełną niewinność.
– Aż tak źle to nie wyglądasz – podsumowała, marszcząc lekko czoło w zdziwieniu. Umiała dokonać szybkiej oceny, umiała odróżnić nikogo od kogoś, kto mógł ubarwić mdły wieczór albo wkopać ją w kłopoty. Kto nie zniknie, kiedy przetrze oczy i spróbuje spojrzeć jeszcze raz. A może miał tę zdolność? Może potrafił rozpłynąć się w powietrzu, skoro i pojawianie się wychodziło mu tak dobrze? Nawet tutaj, na swojej ziemi, w czterech kątach sypialni nie miała całkowitej pewności, nie miała kontroli. Należało ją jednak odzyskać, pozbierać zwłoki z ziemi i rozplątać niezadowolonego psiaka. I wino, kubek z winem, który mrugał gdzieś za jej plecami, błagając o jeszcze jeden łyk. Za chwilę z ust zniknie ten słodkawy posmak. Skupiała się tym razem jednak na czymś innym. Bałagan posypał się po podłodze, ale ten nieznajomy miał jednak trochę szczęścia. Ze wszystkich sąsiadów trafił właśnie na nią. Może przeżyje i nie oberwie tłuczkiem w czoło.
– Nie lubisz widoku zachodzącego słońca? – odparła zaczepnie, wnioski wyciągając niemal natychmiast. Żaden z niego romantyk lub sytuacja była na tyle parząca, że dobrze było skryć się w mrokach. Niech mu będzie. Szkoda jednak, że nie poprosił. Kotara zasłoniła widok na dokowe kamienice, a przy gwałtownym ruchu materiału fala kurzu wzbiła się w powietrze. Zapanowała znów ciemność, z którą walczyć próbowały tylko te poszarpane resztki światła podglądające ich przez dziury w tkaninie. I skromny płomyk wciąż mrugał, bawiąc się cieniem. – Lepiej co? Nie musiałeś powtarzać tyle razy. Wystarczyło poprosić raz – wytknęła mu nieco rozdrażniona. Oni nigdy nie prosili. Najprościej wydać polecenie i tylko czekać, aż z pokorą ktoś je wykona. Wywróciła lekko oczami. – Nie znajdą – potrząsnęła lekko głową, a potem czujnie przemknęła spojrzeniem po całej sypialni. Było dość cicho, ściany tłumiły sąsiedzką szamotaninę. – Jesteś tu bezpieczny. Ale kto wie czy i ode mnie? – zawyrokowała, mrużąc oczy. Więc to prawda. Uciekał i próbował się schronić. To nieroztropnie błądzić po dokach.
– Współpracuję z wami wszystkimi – zażartowała, mając przed oczami dość kuriozalne wspomnienia znajomości z tymi innymi, tymi ludźmi z plakatów. – A tu jestem u siebie, nie dam się wytargać za fraki i wsadzić do paki. Nie tak łatwo mnie wyciągnąć z własnego gniazda. Jak będzie trzeba, to ich wygonię – odpowiedziała, nie będąc jednak przekonaną, czy uwierzy. Nie musiał. Philippa jednak umiała sobie radzić, kiedy w kark chuchała jej groza, kiedy ciemność wbijała jej nóż w plecy. Wcale się nie bała, choć ten mężczyzna, ten Skamander próbował być groźny. Znała innych, jemu podobnych, równie niebezpiecznie podpisanych na ulicach. Szukano ich. Ich wszystkich. – Gonią cię teraz przez nazwisko, czy przeskrobałeś coś specjalnego? – podpytała, przelotnie wyłapując, że jeden z niuchaczy wysunął nos spod kołdry i zerkał z zaciekawieniem. W tym czasie Nochal warczał i rzucał się na uwięzi. – Ale jego to zostaw, co? Nic ci nie zrobi. To przyjaciel. Nie ugryzie. Z naszej dwójki prędzej zrobię to ja – skwitowała rozbawiona. Chyba nie lubił zwierząt. – Jak to jest, że ostatecznie wszyscy lądujecie u mnie, co? Hania, Kieran… A teraz ty. Nakazujecie ostrożność, a ładujecie się w sam ogień. W dokach wystarczy kichnąć, by doszło do zadymy – zauważyła, wstając. Pochyliła się nad rozwalonym na podłodze facetem. – No to wstaniesz, czy zamierzasz dalej wygrzewać mi podłogę?
I niech nie myśli, że wykręci się od opowieści.
– Aż tak źle to nie wyglądasz – podsumowała, marszcząc lekko czoło w zdziwieniu. Umiała dokonać szybkiej oceny, umiała odróżnić nikogo od kogoś, kto mógł ubarwić mdły wieczór albo wkopać ją w kłopoty. Kto nie zniknie, kiedy przetrze oczy i spróbuje spojrzeć jeszcze raz. A może miał tę zdolność? Może potrafił rozpłynąć się w powietrzu, skoro i pojawianie się wychodziło mu tak dobrze? Nawet tutaj, na swojej ziemi, w czterech kątach sypialni nie miała całkowitej pewności, nie miała kontroli. Należało ją jednak odzyskać, pozbierać zwłoki z ziemi i rozplątać niezadowolonego psiaka. I wino, kubek z winem, który mrugał gdzieś za jej plecami, błagając o jeszcze jeden łyk. Za chwilę z ust zniknie ten słodkawy posmak. Skupiała się tym razem jednak na czymś innym. Bałagan posypał się po podłodze, ale ten nieznajomy miał jednak trochę szczęścia. Ze wszystkich sąsiadów trafił właśnie na nią. Może przeżyje i nie oberwie tłuczkiem w czoło.
– Nie lubisz widoku zachodzącego słońca? – odparła zaczepnie, wnioski wyciągając niemal natychmiast. Żaden z niego romantyk lub sytuacja była na tyle parząca, że dobrze było skryć się w mrokach. Niech mu będzie. Szkoda jednak, że nie poprosił. Kotara zasłoniła widok na dokowe kamienice, a przy gwałtownym ruchu materiału fala kurzu wzbiła się w powietrze. Zapanowała znów ciemność, z którą walczyć próbowały tylko te poszarpane resztki światła podglądające ich przez dziury w tkaninie. I skromny płomyk wciąż mrugał, bawiąc się cieniem. – Lepiej co? Nie musiałeś powtarzać tyle razy. Wystarczyło poprosić raz – wytknęła mu nieco rozdrażniona. Oni nigdy nie prosili. Najprościej wydać polecenie i tylko czekać, aż z pokorą ktoś je wykona. Wywróciła lekko oczami. – Nie znajdą – potrząsnęła lekko głową, a potem czujnie przemknęła spojrzeniem po całej sypialni. Było dość cicho, ściany tłumiły sąsiedzką szamotaninę. – Jesteś tu bezpieczny. Ale kto wie czy i ode mnie? – zawyrokowała, mrużąc oczy. Więc to prawda. Uciekał i próbował się schronić. To nieroztropnie błądzić po dokach.
– Współpracuję z wami wszystkimi – zażartowała, mając przed oczami dość kuriozalne wspomnienia znajomości z tymi innymi, tymi ludźmi z plakatów. – A tu jestem u siebie, nie dam się wytargać za fraki i wsadzić do paki. Nie tak łatwo mnie wyciągnąć z własnego gniazda. Jak będzie trzeba, to ich wygonię – odpowiedziała, nie będąc jednak przekonaną, czy uwierzy. Nie musiał. Philippa jednak umiała sobie radzić, kiedy w kark chuchała jej groza, kiedy ciemność wbijała jej nóż w plecy. Wcale się nie bała, choć ten mężczyzna, ten Skamander próbował być groźny. Znała innych, jemu podobnych, równie niebezpiecznie podpisanych na ulicach. Szukano ich. Ich wszystkich. – Gonią cię teraz przez nazwisko, czy przeskrobałeś coś specjalnego? – podpytała, przelotnie wyłapując, że jeden z niuchaczy wysunął nos spod kołdry i zerkał z zaciekawieniem. W tym czasie Nochal warczał i rzucał się na uwięzi. – Ale jego to zostaw, co? Nic ci nie zrobi. To przyjaciel. Nie ugryzie. Z naszej dwójki prędzej zrobię to ja – skwitowała rozbawiona. Chyba nie lubił zwierząt. – Jak to jest, że ostatecznie wszyscy lądujecie u mnie, co? Hania, Kieran… A teraz ty. Nakazujecie ostrożność, a ładujecie się w sam ogień. W dokach wystarczy kichnąć, by doszło do zadymy – zauważyła, wstając. Pochyliła się nad rozwalonym na podłodze facetem. – No to wstaniesz, czy zamierzasz dalej wygrzewać mi podłogę?
I niech nie myśli, że wykręci się od opowieści.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Merlinie, niech to tylko nie idzie w tym kierunku - załkał w myślach, a w rzeczywistości krzywiąc się nieznacznie. Szatynka miała coś nonszalanckiego w gestach, a i w specyficzny, leniwy sposób podchodziła do całego, mimo wszystko niepokojącego, zajścia. Nie wiedział czy podobne sytuacje już jej spowszedniały, czy może to sprawka wina. Trudno było jednoznacznie stwierdzić, która z tych opcji była lepsza... Zaczął więc momentalnie weryfikować co innego - czy wygodniej będzie ryzykować dalszą ucieczkę przez doki, czy jednak pozostanie w towarzystwie podpitej, portowej kokietki.
Nienawidził portu.
Zmrużył oczy wyczuwając zaczepny, zachęcający do droczenia się ton jej głosu. To nie jest zabawne - syczały jego myśli, tak głośno, że mimika twarzy mówiła już sama za siebie. Zdecydowanie nie był w nastroju do podobnych gierek. Wolałby zostać odebrany poważniej i z tego też powodu spróbował też taką powagę wywołać koniecznością działania. To było pilne.
Kiedy dostał to czego potrzebował tak teraz to on pozwolił sobie wywrócić teatralnie oczami słysząc drażliwy furkot ze strony czarownicy - Dziękuję - Mruknął więc by ugłaskać swoją wybawicielkę, którą otaksował uważniej od góry do dołu w kategoriach potencjalnego niebezpieczeństwa i cóż. Wynik był taki, że pomimo leżenia plackiem na podłodze jak ofiara był gotowy w tym momencie skierować w jej stronę obezwładniające zaklęcie. Drętwota by wystarczyła. Przesiedzieliby razem potem kilka godzin w specyficznej ciszy, a potem on by odszedł. Do nocy zaklęcie powinno przestać działać - pomyślał i już zamierzał wciągać na usta inkantację, gdy momentalnie spojrzał na nią wyraźnie skonfundowany. Jacy my wszyscy. Teraz to on uniósł brwi. Potem jeszcze wyżej słysząc zapewnienia czarownicy. Przez to, że był aż nadto pewny siebie czasami zapominał, że i ta cecha przecież nie należała wyłącznie do niego. Uśmiechnął się lekko, lecz wcale nie rozluźnił. Uważnie ją obserwował, śledził. Był nieufny, nie wierzył w pierwsze lepsze zapewnienia i między innymi z tego też powodu zignorował ponownie poruszoną kwestię czworonoga. Wyraźnie nie czuł się przekonany. Tym bardziej, że psidwak warczał złowróżbnie - Nie jestem tego taki pewien... - wypowiedział na głos swoje myśli, które pasowały do pytania o powód pościgu, jak i niesfornego zwierzęcia - Z waszej dwójki to on powarkuje i pokazuje zęby - ona też to robiła. Przynajmniej to drugie. Dużo mówiła. Może nie była agresywna, lecz dociekliwa i bezpośrednia - owszem.
- Rineheart...? - zaskoczyła go, lecz starał nie okazać tego po sobie. Zaraz się zamyślił nad czymś tak całkiem na poważnie - Jeżeli przemieszczali się Bowlby Street i trafili tu za pomocą Abesio to to by oznaczało, ze od jej krańca do tego miejsca jest idealnie 10 yardów - odpowiedział po chwili rzeczowo chociaż tak na prawdę nie takiej odpowiedzi od niego oczekiwano - Jest w porządku - Podciągnął się zaraz do pół siadu plecami podpierając się o nocną szafkę. Był zmęczony pościgiem więc nie chciał stać, nie potrafił zaś zdobyć się na swobodę i zaufanie by zmniejszyć dystans - Jeszcze niedawno port się wyludniał, a transport zaczął skupiać się wokół głównego portów na ziemiach Traversów. Od tego czasu sytuacja zdążyła się zmieniać. Staram się zorientować jak bardzo. Nocą nie jest to proste - przyszedł więc przed zmierzchem by mieć lepszy wgląd w sytuację - Zły czas, złe miejsce, złe towarzystwo - niemalże westchnął - I fortunne Abesio - rozchylił dłonie w prezentującym swoją osobę geście. Ta-da.
Nienawidził portu.
Zmrużył oczy wyczuwając zaczepny, zachęcający do droczenia się ton jej głosu. To nie jest zabawne - syczały jego myśli, tak głośno, że mimika twarzy mówiła już sama za siebie. Zdecydowanie nie był w nastroju do podobnych gierek. Wolałby zostać odebrany poważniej i z tego też powodu spróbował też taką powagę wywołać koniecznością działania. To było pilne.
Kiedy dostał to czego potrzebował tak teraz to on pozwolił sobie wywrócić teatralnie oczami słysząc drażliwy furkot ze strony czarownicy - Dziękuję - Mruknął więc by ugłaskać swoją wybawicielkę, którą otaksował uważniej od góry do dołu w kategoriach potencjalnego niebezpieczeństwa i cóż. Wynik był taki, że pomimo leżenia plackiem na podłodze jak ofiara był gotowy w tym momencie skierować w jej stronę obezwładniające zaklęcie. Drętwota by wystarczyła. Przesiedzieliby razem potem kilka godzin w specyficznej ciszy, a potem on by odszedł. Do nocy zaklęcie powinno przestać działać - pomyślał i już zamierzał wciągać na usta inkantację, gdy momentalnie spojrzał na nią wyraźnie skonfundowany. Jacy my wszyscy. Teraz to on uniósł brwi. Potem jeszcze wyżej słysząc zapewnienia czarownicy. Przez to, że był aż nadto pewny siebie czasami zapominał, że i ta cecha przecież nie należała wyłącznie do niego. Uśmiechnął się lekko, lecz wcale nie rozluźnił. Uważnie ją obserwował, śledził. Był nieufny, nie wierzył w pierwsze lepsze zapewnienia i między innymi z tego też powodu zignorował ponownie poruszoną kwestię czworonoga. Wyraźnie nie czuł się przekonany. Tym bardziej, że psidwak warczał złowróżbnie - Nie jestem tego taki pewien... - wypowiedział na głos swoje myśli, które pasowały do pytania o powód pościgu, jak i niesfornego zwierzęcia - Z waszej dwójki to on powarkuje i pokazuje zęby - ona też to robiła. Przynajmniej to drugie. Dużo mówiła. Może nie była agresywna, lecz dociekliwa i bezpośrednia - owszem.
- Rineheart...? - zaskoczyła go, lecz starał nie okazać tego po sobie. Zaraz się zamyślił nad czymś tak całkiem na poważnie - Jeżeli przemieszczali się Bowlby Street i trafili tu za pomocą Abesio to to by oznaczało, ze od jej krańca do tego miejsca jest idealnie 10 yardów - odpowiedział po chwili rzeczowo chociaż tak na prawdę nie takiej odpowiedzi od niego oczekiwano - Jest w porządku - Podciągnął się zaraz do pół siadu plecami podpierając się o nocną szafkę. Był zmęczony pościgiem więc nie chciał stać, nie potrafił zaś zdobyć się na swobodę i zaufanie by zmniejszyć dystans - Jeszcze niedawno port się wyludniał, a transport zaczął skupiać się wokół głównego portów na ziemiach Traversów. Od tego czasu sytuacja zdążyła się zmieniać. Staram się zorientować jak bardzo. Nocą nie jest to proste - przyszedł więc przed zmierzchem by mieć lepszy wgląd w sytuację - Zły czas, złe miejsce, złe towarzystwo - niemalże westchnął - I fortunne Abesio - rozchylił dłonie w prezentującym swoją osobę geście. Ta-da.
Find your wings
Może przywykła już do tego wszystkiego, do dziwnych zdarzeń i jeszcze dziwniejszych ludzi zjawiających się znikąd i próbujących pozałatwiać zupełnie kuriozalne sprawy. Pracowała z takimi, wspierała interesy, szeptała i nasłuchiwała, pomagała zagubionym odnaleźć drogę do mrocznych wybawicieli, którzy szybko potrafili uporać się z niewygodnymi sprawami. Port był brudny i niecny, brutalny i prymitywny. Port był jednak jej domem, tu czuła się wyżej, zdecydowanie ponad typem, który przelatywał przez te ulice teraz, a potem miał zniknąć i przeklinać to mdłe wspomnienie z doków. Zaraza, nie? Obserwowała mężczyzn od wielu lat. Rejestrowała każdy łyk wódki i najdrobniejsze plugastwo. Wiedziała, jak patrzą, kiedy kombinują i co robią, byleby tylko nie przyciągnąć jej uwagi – albo wręcz przeciwnie. Czujność wyrobiona pod dachami Parszywego wcale nie rozmywała się wraz z końcem barmańskiej zmiany. Porzucała szmatę na kontuarze, trzaskała drzwiami, ale to nie tak, że już o nich nie myślała. Istniały rzeczy, których wolałaby nie umieć zinterpretować, a z drugiej strony po prostu lubiła dużo wiedzieć, uwodzić w rozmowie, prowadzić ją. Kontrolować otoczenie. Na wielkich retorycznych technikach to się nie znała, ale tutaj, w porcie dobrze sprawdzały się stare, niezbyt finezyjne metody.
Teraz, przy tym nieznajomym, powinna poczuć strach i wyrzucić go z mieszkania. Albo przemaglować. Wolała jednak porozmawiać bardziej swobodnie. Rozłożona na podłodze postać podniosła jedynie psi alarm, podczas gdy czarownica nie wydawała się przerażona, ale to nie oznaczało, że przestała podejrzewać, że zupełnie zignorowała niepokojące znaki, stawiając na nierozważną inicjatywę. Poważna może i nie była, ale to, co mówiła i to, co czuła, bywało tak bardzo od siebie odległe. Jedno jednak mógł dostrzec bez większego wysiłku. Wcale nie była zagrożeniem w tej dziwacznej sytuacji. Biedny Nochal nabawi się przez tego typa traumy i będzie trzeba go głaskać aż do świtu. Marnie przebiegały początki współpracy. Ona grzecznie kotarę zasunęła, a on uparcie trzymał się swoich racji. Wizja psidwaczych zębisk na ramieniu nikogo nie zachęcała do ustępstw Uśmiechnęła się lekko, dość szybko dochodząc do pewnych wniosków. Powarkiwanie działało znacznie lepiej niż jej pogaduchy. No oczywiście, że tak. Pies przecież był groźniejszy od niej, prawda?
– Powstrzymam go, zanim wgryzie ci się w kark. Martwi się o mnie. Wyczuwa… intruza – zanuciła, zawieszając spojrzenie na dłużej na psich oczach. Iskrzyła się w nich złość. – Ale tak naprawdę to niegroźny pieszczoch. Czasami bardzo niezręczny. Pogłaszczesz raz i zaraz ci zaufa. Jest młody – opowiedziała od niechcenia, nie podejrzewała, by mężczyznę interesowały szczegóły psiego temperamentu. – Właśnie on – przytaknęła, przyłapując się na palącym braku kieliszka przy ustach. Słodycz wina zagasiłaby gorycz, która przez moment rozlała się po jej ustach. Na samo wspomnienie. – Znasz go. Przyjaźnicie się? Nie wiem, jak to z wami jest. Trzymacie się razem? – podrzuciła pytanie, rozmyślając przez chwilę, czy mógł wiedzieć cokolwiek. Cokolwiek o tym, co działo się z rozproszonym w wojennej ciszy aurorem. I była też Hannah, którą poznawała coraz lepiej, która pomogła poszukać jej krnąbrnego brata. Niezbyt pojęła dość zawiłe teorie gościa, więc postanowiła ich szerzej nie komentować.
Uniosła wyżej brwi, kiedy tylko zdecydował się pozostać na ziemi i wciąż z tej dziwnej pozy prowadzić z nią rozmowę. Tam Moss, tam psidwak, a pośrodku tego wszystkie on. Wciąż nie chciał w nią uwierzyć, ani odrobinę. – Możesz usiąść. Na fotelu, łóżku, nie wiem… Napijesz się czegoś? Woda, herbata, wino? – podrzuciła, przejawiając uprzejmą gościnność. – Jeśli chcesz się zorientować, co naprawdę dzieje się w porcie, co się dzieje na statkach, w fabrykach i co mają w głowie ludzie, to powinieneś właśnie do nich się zwrócić. Trudno zbadać zmiany, będąc tu ledwie przelotnie. Poznasz port, kiedy staniesz się jego częścią. A noce tu są wyjątkowo upiorne, przyznaję – obwieściła niespecjalnie jednak tym wszystkim przerażona. – Ale ta wojna doprowadza nas do szału. Nie wybieramy stron. Chcemy świętego spokoju i dobra naszych spraw. Tymczasem giną ludzie, zamykają się interesy, we wszystko wkrada się polityka. Jest piekielnie ponuro, a marynarzom zostaje już tylko ten rum… Nie wierzę, że port się sprzeda, ale jak nie będzie miał co jeść, to w końcu będzie musiał wybrać. Pytanie tylko co. Czy ty wiesz, panie Skamander? – spytała ciszej, a zawtórowało jej nerwowe powarkiwanie. Przyjdzie któregoś dnia moment istotnych decyzji. Czuła to.
Teraz, przy tym nieznajomym, powinna poczuć strach i wyrzucić go z mieszkania. Albo przemaglować. Wolała jednak porozmawiać bardziej swobodnie. Rozłożona na podłodze postać podniosła jedynie psi alarm, podczas gdy czarownica nie wydawała się przerażona, ale to nie oznaczało, że przestała podejrzewać, że zupełnie zignorowała niepokojące znaki, stawiając na nierozważną inicjatywę. Poważna może i nie była, ale to, co mówiła i to, co czuła, bywało tak bardzo od siebie odległe. Jedno jednak mógł dostrzec bez większego wysiłku. Wcale nie była zagrożeniem w tej dziwacznej sytuacji. Biedny Nochal nabawi się przez tego typa traumy i będzie trzeba go głaskać aż do świtu. Marnie przebiegały początki współpracy. Ona grzecznie kotarę zasunęła, a on uparcie trzymał się swoich racji. Wizja psidwaczych zębisk na ramieniu nikogo nie zachęcała do ustępstw Uśmiechnęła się lekko, dość szybko dochodząc do pewnych wniosków. Powarkiwanie działało znacznie lepiej niż jej pogaduchy. No oczywiście, że tak. Pies przecież był groźniejszy od niej, prawda?
– Powstrzymam go, zanim wgryzie ci się w kark. Martwi się o mnie. Wyczuwa… intruza – zanuciła, zawieszając spojrzenie na dłużej na psich oczach. Iskrzyła się w nich złość. – Ale tak naprawdę to niegroźny pieszczoch. Czasami bardzo niezręczny. Pogłaszczesz raz i zaraz ci zaufa. Jest młody – opowiedziała od niechcenia, nie podejrzewała, by mężczyznę interesowały szczegóły psiego temperamentu. – Właśnie on – przytaknęła, przyłapując się na palącym braku kieliszka przy ustach. Słodycz wina zagasiłaby gorycz, która przez moment rozlała się po jej ustach. Na samo wspomnienie. – Znasz go. Przyjaźnicie się? Nie wiem, jak to z wami jest. Trzymacie się razem? – podrzuciła pytanie, rozmyślając przez chwilę, czy mógł wiedzieć cokolwiek. Cokolwiek o tym, co działo się z rozproszonym w wojennej ciszy aurorem. I była też Hannah, którą poznawała coraz lepiej, która pomogła poszukać jej krnąbrnego brata. Niezbyt pojęła dość zawiłe teorie gościa, więc postanowiła ich szerzej nie komentować.
Uniosła wyżej brwi, kiedy tylko zdecydował się pozostać na ziemi i wciąż z tej dziwnej pozy prowadzić z nią rozmowę. Tam Moss, tam psidwak, a pośrodku tego wszystkie on. Wciąż nie chciał w nią uwierzyć, ani odrobinę. – Możesz usiąść. Na fotelu, łóżku, nie wiem… Napijesz się czegoś? Woda, herbata, wino? – podrzuciła, przejawiając uprzejmą gościnność. – Jeśli chcesz się zorientować, co naprawdę dzieje się w porcie, co się dzieje na statkach, w fabrykach i co mają w głowie ludzie, to powinieneś właśnie do nich się zwrócić. Trudno zbadać zmiany, będąc tu ledwie przelotnie. Poznasz port, kiedy staniesz się jego częścią. A noce tu są wyjątkowo upiorne, przyznaję – obwieściła niespecjalnie jednak tym wszystkim przerażona. – Ale ta wojna doprowadza nas do szału. Nie wybieramy stron. Chcemy świętego spokoju i dobra naszych spraw. Tymczasem giną ludzie, zamykają się interesy, we wszystko wkrada się polityka. Jest piekielnie ponuro, a marynarzom zostaje już tylko ten rum… Nie wierzę, że port się sprzeda, ale jak nie będzie miał co jeść, to w końcu będzie musiał wybrać. Pytanie tylko co. Czy ty wiesz, panie Skamander? – spytała ciszej, a zawtórowało jej nerwowe powarkiwanie. Przyjdzie któregoś dnia moment istotnych decyzji. Czuła to.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Choć nie sprawiał takiego wrażenia to w gruncie rzeczy - radził sobie z ludźmi. Teraz, zdecydowanie bardziej niż kiedyś, bywał w stosunku do obcych bardziej podejrzliwy niż kiedyś jednak odpowiednia uwaga pomagała mu zachować spokój. Skupiał więc ją na gestach, słowach kobiety z marszu szufladkując ją jako portową mącicielkę. Więc nie tak, że nie czuł zagrożenia ze strony Moss - te mógł jednak przewidzieć. Na ludzi prócz tego dało się wpływać, psidwak zaś w tym momencie był z ich trójki najbardziej nieprzewidywalny. On zaś nie lubił pozostawiać za wielu spraw losowi. Z tych wszystkich powodów, jak na razie spoglądał na skrępowane zwierzę, które nie wykazywało w stosunku do niego nadmiernej sympatii. To takie dziwne, że nie potrafił zawierzyć Moss i go uwolnić? Na razie pozostawił go tak jak był, choć spoglądał na niego z chwili na chwilę przychylniej.
- To tak jakby mój szef więc znam i trzymam się go - nie dziś, lecz na ogół mi się zdarza - skwitował zwięźle, zgodnie z prawdą i w sposób który nie zdradzał nadmiernych szczegółów. Mimo wszystko jedno czy dwa imiona nie potrafiły go przekonać w pełni co do tego, że nie musi aż tak uważać w towarzystwie czarownicy, choć spokój jaki zachowywała praz swoboda sprawiały, że chciał zacząć w nią wierzyć. Nie można było żyć w ciągłym zagrożeniu i nie czuć się zmęczonym. Głos rozsądku chorobliwie mu jednak przypominał o tym ile warta była jego głowa i co ludzie potrafili robić za mniejsze kwoty - Nie, dziękuję - odmówił poczęstunku i tak właściwie nie siedział na podłodze z przekory, lecz zwykłej wygody - był zmęczony, upojony adrenaliną i oszołomiony teleportacją. Dopiero po dłużej chwili zdobył się na to by stanąć na równe nogi podpierając się jedną ręką o nocną szafkę - Nie jestem jego częścią i nigdy raczej nie będę. Byłem aurorem. Jeszcze kiedy cokolwiek w Londynie miało ręce i nogi to ludzie mieszkający w porcie staliby do mnie w opozycji. Skoro to mieszkasz to na pewno wiesz o czym mówię - nie mogło być to zaskakujące. To w tej dzielnicy działo się najwięcej szemranych interesów. Jeżeli port starał się nie stać po niczyjej stronie to również nie był skory do wyciągania w kierunku którejkolwiek ręki. Ważne by interes nie ucierpiał, by się wszystko kręciło. Anthony nie był ograniczony, rozumiał ten mechanizm - Teraz zaś bardziej niż z rezerwą, podchodziliby z interesem, a raczej widząc we mnie interes. Nie mogę robić tego w taki sposób - bezpośrednio, stawiając na kontakt twarzą w twarz. To znaczy mógł - lecz przesłuchiwanie za pomocą legilimencji ludzi w porcie wymagało od niego niemałego zaangażowania i podobnego ryzyka. Kiedy zaczęła dodawać kolejnego knuta nie mógł nie docenić jej optymizmu. Usiadł na łóżku decydując się zdjąć tym samym zaklęcie pętające czworonoga. Zwierzę przez ten czas wydawało się wyciszyć i zamiast agresją zaczynało emanować paniką. Nie znał się na zwierzętach tak jak Susanne, lecz psidwaki były łatwe do przejrzenia - To bardzo optymistyczne założenie - to że Port otrzyma możliwość wyboru. Ekspansja wpływów Malfoya na kolejne dzielnice Londynu postępuje i się nie zatrzyma - nie dadzą rady się wybronić zrobić. Każdego dnia myśl ta rosła do rangi przekonania, lecz nie potrafił jej jeszcze wypowiedzieć na głos - Zapuka więc i tu. Może nie teraz, lecz za dwa lub trzy miesiące kiedy, tak jak mówisz, zabraknie jedzenia - jak najbardziej. Jakbym cię zapytał, czyją stronę wybiorą ludzie zepchnięci na krawędź głodu i desperacji - despotyczny rząd, który zapewni im w zamian za podporządkowanie względny spokój, czy opozycję z którą spoufalanie grozi przy dobrych wiatrach dożywotnim tower to jak myślisz, kogo by wybrali i czy to w ogóle byłby wybór, czy może konieczność? - skwitował cierpko. Bo tu już nie chodziło o to czy ktokolwiek się sprzeda, czy nie, a zwyczajne przeżycie - Nie zrozum mnie źle, nie twierdzę, że porcie jest mniej ludzi potrafiących podnieść głos sprzeciwu, lecz obecnie w każdym zakątku miasta jest to już margines. Nagłówki gazet tak bardzo nie odbiegają od prawdy - Londyn był sukcesywnie oczyszczany i nie potrafili tego z Zakonem powtrzymać. Może jeszcze miało się zdarzyć coś co odwróciło złą passę, lecz poruszał się po mieście codziennie i miał perspektywę - Mowisz, że znasz Kierana, Hannah... Co zrobisz więc ty sama...? Będziesz trzymała się tego miejsca, mieszkała jak gdyby nigdy nic i starała się przeżyć sprzedając w zamian część wygody i wolności? Czy jesteś tym marginesem...? - Spytał przyglądając jej się uważnie, oceniająco, a może nawet wyzywająco. Chciała tylko przeżyć? Czy kryły się w niej te większe ambicje do posiadania wyboru, do opowiedzenia się po którejś ze stron, do bycia w tym marginesie...?
- To tak jakby mój szef więc znam i trzymam się go - nie dziś, lecz na ogół mi się zdarza - skwitował zwięźle, zgodnie z prawdą i w sposób który nie zdradzał nadmiernych szczegółów. Mimo wszystko jedno czy dwa imiona nie potrafiły go przekonać w pełni co do tego, że nie musi aż tak uważać w towarzystwie czarownicy, choć spokój jaki zachowywała praz swoboda sprawiały, że chciał zacząć w nią wierzyć. Nie można było żyć w ciągłym zagrożeniu i nie czuć się zmęczonym. Głos rozsądku chorobliwie mu jednak przypominał o tym ile warta była jego głowa i co ludzie potrafili robić za mniejsze kwoty - Nie, dziękuję - odmówił poczęstunku i tak właściwie nie siedział na podłodze z przekory, lecz zwykłej wygody - był zmęczony, upojony adrenaliną i oszołomiony teleportacją. Dopiero po dłużej chwili zdobył się na to by stanąć na równe nogi podpierając się jedną ręką o nocną szafkę - Nie jestem jego częścią i nigdy raczej nie będę. Byłem aurorem. Jeszcze kiedy cokolwiek w Londynie miało ręce i nogi to ludzie mieszkający w porcie staliby do mnie w opozycji. Skoro to mieszkasz to na pewno wiesz o czym mówię - nie mogło być to zaskakujące. To w tej dzielnicy działo się najwięcej szemranych interesów. Jeżeli port starał się nie stać po niczyjej stronie to również nie był skory do wyciągania w kierunku którejkolwiek ręki. Ważne by interes nie ucierpiał, by się wszystko kręciło. Anthony nie był ograniczony, rozumiał ten mechanizm - Teraz zaś bardziej niż z rezerwą, podchodziliby z interesem, a raczej widząc we mnie interes. Nie mogę robić tego w taki sposób - bezpośrednio, stawiając na kontakt twarzą w twarz. To znaczy mógł - lecz przesłuchiwanie za pomocą legilimencji ludzi w porcie wymagało od niego niemałego zaangażowania i podobnego ryzyka. Kiedy zaczęła dodawać kolejnego knuta nie mógł nie docenić jej optymizmu. Usiadł na łóżku decydując się zdjąć tym samym zaklęcie pętające czworonoga. Zwierzę przez ten czas wydawało się wyciszyć i zamiast agresją zaczynało emanować paniką. Nie znał się na zwierzętach tak jak Susanne, lecz psidwaki były łatwe do przejrzenia - To bardzo optymistyczne założenie - to że Port otrzyma możliwość wyboru. Ekspansja wpływów Malfoya na kolejne dzielnice Londynu postępuje i się nie zatrzyma - nie dadzą rady się wybronić zrobić. Każdego dnia myśl ta rosła do rangi przekonania, lecz nie potrafił jej jeszcze wypowiedzieć na głos - Zapuka więc i tu. Może nie teraz, lecz za dwa lub trzy miesiące kiedy, tak jak mówisz, zabraknie jedzenia - jak najbardziej. Jakbym cię zapytał, czyją stronę wybiorą ludzie zepchnięci na krawędź głodu i desperacji - despotyczny rząd, który zapewni im w zamian za podporządkowanie względny spokój, czy opozycję z którą spoufalanie grozi przy dobrych wiatrach dożywotnim tower to jak myślisz, kogo by wybrali i czy to w ogóle byłby wybór, czy może konieczność? - skwitował cierpko. Bo tu już nie chodziło o to czy ktokolwiek się sprzeda, czy nie, a zwyczajne przeżycie - Nie zrozum mnie źle, nie twierdzę, że porcie jest mniej ludzi potrafiących podnieść głos sprzeciwu, lecz obecnie w każdym zakątku miasta jest to już margines. Nagłówki gazet tak bardzo nie odbiegają od prawdy - Londyn był sukcesywnie oczyszczany i nie potrafili tego z Zakonem powtrzymać. Może jeszcze miało się zdarzyć coś co odwróciło złą passę, lecz poruszał się po mieście codziennie i miał perspektywę - Mowisz, że znasz Kierana, Hannah... Co zrobisz więc ty sama...? Będziesz trzymała się tego miejsca, mieszkała jak gdyby nigdy nic i starała się przeżyć sprzedając w zamian część wygody i wolności? Czy jesteś tym marginesem...? - Spytał przyglądając jej się uważnie, oceniająco, a może nawet wyzywająco. Chciała tylko przeżyć? Czy kryły się w niej te większe ambicje do posiadania wyboru, do opowiedzenia się po którejś ze stron, do bycia w tym marginesie...?
Find your wings
– W porządku – odparła miękko, nie zamierzając go do niczego zmuszać. Gonitwa zaprowadziła go właśnie tutaj, do mdłego, biednego mieszkania na Pont Street, do Philippy Moss, która dobrze znała smak takich ucieczek, choć nigdy nie zawisła na żadnym burym plakacie. Przeczuwała jednak, że gdyby coś takiego się stało, pośród sojuszników z doków odnalazłaby się grupa zdrajców, którzy poszukiwali łatwego zarobków – dla których lata pieśni i przelanych kielichów nie znaczyły zupełnie nic. Nie robiła sobie jednak wrogów tam, gdzie to faktycznie nie było konieczne. A skoro on stał po tej samej stronie co inni z tej zakonnej grupy, to tym bardziej nie czuła powodu, by czynić na jego szkodę. Był pewnie takim samym terrorystą jak Rineheart. Albo, o zgrozo, Wright. Niezauważalnie zakpiła gdzieś w myślach, w pojedynczym drgnięciu ust. Ta cała wielka sprawa, te zgromadzenia, waleczne oczy, te długie listy przewinień… Nie wierzyła ministerstwu, które wtykało nos w portowe sprawy, które rozstawiało ludzi po kątach, a tak naprawdę wcale się o nich nie troszczyło. Siła budowana na kłamstwie, zrozumienie, którego nigdy nie było i troska, zupełnie nieistniejąca. Tak to wszystko widziała. Tymczasem trupy na ulicach były faktem. Ludzie pozbawieni domów, sieroty i zamykające się przybytki. To widziała, wędrując przez doki każdego dnia. Z tym też walczył ten zakon? – Współczuję takiego szefa – mruknęła dobitnie szczerze. – Strasznie sztywny i przemądrzały – skomentowała śmiało, nie mając ochoty na głaskanie pamięci o kimś, kto porzucił ją na dobre. Niby stary i doświadczony, a przy tym całkiem zamknięty w ciasnej ramie ponurego wieku.
Obserwowała, jak się wznosił, jak wreszcie przestał ugniatać te biedne korniki śpiące w starych podłogowych deskach. Uderzenie sprzed chwili nie pokaleczyło go aż tak bardzo. To dobry znak. Mogłaby posłać po Yvette w razie co, ale chyba już wystarczająco dużo śladów pozostawił za sobą. Wciąż nie było mu wygodnie w jej mieszkaniu. I wciąż musiał być czujny, to oczywiste. – Wiem. Wasz widok nigdy nie był nam miły. Ale robiliście to, co do was należało. I my również. Tak kiedyś, tak teraz. A może nawet teraz tylko bardziej. Ten konflikt zmusza niektórych do robienia rzeczy, których nigdy by nie uczynili. Zmienia ludzi. Wyzwala w nich zupełnie nowe emocje. Daje moc i równocześnie ją odbiera. Do dupy – oznajmiła, na koniec wzdychając w jakże portowym słownictwie. Tak, była zmęczona nieustannym zamartwianiem się o bliskich, nieustanną czujnością i krokami zbyt pośpiesznymi, zbyt bojaźliwymi nawet na ulicach, które tak dobrze znała. – Chodząca góra złota. A jednak jesteś tu, nie wahasz się ryzykować, to cię nie zniechęca. Każdy może cię wkopać – zauważyła, mrużąc lekko oczy. Nawet ja, to mogę być ja. Mogę cię sprzedać. Tego jednak nie zamierzała robić. Forsa ją interesowała, owszem, ale też miała sumienie. Jeśli był to ktoś, kto znał jej znajomych, to najpewniej zależało im na nim, na wspólnej sprawie. Gdyby dobraliby się do jednego, dowiedzieliby się zbyt wiele o pozostałych. Nie znała ich działań, nie wiedziała, na czym zależy im tak naprawdę poza przeszkadzaniem ministerstwu w jego krwawych planach. Terroryści, bohaterowie, zdrajcy – między kuflami piwa mówiło się o nich różnie. Jeśli Keaton ufał Hannah, Moss również. Tak jak staremu aurorowi, choć ten właśnie zdołał wzgardzić ofiarowaną wiarą. Niemniej gdzieś podświadomie przytakiwała ich sprawie lub… nie zamierzała się w nią wtrącać. Mało obchodziło to port, jeśli nie wyciągali do nich ręki. Wciąż za mało informacji posiadała, co – jak na kogoś, kto nimi handlował – było wręcz nieznośne. Rozmowy z Wright pozwoliły jej jednak przyjrzeć się bliżej ich motywacjom. Wiedziała, że sięgają daleko poza sprawy Londynu, że chcą dobra wszystkich, że nie dzielą czarodziejskiej krwi na dobrą i gorszą. Ten tu, skoro był jednym z nich, musiał podzielać te idee. W dodatku mówił z sensem. Nawet jeśli wydawał się niezbyt rozrywkowy – to nic, po tejże gonitwie nie spodziewała się żarcików przy wieczornej lampce wina. Wciąż byli obcy. Piekielnie obcy pośrodku wojennego spustoszenia.
Uwolniony Nochal odetchnął i kłapnął zębiskami, po czym przystawił nos do podłogi i zaczął badać ślady. Nowe zapachy prowadziły prosto do gościa. Przystanął dwa kroki przed nim i przechylił ciekawsko łeb. Wydawał się jednak… faktycznie spłoszony. Moss podeszła do niego i przykucnęła, przygarniając kudłaty pysk bliżej piersi.
– No już, spokój. Nie musisz się go bać. Nic nam nie zrobi – obwieściła, sunąc dłonią pieszczotliwie po grzbiecie stworzenia. – Zmusiłaby ich konieczność, masz rację. To się stanie. Przytakną, przełkną gniew, przemilczą bunt. Tylko że to się nie utrzyma długo. W końcu tego nie zniosą, w końcu zawołają o autonomię. Wyruszą w tą rzeź, niewyszkoleni, zdesperowani, zjednoczeni w portowej pieśni i pewni tego, że zbyt wielu nie powróci. Ale ja ich znam, znam i wiem, że nie zniosą tego ucisku, nie pozwolą na lata udręczenia i dewastacje tradycji, która ich jednoczy. Jednoczy nas. Nas, tych nielicznych, którzy jeszcze pozostali. Nie masz pojęcia, jak mnie to uwiera, jak bardzo nie mogę znieść myśli, że powyrywali stąd ludzi jak chwasty, odebrali im domy, zniszczyli korzenie, powybijali jak szkodniki. Umieramy tu, ale trzymamy się tej ostatniej szalupy jak świętości. Nie zamierzam stać jak gdyby nigdy nic i pozwalać, by na moich oczach krzywdzono rodzinę i przyjaciół. Jednocześnie… chcę tu zostać – wymówiła gorzko, czując, jaki ogrom szorstkiej prawdy drażnił jej gardło. – Ale wiem, że pewnego dnia stanę przed wyborem. Chcą patrzeć, jak umieramy, jak się wykruszamy, jak poddajemy się uciskom. Jeśli będę musiała odejść, to odejdę, zabiorę ze sobą tych wszystkich, z którymi łączy mnie wspólna myśl. Albo zostanę i będę walczyć. To miejsce jest dla mnie ważne. Ale nie ważniejsze od życia moich bliskich – wyznała zaskakująco, z głębią, na której nie przyłapała się wcale ten pierwszy raz. Obcemu człowiekowi właśnie opowiedziała o lawinie gniewu, o niebezpiecznych planach i nadziejach. O przyszłości. O własnej przyszłości. I to nawet nie była pijana. – A ty? Będziecie wszyscy walczyć? Aż do końca? – zapytała po chwili ciszy. Podniosła się i przysiadła na łóżku, kawałek dalej. Dokąd nas to wszystko zaprowadzi?
Obserwowała, jak się wznosił, jak wreszcie przestał ugniatać te biedne korniki śpiące w starych podłogowych deskach. Uderzenie sprzed chwili nie pokaleczyło go aż tak bardzo. To dobry znak. Mogłaby posłać po Yvette w razie co, ale chyba już wystarczająco dużo śladów pozostawił za sobą. Wciąż nie było mu wygodnie w jej mieszkaniu. I wciąż musiał być czujny, to oczywiste. – Wiem. Wasz widok nigdy nie był nam miły. Ale robiliście to, co do was należało. I my również. Tak kiedyś, tak teraz. A może nawet teraz tylko bardziej. Ten konflikt zmusza niektórych do robienia rzeczy, których nigdy by nie uczynili. Zmienia ludzi. Wyzwala w nich zupełnie nowe emocje. Daje moc i równocześnie ją odbiera. Do dupy – oznajmiła, na koniec wzdychając w jakże portowym słownictwie. Tak, była zmęczona nieustannym zamartwianiem się o bliskich, nieustanną czujnością i krokami zbyt pośpiesznymi, zbyt bojaźliwymi nawet na ulicach, które tak dobrze znała. – Chodząca góra złota. A jednak jesteś tu, nie wahasz się ryzykować, to cię nie zniechęca. Każdy może cię wkopać – zauważyła, mrużąc lekko oczy. Nawet ja, to mogę być ja. Mogę cię sprzedać. Tego jednak nie zamierzała robić. Forsa ją interesowała, owszem, ale też miała sumienie. Jeśli był to ktoś, kto znał jej znajomych, to najpewniej zależało im na nim, na wspólnej sprawie. Gdyby dobraliby się do jednego, dowiedzieliby się zbyt wiele o pozostałych. Nie znała ich działań, nie wiedziała, na czym zależy im tak naprawdę poza przeszkadzaniem ministerstwu w jego krwawych planach. Terroryści, bohaterowie, zdrajcy – między kuflami piwa mówiło się o nich różnie. Jeśli Keaton ufał Hannah, Moss również. Tak jak staremu aurorowi, choć ten właśnie zdołał wzgardzić ofiarowaną wiarą. Niemniej gdzieś podświadomie przytakiwała ich sprawie lub… nie zamierzała się w nią wtrącać. Mało obchodziło to port, jeśli nie wyciągali do nich ręki. Wciąż za mało informacji posiadała, co – jak na kogoś, kto nimi handlował – było wręcz nieznośne. Rozmowy z Wright pozwoliły jej jednak przyjrzeć się bliżej ich motywacjom. Wiedziała, że sięgają daleko poza sprawy Londynu, że chcą dobra wszystkich, że nie dzielą czarodziejskiej krwi na dobrą i gorszą. Ten tu, skoro był jednym z nich, musiał podzielać te idee. W dodatku mówił z sensem. Nawet jeśli wydawał się niezbyt rozrywkowy – to nic, po tejże gonitwie nie spodziewała się żarcików przy wieczornej lampce wina. Wciąż byli obcy. Piekielnie obcy pośrodku wojennego spustoszenia.
Uwolniony Nochal odetchnął i kłapnął zębiskami, po czym przystawił nos do podłogi i zaczął badać ślady. Nowe zapachy prowadziły prosto do gościa. Przystanął dwa kroki przed nim i przechylił ciekawsko łeb. Wydawał się jednak… faktycznie spłoszony. Moss podeszła do niego i przykucnęła, przygarniając kudłaty pysk bliżej piersi.
– No już, spokój. Nie musisz się go bać. Nic nam nie zrobi – obwieściła, sunąc dłonią pieszczotliwie po grzbiecie stworzenia. – Zmusiłaby ich konieczność, masz rację. To się stanie. Przytakną, przełkną gniew, przemilczą bunt. Tylko że to się nie utrzyma długo. W końcu tego nie zniosą, w końcu zawołają o autonomię. Wyruszą w tą rzeź, niewyszkoleni, zdesperowani, zjednoczeni w portowej pieśni i pewni tego, że zbyt wielu nie powróci. Ale ja ich znam, znam i wiem, że nie zniosą tego ucisku, nie pozwolą na lata udręczenia i dewastacje tradycji, która ich jednoczy. Jednoczy nas. Nas, tych nielicznych, którzy jeszcze pozostali. Nie masz pojęcia, jak mnie to uwiera, jak bardzo nie mogę znieść myśli, że powyrywali stąd ludzi jak chwasty, odebrali im domy, zniszczyli korzenie, powybijali jak szkodniki. Umieramy tu, ale trzymamy się tej ostatniej szalupy jak świętości. Nie zamierzam stać jak gdyby nigdy nic i pozwalać, by na moich oczach krzywdzono rodzinę i przyjaciół. Jednocześnie… chcę tu zostać – wymówiła gorzko, czując, jaki ogrom szorstkiej prawdy drażnił jej gardło. – Ale wiem, że pewnego dnia stanę przed wyborem. Chcą patrzeć, jak umieramy, jak się wykruszamy, jak poddajemy się uciskom. Jeśli będę musiała odejść, to odejdę, zabiorę ze sobą tych wszystkich, z którymi łączy mnie wspólna myśl. Albo zostanę i będę walczyć. To miejsce jest dla mnie ważne. Ale nie ważniejsze od życia moich bliskich – wyznała zaskakująco, z głębią, na której nie przyłapała się wcale ten pierwszy raz. Obcemu człowiekowi właśnie opowiedziała o lawinie gniewu, o niebezpiecznych planach i nadziejach. O przyszłości. O własnej przyszłości. I to nawet nie była pijana. – A ty? Będziecie wszyscy walczyć? Aż do końca? – zapytała po chwili ciszy. Podniosła się i przysiadła na łóżku, kawałek dalej. Dokąd nas to wszystko zaprowadzi?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Z zadowoleniem przyjął tę przestrzeń swobody pozbawionej przymusu. Nie był jednak na tyle wdzięczny by czuć z tego powodu chęć do odwzajemnienia miękkiej postawy portowej kobiety. Wiary w ludzi nie posiadał. Jako auror ze swoim już stażem i bagażem doświadczeń zawierzał bardziej motywom, a tych ze strony Moss jeszcze nie znał. Kieran, Hannah...nie wiedział, jakie relacje łączyły ich trójkę, lecz nie wydawały się być do szpiku złe. Chyba.
Zmarszczył czoło słuchając opinie o Kieranie. Cóż, nie mógł się z nią nie zgodzić, lecz przytaknąć na głos również - czy nie był podobny...? - Ekhm, Mhm... - mruknął chrapliwie bo aż jemu samemu zaschło w gardle na to przyrównanie. Szybko jednak odzyskał rezon.
Miał pewną wątpliwość co do kwestii tego, czym dla ludzi z poru było robienie tego co do nich należało. Bogacenie się? Szmuglowanie? Zabawianie się od rana do rana by zaraz ponownie odbić od brzegu...? Szczerze - nawet go to zaciekawiło. Co postrzegali za swoją domenę? Jaką w swoich oczach pełnili rolę? Nie byli zlepkiem indywiduów myślących o sobie...? Mimo wszystko trzymał jednak język za zębami potakując głową z częściowym zrozumieniem. Człowiek w obliczu zagrożenia odkrywał, jaki jest. Bez względu na to, co by o ludziach z portu nie myślał, prawdą było, że nie byli pod tym względem inni od pozostałych- prędzej czy później dowiedzą się do czego naprawdę byli zdolni w obliczu zagrożenia.
Trudno mu było czym miały być jednak kolejne słowa. Pochwałą? Ironią? Groźbą...? Nieprzyjemne uczucie niepokoju wspięło się po grzbiecie. Posiadał jednak umiejętności by zamaskować niepokój - Czego to się nie zrobi, by ludzie cię docenili, prawda? - dodał chcąc rozwiać dziwne emocje, skruszyć niewygodną dla siebie atmosferę osaczenia - Nie tak bardzo odbiegam od charakterystyki człowieka z portu? To chcesz zasugerować...? - Podpytał odnajdując niepewnie jakąś nić analogii. Wahał się jednak w tym, czy dobrze zrozumiał, czy przypadkiem nie nadinterpretował jej słów bardziej niż powinien. Chociaż był w stanie uwierzyć, że tacy krążyli tu po ulicach - ryzykanci, mający tyle samo do stracenia, jak i zyskania. Gdyby ich odpowiednio pokierować...jak użyteczni mogliby się stać?
Słuchał jej wyznania - dźwięczącego emocjami monologu, którego nie przerywał. Chciał doznać jego pełnego brzmienia, zrozumieć kryjącą się w nim zapowiedź działania, szczypty niepewności, niezdecydowania oraz świadomości tego, że na tą nie będzie mogła sobie pozwolić. Nadzieja zdawała się niknąć w tym sztormie dramaturgii, a w jego sercu była po prostu kobieta wierząca w zażyłość i to, że ta przetrwa, jak ci których dotyczyła.
- Pytasz mnie, więc odpowiem za siebie bo nie jestem wszystkimi i za wszystkich nie poręczę - nie zamierzał sobie przypisywać woli wszystkich bo sam nie był pewny, czy wola całości jest zbieżna z jego własną - Będę. Tak długo, jak będzie trzeba. Nie zrozum mnie też źle, jednak żadnego końca nie przewiduję tym bardziej, że po walce, kiedy opadnie kurz wojny, to będzie wciąż jeszcze wiele do zrobienia - tego był pewien, jak tego, że woda jest mokra, a ogień gorący. Nie miało być żadnego końca. Umrzeć w ogniu walki brzmiało pięknie, lecz tylko tyle. Liczyła się przyszłość, a tą prócz wywalczenia, należało jeszcze zbudować
- Co jakbym dał wam wybór wcześniej? - zaczął po dłuższej pauzie - Przed Ministerstwem, przed głodem..? - co miało nastąpić wcześniej...? - Tobie i tej części, która chciałaby żyć by się odpłacić lub po prostu przeżyć...? - mówił to wszystko tak, jakby miał faktyczną siłę sprawczą by tego dokonać, choć pomysł tworzył mu się na bieżąco w chwili obecnej - Otwarta walka czy choćby jakikolwiek bunt nie wchodzi w grę. Nie w teraz, nie kiedy Londyn wygląda tak jak wygląda. Mógłbym zorganizować jednak przerzut. Musiałabyś jednak współpracować i robić dokładnie to co powiem - nie żartował. Jeżeli faktycznie byli tu ludzie z podobnym nastawieniem co kobieta to mógł dla niej i dla tych bliskich znaleźć rozwiązanie dla ich trudnego położenia. Prawdziwe. Realne.
Zmarszczył czoło słuchając opinie o Kieranie. Cóż, nie mógł się z nią nie zgodzić, lecz przytaknąć na głos również - czy nie był podobny...? - Ekhm, Mhm... - mruknął chrapliwie bo aż jemu samemu zaschło w gardle na to przyrównanie. Szybko jednak odzyskał rezon.
Miał pewną wątpliwość co do kwestii tego, czym dla ludzi z poru było robienie tego co do nich należało. Bogacenie się? Szmuglowanie? Zabawianie się od rana do rana by zaraz ponownie odbić od brzegu...? Szczerze - nawet go to zaciekawiło. Co postrzegali za swoją domenę? Jaką w swoich oczach pełnili rolę? Nie byli zlepkiem indywiduów myślących o sobie...? Mimo wszystko trzymał jednak język za zębami potakując głową z częściowym zrozumieniem. Człowiek w obliczu zagrożenia odkrywał, jaki jest. Bez względu na to, co by o ludziach z portu nie myślał, prawdą było, że nie byli pod tym względem inni od pozostałych- prędzej czy później dowiedzą się do czego naprawdę byli zdolni w obliczu zagrożenia.
Trudno mu było czym miały być jednak kolejne słowa. Pochwałą? Ironią? Groźbą...? Nieprzyjemne uczucie niepokoju wspięło się po grzbiecie. Posiadał jednak umiejętności by zamaskować niepokój - Czego to się nie zrobi, by ludzie cię docenili, prawda? - dodał chcąc rozwiać dziwne emocje, skruszyć niewygodną dla siebie atmosferę osaczenia - Nie tak bardzo odbiegam od charakterystyki człowieka z portu? To chcesz zasugerować...? - Podpytał odnajdując niepewnie jakąś nić analogii. Wahał się jednak w tym, czy dobrze zrozumiał, czy przypadkiem nie nadinterpretował jej słów bardziej niż powinien. Chociaż był w stanie uwierzyć, że tacy krążyli tu po ulicach - ryzykanci, mający tyle samo do stracenia, jak i zyskania. Gdyby ich odpowiednio pokierować...jak użyteczni mogliby się stać?
Słuchał jej wyznania - dźwięczącego emocjami monologu, którego nie przerywał. Chciał doznać jego pełnego brzmienia, zrozumieć kryjącą się w nim zapowiedź działania, szczypty niepewności, niezdecydowania oraz świadomości tego, że na tą nie będzie mogła sobie pozwolić. Nadzieja zdawała się niknąć w tym sztormie dramaturgii, a w jego sercu była po prostu kobieta wierząca w zażyłość i to, że ta przetrwa, jak ci których dotyczyła.
- Pytasz mnie, więc odpowiem za siebie bo nie jestem wszystkimi i za wszystkich nie poręczę - nie zamierzał sobie przypisywać woli wszystkich bo sam nie był pewny, czy wola całości jest zbieżna z jego własną - Będę. Tak długo, jak będzie trzeba. Nie zrozum mnie też źle, jednak żadnego końca nie przewiduję tym bardziej, że po walce, kiedy opadnie kurz wojny, to będzie wciąż jeszcze wiele do zrobienia - tego był pewien, jak tego, że woda jest mokra, a ogień gorący. Nie miało być żadnego końca. Umrzeć w ogniu walki brzmiało pięknie, lecz tylko tyle. Liczyła się przyszłość, a tą prócz wywalczenia, należało jeszcze zbudować
- Co jakbym dał wam wybór wcześniej? - zaczął po dłuższej pauzie - Przed Ministerstwem, przed głodem..? - co miało nastąpić wcześniej...? - Tobie i tej części, która chciałaby żyć by się odpłacić lub po prostu przeżyć...? - mówił to wszystko tak, jakby miał faktyczną siłę sprawczą by tego dokonać, choć pomysł tworzył mu się na bieżąco w chwili obecnej - Otwarta walka czy choćby jakikolwiek bunt nie wchodzi w grę. Nie w teraz, nie kiedy Londyn wygląda tak jak wygląda. Mógłbym zorganizować jednak przerzut. Musiałabyś jednak współpracować i robić dokładnie to co powiem - nie żartował. Jeżeli faktycznie byli tu ludzie z podobnym nastawieniem co kobieta to mógł dla niej i dla tych bliskich znaleźć rozwiązanie dla ich trudnego położenia. Prawdziwe. Realne.
Find your wings
Drgnęły jej usta, jakby w szeleście porozumienia, jakby w uśmiechu kiepskiego pocieszenia. Zdawało się, że zyskała potwierdzenie, nieco mdłe, ale jednak. Kieran żył. Był gdzieś tam, a ją zepchnął poza granicę swojego wzroku, w otchłań bezczelnego zapomnienia. Nie zamierzała jednak z tego powodu rozpaczać. Nie znikał pierwszy raz z jej rzeczywistości, przemykał przez nią dość mgliście. Charakteryzowały go nagłe powroty i nieznośne pustki. Przywykła. Miała to gdzieś. Jemu zaś, temu Skamanderowi, współczuć mogła jedynie takiego dyrygenta. Wyglądał jej jednak na typa, który nie chodził zgodnie z zegarkiem starego aurora. Wydawał się dość bystry i nie taki cichy, by przytakiwać. Kilka wspólnych chwil wystarczyło, by objawił jej choćby i namiastkę osobowości. Odłamek ledwie, ale o więcej nie prosiła, więcej też nie potrzebowała. Wiedziała, że jeszcze chwila i rozproszy się, czar pryśnie, facet zniknie, wróci do swoich morderczych misji, do tułaczki, śledztw, ucieczek i tej całej wojny. A może nawet teraz wcale nie zszedł z tej drogi i jedynie na moment przysiadł na poboczu, skrył się w cieniu drzewa, wysłuchał głosu, którego wcale się nie spodziewał.
Właściwie to było pytanie, dość zastanawiające. Jak na kogoś, kto trwał w pędzie wydarzeń, dość szybko myślał, wyciągał wnioski, poszukiwał tego, co koniecznie zostało w oczywisty sposób wypowiedziane. Uśmiechnęła się niecnie, choć poza tym dość charakterystycznym gestem próżno było poszukiwać w niej jakichkolwiek śladów niebezpieczeństwa czy złośliwości. Obserwowała i również pozwalała się pewnym myślom kształtować w miarę postępującej rozmowy. Bardzo zaskakujący początek znajomości, czyż nie?
– Nie. Właściwie niczego nie próbuję sugerować – oznajmiła lekko, bez dłuższego przemyślenia. – Choć coś w tym jest. Znalazłoby się tutaj paru takich, podobnych tobie, którzy odważnie rzuciliby się w wir akcji – dodała, ignorując gorycz zakradającą się wrednie do języka. Chociażby on, chociażby mój brat. Bo przecież Keaton rozpłynął się w powietrzu. Nie było go od miesięcy. Być może rzucił się do jakiejś krzywej sprawy, być może zdechł już dawno temu, a ona jeszcze się łudziło, bo przeczucie nie pozwalało jej zapomnieć. Albo po prostu wymknął się stąd i wybrał własną drogę. Pieprzony włóczykij. – I działają. Również w imię tego, w co wierzą – zakończyła wciąż z tym samym spokojem. Bez podejrzanych emocji możliwych do wychwycenia miedzy kolejnymi słowami. Po prostu stwierdzała jedną z tych prawd. O porcie, o ludziach stąd, o postawie, której nikt nie zamierzał się wypierać. Bo każdy o coś walczył. – No tak – mruknęła w pierwszej chwili, odciągając od niego dotąd ciekawskie spojrzenie. – Bo po walce dopiero będzie można odkryć, co tam jeszcze zostało i jak bardzo tkwimy w tym… gnoju. O ile walka skończy się pomyślnie, o ile uda się osiągnąć ten pierwszy cel – kontynuowała gdzieś za nim, skrajnie zamyślona, dość chłodna. Gdy trzeba, potrafiła przywołać wielkie myśli i rozniecić właściwie pragnienia, ale umiała też spojrzeć na to z większym dystansem. Tak przynajmniej jej się wydawało. Że jeszcze nie zwariowała, że jeszcze potrafiła dodać dwa do dwóch i nie zaślepiło jej całkiem. – Ale nie wiem, jak jest tam. Wiem tylko, co jest tutaj – przyznała, wyginając nieco szyję. Nie popatrzyła w okno – które zresztą było przecież osłonięte – popatrzyła w sufit, w te popękane resztki farby. Widok idealnie oddawał to, w jakiej formie znalazła się ta dzielna. Nie jednak od kwietnia. To trwało od lat, a teraz po prostu odczuli to bardziej. – Dobrze słyszeć, że chociaż ty się nie poddasz. Obyś przez to przeszedł. I obyś nie dał się tym gnojkom złapać – przyznała, uśmiechając się wreszcie, po tej przedłużającej się aurze smutku. Myśli jednak mimowolnie wciąż skręcały jej w dość oczywistym kierunku. Nie mogła pozwolić, by zapędziły ją w tę pułapkę.
Popatrzyła na niego z uniesionymi nieco brwiami, kiedy zasugerował ten wybór. Zupełnie jakby wiedział coś więcej, jakby istniał sposób, by zmienić bieg wydarzeń. – Ty? Teraz już raczej za późno, by patrzeć za siebie. Możemy myśleć o tym, jak poradzić sobie dzisiaj, jak przeżyć kolejne miesiące. Jak przetrwać i nie stracić naszego domu. I jak rozmawiać z tymi, którzy dawniej wierzyli w ten port i jego mieszkańców, a dziś są tak obcy. I jak walczyć z głodem. – Wypowiedzenie tego na głos nie było łatwe, każdy fakt rozcinał jej związane z tymi ludźmi serce. Bo czuła się częścią zanurzonej w kryzysie społeczności. Ich statek tonął, a gdzieś po omacku dawni przyjaciele wydłubywali w łodzi dodatkowe dziury. Wiedziała o tym. Otworzyła lekko usta, kiedy przedstawił swoją propozycję. Podstęp czy szczera chęć pomocy? Przyglądała mu się przez chwilę, w milczeniu. Przecież nie wisiał na każdym londyńskim słupie bez powodu, przecież znikąd się nie wzięły rozpaczliwe poszukiwania tych zakonników, przecież był jednym z nich, kimś zapewne związanym z Hanią. Czy jednak oznaczało to, że z marszu zaczynała mu ufać? Ostrożna to w tej rozmownie nie była, nie pilnowała słów, ryzykowała nawet, nie czując specjalnej potrzeby milczenia w chwili, kiedy pojawiła się okazja do rozmowy. – Jeśli kiedykolwiek Londyn postanowi się zbuntować, to wszystko zacznie się tutaj. W porcie. I to jego krew zostanie przelana jak pierwsza. Wiem to – skomentowała najpierw kwestię ewentualnej… głośnej niezgody. Pierwszych buntowników podobno zabijało się najłatwiej. Czy jednak na pewno? – Mogłabym współpracować – przyznała zaintrygowana. – I dokąd byś ich zabrał? Gdzie jest bezpiecznie dzisiaj? Gdzie będzie bezpiecznie za kilka miesięcy? Jeśli stąd wyjdą, i tak nie zapomną o dokach. Będą wierzyć, że to tylko chwila, że w końcu wrócą. Chciałabym, by tak było. By mieli szansę. Ale wiem, że nie tak to działa - skwitowała ciszej.
Bo żyli z dnia na dzień, a przyszłość wydawała się pesymistyczna lub skrajnie zagadkowa.
Właściwie to było pytanie, dość zastanawiające. Jak na kogoś, kto trwał w pędzie wydarzeń, dość szybko myślał, wyciągał wnioski, poszukiwał tego, co koniecznie zostało w oczywisty sposób wypowiedziane. Uśmiechnęła się niecnie, choć poza tym dość charakterystycznym gestem próżno było poszukiwać w niej jakichkolwiek śladów niebezpieczeństwa czy złośliwości. Obserwowała i również pozwalała się pewnym myślom kształtować w miarę postępującej rozmowy. Bardzo zaskakujący początek znajomości, czyż nie?
– Nie. Właściwie niczego nie próbuję sugerować – oznajmiła lekko, bez dłuższego przemyślenia. – Choć coś w tym jest. Znalazłoby się tutaj paru takich, podobnych tobie, którzy odważnie rzuciliby się w wir akcji – dodała, ignorując gorycz zakradającą się wrednie do języka. Chociażby on, chociażby mój brat. Bo przecież Keaton rozpłynął się w powietrzu. Nie było go od miesięcy. Być może rzucił się do jakiejś krzywej sprawy, być może zdechł już dawno temu, a ona jeszcze się łudziło, bo przeczucie nie pozwalało jej zapomnieć. Albo po prostu wymknął się stąd i wybrał własną drogę. Pieprzony włóczykij. – I działają. Również w imię tego, w co wierzą – zakończyła wciąż z tym samym spokojem. Bez podejrzanych emocji możliwych do wychwycenia miedzy kolejnymi słowami. Po prostu stwierdzała jedną z tych prawd. O porcie, o ludziach stąd, o postawie, której nikt nie zamierzał się wypierać. Bo każdy o coś walczył. – No tak – mruknęła w pierwszej chwili, odciągając od niego dotąd ciekawskie spojrzenie. – Bo po walce dopiero będzie można odkryć, co tam jeszcze zostało i jak bardzo tkwimy w tym… gnoju. O ile walka skończy się pomyślnie, o ile uda się osiągnąć ten pierwszy cel – kontynuowała gdzieś za nim, skrajnie zamyślona, dość chłodna. Gdy trzeba, potrafiła przywołać wielkie myśli i rozniecić właściwie pragnienia, ale umiała też spojrzeć na to z większym dystansem. Tak przynajmniej jej się wydawało. Że jeszcze nie zwariowała, że jeszcze potrafiła dodać dwa do dwóch i nie zaślepiło jej całkiem. – Ale nie wiem, jak jest tam. Wiem tylko, co jest tutaj – przyznała, wyginając nieco szyję. Nie popatrzyła w okno – które zresztą było przecież osłonięte – popatrzyła w sufit, w te popękane resztki farby. Widok idealnie oddawał to, w jakiej formie znalazła się ta dzielna. Nie jednak od kwietnia. To trwało od lat, a teraz po prostu odczuli to bardziej. – Dobrze słyszeć, że chociaż ty się nie poddasz. Obyś przez to przeszedł. I obyś nie dał się tym gnojkom złapać – przyznała, uśmiechając się wreszcie, po tej przedłużającej się aurze smutku. Myśli jednak mimowolnie wciąż skręcały jej w dość oczywistym kierunku. Nie mogła pozwolić, by zapędziły ją w tę pułapkę.
Popatrzyła na niego z uniesionymi nieco brwiami, kiedy zasugerował ten wybór. Zupełnie jakby wiedział coś więcej, jakby istniał sposób, by zmienić bieg wydarzeń. – Ty? Teraz już raczej za późno, by patrzeć za siebie. Możemy myśleć o tym, jak poradzić sobie dzisiaj, jak przeżyć kolejne miesiące. Jak przetrwać i nie stracić naszego domu. I jak rozmawiać z tymi, którzy dawniej wierzyli w ten port i jego mieszkańców, a dziś są tak obcy. I jak walczyć z głodem. – Wypowiedzenie tego na głos nie było łatwe, każdy fakt rozcinał jej związane z tymi ludźmi serce. Bo czuła się częścią zanurzonej w kryzysie społeczności. Ich statek tonął, a gdzieś po omacku dawni przyjaciele wydłubywali w łodzi dodatkowe dziury. Wiedziała o tym. Otworzyła lekko usta, kiedy przedstawił swoją propozycję. Podstęp czy szczera chęć pomocy? Przyglądała mu się przez chwilę, w milczeniu. Przecież nie wisiał na każdym londyńskim słupie bez powodu, przecież znikąd się nie wzięły rozpaczliwe poszukiwania tych zakonników, przecież był jednym z nich, kimś zapewne związanym z Hanią. Czy jednak oznaczało to, że z marszu zaczynała mu ufać? Ostrożna to w tej rozmownie nie była, nie pilnowała słów, ryzykowała nawet, nie czując specjalnej potrzeby milczenia w chwili, kiedy pojawiła się okazja do rozmowy. – Jeśli kiedykolwiek Londyn postanowi się zbuntować, to wszystko zacznie się tutaj. W porcie. I to jego krew zostanie przelana jak pierwsza. Wiem to – skomentowała najpierw kwestię ewentualnej… głośnej niezgody. Pierwszych buntowników podobno zabijało się najłatwiej. Czy jednak na pewno? – Mogłabym współpracować – przyznała zaintrygowana. – I dokąd byś ich zabrał? Gdzie jest bezpiecznie dzisiaj? Gdzie będzie bezpiecznie za kilka miesięcy? Jeśli stąd wyjdą, i tak nie zapomną o dokach. Będą wierzyć, że to tylko chwila, że w końcu wrócą. Chciałabym, by tak było. By mieli szansę. Ale wiem, że nie tak to działa - skwitowała ciszej.
Bo żyli z dnia na dzień, a przyszłość wydawała się pesymistyczna lub skrajnie zagadkowa.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
A jednak nie kryła się za jej słowami żadna sugestia, tak jednak myśl którą wypowiedziała chwilę później tak, jakby była czymś pewnym, wydała mu się niezwykle odważna. Nieznacznie uniósł podbródek w zaciekawieniu i lekkim powątpiewaniu. Czy na pewno znalazłoby się kilku mu podobnych...? Być może pod kątem wspomnianej odwagi, lecz domyślał się, że tej z rodzaju mniej przemyślanej, typowej dla hazardzistów, awanturników. Niestety jego organizacja nie znajdowała się w dobrym położeniu dlatego prezentując kobiecie zainteresowanie słuchał dalej zachęcając ją tym samym do tego by mówiła dalej, więcej; dała mu obraz tego co sama widzi w porcie, ludziach. Chciał wiedzieć jaką jest kobietą. W chwili obecnej dostrzegał nieco pesymistyczną romantyczkę nie wychylającą się swoim zainteresowaniem poza port. Port jest tu, a Londyn tam .
- Ja - przyznał - I nie za dużo w tym dramaturgii...? W tym co mówisz? Jeżeli dostrzegasz tu ludzi podobnych do mnie, i jeżeli są faktycznie choć jednym promilu podobni do mnie, mają sprawne ręce i nogi to nie widzę powodu dla którego mieliby tylko być i trwać w głodzie - był człowiekiem czynu co udowodnił już niejednokrotnie wrogiemu rządowi, jak i całej Anglii. Jeżeli jej zdaniem byli tu mu podobni ludzie to dlaczego mieliby uważać, że na cokolwiek jest za późno, skazywać się na bierność i wyczekiwać pod butem okupanta na okazję do buntu, która od samego czekania mogła nigdy nie nastąpić. Pokiwał przecząco głową. Pomysł, że nie tyle co czekanie, a spontaniczny zew walki miałby coś zmienić tak właściwie sprowadzało się do tego samego - To skończy się tylko bezsensowną śmiercią. Walka z wrogiem nie oznacza walki tylko w jednym określonym miejscu i tylko w jedyny określony sposób. Świat na porcie się nie kończy i od niego się też nie zaczyna - Spojrzał na nią poważniej zastanawiając się czy zdawała sobie sprawę z tego, że walki toczyły się na terenie nie tylko Londynu. Jej narracja dotyczyła jednak tylko tego miejsca, jakby nic poza nim nie istniało - Dla ludzi sprzeciwiających się władzy każde miejsce nie będące ogródkiem wroga będzie bezpieczniejsze. Chociażby Lancastshire, a jeszcze bezpieczniejsze Somerset, półwysep Kornwalijski... - ton głosu sugerował, że może tak wymieniać do nocy. W zasadzie naprawdę każde miejsce było bezpieczniejsze niż to w którym urząd sprawowali ludzie Voldemorta - Nikt im nie każe zapominać, nikt też nie mówi, że kiedyś nie będą mogli wrócić. Mam możliwość dania takim ludziom alternatywy. Jeżeli w porcie są jednostki które sprzeciwiają się władzy mogę dać im zaplecze i możliwości do walki która coś faktycznie wniesie, a która pewnego dnia pozwali zawalczyć i o Londyn, i o to miejsce. Wszystko wymaga czasu, skoordynowania. Nie ma niczego co dostaje się natychmiast tylko dlatego że się chce. Sprawiedliwość nie jest wyjątkiem - jeżeli jej chciała musiała uzbroić się w cierpliwość, pokorę i to samo tyczyło każdego buntownika. Każdy nieprzemyślany ruch mógł skończyć się śmiercią. Tak po prostu - Jeżeli masz więc kontakt do ludzi sprzeciwiających się władzy, którzy mogliby chcieć walczyć to w pierwszej kolejności upewnij się, że są tak poważni w swoich deklaracjach, jak przypuszczasz, a nie że są to puste słowa wypowiadane tylko po to by się tobie przypodobać - Jeżeli tak swobodnie i lekko potrafiła opowiadać o swoich myślach to nie zdziwiłby się gdyby kilku mężczyzn wtórowało w jej romantycznymi hasłami o rewolucji, wolności i krwawym poświęceniu byle tylko znaleźć się bliżej niej. Była przyjemną dla oka kobietą o uwodzicielskiej naturze. Nie zdziwiłby się gdyby mówili tak przy niej, dla niej. Zmrużył powieki przywołując na nowo skupienie - Jeżeli chcesz przyczynić się do upadku uzurpatorów - oceń ilu ich jest, ilu możesz zaufać. Potem albo ja, albo człowiek od nas skontaktowałby się z tobą i uzgodnione zostałby dalsze kwestie. Pasowałoby ci to..? - tak naprawdę przeczuwał już jaką otrzyma odpowiedź. Chciał ją jednak usłyszeć.
Po tym kiedy czas już upłynął, a okolica stała się dla niego bezpieczniejsza ukradkiem opuścił nieprzyjemnie portowa okolicę.
|zt [bylobrzydkobedzieladnie]
- Ja - przyznał - I nie za dużo w tym dramaturgii...? W tym co mówisz? Jeżeli dostrzegasz tu ludzi podobnych do mnie, i jeżeli są faktycznie choć jednym promilu podobni do mnie, mają sprawne ręce i nogi to nie widzę powodu dla którego mieliby tylko być i trwać w głodzie - był człowiekiem czynu co udowodnił już niejednokrotnie wrogiemu rządowi, jak i całej Anglii. Jeżeli jej zdaniem byli tu mu podobni ludzie to dlaczego mieliby uważać, że na cokolwiek jest za późno, skazywać się na bierność i wyczekiwać pod butem okupanta na okazję do buntu, która od samego czekania mogła nigdy nie nastąpić. Pokiwał przecząco głową. Pomysł, że nie tyle co czekanie, a spontaniczny zew walki miałby coś zmienić tak właściwie sprowadzało się do tego samego - To skończy się tylko bezsensowną śmiercią. Walka z wrogiem nie oznacza walki tylko w jednym określonym miejscu i tylko w jedyny określony sposób. Świat na porcie się nie kończy i od niego się też nie zaczyna - Spojrzał na nią poważniej zastanawiając się czy zdawała sobie sprawę z tego, że walki toczyły się na terenie nie tylko Londynu. Jej narracja dotyczyła jednak tylko tego miejsca, jakby nic poza nim nie istniało - Dla ludzi sprzeciwiających się władzy każde miejsce nie będące ogródkiem wroga będzie bezpieczniejsze. Chociażby Lancastshire, a jeszcze bezpieczniejsze Somerset, półwysep Kornwalijski... - ton głosu sugerował, że może tak wymieniać do nocy. W zasadzie naprawdę każde miejsce było bezpieczniejsze niż to w którym urząd sprawowali ludzie Voldemorta - Nikt im nie każe zapominać, nikt też nie mówi, że kiedyś nie będą mogli wrócić. Mam możliwość dania takim ludziom alternatywy. Jeżeli w porcie są jednostki które sprzeciwiają się władzy mogę dać im zaplecze i możliwości do walki która coś faktycznie wniesie, a która pewnego dnia pozwali zawalczyć i o Londyn, i o to miejsce. Wszystko wymaga czasu, skoordynowania. Nie ma niczego co dostaje się natychmiast tylko dlatego że się chce. Sprawiedliwość nie jest wyjątkiem - jeżeli jej chciała musiała uzbroić się w cierpliwość, pokorę i to samo tyczyło każdego buntownika. Każdy nieprzemyślany ruch mógł skończyć się śmiercią. Tak po prostu - Jeżeli masz więc kontakt do ludzi sprzeciwiających się władzy, którzy mogliby chcieć walczyć to w pierwszej kolejności upewnij się, że są tak poważni w swoich deklaracjach, jak przypuszczasz, a nie że są to puste słowa wypowiadane tylko po to by się tobie przypodobać - Jeżeli tak swobodnie i lekko potrafiła opowiadać o swoich myślach to nie zdziwiłby się gdyby kilku mężczyzn wtórowało w jej romantycznymi hasłami o rewolucji, wolności i krwawym poświęceniu byle tylko znaleźć się bliżej niej. Była przyjemną dla oka kobietą o uwodzicielskiej naturze. Nie zdziwiłby się gdyby mówili tak przy niej, dla niej. Zmrużył powieki przywołując na nowo skupienie - Jeżeli chcesz przyczynić się do upadku uzurpatorów - oceń ilu ich jest, ilu możesz zaufać. Potem albo ja, albo człowiek od nas skontaktowałby się z tobą i uzgodnione zostałby dalsze kwestie. Pasowałoby ci to..? - tak naprawdę przeczuwał już jaką otrzyma odpowiedź. Chciał ją jednak usłyszeć.
Po tym kiedy czas już upłynął, a okolica stała się dla niego bezpieczniejsza ukradkiem opuścił nieprzyjemnie portowa okolicę.
|zt [bylobrzydkobedzieladnie]
Find your wings
Ostatnio zmieniony przez Anthony Skamander dnia 08.08.21 15:06, w całości zmieniany 1 raz
Była związana z tym miejscem, nie kryła tego, że w jej spojrzeniu tak naprawdę niewiele było samego Londynu, chociaż mówili o jego środku, choć ani przez chwilę nie wyszli poza sprawy jednej dzielnicy, ledwie kawałka całej sieci ulic i kamienic. A tam wszędzie byli ludzie, ludzie, o których mogła nie wiedzieć zupełnie niczego, a którzy być może reprezentowali zdanie całkowicie odmienne, ale przyjazne obecnym władzom. Jej ideały były określone jasno, miały granicę, być może patrzyła na to wszystko zbyt osobiście, za bardzo trzymała się określonych ram. A to mogło wpędzić ją w zgubę. Miała wolę walki, wiedziała, że nic nie brało się znikąd i na wszystko trzeba było samemu dobrze zapracować. Dusiło ją bierne spoglądanie na niedolę portowych braci. Co radził? Dokąd by poszedł? Od czego zaczął? Bunt nazywał śmiercią. Popatrzyła w bok, w podrapane ściany, w ocienione kawałki kruszejącej rzeczywistości. Tu się zaczynała i tu się kończyła ona. Philippa Moss. Innej nie było. Czy potrafiłaby znaleźć się gdzieś dalej?
– Ja nie znam tego, co jest tam dalej. Żyję tutaj. Prawie nigdy nie byłam poza miastem. Nie widzę tego jako wielkiej całości, całego tego konfliktu przetaczającego się przez kraj. Ludzie tu są prości, myślą o własnym, wielu nie umie spojrzeć szerzej. Nie wiem, które krainy są przyjazne mi, dokąd można odejść, by poszukać czegoś innego. Ale chciałabym to wiedzieć, chciałabym rozumieć, chciałabym pomóc. Nikt nie chce pchać się na głupią śmierć, ani utknąć tu i po prostu czekać na zbawienie. Mówisz o wielu miejscach, a tu wciąż są tacy, którzy nie wiedzą, że jest jakieś dalej, że ich los może się odmienić, albo którzy nie potrafią się wydostać, bo tu nie mają prawie nic, a co dopiero w obcym miejscu – mówiła z troską, a wtedy wszystkie twarze skromnych, naznaczonych piętnem krwi rodzin przelatywały niewidzialnie przed jej oczami. Znała takich, którzy o coś wołali, czegoś potrzebowali, ale więziło ich przekonanie, że skoro największe miasto angielskie przepadło, to nie ma już nic i pozostaje tkwić na gruzach. Albo szukać dla siebie przestrzeni pośrodku kąsających ulic. Intrygą, kłamstwem, przestępstwem, bo przecież tak myślano często o śmierdzących dokach, tak widziano ich, ubogą masę, przygłupią i pozbawioną ambicji. Większość faktycznie nie potrzebowała wiele, większość moczyła dłonie w wątpliwych sprawkach i gryzła się z prawem, ale tu zaczynało chodzić o coś więcej, o dużo więcej. Moss czuła, że odbiera im się resztki wolności. I chociaż chciałaby pomóc, bo przecież nie miała niczego do stracenia, a do samego działania naprawdę się paliła, to brakowało jej odpowiedzi. Jak?
Wygląda na to, że ten mężczyzna, ta twarz mająca straszyć ludzi z zalepionych świstków, naprawdę coś wiedział. Zmrużyła oczy i wysłuchała go, spokojnie, bez przerywania. Chciała popatrzeć na to jako na całość, na rysujący się jakikolwiek plan. Na coś, co faktycznie sprawi, że będzie mogła wspomóc tych, którzy nie mogli tu dłużej zostać, a którzy nie znali właściwiej drogi ucieczki. Mogła mu ufać? Cóż, najpewniej nie bez przyczyny obiecywali za niego góry złota. Nie był kimś całkiem niewinnym i zupełnie przypadkowym, ślepy los skrzyżował ich drogi. Sprawdź ludzi, podpowiadał, a ona czuła, że wskazuje na coś, co mocno leżało w jej zasięgu. Akurat to umiała bardzo dobrze zweryfikować. I zdawała sobie sprawę z tego, że w absolutnym morzu kłamstw i walki o przetrwanie ludzie przyjmowali maski lub gwałcili dawne przyjaźnie – bo tak trzeba. Nie wszystko, co wydawało jej się słuszne, naprawdę tak musiało wyglądać. Przestrzegał ją. – Niech tak będzie. Zajmę się tym i zweryfikuję na nowo otoczenie. Jestem w stanie dotrzeć do tych, którym potrzeba tego samego co mnie i którzy są gotowi działać, albo do tych, którym naprawdę należy pomóc. Zrobię to, a potem wezwę ciebie… Chciałabym wierzyć, że naprawdę można na ciebie liczyć i że będziesz wiedział, co należy zrobić. Że wyjście stąd nie oznacza ucieczki od braci, a podjęcie prawdziwej walki o ich dobro – wyznała, nie odejmując spojrzenia, było ono uważne, wnikliwe i gdzieś obok przejęte sprawą, której miała się w najbliższym czasie oddać.
zt
– Ja nie znam tego, co jest tam dalej. Żyję tutaj. Prawie nigdy nie byłam poza miastem. Nie widzę tego jako wielkiej całości, całego tego konfliktu przetaczającego się przez kraj. Ludzie tu są prości, myślą o własnym, wielu nie umie spojrzeć szerzej. Nie wiem, które krainy są przyjazne mi, dokąd można odejść, by poszukać czegoś innego. Ale chciałabym to wiedzieć, chciałabym rozumieć, chciałabym pomóc. Nikt nie chce pchać się na głupią śmierć, ani utknąć tu i po prostu czekać na zbawienie. Mówisz o wielu miejscach, a tu wciąż są tacy, którzy nie wiedzą, że jest jakieś dalej, że ich los może się odmienić, albo którzy nie potrafią się wydostać, bo tu nie mają prawie nic, a co dopiero w obcym miejscu – mówiła z troską, a wtedy wszystkie twarze skromnych, naznaczonych piętnem krwi rodzin przelatywały niewidzialnie przed jej oczami. Znała takich, którzy o coś wołali, czegoś potrzebowali, ale więziło ich przekonanie, że skoro największe miasto angielskie przepadło, to nie ma już nic i pozostaje tkwić na gruzach. Albo szukać dla siebie przestrzeni pośrodku kąsających ulic. Intrygą, kłamstwem, przestępstwem, bo przecież tak myślano często o śmierdzących dokach, tak widziano ich, ubogą masę, przygłupią i pozbawioną ambicji. Większość faktycznie nie potrzebowała wiele, większość moczyła dłonie w wątpliwych sprawkach i gryzła się z prawem, ale tu zaczynało chodzić o coś więcej, o dużo więcej. Moss czuła, że odbiera im się resztki wolności. I chociaż chciałaby pomóc, bo przecież nie miała niczego do stracenia, a do samego działania naprawdę się paliła, to brakowało jej odpowiedzi. Jak?
Wygląda na to, że ten mężczyzna, ta twarz mająca straszyć ludzi z zalepionych świstków, naprawdę coś wiedział. Zmrużyła oczy i wysłuchała go, spokojnie, bez przerywania. Chciała popatrzeć na to jako na całość, na rysujący się jakikolwiek plan. Na coś, co faktycznie sprawi, że będzie mogła wspomóc tych, którzy nie mogli tu dłużej zostać, a którzy nie znali właściwiej drogi ucieczki. Mogła mu ufać? Cóż, najpewniej nie bez przyczyny obiecywali za niego góry złota. Nie był kimś całkiem niewinnym i zupełnie przypadkowym, ślepy los skrzyżował ich drogi. Sprawdź ludzi, podpowiadał, a ona czuła, że wskazuje na coś, co mocno leżało w jej zasięgu. Akurat to umiała bardzo dobrze zweryfikować. I zdawała sobie sprawę z tego, że w absolutnym morzu kłamstw i walki o przetrwanie ludzie przyjmowali maski lub gwałcili dawne przyjaźnie – bo tak trzeba. Nie wszystko, co wydawało jej się słuszne, naprawdę tak musiało wyglądać. Przestrzegał ją. – Niech tak będzie. Zajmę się tym i zweryfikuję na nowo otoczenie. Jestem w stanie dotrzeć do tych, którym potrzeba tego samego co mnie i którzy są gotowi działać, albo do tych, którym naprawdę należy pomóc. Zrobię to, a potem wezwę ciebie… Chciałabym wierzyć, że naprawdę można na ciebie liczyć i że będziesz wiedział, co należy zrobić. Że wyjście stąd nie oznacza ucieczki od braci, a podjęcie prawdziwej walki o ich dobro – wyznała, nie odejmując spojrzenia, było ono uważne, wnikliwe i gdzieś obok przejęte sprawą, której miała się w najbliższym czasie oddać.
zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Ponura sypialnia
Szybka odpowiedź