Łazienka
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Łazienka
Wilgotno, lepko, przyjemnie chłodno w zaduszone letnie dni i upiornie zimą. Ściany pamiętają historie przedwojennych czasów, kawałki niechlujne pomalowanych ścian odpadają przy gorszym dniu, kiedy zbyt delikatna pięść próbuje ulżyć swej złości. Podłoga reprezentuje wariację na temat szesnastu odcieni szarości, czasem coś tam pełznie i chowa się pod wanną w ciemnym kąciku. Właśnie, ta wanna to ulubiony kawałek skąpej przestrzeni, jej biel nie pasuje do zaniedbanych płaszczyzn, wygląda na to, że zjawiła się tutaj później. Zawieszony na ścianie prysznic czasem moczy śliską zasłonę, ale zwykle bąbelki, pieniste łąki są tym najmilszym drobiazgiem. Okienko wciska się w ścianę bez większej finezji, przygniła rama dawno utraciła pamięć o pierwszych właścicielach. Toaleta, lustro, parę damskich drobiazgów i odcisk czerwonych ust. Do tego miejsca raczej rzadko zaglądają wypuszczone ze złotego domku niuchacze. Zbyt mokro.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Philippa Moss dnia 21.06.20 16:41, w całości zmieniany 5 razy
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
ósmego marca
To zdecydowanie nie był dobry pomysł, zważywszy na to, jak bardzo nie uważał (uwarzenie czegokolwiek też było problemem, khm) na Eliksirach, niemniej jednak - zamierzał spróbować stworzyć eliksir niezłomności, który cholernie by mu się przydał, gdy już za kilka dni zmierzy się na pięści z dokowym zakapiorem. Cholernie chciał mu dokopać tak od dłuższego czasu w sumie.
A jak już wysadzać jakieś miejsce, to może mieszkanie Philippy, bo niby czemu nie.
Pojawił z całym zapasem ingrediencji, które znalazł w trakcie ich wyprawy na cmentarzysko starych mebli (ludzie je poupychali w komodach czy innych takich, ale nawet jeśli są trochę wysuszone, to wciąż zdatne są do wykorzystania?).
- Philie, ten kociołek to chyba pamięta jeszcze średniowieczne łaskotanie wiedźm na stosach, co? - wyglądał tak, jakby trochę już przeżył... - Co ty z nim robiłaś? Próbowałaś stworzyć mieszankę wybuchową? - niby marudził, ale czasu nie tracił, wziął ten róg garboroga i zaczął go rozłupywać moździerzem, potrzebował go w małych kawałkach. - W ogóle samo to, że w jednej z tych szaf leżały sobie tak rzadkie składniki, to jakiś cud... Te garborogi są twardsze niż smoki, ich skóra jest jak pancerz, niemal żadne zaklęcie się przez nią nie przebije, więc, żeby w ogóle taki róg zdobyć... Nie wspominając już o tym, że przecież na garborogach jeżdżą górskie trolle, podwójna ochrona - powinien się bardziej koncentrować na wykonywanej czynności, ale w sumie krzepy trochę miał, więc po prostu uderzał ile siły w bicku. - To było to całe serce, tak? - upewnił się jeszcze, nim wrzucił miazgę do kociołka - na bulgoczącą się wodę.
- Dobra, to przepłuczę jeszcze liście brzozy, bo w tej książce piszą, że ma być jedna ingrediencja roślinna, najlepiej właśnie one - z kieszeni spodni wystawała mu garść zerwanych w parku liści, wystarczyło je tylko oczyścić. - No bo mogłem sobie po prostu je zerwać? Z drzewa? To nie musiały być jakieś magiczne... eee... brzozy? - są takie? - I w sumie dżdżownica jeszcze żyje, bo z nią też musiałem po drodze improwizować - wyciągnął ją z drugiej kieszeni, kładąc na umywalce, tam też docisnął ostrze nożyka do dżdżownicy, przekrawając ją na równe trzy części. Brutal.
Kolejne ingrediencje dorzucił do kociołka, od razu dolewając też odmierzoną krew salamandry, bo ponoć nie można było zrobić później, miał to podkreślone trzy razy, chyba ten błąd kosztował go brew, skoro naznaczył stary podręcznik aż tak intensywnymi mazami.
- Okej, jak teraz pomieszam dwa razy... ruch przeciwny do wskazówek zegara, znaczy... a, dobra, yyy... myślisz, że jak przez sekundę mieszałem w drugą, to już koniec i mogę nie próbować dalej? - Merlinie, powinien najpierw czytać, a potem robić. - Jakie to w ogóle ma znaczenie - burknął jeszcze, szatkując język pufka. - Może to z jednego z tych pufków, które zabiłaś na sylwestrowe futro - parsknął śmiechem, po czym wsypał kawałki mięsa do bulgoczącego już eliksiru. - No dobra, pięć minut i zobaczymy, jakiego koloru to będzie... Ale nie wygląda na razie jakoś tragicznie, zobacz!
mam ze sobą: włosie mantykory, róg dwurożca, róg garboroga
To zdecydowanie nie był dobry pomysł, zważywszy na to, jak bardzo nie uważał (uwarzenie czegokolwiek też było problemem, khm) na Eliksirach, niemniej jednak - zamierzał spróbować stworzyć eliksir niezłomności, który cholernie by mu się przydał, gdy już za kilka dni zmierzy się na pięści z dokowym zakapiorem. Cholernie chciał mu dokopać tak od dłuższego czasu w sumie.
A jak już wysadzać jakieś miejsce, to może mieszkanie Philippy, bo niby czemu nie.
Pojawił z całym zapasem ingrediencji, które znalazł w trakcie ich wyprawy na cmentarzysko starych mebli (ludzie je poupychali w komodach czy innych takich, ale nawet jeśli są trochę wysuszone, to wciąż zdatne są do wykorzystania?).
- Philie, ten kociołek to chyba pamięta jeszcze średniowieczne łaskotanie wiedźm na stosach, co? - wyglądał tak, jakby trochę już przeżył... - Co ty z nim robiłaś? Próbowałaś stworzyć mieszankę wybuchową? - niby marudził, ale czasu nie tracił, wziął ten róg garboroga i zaczął go rozłupywać moździerzem, potrzebował go w małych kawałkach. - W ogóle samo to, że w jednej z tych szaf leżały sobie tak rzadkie składniki, to jakiś cud... Te garborogi są twardsze niż smoki, ich skóra jest jak pancerz, niemal żadne zaklęcie się przez nią nie przebije, więc, żeby w ogóle taki róg zdobyć... Nie wspominając już o tym, że przecież na garborogach jeżdżą górskie trolle, podwójna ochrona - powinien się bardziej koncentrować na wykonywanej czynności, ale w sumie krzepy trochę miał, więc po prostu uderzał ile siły w bicku. - To było to całe serce, tak? - upewnił się jeszcze, nim wrzucił miazgę do kociołka - na bulgoczącą się wodę.
- Dobra, to przepłuczę jeszcze liście brzozy, bo w tej książce piszą, że ma być jedna ingrediencja roślinna, najlepiej właśnie one - z kieszeni spodni wystawała mu garść zerwanych w parku liści, wystarczyło je tylko oczyścić. - No bo mogłem sobie po prostu je zerwać? Z drzewa? To nie musiały być jakieś magiczne... eee... brzozy? - są takie? - I w sumie dżdżownica jeszcze żyje, bo z nią też musiałem po drodze improwizować - wyciągnął ją z drugiej kieszeni, kładąc na umywalce, tam też docisnął ostrze nożyka do dżdżownicy, przekrawając ją na równe trzy części. Brutal.
Kolejne ingrediencje dorzucił do kociołka, od razu dolewając też odmierzoną krew salamandry, bo ponoć nie można było zrobić później, miał to podkreślone trzy razy, chyba ten błąd kosztował go brew, skoro naznaczył stary podręcznik aż tak intensywnymi mazami.
- Okej, jak teraz pomieszam dwa razy... ruch przeciwny do wskazówek zegara, znaczy... a, dobra, yyy... myślisz, że jak przez sekundę mieszałem w drugą, to już koniec i mogę nie próbować dalej? - Merlinie, powinien najpierw czytać, a potem robić. - Jakie to w ogóle ma znaczenie - burknął jeszcze, szatkując język pufka. - Może to z jednego z tych pufków, które zabiłaś na sylwestrowe futro - parsknął śmiechem, po czym wsypał kawałki mięsa do bulgoczącego już eliksiru. - No dobra, pięć minut i zobaczymy, jakiego koloru to będzie... Ale nie wygląda na razie jakoś tragicznie, zobacz!
mam ze sobą: włosie mantykory, róg dwurożca, róg garboroga
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Keat Burroughs' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 6
'k100' : 6
- Jasna cholera... w sumie to ciemna bardziej by pasowało, mniejsza z tym... czemu to... sfermentowało? - no bo tak to wyglądało, jak się pochylił nad kociołkiem. - Ale to cuchnie, trzeba okno otworzyć - westchnął tylko, niekoniecznie zaskoczony takim obrotem sytuacji. - Wiesz co, chyba jednak mieszałem w drugą stronę o sekundę za długo i to ma znaczenie, ale nadal nie wiem, co może zależeć od ruchu chochlą - chochlą, poważnie, taką kuchenną. Profesjonalne warzenie eliksirów! - Zmarnowałem właśnie jedną z cenniejszych ingrediencji... - to już trudniej mu było przeboleć, niemniej jednak - nie zamierzał poprzestać na jednej próbie. Potrzebował też przecież eliksiru gacka.
Szybkim ruchem różdżki opróżnił kociołek, którego ścianki niestety wciąż cuchnęły nieprzyjemnie. A może po prostu łazienka zdążyła już tym zapachem przesiąknąć?
W moździerzu zmiażdżył róg dwurożca, wyżywając się trochę na nieszczęsnym składniku za swoje poprzednie niepowodzenie. Ale tylko tak trochę. Bardzo.
- Mam nasączyć ten zmiażdżony róg krwią nietoperza... - może mówił do niej, może do siebie, wzrok miał nieobecny, wpatrzony nieprzytomnie w bulgoczący wywar. Krew dolał do miseczki, odstawiając na chwilę ingrediencje na bok, a w tym czasie sięgnął po żądło osy, które należało wrzucić na gotującą się wodę. Zaraz potem porwał liście belladonny, po czym wziął je do ręki i dodał dokładnie dwie szczypty, tyle wystarczyło, by powietrze przesiąknęło charakterystycznym aromatem, kłócącym się ze swądem przypalonych skarpet.
Dopiero na tym etapie nasączony krwią nietoperza róg został zmieszany z resztą składników; tym razem Keat upewnił się trzy razy, w którą stronę poruszać chochlą. - No dobra, to jeszcze tylko dwa... pająki, dla odmiany mają być żywe, bo suszone ponoć akurat w tym eliksirze się nie sprawdzają - znalezienie ich nie było trudne, dorwał małego pająka za wanną, drugiego na suficie; zacisnął na nich dłoń w pięść, rozkładając palce dopiero nad kociołkiem, do którego ostatecznie wpadły stworzenia, wieńcząc cały proces. -Jak samosterowalna śliwka w kompot - oznajmił z dumą, bo tym razem dałby sobie różdżkę odebrać, że zrobił wszystko, co napisali w podręczniku. I to poprawnie!
Szybkim ruchem różdżki opróżnił kociołek, którego ścianki niestety wciąż cuchnęły nieprzyjemnie. A może po prostu łazienka zdążyła już tym zapachem przesiąknąć?
W moździerzu zmiażdżył róg dwurożca, wyżywając się trochę na nieszczęsnym składniku za swoje poprzednie niepowodzenie. Ale tylko tak trochę. Bardzo.
- Mam nasączyć ten zmiażdżony róg krwią nietoperza... - może mówił do niej, może do siebie, wzrok miał nieobecny, wpatrzony nieprzytomnie w bulgoczący wywar. Krew dolał do miseczki, odstawiając na chwilę ingrediencje na bok, a w tym czasie sięgnął po żądło osy, które należało wrzucić na gotującą się wodę. Zaraz potem porwał liście belladonny, po czym wziął je do ręki i dodał dokładnie dwie szczypty, tyle wystarczyło, by powietrze przesiąknęło charakterystycznym aromatem, kłócącym się ze swądem przypalonych skarpet.
Dopiero na tym etapie nasączony krwią nietoperza róg został zmieszany z resztą składników; tym razem Keat upewnił się trzy razy, w którą stronę poruszać chochlą. - No dobra, to jeszcze tylko dwa... pająki, dla odmiany mają być żywe, bo suszone ponoć akurat w tym eliksirze się nie sprawdzają - znalezienie ich nie było trudne, dorwał małego pająka za wanną, drugiego na suficie; zacisnął na nich dłoń w pięść, rozkładając palce dopiero nad kociołkiem, do którego ostatecznie wpadły stworzenia, wieńcząc cały proces. -Jak samosterowalna śliwka w kompot - oznajmił z dumą, bo tym razem dałby sobie różdżkę odebrać, że zrobił wszystko, co napisali w podręczniku. I to poprawnie!
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Keat Burroughs' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 45
'k100' : 45
– Ten kociołek pamięta młodzieńcze lata babki kapitana Wooda – oświadczyła, spoglądając na niego z politowaniem. Właściwie to ta historia była nawet zabawna. Keat dobrze wiedział, że Moss zgarniała dużo fantów od portowej zgrai. Bibeloty zza siedmiu mórz mogłyby wypełnić szklaną witrynę w salonie – o ile w ogóle by taką posiadała. Póki co składała je gdzie popadło, niektóre ułatwiały jej życie, a inne kurzyły się na półce, czekając na choćby przelotny dotyk czarownicy. Kociołka jednak czasem używała. Z reguły nie chciało jej się bawić z eliksirami, ale w szkole szło jej całkiem nieźle i wiedza została do dziś. No i w Parszywym czasem pojawiało się jakieś żywe zlecenie na truciznę, a Phils nie gardziła zadaniem, z którym potrafiła sobie poradzić. – Podrzucił mi go kiedyś w podzięce za majową posiadówkę w 52. Balowali trzy dni. Bez przerwy. Upiłam się samymi oparami, polewając im w kółko tego rumu. Wood twierdził, że to jakiś święty kociołek, wyjątkowy… Ale tam, kocioł jak kocioł. Przynajmniej mam w czym warzyć mikstury – wyjaśniła, przyjmując na koniec raczej obojętny ton. Dostała niezłą darmochę, więc nie narzekała. Nie chciałaby wydawać miliona galeonów na magiczny garnek.
Zagryzła wargę, obserwując, jak pod naporem jego mięśni róg kruszył się. Szkoda, że nie mieszkali pod jednym dachem (a przynajmniej nie częściej niż od święta), przydałby jej się czasem kawał mężczyzny, nawet jeśli uparcie twierdziła, że na wszystkim się zna. – Cholera, Keat, ja potrzebuję dziesięć razy więcej czasu, by ukruszyć ten róg… Mężniejesz, niedługo będziesz jednym palcem podnosił dwie panienki – parsknęła, lekko kręcąc głową. Nie w złośliwości, a w braterskim żarcie bardziej. – Przy okazji mógłbyś pokruszyć cały mój zapas rogów… – stwierdziła ze spojrzeniem utkwionym w szafce, z której wręcz wylewały się oceany słoików wypchanych ingrediencjami. Wszystkie były prezentem od podróżujących po świecie marynarzy.
– Tak, to serce, skup się. Mniej gadania – ucięła jego fascynujące wywody. Ofiarował jej nową wiedzę, ale musiała też kontrolować uczniaka majstrującego przy tej płynnej bombie. Przecież lubiła swoją łazienkę. – Naprawdę nie wiem, jakie trzeba mieć szczęście, by znaleźć na śmietnisku stosy składników alchemicznych. Rozejrzałeś się dobrze? Może był jeszcze jakiś wór galeonów?
Później sama w myśli przywołała się do porządku, patrząc mu czujnie na ręce. Gdy wspomniał o liściach, pokiwała głową. Szedł krok po kroku, zgodnie z recepturą, ale czy nie przesadził za bardzo z tym kruszeniem? Nie miała pewności, ale wydawało jej się, że jest w porządku. Cóż, mieli się zaraz przekonać. – Wziąłeś tylko jedną dżdżownicę? Niuchacze by nie pogardziły… – zauważyła po chwili zawieszenia. Nad kotłem przeleciały dwie bahanki. Westchnęła zniesmaczona. Od kilku dni plądrowały jej chałupę. Nie za bardzo wiedziała, jak się za to zabrać. Miała nadzieję, że żadna się nie utopi w kotle, zanim eliksir nie zdąży się warzyć.
– Wrzucaj już tego pufka – przerwała mu sucho, nieco zirytowana wspomnieniem o sylwestrze. Garnek zabulgotał wypieszczony przez płomień. – Dziwnie wygląda – stwierdziła, biorąc od niego łychę, by dodatkowo przemieszać miksturę. – No coś pomieszałeś na pewno. Faktycznie śmierdzi gorzej niż śmietnik za Parszywym. – Zniesmaczona zmarszczyła brwi, a później powachlowała dłonią przed twarzą. Fuj. Zrobiła krok w tył. Keat jednak wyglądał na faktycznie rozczarowanego. Klepnęła go w plecy na pocieszenie. – Zdarza się. Wylej do kibla, zrobimy następny. – Spróbowała wzniecić w nim odrobinę entuzjazmu. Któregoś dnia mógł bardzo potrzebować samodzielnie uwarzyć miksturę, a wtedy wszystko, czego nauczył się dziś, mogło mu się przydać. Również błędne kroki były ważne. Szybko zabrał się za kolejny, też dość łatwy, ale Moss wolała nie zapeszać. Czasami te błahe napoje sprawiały największą trudność. Radził sobie z odpowiednim dobieraniem składników i przygotowywaniem ich do wrzucenia do wywaru. Nie zauważyła, by robił cokolwiek źle. Gdy wszystko było skończone, zaciągnęła się gackowym zapachem. Kwaśny, intensywny, ale zgodny z opisem w książce. – Udało ci się, Keat! – oznajmiła z uśmiechem, a niedługo później przelała odpowiednią ilość do fiolki. Na pewno będzie wiedział, co z nim zrobić.
– Spróbuję zrobić ten eliksir niezłomności. Pokrusz mi róg – powiedziała, płucząc kociołek po poprzednim wywarze. Naczynie wypełniła wodą i postawiła na ogniu. Przygotowany odpowiednio róg garboroga szybko znalazł się w rozgrzewającej się wodzie. Dorzuciła do środka wysuszone muchy siatkoskrzydłe, a później dwie łuski kamelona. Przemieszała wywar, kontrolując kolor cieczy. Nie chcieli powtórki z ostatniej próby. W powietrzu wciąż unosił się nieprzyjemny zapach. W parującym wnętrzu zatonął jeszcze włos z grzywy hipokamtusa i na koniec odrobina oleju z nasion malin. Czy się udało?
Zagryzła wargę, obserwując, jak pod naporem jego mięśni róg kruszył się. Szkoda, że nie mieszkali pod jednym dachem (a przynajmniej nie częściej niż od święta), przydałby jej się czasem kawał mężczyzny, nawet jeśli uparcie twierdziła, że na wszystkim się zna. – Cholera, Keat, ja potrzebuję dziesięć razy więcej czasu, by ukruszyć ten róg… Mężniejesz, niedługo będziesz jednym palcem podnosił dwie panienki – parsknęła, lekko kręcąc głową. Nie w złośliwości, a w braterskim żarcie bardziej. – Przy okazji mógłbyś pokruszyć cały mój zapas rogów… – stwierdziła ze spojrzeniem utkwionym w szafce, z której wręcz wylewały się oceany słoików wypchanych ingrediencjami. Wszystkie były prezentem od podróżujących po świecie marynarzy.
– Tak, to serce, skup się. Mniej gadania – ucięła jego fascynujące wywody. Ofiarował jej nową wiedzę, ale musiała też kontrolować uczniaka majstrującego przy tej płynnej bombie. Przecież lubiła swoją łazienkę. – Naprawdę nie wiem, jakie trzeba mieć szczęście, by znaleźć na śmietnisku stosy składników alchemicznych. Rozejrzałeś się dobrze? Może był jeszcze jakiś wór galeonów?
Później sama w myśli przywołała się do porządku, patrząc mu czujnie na ręce. Gdy wspomniał o liściach, pokiwała głową. Szedł krok po kroku, zgodnie z recepturą, ale czy nie przesadził za bardzo z tym kruszeniem? Nie miała pewności, ale wydawało jej się, że jest w porządku. Cóż, mieli się zaraz przekonać. – Wziąłeś tylko jedną dżdżownicę? Niuchacze by nie pogardziły… – zauważyła po chwili zawieszenia. Nad kotłem przeleciały dwie bahanki. Westchnęła zniesmaczona. Od kilku dni plądrowały jej chałupę. Nie za bardzo wiedziała, jak się za to zabrać. Miała nadzieję, że żadna się nie utopi w kotle, zanim eliksir nie zdąży się warzyć.
– Wrzucaj już tego pufka – przerwała mu sucho, nieco zirytowana wspomnieniem o sylwestrze. Garnek zabulgotał wypieszczony przez płomień. – Dziwnie wygląda – stwierdziła, biorąc od niego łychę, by dodatkowo przemieszać miksturę. – No coś pomieszałeś na pewno. Faktycznie śmierdzi gorzej niż śmietnik za Parszywym. – Zniesmaczona zmarszczyła brwi, a później powachlowała dłonią przed twarzą. Fuj. Zrobiła krok w tył. Keat jednak wyglądał na faktycznie rozczarowanego. Klepnęła go w plecy na pocieszenie. – Zdarza się. Wylej do kibla, zrobimy następny. – Spróbowała wzniecić w nim odrobinę entuzjazmu. Któregoś dnia mógł bardzo potrzebować samodzielnie uwarzyć miksturę, a wtedy wszystko, czego nauczył się dziś, mogło mu się przydać. Również błędne kroki były ważne. Szybko zabrał się za kolejny, też dość łatwy, ale Moss wolała nie zapeszać. Czasami te błahe napoje sprawiały największą trudność. Radził sobie z odpowiednim dobieraniem składników i przygotowywaniem ich do wrzucenia do wywaru. Nie zauważyła, by robił cokolwiek źle. Gdy wszystko było skończone, zaciągnęła się gackowym zapachem. Kwaśny, intensywny, ale zgodny z opisem w książce. – Udało ci się, Keat! – oznajmiła z uśmiechem, a niedługo później przelała odpowiednią ilość do fiolki. Na pewno będzie wiedział, co z nim zrobić.
– Spróbuję zrobić ten eliksir niezłomności. Pokrusz mi róg – powiedziała, płucząc kociołek po poprzednim wywarze. Naczynie wypełniła wodą i postawiła na ogniu. Przygotowany odpowiednio róg garboroga szybko znalazł się w rozgrzewającej się wodzie. Dorzuciła do środka wysuszone muchy siatkoskrzydłe, a później dwie łuski kamelona. Przemieszała wywar, kontrolując kolor cieczy. Nie chcieli powtórki z ostatniej próby. W powietrzu wciąż unosił się nieprzyjemny zapach. W parującym wnętrzu zatonął jeszcze włos z grzywy hipokamtusa i na koniec odrobina oleju z nasion malin. Czy się udało?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Philippa Moss' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 15
'k100' : 15
Wywar sapnął, wyrzucając z siebie obłok czarnej pary, a później gwałtownie zmętniał. Warknęła z irytacją i szybko ubrała rękawice. – Do kitu. Widzisz, nie tylko tobie nie poszło. Może to zły dzień miksturę niezłomności, ale zaraz spróbuję z czymś innym – oznajmiła, czując dodatkowe pokłady motywacji. Nie znosiła, kiedy coś jej nie wychodziło. Ubranymi w rękawice dłońmi chwyciła ciepły kocioł i wylała zawartość do toalety. W łazience zrobiło się ciemniej przez moc tej szarawej mgły. Przez otwarte okno wkradał się ciekawski chłód, ale Moss wcale nie czuła go. Skupiła się na kolejnej próbie. Zamierzała zrobić napój leczniczy. Odstawiła opłukany kociołek i podeszła do szafki ze składnikami. Wygrzebała stamtąd korzeń ciemiernika, miała ich całkiem sporo. Pomachała Keatowi przed nosem rośliną.
– Przygotujemy eliksir Volubilis, Keat. Tak na wypadek, gdybyś kiedyś stracił głos – wyjaśniła, kładąc ciemiernika na desce. Zaczęła kroić składnik. Nie wyobrażała sobie, by tym razem miało się coś nie udać. Poszatkowany korzeń ciemiernika umieściła w kotle. Zaraz za nim ponownie utonęły w wywarze krople oleju z nasion malin. Dodatkowo wydobywała pyłek kwiatowy. Mikstura potrzebowała jeszcze dwóch ingrediencji zwierzęcych. Wrzuciła do ciepłego płynu łuski węgorza i chitynowy pancerzyk żuka – w całości. Pomieszała kilka razy, pilnując z recepturą odpowiedniego kierunku. Uśmiechnęła się zadowolona, mikstura wyglądała nawet obiecująco. Czy aby na pewno?
– Przygotujemy eliksir Volubilis, Keat. Tak na wypadek, gdybyś kiedyś stracił głos – wyjaśniła, kładąc ciemiernika na desce. Zaczęła kroić składnik. Nie wyobrażała sobie, by tym razem miało się coś nie udać. Poszatkowany korzeń ciemiernika umieściła w kotle. Zaraz za nim ponownie utonęły w wywarze krople oleju z nasion malin. Dodatkowo wydobywała pyłek kwiatowy. Mikstura potrzebowała jeszcze dwóch ingrediencji zwierzęcych. Wrzuciła do ciepłego płynu łuski węgorza i chitynowy pancerzyk żuka – w całości. Pomieszała kilka razy, pilnując z recepturą odpowiedniego kierunku. Uśmiechnęła się zadowolona, mikstura wyglądała nawet obiecująco. Czy aby na pewno?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Philippa Moss' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 61
'k100' : 61
- Święty kociołek? Znaczy, że co, kiedyś go do jakichś obrządków rytualnych używali? Albo relikwia któregoś z czwórki założycieli w nim pływała? - parsknął śmiechem, przerywając wyliczankę z najdziwniejszymi pomysłami, na jakie mógł wpaść. Niemniej jednak - brzmiało to dość intrygująco, chętnie by posłuchał tych wyssanych z palca opowieści, bo nie miał najmniejszych wątpliwości, że fantazja Wooda pracowała na najwyższych obrotach.
- Drugim palcem, środkowym, pozdrawiając wszystkich innych zalotników - uniósł zawadiacko jedną brew, posyłając jej koślawy uśmiech, niby go te słowa nie obeszły, ale jakoś tak bardziej dziarsko zaczął ugniatać ten róg, starając się jak najszybciej skruszyć resztę. - Przy okazji, jak będę u ciebie nocował, mogę się tym zająć - po co spać, skoro można rozdrabniać rogi czy inne takie - żaden problem, zajmę się tym… swoją drogą, skąd ty masz tyle tego tałatajstwa, obrabowałaś jakiś sklep z ingrediencjami? Czy też znalazłaś je na jakimś śmietnisku? - zerknął na zawartość skrytą w pęczniejących słoikach, ale potrafił rozpoznać jedynie te zwierzęce części. - No to jest prawdziwa skarbnica najbardziej osobliwych składników, masz tam włosie mantykory? Mi i tak się do niczego nie przyda, trzymaj - wyciągnął niewielką fiolkę, przekazując ją Moss bez słowa.
- Nie wiem, czy wylewanie tego do kibla to dobry pomysł, cholera wie, jaka reakcja może zajść, jak się to gówno zmiesza z gównem, nie ma jakiegoś alchemicznego prawa, które coś o tym wspomina? - chyba już mu przeszło to boczenie się na cały wszechświat, że eliksir nie wyszedł; roześmiał się głośno, jednym ruchem ręki po prostu opróżniając zawartość garnka aka kociołka.
Posłusznie kruszył róg garboroga, kiedy ona przygotowywała resztę składników potrzebnych do stworzenia eliksiru niezłomności, ale i starania Moss zwieńczone zostały wytworzeniem się jakichś paskudnych oparów. - No to chyba po prostu rodzinny talent… ale dobra, niezłomność nie jest ci potrzebna, żeby niezłomnie próbować dalej… tego słowa można użyć w tym kontekście, co nie? - geniusz przemówił.
- Volu… bilis? Co to niby jest? Kto w ogóle wpadł na taką nazwę? I kto normalny to zapamięta? Nie mogli tego jakoś prościej nazwać? Opisz mi to na flakoniku jako eliksir bezgłosu albo coś w ten deseń, bo tamta nazwa za dwa dni nic mi nie powie - wyprze ją z pamięci szybko, znał siebie przecież. - Hm… wygląda dobrze, nie ma zapachu ścieków… chyba ci się udało, Philie, to co, możemy się stuknąć flakonikami w geście zwycięstwa… jeszcze trochę i zostaniemy profesjonalnymi twórcami eliksirów, zobaczysz - może jakiś eliksir na pozbawienie go głosu też by się przydał, bo trochę się chłopak rozgadał, ale to przez te szalone emocje, zastrzyk adrenaliny od mieszania chochlą w garnku. - Dzięki wielkie - zgarnął porcję, zakorkowując ją ostrożnie.
biorę eliksir od Philie, przekazuję jej włosie
| zt <333
- Drugim palcem, środkowym, pozdrawiając wszystkich innych zalotników - uniósł zawadiacko jedną brew, posyłając jej koślawy uśmiech, niby go te słowa nie obeszły, ale jakoś tak bardziej dziarsko zaczął ugniatać ten róg, starając się jak najszybciej skruszyć resztę. - Przy okazji, jak będę u ciebie nocował, mogę się tym zająć - po co spać, skoro można rozdrabniać rogi czy inne takie - żaden problem, zajmę się tym… swoją drogą, skąd ty masz tyle tego tałatajstwa, obrabowałaś jakiś sklep z ingrediencjami? Czy też znalazłaś je na jakimś śmietnisku? - zerknął na zawartość skrytą w pęczniejących słoikach, ale potrafił rozpoznać jedynie te zwierzęce części. - No to jest prawdziwa skarbnica najbardziej osobliwych składników, masz tam włosie mantykory? Mi i tak się do niczego nie przyda, trzymaj - wyciągnął niewielką fiolkę, przekazując ją Moss bez słowa.
- Nie wiem, czy wylewanie tego do kibla to dobry pomysł, cholera wie, jaka reakcja może zajść, jak się to gówno zmiesza z gównem, nie ma jakiegoś alchemicznego prawa, które coś o tym wspomina? - chyba już mu przeszło to boczenie się na cały wszechświat, że eliksir nie wyszedł; roześmiał się głośno, jednym ruchem ręki po prostu opróżniając zawartość garnka aka kociołka.
Posłusznie kruszył róg garboroga, kiedy ona przygotowywała resztę składników potrzebnych do stworzenia eliksiru niezłomności, ale i starania Moss zwieńczone zostały wytworzeniem się jakichś paskudnych oparów. - No to chyba po prostu rodzinny talent… ale dobra, niezłomność nie jest ci potrzebna, żeby niezłomnie próbować dalej… tego słowa można użyć w tym kontekście, co nie? - geniusz przemówił.
- Volu… bilis? Co to niby jest? Kto w ogóle wpadł na taką nazwę? I kto normalny to zapamięta? Nie mogli tego jakoś prościej nazwać? Opisz mi to na flakoniku jako eliksir bezgłosu albo coś w ten deseń, bo tamta nazwa za dwa dni nic mi nie powie - wyprze ją z pamięci szybko, znał siebie przecież. - Hm… wygląda dobrze, nie ma zapachu ścieków… chyba ci się udało, Philie, to co, możemy się stuknąć flakonikami w geście zwycięstwa… jeszcze trochę i zostaniemy profesjonalnymi twórcami eliksirów, zobaczysz - może jakiś eliksir na pozbawienie go głosu też by się przydał, bo trochę się chłopak rozgadał, ale to przez te szalone emocje, zastrzyk adrenaliny od mieszania chochlą w garnku. - Dzięki wielkie - zgarnął porcję, zakorkowując ją ostrożnie.
biorę eliksir od Philie, przekazuję jej włosie
| zt <333
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
– Merlin jeden wie, Keat. Gówno, nie święty. Wood sobie coś ubzdurał. On lubi opowiadać bajeczki po paru łykach rumu. Dureń myśli, że wszystkie panienki umierają z zachwytu nad jego opowieściami. Lubię go, ale biorę poprawkę na te ckliwe opowiastki. Babka pewnie gotowała w nim zupę i tyle – stwierdziła, dusząc mocno ewentualne przejawy fantazji. Popukałaby się w czoło, gdyby ktoś jej próbował wcisnąć kit, że to jakieś relikwie Heleny Hufflepuff. Że robi syrop na kaszel w jej dawnym kotle. Ile to wieków musiałoby mieć to cholerstwo? Aż dziwne, że jeszcze nie popękał od niepoprawnej ilości gorącego płomienia i dość toksycznych mieszanek.
– W bardzo szczerym pozdrowieniu – rzuciła melodyjnie, skupiając się już raczej na przygotowywaniu składników. – Nie musiałam ich szukać, znalazły mnie same, Keat. Jak załoga wraca do portu, zawsze coś tam dla mnie ma. Pani Boyle też oddaje mi swoje zbiory. Przecież wiesz, że ona nie zajmuje się eliksirami, a czasami… zachodzi potrzeba, by coś przygotować. Sam wiesz – oznajmiła z odpowiednim tonem. Dorothea maczała palce niekiedy w dość ciemnych sprawkach, potrafiła wiele rzeczy załatwić. Moss podążała za nią, potrafiła uwarzyć jakieś świńskie, niezbyt trudne wywary. – Portowe łachudry nas lubią i, widzisz, trochę się tych składników pozbierało. Rzadko kiedy coś kupuję sama. Same wpadają mi w łapy – wyjaśniła z zadowoleniem. Nie starczyłoby jej na jedzenie i nowe ciuchy, gdyby nagle zaczęła się rozglądać za rzadkimi ingrediencjami. – Wrzuć włosię, zrobię z niego użytek. I wołaj, gdybyś czegoś potrzebował. Jeśli tak mogę uratować ci tyłek… – dopowiedziała, marszcząc lekko brwi. Intensywne spojrzenie zdradzało, że Moss wie, że Keat coś gdzieś tam na boku kręci. Może nie znała szczegółów, ale potrafiła wyniuchać… kombinatora.
– Ja wlewam – stwierdziła jak gdyby nigdy nic. – Do tej pory nic nie wybuchło. Czasem nie chce mi się przechodzić do pokoju po różdżkę i wolę zrobić to po mugolsku. Zwykle działa. Żadna rura nie pękła, ale jeśli tak wolisz.. – powiedziała, gdy pozbywał się paskudnego niewypału przy pomocy magii. I jedna i druga metoda działała, więc nie mogła jej negować. Na pewno stary, przemądrzały alchemik przyznałby rację Keatonowi. Moss jednak w swoich kątach wyznawała własne zasady. Późniejsze mądrości wypływające z ust brata miała ochotę zignorować. Faktycznie zabłysnął geniuszem. Nie miała bladego pojęcia, o co mu chodziło, dlatego przemilczała wszelkie niezłomności. Volubilis miał wyjść, a jeśli znów się rozproszy, żadna świętość nie ochroni tego kociołka.
– O tak, Volubilis na bank ci się przyda. Wyobrażam sobie, ile jeszcze w razy w życiu oberwiesz zaklęciem za to gadulstwo. Miej go przy sobie. Zrobię ci nawet większy zapas – oznajmiła, kiedy już zgasł pod kotłem ogień. Odlała odpowiednią porcję, licząc na to, że Burroughs sam sobie ogarnie etykietę z nazwą taką, jaka tylko wyda mu się odpowiednia. – Do twórców, a już szczególnie profesjonalnych, to nam daleko, ale tak, wyszło całkiem nieźle. Dobra robota, Keat.
zt x2
– W bardzo szczerym pozdrowieniu – rzuciła melodyjnie, skupiając się już raczej na przygotowywaniu składników. – Nie musiałam ich szukać, znalazły mnie same, Keat. Jak załoga wraca do portu, zawsze coś tam dla mnie ma. Pani Boyle też oddaje mi swoje zbiory. Przecież wiesz, że ona nie zajmuje się eliksirami, a czasami… zachodzi potrzeba, by coś przygotować. Sam wiesz – oznajmiła z odpowiednim tonem. Dorothea maczała palce niekiedy w dość ciemnych sprawkach, potrafiła wiele rzeczy załatwić. Moss podążała za nią, potrafiła uwarzyć jakieś świńskie, niezbyt trudne wywary. – Portowe łachudry nas lubią i, widzisz, trochę się tych składników pozbierało. Rzadko kiedy coś kupuję sama. Same wpadają mi w łapy – wyjaśniła z zadowoleniem. Nie starczyłoby jej na jedzenie i nowe ciuchy, gdyby nagle zaczęła się rozglądać za rzadkimi ingrediencjami. – Wrzuć włosię, zrobię z niego użytek. I wołaj, gdybyś czegoś potrzebował. Jeśli tak mogę uratować ci tyłek… – dopowiedziała, marszcząc lekko brwi. Intensywne spojrzenie zdradzało, że Moss wie, że Keat coś gdzieś tam na boku kręci. Może nie znała szczegółów, ale potrafiła wyniuchać… kombinatora.
– Ja wlewam – stwierdziła jak gdyby nigdy nic. – Do tej pory nic nie wybuchło. Czasem nie chce mi się przechodzić do pokoju po różdżkę i wolę zrobić to po mugolsku. Zwykle działa. Żadna rura nie pękła, ale jeśli tak wolisz.. – powiedziała, gdy pozbywał się paskudnego niewypału przy pomocy magii. I jedna i druga metoda działała, więc nie mogła jej negować. Na pewno stary, przemądrzały alchemik przyznałby rację Keatonowi. Moss jednak w swoich kątach wyznawała własne zasady. Późniejsze mądrości wypływające z ust brata miała ochotę zignorować. Faktycznie zabłysnął geniuszem. Nie miała bladego pojęcia, o co mu chodziło, dlatego przemilczała wszelkie niezłomności. Volubilis miał wyjść, a jeśli znów się rozproszy, żadna świętość nie ochroni tego kociołka.
– O tak, Volubilis na bank ci się przyda. Wyobrażam sobie, ile jeszcze w razy w życiu oberwiesz zaklęciem za to gadulstwo. Miej go przy sobie. Zrobię ci nawet większy zapas – oznajmiła, kiedy już zgasł pod kotłem ogień. Odlała odpowiednią porcję, licząc na to, że Burroughs sam sobie ogarnie etykietę z nazwą taką, jaka tylko wyda mu się odpowiednia. – Do twórców, a już szczególnie profesjonalnych, to nam daleko, ale tak, wyszło całkiem nieźle. Dobra robota, Keat.
zt x2
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
początek lipca
Leżę w samych majtach (najbardziej skąpych jakie mam, bo nawet skrawek materiału to za dużo) na łazienkowej podłodze i marzę tylko o tym, żeby umrzeć. Jest tak niewyobrażalnie gorąco, że nie pomaga nawet chłód obdartych ścian tutejszego kibla. Pocę się jak wieprz jak tylko poruszę palcem, ba! Pocę się i bez poruszania, a każdy kolejny głęboki wdech pali płuca prawie tak samo, jakbym ściągnął kometę ze szklanej lufki. Ja naprawdę cierpię i podejrzewam, że inni domownicy również. Wcześniej leżałem na podłodze w salonie, ale resztkami sił doczołgałem się tutaj w nadziei, że to jakoś pomoże - niestety, póki co nie pomagało. Byliśmy straceni, przecież im wyżej, tym bliżej słońca, a to było któreś z kolei piętro - CZEMU FILIPA NIE MOGŁA MIEĆ MIESZKANIA NA PARTERZE; a najlepiej w piwnicy, albo w jaskini. W Hiszpanii ludzie mieszkali w jaskiniach, bo dni takich jak ten mieli tam średnio o trzysta więcej, zaś w kamiennych grotach było przyjemnie chłodno. Czy w innych częściach Zjednoczonego Królestwa też tak grzało? Chciałbym móc się teleportować gdziekolwiek, najchętniej do cienia, ale w pieprzonym Londynie nie można było tego robić. Czy wody Tamizy naprawdę były na tyle brudne, że wypalały skórę i kości ledwie po kilku minutach kąpieli? Chyba byłbym w stanie zaryzykować, chociaż wcale bym się nie zdziwił, gdyby od tego słońca nawet ona się zagotowała. Niech ten dzień już się skończy i błagam, byle noc nie okazała się tak samo duszna. Zerkam w stronę okna, z jakąś durną nadzieją, że jak będę się wystarczająco długo wgapiał w słońce to ono szybciej zajdzie, ale przecież nie mogę walczyć z prawami natury, trzeba wycierpieć swoje i oby jutro było chłodniej, oby spadł deszcz, a tęcza zalśniła nad horyzontem... No z tą tęczą to już lekkie przegięcie, ale wiecie, pomarzyć można. Przymykam oczy (może prześpię najgorsze? bylebym się później obudził), ale wtem do uszu dochodzi pukanie i przeklinam pod nosem; a kogóż to niesie w taki paskudny dzień? Czy ludzie wstydu nie mają?... - WEEEJŚĆ!... - drę się ile sił w płucach. I nic. Nie dochodzi do mnie strzęk otwieranych drzwi - OTWARTE JEST!!! - krzyczę znowu. Nadal cisza. Nie mam pojęcia gdzie jest Philippa, ale podejrzewam, że robi mniej więcej to samo co ja, czyli powoli umiera. W pierwszej chwili nawet chcę bezczelnie wrzeszczeć, żeby się pofatygowała, ale nie mogę jej tego zrobić, bo wyjebie mnie stąd na zbity pysk i będę musiał zamieszkać w jakimś rowie, więc unoszę się na łokciach i przeczołguję przez próg, wystając połowicznie na korytarz. Na szczęście wstawać nie muszę - Łapserdak już pędzi by powitać gościa, proszonego czy nie, jemu nie robiło to wielkiej różnicy. Też cierpi, z niego też się leje, więc zanim uchyli wrota, przeciera twarz szmatką, która służy mu za odzienie. Zara się dowiemy kogo niesie w taki chujowy dzień. Oby nie zabawił długo.
Leżę w samych majtach (najbardziej skąpych jakie mam, bo nawet skrawek materiału to za dużo) na łazienkowej podłodze i marzę tylko o tym, żeby umrzeć. Jest tak niewyobrażalnie gorąco, że nie pomaga nawet chłód obdartych ścian tutejszego kibla. Pocę się jak wieprz jak tylko poruszę palcem, ba! Pocę się i bez poruszania, a każdy kolejny głęboki wdech pali płuca prawie tak samo, jakbym ściągnął kometę ze szklanej lufki. Ja naprawdę cierpię i podejrzewam, że inni domownicy również. Wcześniej leżałem na podłodze w salonie, ale resztkami sił doczołgałem się tutaj w nadziei, że to jakoś pomoże - niestety, póki co nie pomagało. Byliśmy straceni, przecież im wyżej, tym bliżej słońca, a to było któreś z kolei piętro - CZEMU FILIPA NIE MOGŁA MIEĆ MIESZKANIA NA PARTERZE; a najlepiej w piwnicy, albo w jaskini. W Hiszpanii ludzie mieszkali w jaskiniach, bo dni takich jak ten mieli tam średnio o trzysta więcej, zaś w kamiennych grotach było przyjemnie chłodno. Czy w innych częściach Zjednoczonego Królestwa też tak grzało? Chciałbym móc się teleportować gdziekolwiek, najchętniej do cienia, ale w pieprzonym Londynie nie można było tego robić. Czy wody Tamizy naprawdę były na tyle brudne, że wypalały skórę i kości ledwie po kilku minutach kąpieli? Chyba byłbym w stanie zaryzykować, chociaż wcale bym się nie zdziwił, gdyby od tego słońca nawet ona się zagotowała. Niech ten dzień już się skończy i błagam, byle noc nie okazała się tak samo duszna. Zerkam w stronę okna, z jakąś durną nadzieją, że jak będę się wystarczająco długo wgapiał w słońce to ono szybciej zajdzie, ale przecież nie mogę walczyć z prawami natury, trzeba wycierpieć swoje i oby jutro było chłodniej, oby spadł deszcz, a tęcza zalśniła nad horyzontem... No z tą tęczą to już lekkie przegięcie, ale wiecie, pomarzyć można. Przymykam oczy (może prześpię najgorsze? bylebym się później obudził), ale wtem do uszu dochodzi pukanie i przeklinam pod nosem; a kogóż to niesie w taki paskudny dzień? Czy ludzie wstydu nie mają?... - WEEEJŚĆ!... - drę się ile sił w płucach. I nic. Nie dochodzi do mnie strzęk otwieranych drzwi - OTWARTE JEST!!! - krzyczę znowu. Nadal cisza. Nie mam pojęcia gdzie jest Philippa, ale podejrzewam, że robi mniej więcej to samo co ja, czyli powoli umiera. W pierwszej chwili nawet chcę bezczelnie wrzeszczeć, żeby się pofatygowała, ale nie mogę jej tego zrobić, bo wyjebie mnie stąd na zbity pysk i będę musiał zamieszkać w jakimś rowie, więc unoszę się na łokciach i przeczołguję przez próg, wystając połowicznie na korytarz. Na szczęście wstawać nie muszę - Łapserdak już pędzi by powitać gościa, proszonego czy nie, jemu nie robiło to wielkiej różnicy. Też cierpi, z niego też się leje, więc zanim uchyli wrota, przeciera twarz szmatką, która służy mu za odzienie. Zara się dowiemy kogo niesie w taki chujowy dzień. Oby nie zabawił długo.
8?
Tydzień odsiadki w Tower, a ja jestem jak nowo narodzony. Schudłem parę kilo - bez obaw, zamierzam powrócić do masy, chcąc nie chcąc, robiąc ją na pieczeni, a nie na wypiekach. To ta zdrowa masa jest mi potrzebna do odbudowy mięśni, bo siedem dni ścisłej diety sprawia, że mogę liczyć swoje żebra. Przesadzam naturalnie, ale muszę już się nad sobą poużalać, zapłakać i dać paluszek do pocałowania. Niestety, nie bardzo mam komu, bo oficjalnie kopsnąłem się w służbową podróż. Starym wciskam kit, że złapałem jakieś tamtejsze choróbsko i nawet ze mną nie dyskutują: matka, gdy o tym usłyszała, zatkała sobie usta chusteczką i zrobiła coś, czego nie robiła już z dobre dziesięć lat: kazała mi iść do pokoju. Wiem, co jest grane - wojna może sobie szaleć w najlepsze, ale przecież sezon letnich imprez musi trwać. Ktoś nawet śpiewał o tym piosenkę, na własne uszy słyszałem w CRR, w szoku będąc, jak głęboko dotarła ta rządowa propaganda, że i nawet kultura niska jest już mielonką produkowaną przez dyktatorów, co zamiast serc w środku mają ser po terminie, który gnije i śmierdzi. W każdym razie nikt się mnie nie zaczepia i tak z dnia na dzień, od statusu wyjętego spod prawa więźnia, wracam na salony posługując się tytułem lorda.
A z salonów, siup, rynną, spływam do kanałów. Do portu. Z pewnym wahaniem co prawda odpowiadam na list Filipki, bo czuję na sobie oddech swego wuja. Zbieranie z plaży syrenich odchodów nie napawa mnie wprawdzie szczególnym obrzydzeniem, znaczy, no, jest ohydne, ale dużo, dużo gorsze w tej karze byłby jej wymiar psychologiczny. Nawet nie wstyd, że, ja, Fran, zostałem oddelegowany do zadania, które wykonują proste wsiury, tylko to poczucie, że nestor ma mnie w garści. Trzyma w szachu, a ja nie mogę się przed nim skryć, ani uciec. Wrażenie, że jestem malutki, a on wyrasta nade mną w postaci giganta, depcze po mnie, a po wszystkim podeszwy stóp ociera w trawę. Korci mnie jednak, a ja opierać się długo nie potrafię. Postanowienia to nie mój konik, robię ich sobie milion na Nowy Rok i zachowuję konsekwencję chyba tylko w ich łamaniu. Przykro mi, wuju - myślę, teleportując się do wiochy pod Londynem, gdzie też wślizguję się w skórę mojego alter ego, to znaczy: zmieniam ciuchy na mniej eleganckie i bardziej niechlujne. Podkoszulek mam taki, o byle jaki, przepocony pod pachami, spodnie tak sprane, że ciężko określić ich kolor i NO NIE UWIERZYCIE - sandały. Pierwszy raz, jak Boga kocham mam na stopach sandały, bo przecież lordom nie przystoi biegać z odkrytymi paluchami. Teraz, gdy już posmakowałem tej wolności, ciężko będzie wrócić do mokasynów z ciężkimi, polerowanymi czubkami i skarpet, zwłaszcza, że na Londyn spływa fala niedorzecznych upałów. Nim dolatuję do Filipy - bo zabieram się raczej na Zygzaku - jestem już porządnie mokry, włosy na czole mam posklejane, a język wyschnięty na wiór. Leciałem za blisko słońca, więc zdycham, potrzeba mi wody, już, teraz - walę w drzwi, a te ananasy nic, zero, więc próbę ponawiam. ŁUP-ŁUP-ŁUP. Już nie walę, tylko napierdalam, bo inaczej to się nie da. Co, pospali?
-Tacyście gościnni, co? - prycham, pierwsze co ładując się do środka, jak szpara robi się tylko na tyle duża, że daję radę wsunąć w nią nogę - o, sorry Łapserdak, ty jesteś cool, brachu. Mógłbyś kopsnąć mi coś do picia? Wody, bo ja tu normalnie umieram - dyszę, jakbym co najmniej czterdzieści dni spędził na pustyni - Merlinie, Bojczuk, jest SZESNASTA, a tu już zgonujesz? I kurwa, weź się może ubierz, co? - strofuję ziomka, co go nie widziałem od naszej wspólnej odsiadki. Jego brudne gacie nie należą do widoków, jakie lubię mieć na horyzoncie - kiedy cię wypuścili, co? Wpakowali nas później do osobnych cel, tego całego Kaia też. Mnie, to już będzie ze trzy dni temu - chyba to szybko, ja wiem, ile się przesłuchuje podejrzanych o podjebanie Ministra Magii? Inna sprawa, że i tak w użycie wchodzi mój szlachecki immunitet - gdzie jest Phils? Przyniosłem coś dla was - z kieszeni wyciągam flaszkę, jak zapowiedziałem, w papierowej torebce. Własnoręcznie przez matulę pędzona[/b] - chwalę, bo czyjaś matka, na pewno urobiła się przy tym po łokcie - Zygzak, do nogi - zaprowadzam porządek, bo dywan, za bardzo się rzuca do niuchaczych przyjaciół naszej koleżanki - zdechnąć tu można, weźcie może rzućmy jakieś zaklęcie? Czy te pogodowe też się popsuły? - strzelam z głupia frant, pozbywając się sandałów i rozkładając na starej kanapie. Ta jęczy pod moim ciężarem, a ja czuję, jak w biodro wbija mi się wysłużona sprężyna. Przekręcam się na plecy i gapię w pokryty pleśnią sufit - ty, a ty co ty teraz, dziadujesz tutaj? - rzucam do Bojczuka, pełno tu jego klamotów, włączając w to sztaluigi i zatykający zapach terpentyny - przejebałeś już ten hajs Sam-Wiesz-Skąd? - kpię z przyjaciela i przerywam tylko po to, by przyssać się do szklanki wody ofiarowanej mi przez Łapserdaka. Jakby, kawa, piwo, bądźmy poważni, jednak woda to woda, nic się do niej nie umywa. A ja, z tego łakomstwa aż się polałem, mister mokrego podkoszulka 1957.
Tydzień odsiadki w Tower, a ja jestem jak nowo narodzony. Schudłem parę kilo - bez obaw, zamierzam powrócić do masy, chcąc nie chcąc, robiąc ją na pieczeni, a nie na wypiekach. To ta zdrowa masa jest mi potrzebna do odbudowy mięśni, bo siedem dni ścisłej diety sprawia, że mogę liczyć swoje żebra. Przesadzam naturalnie, ale muszę już się nad sobą poużalać, zapłakać i dać paluszek do pocałowania. Niestety, nie bardzo mam komu, bo oficjalnie kopsnąłem się w służbową podróż. Starym wciskam kit, że złapałem jakieś tamtejsze choróbsko i nawet ze mną nie dyskutują: matka, gdy o tym usłyszała, zatkała sobie usta chusteczką i zrobiła coś, czego nie robiła już z dobre dziesięć lat: kazała mi iść do pokoju. Wiem, co jest grane - wojna może sobie szaleć w najlepsze, ale przecież sezon letnich imprez musi trwać. Ktoś nawet śpiewał o tym piosenkę, na własne uszy słyszałem w CRR, w szoku będąc, jak głęboko dotarła ta rządowa propaganda, że i nawet kultura niska jest już mielonką produkowaną przez dyktatorów, co zamiast serc w środku mają ser po terminie, który gnije i śmierdzi. W każdym razie nikt się mnie nie zaczepia i tak z dnia na dzień, od statusu wyjętego spod prawa więźnia, wracam na salony posługując się tytułem lorda.
A z salonów, siup, rynną, spływam do kanałów. Do portu. Z pewnym wahaniem co prawda odpowiadam na list Filipki, bo czuję na sobie oddech swego wuja. Zbieranie z plaży syrenich odchodów nie napawa mnie wprawdzie szczególnym obrzydzeniem, znaczy, no, jest ohydne, ale dużo, dużo gorsze w tej karze byłby jej wymiar psychologiczny. Nawet nie wstyd, że, ja, Fran, zostałem oddelegowany do zadania, które wykonują proste wsiury, tylko to poczucie, że nestor ma mnie w garści. Trzyma w szachu, a ja nie mogę się przed nim skryć, ani uciec. Wrażenie, że jestem malutki, a on wyrasta nade mną w postaci giganta, depcze po mnie, a po wszystkim podeszwy stóp ociera w trawę. Korci mnie jednak, a ja opierać się długo nie potrafię. Postanowienia to nie mój konik, robię ich sobie milion na Nowy Rok i zachowuję konsekwencję chyba tylko w ich łamaniu. Przykro mi, wuju - myślę, teleportując się do wiochy pod Londynem, gdzie też wślizguję się w skórę mojego alter ego, to znaczy: zmieniam ciuchy na mniej eleganckie i bardziej niechlujne. Podkoszulek mam taki, o byle jaki, przepocony pod pachami, spodnie tak sprane, że ciężko określić ich kolor i NO NIE UWIERZYCIE - sandały. Pierwszy raz, jak Boga kocham mam na stopach sandały, bo przecież lordom nie przystoi biegać z odkrytymi paluchami. Teraz, gdy już posmakowałem tej wolności, ciężko będzie wrócić do mokasynów z ciężkimi, polerowanymi czubkami i skarpet, zwłaszcza, że na Londyn spływa fala niedorzecznych upałów. Nim dolatuję do Filipy - bo zabieram się raczej na Zygzaku - jestem już porządnie mokry, włosy na czole mam posklejane, a język wyschnięty na wiór. Leciałem za blisko słońca, więc zdycham, potrzeba mi wody, już, teraz - walę w drzwi, a te ananasy nic, zero, więc próbę ponawiam. ŁUP-ŁUP-ŁUP. Już nie walę, tylko napierdalam, bo inaczej to się nie da. Co, pospali?
-Tacyście gościnni, co? - prycham, pierwsze co ładując się do środka, jak szpara robi się tylko na tyle duża, że daję radę wsunąć w nią nogę - o, sorry Łapserdak, ty jesteś cool, brachu. Mógłbyś kopsnąć mi coś do picia? Wody, bo ja tu normalnie umieram - dyszę, jakbym co najmniej czterdzieści dni spędził na pustyni - Merlinie, Bojczuk, jest SZESNASTA, a tu już zgonujesz? I kurwa, weź się może ubierz, co? - strofuję ziomka, co go nie widziałem od naszej wspólnej odsiadki. Jego brudne gacie nie należą do widoków, jakie lubię mieć na horyzoncie - kiedy cię wypuścili, co? Wpakowali nas później do osobnych cel, tego całego Kaia też. Mnie, to już będzie ze trzy dni temu - chyba to szybko, ja wiem, ile się przesłuchuje podejrzanych o podjebanie Ministra Magii? Inna sprawa, że i tak w użycie wchodzi mój szlachecki immunitet - gdzie jest Phils? Przyniosłem coś dla was - z kieszeni wyciągam flaszkę, jak zapowiedziałem, w papierowej torebce. Własnoręcznie przez matulę pędzona[/b] - chwalę, bo czyjaś matka, na pewno urobiła się przy tym po łokcie - Zygzak, do nogi - zaprowadzam porządek, bo dywan, za bardzo się rzuca do niuchaczych przyjaciół naszej koleżanki - zdechnąć tu można, weźcie może rzućmy jakieś zaklęcie? Czy te pogodowe też się popsuły? - strzelam z głupia frant, pozbywając się sandałów i rozkładając na starej kanapie. Ta jęczy pod moim ciężarem, a ja czuję, jak w biodro wbija mi się wysłużona sprężyna. Przekręcam się na plecy i gapię w pokryty pleśnią sufit - ty, a ty co ty teraz, dziadujesz tutaj? - rzucam do Bojczuka, pełno tu jego klamotów, włączając w to sztaluigi i zatykający zapach terpentyny - przejebałeś już ten hajs Sam-Wiesz-Skąd? - kpię z przyjaciela i przerywam tylko po to, by przyssać się do szklanki wody ofiarowanej mi przez Łapserdaka. Jakby, kawa, piwo, bądźmy poważni, jednak woda to woda, nic się do niej nie umywa. A ja, z tego łakomstwa aż się polałem, mister mokrego podkoszulka 1957.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Z przymglonego sufitu padał śnieg. Zawieszona na lichej lampie pułapka na muchy kołysała się w szaleństwie zimowej imaginacji. Przymrużone powieki zastygły oczarowane, zahipnotyzowane lekko kołyszącym się sznurem konającego robactwa. Rozpalona leżała w wytarganej pościeli, wyobrażając sobie, że te drobne płatki lody smyrają ją po nagich ramionach, że łaskoczą w kolana, roztapiają się na gorących udach. To taka miła fantazja. Przenieść się do stycznia, znaleźć daleko od słońca. Nie chronią nawet wrota z ciężkich ciemnych zasłon, które mają powstrzymywać wścibskie promienie przed parzeniem jej łydek. Mrocznie w sypialni jak w jakiejś egipskiej piramidzie, ale bez piasków, piasek byłby gorący, a ona nie zniosłaby już ani odrobiny ciepła. Przysłonięte bordową, cieniutką halką ciało pragnie ulgi. Przy jej szeroko rozłożonych rękach oddycha ciężko czarna kulka w rude kropki. Wywalony język czasem muska dziewczęcą skórę. Zdarza się, że futrzasty łeb wychyla się za bardzo, kiedy jakieś upierdliwe robactwo przeleci zbyt blisko. Na ciele Phiippy mnożyły się mikroskopijne krople, prawie już zasypiała, bez okrycia, bez zbędnych kawałków materiału i bez chęci na poruszenie choćby i najmniejszym palcem od nogi. Zamknięte powieki pozwoliły odpłynąć gdzieś daleko, wyobrazić sobie odległy lodowate krainy i zupełnie inny klimat, daleki od londyńskiego zaduchu i smrodu przypiekanego w słońcu portowego brudu.
A potem łomot, ostre pazury wbijające się w jej przedramię i łeb wciskający się w pachę, jakby co najmniej ta była niuchaczową norą. Moss nie poruszyła się, nawet nie była pewna, czy jej się nie przewidziało. Kto nadchodził? Przekręciła się z pleców na bok, pozwalając nodze zsunąć się z materaca i zawisnąć nad podłogą. Burza loków przysłoniła jej twarz i poczuła przy policzkach jeszcze więcej gorących dreszczy. Tylko tym razem uczucie było irytujące. Zabłąkana fala włosów wsunęła jej się do nosa i wtedy zirytowana przysiadła. Przetarła nieprzytomne oczy, a do uszu wreszcie doleciały znajome głosy. Stopy wcisnęły się w skrzypiące drewniane deski i podążyły na środek pokoju, by znaleźć się nad lepkim sznurkiem pełnym martwych much. Odwiązała go i, trzymając końcówkę, wyszła z sypialni. Zaraz za nią dreptał łasy na przekąskę niuchacz, choć też zdołał jeszcze przetrzeć senny pyszczek. Boso wygrywała melodie na starych podłogach, ale mieszkanie było na tyle niewielkie, że były to zaledwie trzy, cztery nuty – mierny wstęp do wielkiego koncertu. Odnalazła ich. Jednego i drugiego pośrodku salonu. I trzeciego z tacą przepełnioną obiecującym wodopojem. A potem czwartego unoszącego się gdzieś z tymi frędzlami. A piąty? Pies? Gdzie jest pies?
Nie zakradała się. Wparowała bez zbędnych podchodów. Mało w tym elegancji, mało wstydliwych wdzięków. Naturalna, rozgrzana i konająca w upale, a za nią berbeć zbyt rozleniwiony, by dotrzymać kroku. Porzuciła sznur much i przystanęła nad rozłożonym wygodnie na sofie Morganem. No tak. Przechyliła głowę, zasłaniając mu kalejdoskop kruszących się plam na suficie i innych wilgotnych, zielonych fantazji. – Cały jesteś? – rzuciła w pierwszej kolejności. – Coś ci tam zrobili? Chcę wszystko wiedzieć. Pokaż ręce – nakazała, wyciągając dłonie. – I powiedz mi jeszcze, że będą przyjemnie zimne… - dodała po chwili, nieco nawet błagalnie. Skądkolwiek przyszedł teraz, nie obraziłaby się za odrobinę ochłody. Obserwowała wodę spływającą Francisowi z brody i wciąż nie mogła ujrzeć w nim lorda. Czy w domu też pił jak świnia? Nawet wodę? Krople spływały za kołnierz, znikając gdzieś dalej i dalej. Philippa jednak nie dała się oczarować i nie ustępowała – głodna nowinek, głodna opowieści z wielkich lochów. Nie mógł się biedaczyna spokojnie napić, o nie! A w końcu i ona padła i zsunęła się aż na podłogę, by tam przykleić uda do nieco chłodniejszych desek. Oparła plecy o sofę, a głowę ułożyła na nodze Morgana. Uniosła wyżej głowę. – Łapserdaku, też poproszę – rzuciła, jakby co najmniej miała zaraz umrzeć. Skrzat szybciutko podarował jej szklaneczkę wody i skłonił się grzecznie. Później rzucił jeszcze nieco zaintrygowane spojrzenie Zygzakowi i podrapał się po swoim skrzacim łebku. – Psidwacza mać, mogłabym nawet rozważyć kąpiel w Tamizie, ale obawiam się, że i ona się dzisiaj gotuje – stwierdziła, przekręcając lekko głowę w bok, by poszukać Bojczuka. – Po co ci te gacie? Daj spokój, nie są ci potrzebne – parsknęła, lekko poruszając ciałem. – Macie jakiegoś świstoklika? Zmylibyśmy się stąd i po problemie... – zaczęła głośne fantazje, po czym lekko pociągnęła Morgana za koszulkę, wyraźnie zaczepnie. – Dobrze cię widzieć. Naprawdę dobrze – rzuciła na wstępie, obdarowując go całkiem błogim spojrzeniem. – Ale mógłbyś się trochę posun… chociaż nie, wiem – urwała, podnosząc tyłek z podłogi. – Wstawajcie. Zrobimy sobie własne jezioro. Nie chcę zdychać, nie w takim towarzystwie – oświadczyła, puszczając im oczko. Gdzieś obok niuchacz wybierał dla siebie muszki z pułapki i pożerał je ze smakiem. Dzieci zajęte, dorośli mogli się zrelaksować. – Łapserdaku, zaczaruj nam wannę – poprosiła, sięgając do starego abażuru. Wypięła przyczepioną do frędzli spinkę i okręciła wokół niej włosy. Skrzat popędził do łazienki, a Philippa chwyciła flaszkę przyniesioną przez lorda. No proszę. Bez zbędnej gadki wyszła z salonu. Najpierw usłyszeli bulgotanie wody, a jeśli wyruszyli za nią, odnaleźli porzuconą na środku korytarza halkę. Łazienka wypełniła się bąbelkami i to wcale nie były takie ciepłe bąbelki.
A potem łomot, ostre pazury wbijające się w jej przedramię i łeb wciskający się w pachę, jakby co najmniej ta była niuchaczową norą. Moss nie poruszyła się, nawet nie była pewna, czy jej się nie przewidziało. Kto nadchodził? Przekręciła się z pleców na bok, pozwalając nodze zsunąć się z materaca i zawisnąć nad podłogą. Burza loków przysłoniła jej twarz i poczuła przy policzkach jeszcze więcej gorących dreszczy. Tylko tym razem uczucie było irytujące. Zabłąkana fala włosów wsunęła jej się do nosa i wtedy zirytowana przysiadła. Przetarła nieprzytomne oczy, a do uszu wreszcie doleciały znajome głosy. Stopy wcisnęły się w skrzypiące drewniane deski i podążyły na środek pokoju, by znaleźć się nad lepkim sznurkiem pełnym martwych much. Odwiązała go i, trzymając końcówkę, wyszła z sypialni. Zaraz za nią dreptał łasy na przekąskę niuchacz, choć też zdołał jeszcze przetrzeć senny pyszczek. Boso wygrywała melodie na starych podłogach, ale mieszkanie było na tyle niewielkie, że były to zaledwie trzy, cztery nuty – mierny wstęp do wielkiego koncertu. Odnalazła ich. Jednego i drugiego pośrodku salonu. I trzeciego z tacą przepełnioną obiecującym wodopojem. A potem czwartego unoszącego się gdzieś z tymi frędzlami. A piąty? Pies? Gdzie jest pies?
Nie zakradała się. Wparowała bez zbędnych podchodów. Mało w tym elegancji, mało wstydliwych wdzięków. Naturalna, rozgrzana i konająca w upale, a za nią berbeć zbyt rozleniwiony, by dotrzymać kroku. Porzuciła sznur much i przystanęła nad rozłożonym wygodnie na sofie Morganem. No tak. Przechyliła głowę, zasłaniając mu kalejdoskop kruszących się plam na suficie i innych wilgotnych, zielonych fantazji. – Cały jesteś? – rzuciła w pierwszej kolejności. – Coś ci tam zrobili? Chcę wszystko wiedzieć. Pokaż ręce – nakazała, wyciągając dłonie. – I powiedz mi jeszcze, że będą przyjemnie zimne… - dodała po chwili, nieco nawet błagalnie. Skądkolwiek przyszedł teraz, nie obraziłaby się za odrobinę ochłody. Obserwowała wodę spływającą Francisowi z brody i wciąż nie mogła ujrzeć w nim lorda. Czy w domu też pił jak świnia? Nawet wodę? Krople spływały za kołnierz, znikając gdzieś dalej i dalej. Philippa jednak nie dała się oczarować i nie ustępowała – głodna nowinek, głodna opowieści z wielkich lochów. Nie mógł się biedaczyna spokojnie napić, o nie! A w końcu i ona padła i zsunęła się aż na podłogę, by tam przykleić uda do nieco chłodniejszych desek. Oparła plecy o sofę, a głowę ułożyła na nodze Morgana. Uniosła wyżej głowę. – Łapserdaku, też poproszę – rzuciła, jakby co najmniej miała zaraz umrzeć. Skrzat szybciutko podarował jej szklaneczkę wody i skłonił się grzecznie. Później rzucił jeszcze nieco zaintrygowane spojrzenie Zygzakowi i podrapał się po swoim skrzacim łebku. – Psidwacza mać, mogłabym nawet rozważyć kąpiel w Tamizie, ale obawiam się, że i ona się dzisiaj gotuje – stwierdziła, przekręcając lekko głowę w bok, by poszukać Bojczuka. – Po co ci te gacie? Daj spokój, nie są ci potrzebne – parsknęła, lekko poruszając ciałem. – Macie jakiegoś świstoklika? Zmylibyśmy się stąd i po problemie... – zaczęła głośne fantazje, po czym lekko pociągnęła Morgana za koszulkę, wyraźnie zaczepnie. – Dobrze cię widzieć. Naprawdę dobrze – rzuciła na wstępie, obdarowując go całkiem błogim spojrzeniem. – Ale mógłbyś się trochę posun… chociaż nie, wiem – urwała, podnosząc tyłek z podłogi. – Wstawajcie. Zrobimy sobie własne jezioro. Nie chcę zdychać, nie w takim towarzystwie – oświadczyła, puszczając im oczko. Gdzieś obok niuchacz wybierał dla siebie muszki z pułapki i pożerał je ze smakiem. Dzieci zajęte, dorośli mogli się zrelaksować. – Łapserdaku, zaczaruj nam wannę – poprosiła, sięgając do starego abażuru. Wypięła przyczepioną do frędzli spinkę i okręciła wokół niej włosy. Skrzat popędził do łazienki, a Philippa chwyciła flaszkę przyniesioną przez lorda. No proszę. Bez zbędnej gadki wyszła z salonu. Najpierw usłyszeli bulgotanie wody, a jeśli wyruszyli za nią, odnaleźli porzuconą na środku korytarza halkę. Łazienka wypełniła się bąbelkami i to wcale nie były takie ciepłe bąbelki.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
O, no to musiał być Morgan, a któże inny by się pofatygował żeby nam przeszkadzać w tak niemożliwie duszny dzień. Wzdycham przeciągle, kiedy Łapserdak wita się z nim w kilku ukłonach, a potem tupie w drugą stronę, znikając gdzieś za kuchennym winklem. Ładne mi powitanie - ledwie próg przekroczył, już się spluwa - a to nie zgonuj, kiedy ja naprawdę UMIERAM, a to ubierz się, kiedy jest mi za gorąco - Cześć, wszystko w porządku - rzucam, wywracając oczami, sugerując tym samym, że może na wstępie winien zapytać jak się mam, czy nic mnie nie boli, albo chociaż wspomnieć, że miło znów oglądać moją spoconą mordę - Trzy dni temu? - dziwię się, unosząc obie brwi i aż się dźwigam na rękach, żeby się podnieść wreszcie z podłogi, wciąż jednak zostając bliżej podłoża - Rano wzięli mnie na przesłuchanie, a później wypuścili do domu. Powiedziałem im, że nic nie pamiętam, bo byłem pijany, więc nic się ode mnie nie dowiedzą. Cisnęli w opór, ale w końcu pojawił się taki znajomy policjant i jak tylko mnie zobaczył to uznał, że to nie ma sensu, a ten kto chciał mnie przesłuchiwać musi być albo głupi albo bardzo głupi - wzruszam nieznacznie ramionami, opadając dupskiem na pięty, nadgarstkiem zaś przecieram czoło, odklejając od niego pojedyncze kosmyki włosów - A ty co powiedziałeś? - pytam, ciekaw czy wytrzymał czy się sprzedał - może właśnie dlatego go w końcu wypuścili? Bo powiedział to, co chcieli usłyszeć... co właściwie nie musiało pokrywać się z prawdą - Czemu cię w końcu puścili? - dopytuję, przyglądając mu się uważnie, ale moją uwagę szybko odciąga flaszka; jak mi zamachać taką przed oczami to już kompletnie tracę czujność, a mój wzrok podąża tylko za znajomym kształtem, w który wgapiam się jak zahipnotyzowany - Nie wiem, była tu gdzieś niedawno - wzruszam ramionami, powoli zbierając się z podłogi, bo Morgan już się pcha na salony, ja podążam za nim, przecież nie będę dalej narzekał, jak mieliśmy do obalenia flaszencję pędzoną przez matczyne dłonie pani Lynchowej, z miłością i dodatkowym procentem - Ej od kiedy go masz i czemu jeszcze nie dałeś się przelecieć? - marszczę nos, oglądając się za zbyt frywolnym dywanem; dopiero po chwili do mnie dociera, że brzmi to może nie tak, jak powinno, ale macham na to ręką i zatapiam się w jednym z foteli. Od razu przyklejam się do skórzanopodobnego obicia, aj, to był błąd, trzeba było walnąć na podłogę - Jeśli to pomoże to rób co chcesz - wzruszam ramionami; może czarować, albo na przykład trochę mnie powachlować, albo nie wiem, oblewać schłodzonym alkoholem i nacierać monetami - dla mnie bomba, jeśli poczuję upragnioną ulgę - No, wprowadziłem się - kiwam z lekka łbem, kierując twarz w stronę Morgana i przekręcając się nieco na fotelu - Tak wiesz, na lato, nie? Na jesień przenoszę się do ciebie, co ty na to? Udostępnisz mi kawałek podłogi? - mrugam kilka razy. Wiadomo, że się zrzucam, bo nigdzie się nie wybierałem, dopóki Philippa sama mnie stąd nie wyrzuci; za dobrze mi się u niej melinowało, chyba już przywykłem, a co więcej zniosłem za dużo rzeczy. Właśnie, o wilku mowa, bo i panna Moss wkrótce przekracza próg salonu, a ja podążam za nią spojrzeniem - Nie dostałem jeszcze wszystkiego, ale ta, zaliczkę już prawie przepuściłem - macham ręką, bo to nieistotne; przepuszczałem też hajs, który dostawałem na materiały bo życzyłem sobie zawsze więcej, a później i tak kupowałem w porcie po okazyjnej cenie, trzeba było tylko wiedzieć gdzie szukać. W każdym razie jak wszyscy piją wodę, to i ja się częstuję szklaneczką, wypijając jej zawartość duszkiem, to był całkiem niezły pomysł, teraz poproszę o dolewkę z prądem - Tamiza jest skażona, wiesz? Niby dlaczego kulawy Bob jest kulawy? Bo zamoczył w niej nogi - mówię; wiadomo, że bujam, bo sam przecież kiedyś tam przypadkiem wpadłem i co? I żyję, co więcej mam się całkiem dobrze - No właśnie! A Morgan mi kazał się ubrać - skarżę się jakby Filipka była co najmniej naszą matką, a tamten starszym, wkurzającym bratem, który wiecznie ciągnął mnie za uszy i myślał, że mu wszystko wolno... Przykładam szkło do czoła, skroni i policzków, zanim nagrzeje się w mojej dłoni. Kręcę głową, nasz świstoklik nazywał się Łapserdak, ale śmiem się obawiać, że teleportacja w takich warunkach pogodowych groziła rozszczepieniem nawet bardziej niż teleportacja po pijaku - Hm? - unoszę łepetynę, kiedy Phillie nagle zbiera się z podłogi i wodzę za nią spojrzeniem; no dobra, nie musi mnie namawiać, chociaż ciężko podnieść dupsko z fotela (głównie dlatego, że się przykleiłem i weź teraz się odklej, bardzo nieprzyjemne uczucie) - Nie wiem jak ciebie, ale mnie przekonała - rzucam do Morgana, po czym zawijam się z salonu, człapiąc w kierunku łazienki. Po drodze mijam porzuconą halkę, więc pozbywam się wreszcie swoich gaci, rzucając je gdzieś obok - nie doznałem nagłej ulgi, ale kiedy tylko przekraczam próg kolejnego pomieszczenia, a pierwsze bąbelki opadają na moje nagie ramiona, zostawiając po sobie ślady gęsiej skórki, odczuwam przyjemny chłód. Spomiędzy warg wypada ciche westchnienie i wreszcie z pluskiem wpadam do wnętrza wanny, choć jedna noga wciąż wystaje gdzieś za krawędź, a haust wody obmywa łazienkowe płytki.
Strona 1 z 2 • 1, 2
Łazienka
Szybka odpowiedź