Łazienka
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Łazienka
Wilgotno, lepko, przyjemnie chłodno w zaduszone letnie dni i upiornie zimą. Ściany pamiętają historie przedwojennych czasów, kawałki niechlujne pomalowanych ścian odpadają przy gorszym dniu, kiedy zbyt delikatna pięść próbuje ulżyć swej złości. Podłoga reprezentuje wariację na temat szesnastu odcieni szarości, czasem coś tam pełznie i chowa się pod wanną w ciemnym kąciku. Właśnie, ta wanna to ulubiony kawałek skąpej przestrzeni, jej biel nie pasuje do zaniedbanych płaszczyzn, wygląda na to, że zjawiła się tutaj później. Zawieszony na ścianie prysznic czasem moczy śliską zasłonę, ale zwykle bąbelki, pieniste łąki są tym najmilszym drobiazgiem. Okienko wciska się w ścianę bez większej finezji, przygniła rama dawno utraciła pamięć o pierwszych właścicielach. Toaleta, lustro, parę damskich drobiazgów i odcisk czerwonych ust. Do tego miejsca raczej rzadko zaglądają wypuszczone ze złotego domku niuchacze. Zbyt mokro.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Philippa Moss dnia 21.06.20 16:41, w całości zmieniany 5 razy
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie znam dobrze tego mieszkania, ale znam ich. Co z tego, że ściany są obce, skoro wypełniają je moi przyjaciele - bo nimi są, martwią się o mnie, pytają. Filipka się wkurwia, Bojczuk żuli kasę i wiecznie jest w potrzebie przysługi albo działki, dziadyga za trzech, ale wiem, że by mnie nie dał. Ona tak samo. A ja? Czy też mogę powiedzieć, że nie dam ich?
Patrzę na mordę Johnatana, lekko nieprzytomną z podpuchniętymi oczami i włosami zlepionymi w tłuste strąki, z perspektywy francuskiej modelki zaś na kroczącą ku nam Filipkę, również niezbyt atrakcyjnej. Zdyszanej, zgrzanej, przytykającej suche, popękane usta do prostej szklanki, w poszukiwaniu odrobiny wody. Języki zaraz wyschną nam na drzazgi, którymi można palić w kominku. Co do tej brzydoty - nie mam do nich pretensji, są naturalni, a dzięki temu, ja również. Na czole od upału wyskoczyło mi kilka pryszczy, koszula dosłownie przylega mi do grzbietu jedną wielką mokrą plamą, i mimo odkrytych palców, pocą mi się stopy. Śmierdzę, świeżo, ostro, męsko, lecz nawet nie wysiłkiem, szatnią i butami, a latem spędzonym w mieście. Dusznym i skwierczącym, jakby na ulicach urządzali barbecue, a dym wsiąknął we włosy i ubrania londyńczyków. Jak długo się utrzyma, czy w ogóle da się go zmyć?
-CZEŚĆ - ryczę, Johnatan i jego dobre maniery, pomyślałby kto - wszystko w porządku? - strugam idiotę, wywracam oczami - poklepałbym cię stary, ale oboje jesteśmy tak lepcy, że jeszcze byśmy się od siebie nie odkleili - wołam do niego. Taka werbalna graba, no, przecież wie.
-Stary, nie musisz się produkować, tamten strażnik z wąsem wszystko mi wyśpiewał. Jak cię wywlekli na to przesłuchanie i nie wracałeś przez kilka godzin odchodziłem od zmysłów i w końcu się zlitował i powiedział mi, że cię zwolnili - to akurat najprawdziwsza prawda, szalałem, czy czasami Bojczuk już sobie nie dynda, powieszony na Connaught Square. Te godziny bez niego w celi były straszne i to wcale nie dlatego, że brakło do kogo ust otworzyć, tylko dlatego, że wyobrażałem sobie najgorsze - właściwie to samo, mówiłem, że piliśmy razem i gadaliśmy o twoich obrazach - wzruszam ramionami, przesłuchania - do nich wolę nie wracać. Miski z zimną wodą, kajdanki i żółte światło będą wywoływać u mnie ataki paniki jeszcze przez jakiś czas - wiercili mi dziurę w brzuchu o moje dane i moją różdżkę, to interesowało ich bardziej, niż mój udział w tej całej aferze z Malfoyem - dodaję, choć nie wdając się w szczegóły. Sześć dni powtarzałem, jak nakręcony, że nazywam się Francis Lestrange, co wyjaśniałoby brak mojej różdżki w ewidencji, ale debile nie wierzyli, ba, nawet nie raczyli sprawdzić. Kto wie, jak długo gniłbym w pierdlu, gdyby komendanta nie przywiało z urlopu - chyba im się po prostu znudziło. Potwierdzili moje pochodzenie i tyle, kazali stawić się w komendzie za miesiąc z zarejestrowaną różdżką. Sukinsyny - spluwam na podłogę, zapominając się, gdzie jestem - och, przepraszam Łapserdak, daj, ja to zetrę - głupio mi się robi, że zachowuję się jak pastuch, a na dodatek biednego skrzata zaprzęgam do sprzątania moich wydzielin. Wyczołguję się z zapadającej się kanapy i podchodzę do Filipki, ją akurat muskając w czubek głowy, mimo tego, że też jest spocona.
-Nic mi się nie stało, tylko trochę zjechałem na wadze - zapewniam ją. Kolejne cenne doświadczenie: prawdziwy głód i żołądek nieustannie ściśnięty, zmuszony przeżyć na kilku kawałkach chleba i cienkiej zupie. Tego nie znałem i czuję wstyd za siebie i swe przebieranki. Dla mnie to zabawa, a inni, inni faktycznie tak... - nie ma na to szans, Fils - kręcę głową, ocierając dłoń o jej policzek - na zewnątrz też jest jak w saunie - dostać się do was, to był dopiero wyczyn. W trakcie tego lotu myślę, że Helios celowo podgrzewa temperaturę, żeby sprawdzić, czy ludzie mogą ugotować się na twardo, jak jajka - aa-a od dawna właściwie, dostałem go kiedyś za trzy miesiące na statku, bo kapitan Nilson, ta szuja, przegrał prawie cały hajs, zanim dopłynęliśmy do Londynu. Dał mi w zamian ten dywan, ale dopiero będzie ze dwa miesiące temu się polubiliśmy. Chcesz spróbować? - rzucam do Bojczuka, teraz Zygzak to chodzi jak w zegarku i jakby się okazało, że brakuje im tutaj łóżek, to i na nim można by spędzić noc - wygodnie - no, co ty, myślisz, że ja umiem takie rzeczy? - szczerzę się, no jeszcze się na mnie nie poznał? - wiem, że cię zaskoczyłem z tym trytońskim i tak dalej, ale stary. Mówiłem wam, że musiałem powtarzać klasę? - tym zbyt często się nie chwalę, ale co mi szkodzi, sami swoi. Ponownie opadam na sofę, rozanielony, bo w międzyczasie zdążyłem podpalić se papierosa i zaciągnąć się, jakby nigdy nic - Phils, u ciebie to można palić, co nie? - pytam akuratnie wraz z pierwszym buchem. Mordę mam całą w fioletowym obłoku, pierwszorzędnie.
-Jasne, nie krępuj się, moje drzwi zawsze stoją otworem. Będzie ciaśniej niż tutaj i głośniej, ale jeśli potrzebujesz, to krzycz - no bo jak mogę odmówić? Podnajmę ewentualnie jakiś stryszek i tyle, nad resztą historii się namyślę, kiedy stanie w drzwiach razem z tobołami. Ale dobra, dość tego, to relaks. Filipka macha butelczyną i przejmuje dowodzenie, wykazując się myśleniem wcale trzeźwym. Kąpiel to dobry pomysł, w drodze do łazienki napotykam dziewczęcą podomkę, co znaczy, że Filipka już tam na nas czeka, skryta w pianie. Uśmiecham się głupawo, ale mina mi rzednie, bo potykam się o brudne gacie Bojczuka, a przed sobą mam jego owłosioną dupę - golisz ty się kiedyś? - krytykuję go, samemu pozbywając się ubrań i rozrzucając je byle jak u brzegu na prędce stworzonego basenu.
-Ojeny, jak mi dobrze - jęczę, czując orzeźwienie, chłód opływający ciało i kurczącego się kutasa. Przepływam basen wszerz, i usadawiam się obok Filipki - how u doin' - pytam, jakbyśmy widzieli się pierwszy raz, nie że dziś, ale w ogóle.
Patrzę na mordę Johnatana, lekko nieprzytomną z podpuchniętymi oczami i włosami zlepionymi w tłuste strąki, z perspektywy francuskiej modelki zaś na kroczącą ku nam Filipkę, również niezbyt atrakcyjnej. Zdyszanej, zgrzanej, przytykającej suche, popękane usta do prostej szklanki, w poszukiwaniu odrobiny wody. Języki zaraz wyschną nam na drzazgi, którymi można palić w kominku. Co do tej brzydoty - nie mam do nich pretensji, są naturalni, a dzięki temu, ja również. Na czole od upału wyskoczyło mi kilka pryszczy, koszula dosłownie przylega mi do grzbietu jedną wielką mokrą plamą, i mimo odkrytych palców, pocą mi się stopy. Śmierdzę, świeżo, ostro, męsko, lecz nawet nie wysiłkiem, szatnią i butami, a latem spędzonym w mieście. Dusznym i skwierczącym, jakby na ulicach urządzali barbecue, a dym wsiąknął we włosy i ubrania londyńczyków. Jak długo się utrzyma, czy w ogóle da się go zmyć?
-CZEŚĆ - ryczę, Johnatan i jego dobre maniery, pomyślałby kto - wszystko w porządku? - strugam idiotę, wywracam oczami - poklepałbym cię stary, ale oboje jesteśmy tak lepcy, że jeszcze byśmy się od siebie nie odkleili - wołam do niego. Taka werbalna graba, no, przecież wie.
-Stary, nie musisz się produkować, tamten strażnik z wąsem wszystko mi wyśpiewał. Jak cię wywlekli na to przesłuchanie i nie wracałeś przez kilka godzin odchodziłem od zmysłów i w końcu się zlitował i powiedział mi, że cię zwolnili - to akurat najprawdziwsza prawda, szalałem, czy czasami Bojczuk już sobie nie dynda, powieszony na Connaught Square. Te godziny bez niego w celi były straszne i to wcale nie dlatego, że brakło do kogo ust otworzyć, tylko dlatego, że wyobrażałem sobie najgorsze - właściwie to samo, mówiłem, że piliśmy razem i gadaliśmy o twoich obrazach - wzruszam ramionami, przesłuchania - do nich wolę nie wracać. Miski z zimną wodą, kajdanki i żółte światło będą wywoływać u mnie ataki paniki jeszcze przez jakiś czas - wiercili mi dziurę w brzuchu o moje dane i moją różdżkę, to interesowało ich bardziej, niż mój udział w tej całej aferze z Malfoyem - dodaję, choć nie wdając się w szczegóły. Sześć dni powtarzałem, jak nakręcony, że nazywam się Francis Lestrange, co wyjaśniałoby brak mojej różdżki w ewidencji, ale debile nie wierzyli, ba, nawet nie raczyli sprawdzić. Kto wie, jak długo gniłbym w pierdlu, gdyby komendanta nie przywiało z urlopu - chyba im się po prostu znudziło. Potwierdzili moje pochodzenie i tyle, kazali stawić się w komendzie za miesiąc z zarejestrowaną różdżką. Sukinsyny - spluwam na podłogę, zapominając się, gdzie jestem - och, przepraszam Łapserdak, daj, ja to zetrę - głupio mi się robi, że zachowuję się jak pastuch, a na dodatek biednego skrzata zaprzęgam do sprzątania moich wydzielin. Wyczołguję się z zapadającej się kanapy i podchodzę do Filipki, ją akurat muskając w czubek głowy, mimo tego, że też jest spocona.
-Nic mi się nie stało, tylko trochę zjechałem na wadze - zapewniam ją. Kolejne cenne doświadczenie: prawdziwy głód i żołądek nieustannie ściśnięty, zmuszony przeżyć na kilku kawałkach chleba i cienkiej zupie. Tego nie znałem i czuję wstyd za siebie i swe przebieranki. Dla mnie to zabawa, a inni, inni faktycznie tak... - nie ma na to szans, Fils - kręcę głową, ocierając dłoń o jej policzek - na zewnątrz też jest jak w saunie - dostać się do was, to był dopiero wyczyn. W trakcie tego lotu myślę, że Helios celowo podgrzewa temperaturę, żeby sprawdzić, czy ludzie mogą ugotować się na twardo, jak jajka - aa-a od dawna właściwie, dostałem go kiedyś za trzy miesiące na statku, bo kapitan Nilson, ta szuja, przegrał prawie cały hajs, zanim dopłynęliśmy do Londynu. Dał mi w zamian ten dywan, ale dopiero będzie ze dwa miesiące temu się polubiliśmy. Chcesz spróbować? - rzucam do Bojczuka, teraz Zygzak to chodzi jak w zegarku i jakby się okazało, że brakuje im tutaj łóżek, to i na nim można by spędzić noc - wygodnie - no, co ty, myślisz, że ja umiem takie rzeczy? - szczerzę się, no jeszcze się na mnie nie poznał? - wiem, że cię zaskoczyłem z tym trytońskim i tak dalej, ale stary. Mówiłem wam, że musiałem powtarzać klasę? - tym zbyt często się nie chwalę, ale co mi szkodzi, sami swoi. Ponownie opadam na sofę, rozanielony, bo w międzyczasie zdążyłem podpalić se papierosa i zaciągnąć się, jakby nigdy nic - Phils, u ciebie to można palić, co nie? - pytam akuratnie wraz z pierwszym buchem. Mordę mam całą w fioletowym obłoku, pierwszorzędnie.
-Jasne, nie krępuj się, moje drzwi zawsze stoją otworem. Będzie ciaśniej niż tutaj i głośniej, ale jeśli potrzebujesz, to krzycz - no bo jak mogę odmówić? Podnajmę ewentualnie jakiś stryszek i tyle, nad resztą historii się namyślę, kiedy stanie w drzwiach razem z tobołami. Ale dobra, dość tego, to relaks. Filipka macha butelczyną i przejmuje dowodzenie, wykazując się myśleniem wcale trzeźwym. Kąpiel to dobry pomysł, w drodze do łazienki napotykam dziewczęcą podomkę, co znaczy, że Filipka już tam na nas czeka, skryta w pianie. Uśmiecham się głupawo, ale mina mi rzednie, bo potykam się o brudne gacie Bojczuka, a przed sobą mam jego owłosioną dupę - golisz ty się kiedyś? - krytykuję go, samemu pozbywając się ubrań i rozrzucając je byle jak u brzegu na prędce stworzonego basenu.
-Ojeny, jak mi dobrze - jęczę, czując orzeźwienie, chłód opływający ciało i kurczącego się kutasa. Przepływam basen wszerz, i usadawiam się obok Filipki - how u doin' - pytam, jakbyśmy widzieli się pierwszy raz, nie że dziś, ale w ogóle.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Zupełnie jak dwójka rozkapryszonych bachorów. Zupełnie jak dwa spocone niuchacze, ale bez grosza przy duszy, padłe w upale, jak konające w londyńskich zaułkach zwierzęta. Półmartwe, ale ogarnięte irytującą wolą walki. Niemożliwe do zadeptania. Jak szczury, jak portowe śmieci walające się z kąta w kąt, w pieprzoną nieskończoność. Jak przyjaciele, którzy mimo największego łajdactwa nie chcieli się odczepić. Dobrze było mieć ich przy sobie.
Lepki były palce Francisa wciskające się czułością w jej rozgrzany policzek. Zupełnie lepkie jak jej uda i pachy duszące się w nieprzewiewnej bliskości. Pootwierane okna, szeroko rozwarte paszcze i oczy modlące się do sufitów. Nic nie pomagało, a jej największa nadzieja tonęła tak, jak mogły zaraz zatonąć kikuty Boba. – Mnie opowiadał zupełnie inną historię, ale niech będzie, że to wina Tamizy. Cały londyński burdel to jej sprawka – przytaknęła, wspominając mimowolnie wszystkie porozrywane między wódką a zakąską ckliwe rozdziały z życia wzorowych mieszkańców stolicy. Przepadła więc ostatnia nadzieja. A może jednak nie? – Może Morgan wcale nie ma ochoty na oglądanie twojego dupska – zanuciła dźwięcznie i zlustrowała to jednego, to drugiego – zdecydowanie zbyt ciekawskim okiem, zupełnie nieskrępowanym. Lepili się do ścian, mebli i podłóg jak muszyska do klejących wstążek. Byli na tej pustyni razem, żarzący się Londyn kapitulował. Jednym uchem słuchała opowieści o magicznym dywanie, jakoś nawet niespecjalnie zdziwiona faktem, że Morgan sobie taki skarb przygruchał. Pasował do niego ten frędzlowaty cudak. Oby tylko ten ogarnięty gniewem świat nie rozprułby latającego stwora w dwóch mocnych pociągnięciach. Szkoda, całkiem ładny kawałek płótna. Pasowałby do saloniku, ale chyba wolał tułaczkę z syrenim księciem. – Ten dywan… Ma jakieś dodatkowe zastosowania? Poza lotem? – dopytała, zaczepnie wznosząc brwi. Może potrafił bronić swego pana, może strzelał z tych frędzli. Przecież magia bywała zupełnie zaskakująca. Merlin jeden wie, co tam schował między ciasno ułożonymi włóknami. – Co oblałeś, gagatku? – zapytała, obserwując zatapiającego się w niewygodnej kanapie Morgana. – Powiedziałabym, że etykietę, ale gdyby w Hogwarcie tego uczyli, to żadne z nas by go nie skończyło, chociaż… - urwała, a ostatnie głoski wybrzmiały tajemniczo, dość charakterystycznie. Akurat Morgan o tej całej etykiecie mógł wiedzieć nieco więcej od innych. Może nie wyglądał, ale zdołał jej już udowodnić, że pozory mogą mylić. – Nie istnieją rzeczy, których u mnie nie można robić, Morganie. Chociaż nie, nie spal chałupy. Cała reszta jest twoja – mruknęła, przesuwając łapą po jego wilgotnej łydce.
Wanna całkiem okazała, rozciągnięta, a w niej woda i jej wilgotne jęzory ocierające się o wymęczone czasem ścianki pomieszczenia. Wzburzona nieco toń otarła się o wszystkie cielesne zakątki, kiedy tylko Philippa zatonęła w pienistych dolinach. Naga, łaknąca rytuału oczyszczenia i jednocześnie całkowitej deprawacji. Pozostawiła ich tam, dobrze wiedząc, że przylezą, nim zdąży dwa razy przesunąć czułą dłonią po śliskim udzie, nim zdąży ułożyć pośladki na porcelanowym dnie. I wyliczyć wszystkie wymalowane żółtym pędzlem znaki czasu. Łapserdak się postarał. A teraz nawet nie widziała tej posłusznej czupryny. Mignęły jej tylko bioderka malarzyny, a potem i tego drugiego. Nie zdjęła spojrzenia ani na chwilę. – Faktycznie schudłeś – zamruczała do Morgana, wdzierając się łapą między jego żebra. – Powinieneś zostać tutaj na kilka dni. Zadbamy o ciebie – stwierdziła, lekko przesuwając się w tej wodnej toni. – Żałuję, że nie wpadliśmy na to wcześniej – zawołała do Johnatana, który tak niezgrabnie rozkołysał spokojne morze. – Cudownie… - dorzuciła kładąc się na plecach i wznosząc ciało na wodnej płaszczyźnie. Piana wtargnęła jej pod powieki, do uszu, na przesuszone usta. Nie przejmowała się jednak jej ciekawską strukturą. Zamknęła oczy, wyobrażając sobie, że znalazła się daleko od portu. Może na jakiejś rajskiej wyspie. A potem ciało powoli opadło, a pośladki wcisnęły się w dno – jakieś takie głębsze niż zazwyczaj. Opryskane chłodem ciało broniło się płaszczem z dreszczy. Czuła jednak tylko ulgę, a na ciele malowały się czerwone pasma. Jeszcze chwilę i będą musieli podgrzać wodę. Teraz jednak myślała o lodzie przyjemnie zakradającym się we wszystkie zakamarki. Była ciekawa czy Francis, tam w tym swoim pałacyku, miał takie duże wanny. Nie mogła jednak zapytać głośno, ani tym bardziej pozwolić sobie na ten zaczepny szept do lordowskiego ucha. Przygryzła usta i podpłynęła do Bojczuka, przyczepiając paluchy do jego karku. – Zastanawiam się, który z was bardziej potrzebuje szorowania – odrzekła, naciskając lekko na plecy artysty. Gdzieś tu powinna pływać gąbka…
Lepki były palce Francisa wciskające się czułością w jej rozgrzany policzek. Zupełnie lepkie jak jej uda i pachy duszące się w nieprzewiewnej bliskości. Pootwierane okna, szeroko rozwarte paszcze i oczy modlące się do sufitów. Nic nie pomagało, a jej największa nadzieja tonęła tak, jak mogły zaraz zatonąć kikuty Boba. – Mnie opowiadał zupełnie inną historię, ale niech będzie, że to wina Tamizy. Cały londyński burdel to jej sprawka – przytaknęła, wspominając mimowolnie wszystkie porozrywane między wódką a zakąską ckliwe rozdziały z życia wzorowych mieszkańców stolicy. Przepadła więc ostatnia nadzieja. A może jednak nie? – Może Morgan wcale nie ma ochoty na oglądanie twojego dupska – zanuciła dźwięcznie i zlustrowała to jednego, to drugiego – zdecydowanie zbyt ciekawskim okiem, zupełnie nieskrępowanym. Lepili się do ścian, mebli i podłóg jak muszyska do klejących wstążek. Byli na tej pustyni razem, żarzący się Londyn kapitulował. Jednym uchem słuchała opowieści o magicznym dywanie, jakoś nawet niespecjalnie zdziwiona faktem, że Morgan sobie taki skarb przygruchał. Pasował do niego ten frędzlowaty cudak. Oby tylko ten ogarnięty gniewem świat nie rozprułby latającego stwora w dwóch mocnych pociągnięciach. Szkoda, całkiem ładny kawałek płótna. Pasowałby do saloniku, ale chyba wolał tułaczkę z syrenim księciem. – Ten dywan… Ma jakieś dodatkowe zastosowania? Poza lotem? – dopytała, zaczepnie wznosząc brwi. Może potrafił bronić swego pana, może strzelał z tych frędzli. Przecież magia bywała zupełnie zaskakująca. Merlin jeden wie, co tam schował między ciasno ułożonymi włóknami. – Co oblałeś, gagatku? – zapytała, obserwując zatapiającego się w niewygodnej kanapie Morgana. – Powiedziałabym, że etykietę, ale gdyby w Hogwarcie tego uczyli, to żadne z nas by go nie skończyło, chociaż… - urwała, a ostatnie głoski wybrzmiały tajemniczo, dość charakterystycznie. Akurat Morgan o tej całej etykiecie mógł wiedzieć nieco więcej od innych. Może nie wyglądał, ale zdołał jej już udowodnić, że pozory mogą mylić. – Nie istnieją rzeczy, których u mnie nie można robić, Morganie. Chociaż nie, nie spal chałupy. Cała reszta jest twoja – mruknęła, przesuwając łapą po jego wilgotnej łydce.
Wanna całkiem okazała, rozciągnięta, a w niej woda i jej wilgotne jęzory ocierające się o wymęczone czasem ścianki pomieszczenia. Wzburzona nieco toń otarła się o wszystkie cielesne zakątki, kiedy tylko Philippa zatonęła w pienistych dolinach. Naga, łaknąca rytuału oczyszczenia i jednocześnie całkowitej deprawacji. Pozostawiła ich tam, dobrze wiedząc, że przylezą, nim zdąży dwa razy przesunąć czułą dłonią po śliskim udzie, nim zdąży ułożyć pośladki na porcelanowym dnie. I wyliczyć wszystkie wymalowane żółtym pędzlem znaki czasu. Łapserdak się postarał. A teraz nawet nie widziała tej posłusznej czupryny. Mignęły jej tylko bioderka malarzyny, a potem i tego drugiego. Nie zdjęła spojrzenia ani na chwilę. – Faktycznie schudłeś – zamruczała do Morgana, wdzierając się łapą między jego żebra. – Powinieneś zostać tutaj na kilka dni. Zadbamy o ciebie – stwierdziła, lekko przesuwając się w tej wodnej toni. – Żałuję, że nie wpadliśmy na to wcześniej – zawołała do Johnatana, który tak niezgrabnie rozkołysał spokojne morze. – Cudownie… - dorzuciła kładąc się na plecach i wznosząc ciało na wodnej płaszczyźnie. Piana wtargnęła jej pod powieki, do uszu, na przesuszone usta. Nie przejmowała się jednak jej ciekawską strukturą. Zamknęła oczy, wyobrażając sobie, że znalazła się daleko od portu. Może na jakiejś rajskiej wyspie. A potem ciało powoli opadło, a pośladki wcisnęły się w dno – jakieś takie głębsze niż zazwyczaj. Opryskane chłodem ciało broniło się płaszczem z dreszczy. Czuła jednak tylko ulgę, a na ciele malowały się czerwone pasma. Jeszcze chwilę i będą musieli podgrzać wodę. Teraz jednak myślała o lodzie przyjemnie zakradającym się we wszystkie zakamarki. Była ciekawa czy Francis, tam w tym swoim pałacyku, miał takie duże wanny. Nie mogła jednak zapytać głośno, ani tym bardziej pozwolić sobie na ten zaczepny szept do lordowskiego ucha. Przygryzła usta i podpłynęła do Bojczuka, przyczepiając paluchy do jego karku. – Zastanawiam się, który z was bardziej potrzebuje szorowania – odrzekła, naciskając lekko na plecy artysty. Gdzieś tu powinna pływać gąbka…
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Dobra tam, obejdzie się bez nadmiernych czułości, szczególnie, że Morgan zaczyna pleść więzienne historie, a ja słucham ich z uwagą. Naprawdę mi go szkoda, już te kilka godzin w celi i późniejsze przesłuchanie siadły mi na łeb, a co dopiero jakbym miał to samo przeżywać przez kolejny tydzień. Nie dziwota, że gdyby koszula nie kleiła się do jego spoconego cielska, to by na nim wisiała - Czemu właściwie nie chciałeś zarejestrować se różdżki? Wciskasz tym ministerialnym biurwom jakiś kit i po problemie, myślisz, że oni mają czas, żeby to wszystko sprawdzać? - teraz w sumie pewnie mieli, ale podczas pierwszej fali czarodziejów zalewających budynek MM, panował tam taki pierdolnik, że o cie chuj, przy odrobinie umiejętności mogłeś im wmówić wszystko. My byliśmy z portu, kłamstwo płynęło w naszych żyłach łącznie z alkoholem, więc jestem prawie pewien, że i Morgan i Philippa zakończyliby tą misję z powodzeniem - EJ NO!... - obruszam się, kiedy typo pluje nam na podłogę, bo kurwa, trochę kultury. Jakbym nie był taki styrany wszystkim to by dostał w czape, ale na szczęście zanim w ogóle zdążę ruszyć palcem, się reflektuje. Nie to, żeby Łapserdak nie czerpał największych przyjemności ze sprzątania i zamiatania każdego możliwego kąta, ale naprawdę starałem się go nie wykorzystywać; niemniej już macha szmatą, pucując podłogowe deski. Wywracam oczami - skrzaty i ich skrzacie rzeczy, nie ogarniesz - Tak, a co ci mówił? - pytam Phillie, ale w sumie obchodzi mnie to tyle co zeszłoroczny śnieg - No przecież jestem ubrany - Jeeezuuu, i ty, Brutusie, przeciwko mnie? Wywracam oczami. U siebie byłem (w sumie to nie), a u siebie można nawet bez powodu łazić w negliżu i czasem tylko pomyśleć o tym, że wypadałoby zasłonić okna, bo na bank masz jakiegoś zboczonego sąsiada, który obserwuje cię zza firanki jak tylko zaczniesz się rozbierać. A zresztą - pal licho, nieważne - Nooooo, wiadomo, że chcę! Nie dzisiaj, bo dzisiaj to pierdole, nie wystawiam palca za mieszkanie, ale kiedyś, jak się zrobi trochę chłodniej - byle nie za zimno, bo jednak takie latanie na dywanie przy minus trzydziestu też musiało nie być niczym przyjemnym. Tak samo zresztą jak z miotłą... dlatego ja wolałem inne pojazdy i chociaż poczyniłem już pierwsze kroki by wejść w posiadanie pewnej wspaniałej maszyny, to póki co trzymam język za zębami. Aż mnie skręca, żeby się wygadać, ALE NIE, morda w kubeł, wezmę ich na przejażdżkę niespodziankę jak już ogarnę czy pamiętam cokolwiek z nauk Bertiego Botta oraz starego pana Arnolda. Parskam śmiechem i rozchylam wargi, żeby zapytać o szczegóły, ale Phillie mnie uprzedza, wiec jeno wbijam spojrzenie w Morgana - A ta, skończylibyśmy, najwyżej z jakimś... nędznym na świadectwie - śmieję się, chociaż ja na przykład dawałem już w łapę odźwiernym, kłaniałem się baletnicom i nie trzymałem łokci na stole podczas jedzenia (czasami), więc kurwa, etykietę to mam w małym palcu - Zapamiętam - dobrze mieć jakieś dodatkowe lokum, jakby z poprzedniego mnie wyrzucono, tak jak na przykład wtedy kiedy pomieszkiwałem u Leanne; człowiek to jednak się całe życie uczy. Przez chwilę obserwuję obłoki dymu wznoszące się pod sufit i nawet mam chęć zapalić, ale szybko mi przechodzi bo i tak się ciężko oddycha. Zresztą nie ma na to czasu bo już nasz portowy orszak gna do tutejszej łazienki - Phillie na czele, ja z nią i Morgan zamykający pochód. Puszczam mimo uszu uwagę o mojej dupie, bo już zatapiam się w chłodnej wodzie i białych kłębach piany. Przesuwam spojrzeniem po towarzyszących mi sylwetkach, naturalnie nieco dłużej wgapiając się w tą kobiecą; chociaż Morgan też był niczego sobie, a ja, będąc artystą, doceniałem piękno ludzkiego ciała niezależnie od płci, bo czy to właśnie ono nie było najpiękniejszym dziełem Matki Natury? Wzdycham z zachwytem, przymykając na moment oczy i otwieram je dopiero czując dłonie panny Moss - Nooo, oczywiście, że ja - kiwam lekko głową, ponownie mrużąc ślepia. W pierwszej chwili mam fleszbeki z tamtego nieszczęsnego dnia, kiedy Philippa także ugościła mnie w swojej wannie, ale wolę o tym nie myśleć. Teraz było inaczej, teraz byliśmy tutaj po to żeby się relaksować, a wszystkie problemy zostały gdzieś za progiem. Pod naporem dziewczęcych dłoni pochylam się w przód, przy okazji sięgając po flaszkę, coby ściągnąć z niej porządnego łyka. Mocne to to, ale dobre, mógłbym pomyśleć, że to jakiś luksusowy trunek, gdyby nie przyrządziła go pani Lynch - Nie wychodzę stąd do końca lata - mruczę, a butlę podaję dalej; chciałbym tak, siedzieć tutaj i mieć wyjebane na wszystko aż do jesieni, albo lepiej, później podgrzałoby się wodę i można jeszcze przezimować - Chociaż wiesz co? - otwieram szerzej ślepia, odwracając się przodem do dziewczyny; dłońmi sunę po jej gładkich udach, zaś nasze twarze są tak blisko siebie, że czuję na policzkach jej ciepły oddech - Zajmijcie się sobą, a ja zaraz wracam - skoro już sobie tutaj siedzimy w takim zacnym towarzystwie, alkohol leci w kolejarza i w ogóle żyć nie umierać, to podkręćmy atmosferę jeszcze bardziej - gdzieś na dnie szuflady chowałem zakupiony jakiś czas temu wróżkowy pył i tylko czekałem aż się nadarzy okazja, żeby go powąchać. No i właśnie się nadarzyła - Tylko wiecie, tak nie za bardzo się sobą zajmujcie bo ja zaraz wracam - dodaję, gramoląc się z wanny, o mało nie wywijam orła na mokrych płytkach ale z moim małpim refleksem, zdążę podeprzeć się dłonią i gnam dalej, zostawiając na podłogach mokre ślady. To trwa tylko kilka chwil - już jestem z powrotem, a ze mną płynąca z gramofonu muzyka (skoro już się pofatygowałem, to załączyłem nam nutkę, na pełnej piździe, żeby było słychać z innego pokoju) oraz tajemniczy woreczek utkany z na wpół przeźroczystego materiału, w którym połyskiwał śnieżnobiały, krystaliczny proch - Hmmm? - szczerzę się, chociaż wiem, że chcą i ja też chcę.
Wprawić się w ramkę krzywo powieszoną na ścianę to pestka. Inaczej: bułka z masłem - lub z margaryną, bo taniej. W porcie zbierają się największe łachudry, a obok tego penerstwa, my, poczciwcy. Moglibyśmy wszyscy trafić do nieba, ale że wrzucono nas w bagniste ulice, zbiegające się przy rybnym targu, nie mamy na to szans. Wszystkich nas wezmą za jedną i tą samą osobę - kłamiemy, oszukujemy, kradniemy, co za różnica, że Filipka ma cycki, a my nie. Na grzbiet nałożę byle poszarpaną koszulę z plamą po niańczeniu dziecka - ulało mu się - wplotę między słowa parę przekleństw i będę je międlić w ustach tak długo, aż zabrzmię swojsko. Tyle, jestem ich, pasuję, chociaż wścibska Fils zwęszyła pismo nosem i dobrze wie, że każdy odcisk na mojej dłoni to muszę fabrykować, a jak czasem daje ode mnie ściekami, to dlatego, że specjalnie wlezę w zlewkę z kanalizy. Szambo na ulicach wybiło, sięga już kostek, no i stale się podnosi. Szczerze, wolałbym brodzić po pas w gównie, niż co dzień zakładać rękawiczki i udawać, że mnie to nie dotyczy. Że mnie to nie obchodzi.
-Nie będę im robił przysługi - burczę pod nosem, Morgan nigdy by nie zarejestrował różdżki. Dla twardej zasady, że z rządowymi się nie współpracuje. Upór co najmniej ośli, zaplatam ręce na piersi i łypię na Bojczuka spod zmarszczonych brwi, lepiej niech ze mnie zejdzie - po chuja mam się rejestrować, co? Po co im moje dane, po co im wiedzieć, że moja babcia pracowała w ręcznej szwalni, a dziadek był maszynistą? Powiedz mu, Filipka - gorączkowo szukam wsparcia u dziewczyny, że to nie tylko ja taki zacietrzewiony jestem, anty i w ogóle na nie - chyba tylko po to, by pewnego dnia zapukać do mojego mieszkania, zamachać mi przed nosem jakimś papierem i powiedzieć, że na mocy ustawy przyjętej tego a tego dnia, nie jestem już więcej uznawany za pełnoprawnego obywatela czarodziejskiej Wielkiej Brytanii i w związku z tym mam 3 dni na opuszczenie kraju - wybucham, zaciskając pięść, aż do białości knykci. Mam przemożną ochotę w coś walnąć, ale obawiam się, że kartonowe ściany naszego apartamentu tego nie przeżyją - albo jeszcze gorzej, władują mi się tacy smutasi w czarnych szatach i powiedzą, że jestem oskarżony i mam czekać na proces, ale jak zapytam, o co to oskarżenie i co za proces, to wody w usta nabiorą i już nic nie zdradzą. Pojebane - kurwa nie wiem, teraz wieszczę bajki, ale dzieją się przecież takie rzeczy, o których myślałem, że to tylko historia okrucieństwa. Niedługo na naszych oczach zaostrzą przepisy i z trybem natychmiastowym i wstecznym wejdzie przepis, że za czarodziejów półkrwi uznawać się będzie jedynie tych, których oboje rodzice i dziadkowie z obu stron byli półkrwi. I co wtedy zrobimy, co? Potulnie damy zakuć się w kajdany i resztę życia spędzimy w zawszonym pierdlu albo obozie dla brudnokrwistej mniejszości na jakiejś prowincji?
-Dzięki, Fils, ale teraz to już za późno, przeczuwam nadchodzące koszmary. Już to widzę: biegnę przez Covent Garden, w uprasowanych ciuchach normalnie, jakbym zapindalał do kościoła, a za mną toczy się wielki, włochaty tyłek, który chce mnie wciągnąć do swojej szpary - opowiadam, to, co niby mi się przyśni, kręcąc bekę z Bojczuka, który akurat palcem czyści sobie uszy - i jak już to zrobi, bo nie zdążę przed nim zwiać, to okazuje się, że tam w środku jest turboekskluzywna restauracja, ale wszystko, co w niej podają jest z dodatkiem łoniaków - opowiadam dalej, krzywiąc się demonstracyjnie, a moja głowa znowu bezwładnie leci na płaską już poduszkę.
-Niee-ee, ale jest bardziej intuicyjni, niż miotła. Bardziej, żywy, kumasz? - odpowiadam Moss, drapiąc Zygzaka po orientalnym splocie - przydałoby mu się w sumie jakieś trzepanie, ma kurz w frędzlach - zatroskałem się, dokonując pobieżnych oględzin kobierca. Jak się ma wprawę, to nawet to może być dla niego przyjemne. Coś jak masaż u fizjoterapeuty, boli, ale satysfakcjonująco.
-Nie miałem obecności, wiesz. Nawet mnie do egzaminów nie dopuścili - tu akurat hardo się zdziwiłem z tego, co zrobił ojciec, bo jako żywo do ostatniej chwili sądziłem, że ujdzie mi to płazem. Tak się nie stało i głaz szkolnej edukacji turlałem na własne życzenie o cały rok dłużej.
-Jeny, co za ulga - wzdycham i zaciągam się fajkiem, a mój wzrok, mimo, że to zwykły papieros, jak na komendę robi się mętny. Odpoczywam, tak na serio, chociaż kanapa nie należy do najwygodniejszych, a na dodatek czuję, jakbym był grzybem wstawionym do suszarki. Jeszcze trochę i cały stanę się suchy i pomarszczony, idealny do zagryzienia na raz.
-Nędznym? Z manier? - szczerzę zęby, oczy pozostawiając zamknięte. Łapserdak usłużnie podstawia mi pod palce kiepownicę, zuch chłopak, traktuje mnie jak swojego pana - tak, jak przywykłem do tego w domu - pewnie w tym fifarafa balecie musiałeś zdać jakiś test, zanim cię wpuścili na salony, co? - kpię z Johnatana, oglądając się za Filipką, którą rozkołysane biodra niosą do łazienki. I prowadzą nas, byśmy lecieli za nią z wywieszonymi językami, wiadomo, wszystko w celach wentylacji. Ląduję w wannie nagi, bynajmniej nie zawstydzony, a w myślach próbuję policzyć wyporność wody i dochodzę do wniosku, że to nie ma sensu, bo sąsiedzi już dawno powinni mieć powódź i bębnić do drzwi z karczemną awanturą i wyzywać nas na miecze. Przytrzymuję wszędobylską rękę Filipki na swoim brzuchu, chcąc, by zagościła tam na nieco dłużej. Dotykała mnie już wcześniej, ale tylko z ciekawością - dziś jest czuła, a ja wyglądam za tą czułością, nadstawiając się ku niej, nagi, śliski.
-Chciałbym - przełykam ślinę, kiedy jej dłoń sunie po moich barkach - za długo nie bawiłem w domu, Phils - usprawiedliwiam się. Ona zrozumie moją wymówkę, a Bojczuk - Morgana. Skoro go nie było, to nie pracował, jak nie pracował, to możliwe, że jego bliscy nie jedli. Albo jedli mało. Będąc nim, paradoksalnie jestem odpowiedzialny.
Przepływam kilka długości basenu, rad z tego, że mogę rozprostować zastane mięśnie, a wyczarowana woda faktycznie stawia opór, zupełnie jak prawdziwa. Te kilka rund to test dla mojej kondycji, ale że pływakiem jestem dobrym, zdaję ten egzamin, a do tego całkiem się orzeźwiam. Normalnie chrzest święty, gdy zanurzam głowę pod wodę, w której Bojczuk trzyma swoje śmierdzące syry. Na powierzchni muszę przetrzeć oczy, bo łzawią.
-Nie musisz się śpieszyć - mruczę, podpływając do Filipki i zakładając sobie jedną z jej nóg na kark, jakbym pomagał jej się rozciągnąć - jak już wyszedłeś, możesz mi kopsnąć kanapkę z szynką? Padam z głodu - nie jadłem przed wyjściem, no i chcę zająć go na trochę dłużej. Nogę Filipki unoszę powoli z ponad mego ramienia, coraz wyżej i wyżej i zlizuję z niej całą wilgoć. Nie smakuje dobrze - to mydło i nagietki, płyn do kąpieli ze średniej półki. Nie ma ogolonego ciała, ale wcale mi to nie przeszkadza, jest bosko. Jak w Buenos Aires albo Rio de Janeiro.
-Powinniśmy obchodzić wspólnie karnawał. Pić rakiję i nosić pióra zatknięte w kapeluszach - mówię, po czym gryzę ją w mięsiste udo, wcale nie delikatnie. Puszczam zęby zaraz po tym i całuję to miejsce, cmokając ją i psując nastrój rozpasanej erotyki. Ale Bojczuk, Bojczuk zaraz ją naprawi. Zacieram rączki, widząc, jakie delikatesy nam niesie.
-Jak wciągniemy to wszystko, to już nas nie będzie - oznajmiam, ale macham ręką, niech sypie zdrów - to kto pierwszy pudruje nosek? - pytam, jedną nogą już będąc w miejscu szczęśliwym. Z przyjaciółmi, to ważne, macham kilka razy rękami i odpływam na środek basenu i gapiąc się w poszarzały sufit. Słyszę kruszenie, więc wołam do Johnatana - ej, tam w spodniach będę mieć z dychę - to słynny mój wymięty bankont, z którego można by zeskrobać co najmniej grama, jakby się uprzeć, tyle razy już go użytkowano - służy tylko do tego, bo za metro przecież nie płacę. Słyszę kruszenie i pierwsze furanie, podpływam do nich i też walę. Pierw w lewą dziurkę, no to na zdrowie, wszystko leci tam, gdzie ma zlecieć. WOW.
-Nie będę im robił przysługi - burczę pod nosem, Morgan nigdy by nie zarejestrował różdżki. Dla twardej zasady, że z rządowymi się nie współpracuje. Upór co najmniej ośli, zaplatam ręce na piersi i łypię na Bojczuka spod zmarszczonych brwi, lepiej niech ze mnie zejdzie - po chuja mam się rejestrować, co? Po co im moje dane, po co im wiedzieć, że moja babcia pracowała w ręcznej szwalni, a dziadek był maszynistą? Powiedz mu, Filipka - gorączkowo szukam wsparcia u dziewczyny, że to nie tylko ja taki zacietrzewiony jestem, anty i w ogóle na nie - chyba tylko po to, by pewnego dnia zapukać do mojego mieszkania, zamachać mi przed nosem jakimś papierem i powiedzieć, że na mocy ustawy przyjętej tego a tego dnia, nie jestem już więcej uznawany za pełnoprawnego obywatela czarodziejskiej Wielkiej Brytanii i w związku z tym mam 3 dni na opuszczenie kraju - wybucham, zaciskając pięść, aż do białości knykci. Mam przemożną ochotę w coś walnąć, ale obawiam się, że kartonowe ściany naszego apartamentu tego nie przeżyją - albo jeszcze gorzej, władują mi się tacy smutasi w czarnych szatach i powiedzą, że jestem oskarżony i mam czekać na proces, ale jak zapytam, o co to oskarżenie i co za proces, to wody w usta nabiorą i już nic nie zdradzą. Pojebane - kurwa nie wiem, teraz wieszczę bajki, ale dzieją się przecież takie rzeczy, o których myślałem, że to tylko historia okrucieństwa. Niedługo na naszych oczach zaostrzą przepisy i z trybem natychmiastowym i wstecznym wejdzie przepis, że za czarodziejów półkrwi uznawać się będzie jedynie tych, których oboje rodzice i dziadkowie z obu stron byli półkrwi. I co wtedy zrobimy, co? Potulnie damy zakuć się w kajdany i resztę życia spędzimy w zawszonym pierdlu albo obozie dla brudnokrwistej mniejszości na jakiejś prowincji?
-Dzięki, Fils, ale teraz to już za późno, przeczuwam nadchodzące koszmary. Już to widzę: biegnę przez Covent Garden, w uprasowanych ciuchach normalnie, jakbym zapindalał do kościoła, a za mną toczy się wielki, włochaty tyłek, który chce mnie wciągnąć do swojej szpary - opowiadam, to, co niby mi się przyśni, kręcąc bekę z Bojczuka, który akurat palcem czyści sobie uszy - i jak już to zrobi, bo nie zdążę przed nim zwiać, to okazuje się, że tam w środku jest turboekskluzywna restauracja, ale wszystko, co w niej podają jest z dodatkiem łoniaków - opowiadam dalej, krzywiąc się demonstracyjnie, a moja głowa znowu bezwładnie leci na płaską już poduszkę.
-Niee-ee, ale jest bardziej intuicyjni, niż miotła. Bardziej, żywy, kumasz? - odpowiadam Moss, drapiąc Zygzaka po orientalnym splocie - przydałoby mu się w sumie jakieś trzepanie, ma kurz w frędzlach - zatroskałem się, dokonując pobieżnych oględzin kobierca. Jak się ma wprawę, to nawet to może być dla niego przyjemne. Coś jak masaż u fizjoterapeuty, boli, ale satysfakcjonująco.
-Nie miałem obecności, wiesz. Nawet mnie do egzaminów nie dopuścili - tu akurat hardo się zdziwiłem z tego, co zrobił ojciec, bo jako żywo do ostatniej chwili sądziłem, że ujdzie mi to płazem. Tak się nie stało i głaz szkolnej edukacji turlałem na własne życzenie o cały rok dłużej.
-Jeny, co za ulga - wzdycham i zaciągam się fajkiem, a mój wzrok, mimo, że to zwykły papieros, jak na komendę robi się mętny. Odpoczywam, tak na serio, chociaż kanapa nie należy do najwygodniejszych, a na dodatek czuję, jakbym był grzybem wstawionym do suszarki. Jeszcze trochę i cały stanę się suchy i pomarszczony, idealny do zagryzienia na raz.
-Nędznym? Z manier? - szczerzę zęby, oczy pozostawiając zamknięte. Łapserdak usłużnie podstawia mi pod palce kiepownicę, zuch chłopak, traktuje mnie jak swojego pana - tak, jak przywykłem do tego w domu - pewnie w tym fifarafa balecie musiałeś zdać jakiś test, zanim cię wpuścili na salony, co? - kpię z Johnatana, oglądając się za Filipką, którą rozkołysane biodra niosą do łazienki. I prowadzą nas, byśmy lecieli za nią z wywieszonymi językami, wiadomo, wszystko w celach wentylacji. Ląduję w wannie nagi, bynajmniej nie zawstydzony, a w myślach próbuję policzyć wyporność wody i dochodzę do wniosku, że to nie ma sensu, bo sąsiedzi już dawno powinni mieć powódź i bębnić do drzwi z karczemną awanturą i wyzywać nas na miecze. Przytrzymuję wszędobylską rękę Filipki na swoim brzuchu, chcąc, by zagościła tam na nieco dłużej. Dotykała mnie już wcześniej, ale tylko z ciekawością - dziś jest czuła, a ja wyglądam za tą czułością, nadstawiając się ku niej, nagi, śliski.
-Chciałbym - przełykam ślinę, kiedy jej dłoń sunie po moich barkach - za długo nie bawiłem w domu, Phils - usprawiedliwiam się. Ona zrozumie moją wymówkę, a Bojczuk - Morgana. Skoro go nie było, to nie pracował, jak nie pracował, to możliwe, że jego bliscy nie jedli. Albo jedli mało. Będąc nim, paradoksalnie jestem odpowiedzialny.
Przepływam kilka długości basenu, rad z tego, że mogę rozprostować zastane mięśnie, a wyczarowana woda faktycznie stawia opór, zupełnie jak prawdziwa. Te kilka rund to test dla mojej kondycji, ale że pływakiem jestem dobrym, zdaję ten egzamin, a do tego całkiem się orzeźwiam. Normalnie chrzest święty, gdy zanurzam głowę pod wodę, w której Bojczuk trzyma swoje śmierdzące syry. Na powierzchni muszę przetrzeć oczy, bo łzawią.
-Nie musisz się śpieszyć - mruczę, podpływając do Filipki i zakładając sobie jedną z jej nóg na kark, jakbym pomagał jej się rozciągnąć - jak już wyszedłeś, możesz mi kopsnąć kanapkę z szynką? Padam z głodu - nie jadłem przed wyjściem, no i chcę zająć go na trochę dłużej. Nogę Filipki unoszę powoli z ponad mego ramienia, coraz wyżej i wyżej i zlizuję z niej całą wilgoć. Nie smakuje dobrze - to mydło i nagietki, płyn do kąpieli ze średniej półki. Nie ma ogolonego ciała, ale wcale mi to nie przeszkadza, jest bosko. Jak w Buenos Aires albo Rio de Janeiro.
-Powinniśmy obchodzić wspólnie karnawał. Pić rakiję i nosić pióra zatknięte w kapeluszach - mówię, po czym gryzę ją w mięsiste udo, wcale nie delikatnie. Puszczam zęby zaraz po tym i całuję to miejsce, cmokając ją i psując nastrój rozpasanej erotyki. Ale Bojczuk, Bojczuk zaraz ją naprawi. Zacieram rączki, widząc, jakie delikatesy nam niesie.
-Jak wciągniemy to wszystko, to już nas nie będzie - oznajmiam, ale macham ręką, niech sypie zdrów - to kto pierwszy pudruje nosek? - pytam, jedną nogą już będąc w miejscu szczęśliwym. Z przyjaciółmi, to ważne, macham kilka razy rękami i odpływam na środek basenu i gapiąc się w poszarzały sufit. Słyszę kruszenie, więc wołam do Johnatana - ej, tam w spodniach będę mieć z dychę - to słynny mój wymięty bankont, z którego można by zeskrobać co najmniej grama, jakby się uprzeć, tyle razy już go użytkowano - służy tylko do tego, bo za metro przecież nie płacę. Słyszę kruszenie i pierwsze furanie, podpływam do nich i też walę. Pierw w lewą dziurkę, no to na zdrowie, wszystko leci tam, gdzie ma zlecieć. WOW.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Herbaciany aromat, mrożony smak przy wargach, echo tego ostrego oddechu, niezmącone ukojenie, którego nie mogła sobie teraz wyczarować. Na co ta magia, skoro nie dało się tak po prostu przerwać niewygodnej pogody i zrobić sobie dobrze najbardziej optymalną temperaturą? No na co jej misternie ćwiczone uroki, zaangażowanie w kreowaniu walecznych strzał, dosięganie do potęgi tam, gdzie nie miały już wpływu korzenie, gdzie nie liczyło się wielkie urodzenie i bogaci staruszkowie. Potrafiła ranić perfidnymi zaklęciami, a nie umiała zakryć parzącego słońca, choćby na kilka chwil. Aeris, słodkie aeris marzyło jej się teraz, tutaj, na podłogach suchych jak te egipskie pustynie, popękanych, przylepiających znużone promieniem ciała. Suche usta drgały z coraz mniejszą energia, ale gdyby zasnęła, wcale nie skończyłaby się ta parząca baśń. Na leniwe zagadnięcie Bojczuka, wzruszyła lekko ramionami, kwasząc usta. Nie chciało jej się wygrzebywać z pamięci starych opowieści. Czuła tylko, że historia była inna od tej, którą ofiarowano malarzowi. Francis zaczyna dłuższą rozprawę, stawia fundamenty rejestracyjnego koszmaru, który razem z Rain i Keatem przeczuli już dawno temu, w kwietniowym wstępie, w pierwszych zwrotkach wojennych koszmarów. Im dalej, tym gorzej. Dusili ich i dusili, zatruwali we własnych domach, wyrzucali z gniazd i zarządzali dorobkiem jak swoim. Widziała brudne sieroty kiwające się od ulicy do ulicy, spragnione tak, że deszczowa kropla stawała się ich niepojętym ratunkiem. Porobiło się, cholernie się porobiło.
– Ej, Morgan – wymamrotała, wychylając się z którejś przegrzanej pozy. – Nic ich nie obchodzimy. Ani ty, ani ja, ani żadne robotnicze dziecko. Liczą się ci bogaci, ci wpływowi. Nas chcą tylko trzymać na smyczy. Gówno warte to wszystko. Rację masz, nie można im na to pozwolić. Wsadzą nochal w każdą portową wyrwę, podnieca ich kontrola nad biedotą, psidwacza mać. A jak podskoczymy, to zrobią obławę na doki, zniszczą wszystko, co kochamy. Nie pozwolę na to, nigdy nie pozwolę. Nie damy się zastraszyć, wytrzymamy – obwieściła pewnie, odważnie, choć posmak grozy przez cały czas przewijał się gdzieś po głębszej części języka. Nie przełknęła go, nie dała się otruć. Zamierzała robić to, co właśnie powiedziała. Chronić portową rodzinę, chronić ludzi zgromadzonych po tych ulicach, po statkach, między fabrykami i szarymi chmurami. To jej miejsce. Żeby to zrobić, musiała jednak zgromadzić jeszcze więcej siły, wciąż nie była dostatecznie mocna. Swoją niepozorność jednak powinna uznać za walor, bo w drobnym ciele i uroczych oczach krył się jad i zaciętość, które niejednemu potrafiły podciąć skrzydła. Niech tylko ktoś spróbuje, niech tylko ktoś wzniesie różdżkę na bliskich, obróci ją przeciwko dzielnicy portowej. Te myśli sprawiły, że tylko mocniej zaczęła parować. Przymknęła na moment powieki. Już dość, Moss. – Ha, Morgan, mówisz o nim jak o zwierzaku. Trzeba go drapać za uchem? Zagadywać? Czesać frędzle? – podpytywała zaczepnie, unosząc przy tym brwi. Spoglądała to na lorda, to na fruwający kawałek dywanu, jakby nie do końca wierzyła, że są jak kumpel z kumplem. Morgan jednak był tak samo nieoczywisty jak ta pokrętna relacja z… pojazdem, więc wszystko wydawało się jakoś trzymać kupy. Mimowolnie wyciągnęła ciężką, przegrzaną dłoń w stronę fikającego sprzętu, ale nie sięgnęła. Wolno wypuściła powietrze z ust i leżała tak dalej, zatapiając oczy w nudnych sufitach. Jednym ledwie uchem wciągnęła te rozprawy o manierach. Mieli mnóstwo innych zalet, nie musieli mieć manier. Chociaż uwaga Morgana dała jej do myślenia.
– Bojczuk ma robaki w dupie. Pewnie go wzięli i bez tych koszmarnych testów. Założę się, że wygina się lepiej od niejednej baletnicy… chociaż nie, nie muszę się zakładać. Wiem to – odparła, puszczając oko Johnatanowi. O tak, o jego zwinnym ciele mogłaby powiedzieć dużo, dużo więcej. Doceniała je, choć rodzaj jego wygimnastykowania był całkiem inny od tych porcelanowych tancereczek. Jego loty bywały niecne, ale za to śmigał po porcie jak mało kto. Merlin jeden wie, kiedy ten niezawodny refleks uratuje im tyłki. Sam balet to miała w nosie, choć poniekąd czuła dumę. Mimo to wolała, by się nie wymykał, by nie odpływał zbyt daleko ulubionej wyspy. Dobrze było mieć go przy sobie.
Wypłynęli w morze, między chłodne fale, skąpani w mydle, gardzący myślami o pracy, wojnie czy innych baletach. Przez chwilę to już nie miało znaczenia. Kusili się sobą, w sobie się rozpływali, łowiąc spojrzenia i wyciągać kończyny w cztery strony świata. Byli nadzy, korzystali z tej absorbującej niecnoty. Pachnąca wanna zmywała poty, śliniła chętne ciała i chroniła roztargane myśli. Była przywilejem, skarbem odnalezionym na dnie nędznej dokowej klitki. Przez chwilę mogli poudawać paniska w wielkich różanych basenach. Morgan pewnie bez trudu wyłapywał różnicę, ale to nic, wciąż był swój, wciąż mogła myśleć o nim jak o kolejnym wąsatym marynarzku, biedaku, społecznej zakale. W pianie wiły sobie gniazda ich fantazje. Męskie westchnienia łaskotały jej uszy. Naga, nieskrępowana, wychładzająca się – przygarniała te dreszcze chętnie w każdy zakamarek ciała. – Szkoda, Morganie – szepnęła, mokrym nosem znacząc jego ucho, a potem złożyła pojedynczy pocałunek przy linii jego brody. Nie czuła potrzeby wstrzymywania rozpasanej duszy. Wiedziała, że oni dwaj również. – Wróć tu do nas, kiedy będziesz miał ich dość – dodała, odginając się nieco i kontynuując trasę dłoni przez labirynty dolin i mięśni skrytych w męskim ciele. Oglądała, badała, rozpoznawała chętnie, korzystając z bezgranicznej błogości. A on jej nie powstrzymywał.
Ich jednak miała dwóch. Potrzebowali jej, a ona potrzebowała ich. – Aż takich zapasów żarcia to nie mamy, Johnny. Kiedyś będziemy musieli wyjść… Ale jeszcze nie teraz – mruknęła, a jej dłonie przyjemnie wiły się po jego plecach, mknęły przez ramiona, wiązały się z dłonią, a potem powracały już gotowe do lepkiego zjednoczenia. Przyległa do niego nawet mocniej, a piersi rozlały się po męskich plecach. Ledwie na moment przymknęła plecy, tuląc ucho do jego ciała. – Dobra, nie muszę jeść. Nie wychodźmy… - wymówiła rozanielona tym niesamowitym położeniem. Bezpieczna czułość, niezobowiązująca, dobra, lekka i przyjacielska. Nie było w tym upierdliwego zastanawiania się nad tym, co będzie dalej i co mówiły spojrzenia, kiedy usta nie były w stanie. Cholerne emocje. Nie mogła ich znieść.
Rozkleili się. Płynnym ruchem obrócił ciało ku niej, poddała się pieszczocie, ale czar na moment prysł, kiedy obwieścił, że musi zejść na ląd, porzucić wolne ryby w wielkim morzu. I nie zdołały tego naprawić wyrysowywane na udach rozkosze. Nie chciała, by stąd znikał. Nie teraz. – Mam nadzieję, że zaraz wyleczysz moje rozczarowanie – burknęła niezadowolona do Bojczuka, bo było jej zbyt dobrze we wcześniejszej pozie, by mogła darować sobie damski grymas. Też coś. I oby złowił tam coś ciekawego.. coś, co uczyni kojącą chwilę intensywniejszą. Na szczęście nie pozostawił jej samej. Francis podpłynął blisko, otaczając ją kończynami, zachęcając szczupłą nogę do wzlotów. Zamruczała zachęcona, zastanawiając się, czy teraz była jak te syreny, o których jej tak opowiadał. Posklejane włosy, błyszcząca wilgocią pierś i łakome spojrzenie. Oddała mu swoje udo, doznając niepojętego uczucia. Zimna woda, a w niej nagrzane ciało elektryzowane przez czułe usta. – Daj więcej, Francisie – odpowiedziała sugestią, a oczy rzucały jasne wyzwanie. I nawet ta szynka nie zdołała rozmyć atmosfery. Johnny zniknął, mogła więc powiedzieć tak, w wodnym zwierciadle odbiła się postać lorda. Wolna noga owinęła się wokół jego bioder, lekko, płynnie i zaborczo. Jak ten podwodnik, który wreszcie pochwycił cel. Przysunęła twarz bliżej twarzy i lekko wykręciła szyję. – Aż tak głodny? – podpytała, prowokująco, wykańczając pytanie niewiadomym uśmiechem. Nim zdołała ujrzeć w wyobraźni jego karnawałowe wizje, ugryzł, a wtedy pomyślała, że naprawdę brakowało mu przekąski. Zaśmiała się i odchyliła ciało, by ułożyć plecy na wodzie. Ledwie na moment przymknęła powieki, a wtedy przyszła większa fala. Bojczuk wskoczył do basenu. Miał łupy. Usiadła znów w wannie i popatrzyła na niego z zaintrygowaniem. – Ja pierwsza – oznajmiła, korzystając bezczelnie z damskich przywilejów. Bo i który jej odmówi? Poddała się sproszkowanej rozpuście, oddychała mocno, oczekując intensywnych wrażeń. Miała je i bez tego, ale jeśli można zapomnieć, jeśli można przeżywać tę dobrą chwilę jeszcze bardziej, to czemu nie? – Dobrze mi z wami – wyszeptała, zakotwiczając się między nimi. Nie było niczego. Wojny, upału, zmęczenia, Londynu. Zupełnie niczego.
– Ej, Morgan – wymamrotała, wychylając się z którejś przegrzanej pozy. – Nic ich nie obchodzimy. Ani ty, ani ja, ani żadne robotnicze dziecko. Liczą się ci bogaci, ci wpływowi. Nas chcą tylko trzymać na smyczy. Gówno warte to wszystko. Rację masz, nie można im na to pozwolić. Wsadzą nochal w każdą portową wyrwę, podnieca ich kontrola nad biedotą, psidwacza mać. A jak podskoczymy, to zrobią obławę na doki, zniszczą wszystko, co kochamy. Nie pozwolę na to, nigdy nie pozwolę. Nie damy się zastraszyć, wytrzymamy – obwieściła pewnie, odważnie, choć posmak grozy przez cały czas przewijał się gdzieś po głębszej części języka. Nie przełknęła go, nie dała się otruć. Zamierzała robić to, co właśnie powiedziała. Chronić portową rodzinę, chronić ludzi zgromadzonych po tych ulicach, po statkach, między fabrykami i szarymi chmurami. To jej miejsce. Żeby to zrobić, musiała jednak zgromadzić jeszcze więcej siły, wciąż nie była dostatecznie mocna. Swoją niepozorność jednak powinna uznać za walor, bo w drobnym ciele i uroczych oczach krył się jad i zaciętość, które niejednemu potrafiły podciąć skrzydła. Niech tylko ktoś spróbuje, niech tylko ktoś wzniesie różdżkę na bliskich, obróci ją przeciwko dzielnicy portowej. Te myśli sprawiły, że tylko mocniej zaczęła parować. Przymknęła na moment powieki. Już dość, Moss. – Ha, Morgan, mówisz o nim jak o zwierzaku. Trzeba go drapać za uchem? Zagadywać? Czesać frędzle? – podpytywała zaczepnie, unosząc przy tym brwi. Spoglądała to na lorda, to na fruwający kawałek dywanu, jakby nie do końca wierzyła, że są jak kumpel z kumplem. Morgan jednak był tak samo nieoczywisty jak ta pokrętna relacja z… pojazdem, więc wszystko wydawało się jakoś trzymać kupy. Mimowolnie wyciągnęła ciężką, przegrzaną dłoń w stronę fikającego sprzętu, ale nie sięgnęła. Wolno wypuściła powietrze z ust i leżała tak dalej, zatapiając oczy w nudnych sufitach. Jednym ledwie uchem wciągnęła te rozprawy o manierach. Mieli mnóstwo innych zalet, nie musieli mieć manier. Chociaż uwaga Morgana dała jej do myślenia.
– Bojczuk ma robaki w dupie. Pewnie go wzięli i bez tych koszmarnych testów. Założę się, że wygina się lepiej od niejednej baletnicy… chociaż nie, nie muszę się zakładać. Wiem to – odparła, puszczając oko Johnatanowi. O tak, o jego zwinnym ciele mogłaby powiedzieć dużo, dużo więcej. Doceniała je, choć rodzaj jego wygimnastykowania był całkiem inny od tych porcelanowych tancereczek. Jego loty bywały niecne, ale za to śmigał po porcie jak mało kto. Merlin jeden wie, kiedy ten niezawodny refleks uratuje im tyłki. Sam balet to miała w nosie, choć poniekąd czuła dumę. Mimo to wolała, by się nie wymykał, by nie odpływał zbyt daleko ulubionej wyspy. Dobrze było mieć go przy sobie.
Wypłynęli w morze, między chłodne fale, skąpani w mydle, gardzący myślami o pracy, wojnie czy innych baletach. Przez chwilę to już nie miało znaczenia. Kusili się sobą, w sobie się rozpływali, łowiąc spojrzenia i wyciągać kończyny w cztery strony świata. Byli nadzy, korzystali z tej absorbującej niecnoty. Pachnąca wanna zmywała poty, śliniła chętne ciała i chroniła roztargane myśli. Była przywilejem, skarbem odnalezionym na dnie nędznej dokowej klitki. Przez chwilę mogli poudawać paniska w wielkich różanych basenach. Morgan pewnie bez trudu wyłapywał różnicę, ale to nic, wciąż był swój, wciąż mogła myśleć o nim jak o kolejnym wąsatym marynarzku, biedaku, społecznej zakale. W pianie wiły sobie gniazda ich fantazje. Męskie westchnienia łaskotały jej uszy. Naga, nieskrępowana, wychładzająca się – przygarniała te dreszcze chętnie w każdy zakamarek ciała. – Szkoda, Morganie – szepnęła, mokrym nosem znacząc jego ucho, a potem złożyła pojedynczy pocałunek przy linii jego brody. Nie czuła potrzeby wstrzymywania rozpasanej duszy. Wiedziała, że oni dwaj również. – Wróć tu do nas, kiedy będziesz miał ich dość – dodała, odginając się nieco i kontynuując trasę dłoni przez labirynty dolin i mięśni skrytych w męskim ciele. Oglądała, badała, rozpoznawała chętnie, korzystając z bezgranicznej błogości. A on jej nie powstrzymywał.
Ich jednak miała dwóch. Potrzebowali jej, a ona potrzebowała ich. – Aż takich zapasów żarcia to nie mamy, Johnny. Kiedyś będziemy musieli wyjść… Ale jeszcze nie teraz – mruknęła, a jej dłonie przyjemnie wiły się po jego plecach, mknęły przez ramiona, wiązały się z dłonią, a potem powracały już gotowe do lepkiego zjednoczenia. Przyległa do niego nawet mocniej, a piersi rozlały się po męskich plecach. Ledwie na moment przymknęła plecy, tuląc ucho do jego ciała. – Dobra, nie muszę jeść. Nie wychodźmy… - wymówiła rozanielona tym niesamowitym położeniem. Bezpieczna czułość, niezobowiązująca, dobra, lekka i przyjacielska. Nie było w tym upierdliwego zastanawiania się nad tym, co będzie dalej i co mówiły spojrzenia, kiedy usta nie były w stanie. Cholerne emocje. Nie mogła ich znieść.
Rozkleili się. Płynnym ruchem obrócił ciało ku niej, poddała się pieszczocie, ale czar na moment prysł, kiedy obwieścił, że musi zejść na ląd, porzucić wolne ryby w wielkim morzu. I nie zdołały tego naprawić wyrysowywane na udach rozkosze. Nie chciała, by stąd znikał. Nie teraz. – Mam nadzieję, że zaraz wyleczysz moje rozczarowanie – burknęła niezadowolona do Bojczuka, bo było jej zbyt dobrze we wcześniejszej pozie, by mogła darować sobie damski grymas. Też coś. I oby złowił tam coś ciekawego.. coś, co uczyni kojącą chwilę intensywniejszą. Na szczęście nie pozostawił jej samej. Francis podpłynął blisko, otaczając ją kończynami, zachęcając szczupłą nogę do wzlotów. Zamruczała zachęcona, zastanawiając się, czy teraz była jak te syreny, o których jej tak opowiadał. Posklejane włosy, błyszcząca wilgocią pierś i łakome spojrzenie. Oddała mu swoje udo, doznając niepojętego uczucia. Zimna woda, a w niej nagrzane ciało elektryzowane przez czułe usta. – Daj więcej, Francisie – odpowiedziała sugestią, a oczy rzucały jasne wyzwanie. I nawet ta szynka nie zdołała rozmyć atmosfery. Johnny zniknął, mogła więc powiedzieć tak, w wodnym zwierciadle odbiła się postać lorda. Wolna noga owinęła się wokół jego bioder, lekko, płynnie i zaborczo. Jak ten podwodnik, który wreszcie pochwycił cel. Przysunęła twarz bliżej twarzy i lekko wykręciła szyję. – Aż tak głodny? – podpytała, prowokująco, wykańczając pytanie niewiadomym uśmiechem. Nim zdołała ujrzeć w wyobraźni jego karnawałowe wizje, ugryzł, a wtedy pomyślała, że naprawdę brakowało mu przekąski. Zaśmiała się i odchyliła ciało, by ułożyć plecy na wodzie. Ledwie na moment przymknęła powieki, a wtedy przyszła większa fala. Bojczuk wskoczył do basenu. Miał łupy. Usiadła znów w wannie i popatrzyła na niego z zaintrygowaniem. – Ja pierwsza – oznajmiła, korzystając bezczelnie z damskich przywilejów. Bo i który jej odmówi? Poddała się sproszkowanej rozpuście, oddychała mocno, oczekując intensywnych wrażeń. Miała je i bez tego, ale jeśli można zapomnieć, jeśli można przeżywać tę dobrą chwilę jeszcze bardziej, to czemu nie? – Dobrze mi z wami – wyszeptała, zakotwiczając się między nimi. Nie było niczego. Wojny, upału, zmęczenia, Londynu. Zupełnie niczego.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
gramofon
Boki zrywać można głównie z radości, ale im dłużej słucham Morgana, tym mniej jest mi do śmiechu; co więcej! Zaczynam sobie wyobrażać paskudne tortury, w których to ludzie ministerstwa za pomocą jednego machnięcia czarodziejskiej różdżki oddzielają mięso od żeber. A wszystko dlatego, że nie pasujesz do ich idealnego świata. Śmierć wszystkim wrogom reżimu, niech twoim jedynym przewinieniem będzie to, że masz niemagicznych wśród przodków. Ściągam wargi, a moim ciałem wstrząsa krótki dreszcz, pewnie miał wiele racji. Z drugiej strony jeśli nie chciałem wiać ze stolicy już w kwietniu i chować się w dziurach byle przeżyć, to czy mogłem inaczej? Oni mieli troszkę łatwiej, w ich żyłach płynęła mieszana krew, a to było jeszcze w miarę akceptowalne, ale ja? Ja byłem najgorszym sortem czarodzieja, takim, który nie ma prawa poruszać się tymi samymi ścieżkami co inni, przecież gdybym wpadł bez papierów, powieszono by mnie na placu zanim bym zdążył pomyśleć o procesie - sprawiedliwość nie dotyczyła takich jak my, dzieci paskudnych mugoli. Dlatego kłamałem, oszukiwałem i liczyłem na to, że mój podstęp się nie wyda. Marszczę brwi - Wiesz co? Jebać to, jeśli przyjdą, to zniknę stąd zanim zdążą wyważyć drzwi, znajdę sobie miejsce na jakimś statku i popłynę na Bahamy, pierdole taką Anglię, babrać się w tym syfie. Jebańcy, chuj w każde lordowskie dupsko, które się daje ruchać ministerstwu i jeszcze się nad tym spuszcza, jak zajebiście, że Malfoy jest pionkiem jakiegoś innego pierdolca, który, kto wie, może z czasem wyrżnie w pień całą ludzkość bo uzna, że tylko on jest godny żeby łazić po ziemi - wkurwiam się; zwykle jestem jebaną oazą spokoju, kwiatem lotosu na niczym niezmąconej tafli przejrzystej wody, ale ten temat sprawił, że krew mnie zalała; oddycham przeciągle, a moja twarz robi się pewnie jeszcze bardziej czerwona niż od wszechobecnego gorąca. Spoglądam na Phillie, ale nie uruchamiam się po raz kolejny, bo już mi się nie chce nawet o tym myśleć, a co dopiero gadać. Ciekawe ile szlamu zostało w dokach? Mniemam, że więcej niż nam się wydawało. A potem jakby łagodnieję, zaś przez moje wargi przelatuje cień uśmiechu, wywracam teatralnie oczami - No nie powiem, fajne masz sny, Morgan - parskam śmiechem, puszczając w niepamięć wszystkie poważne tematy, już się wole skupić na daniach z łoniakami, niż następnych krokach miłościwie nam panującej władzy - Serio? - otwieram szerzej oczy - To co robiłeś jak nie chodziłeś na zajęcia? - dopytuję; w sumie pewnie wiele było do roboty w tajemniczych murach potężnego zamczyska, ale jakoś nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Sam nie byłem orłem, a matka to się za głowę złapała jak dotarły do mnie wyniki z egzaminów, ale przynajmniej nie musiałem kiblować (chyba tylko cudem) - Ta, sama, słuchajcie, madame Mericourt sprawdzała czy plecy mam na tyle proste, że jak mi książkę położy na łbie to nie zleci, o, albo czy jak wpierdalam śniadanie to czasem nie gadam i nie opluwam wszystkich wokół, a kłaniać się to mnie ten, sam lord Rosier uczył, jutro mam u niego korki z wysławiania się. Poważnie, nie ściemniam - śmieję się głośno, bo to brzmi absurdalnie. Ale gdzieś między kolejnymi salwami radosnych wybuchów łapię oczko panny Moss i posyłam jej słodkiego buziaka.
A potem rozdmuchuję tańczące w powietrzu, barwne bąbelki, które ulatują wyżej lub pękają gdy wyciągam ku nim palce. Mierzę spojrzeniem obydwie sylwetki - Mhm, może nawet zrobimy ci miejsce w łóżku. Albo będziesz spał na kanapie z Łapserdakiem - kiwam głową. Dobrze, że skrzat tego nie słyszy, bo jeszcze by się przestraszył, że mówię serio; jego skrzaci umysł nie wyłapywał niektórych oczywistych żartów, ale bywał przy tym niezaprzeczalnie uroczy - Szkoda - mruczę pod nosem, choć w tonie głosu nie słychać zawodu, kiedy przesuwa dłońmi wzdłuż moich pleców, całuję jej ręce, jak tylko splotą się pod moją szyją, a ciepło kobiecego ciała tuż przy moim jest tak przyjemne, że na moment zapominam, że właściwie przyszliśmy tu by uciec od gorąca. Obracam się, zmieniając pozycję - Obiecuję, że nie będziesz zawiedziona - może jeszcze bardziej rozochocona i spragniona tych niegrzecznych przyjemności. Zamknij w jednej wannie trzy osoby, daj im wróżkowy pył i zobacz co się stanie - to dopiero ciekawy eksperyment - Zaraz przestaniesz być głodny - macham na Morgana ręką, zanim znikam za winklem. Ufam, że nie zaczną beze mnie, cokolwiek mieliby robić, dlatego się spieszę - tak w biegu jak i przygotowywaniu pozłacanej tacy, na której lądują pierwsze grudy magicznego prochu; ciacham je nożem, formując w zgrabne kreski, choć w tym nigdy nie byłem za dobry; gibony skręcałem jak zawodowiec, ścieżki bywały nierówne albo zbyt grube, ale musieliśmy się nimi zadowolić. Podaję Phillie ten sławny banknot Morgana, przytrzymując jej tackę - Bon apetit, mon cheri - przyglądam się jak znika pierwsza linia. Później Lynch, choć swojej działy uglądam jak kania dżdżu - niecierpliwie. Mam jednak w sobie resztki dobrego wychowania, które podpowiadają mi, że najpierw trzeba zadbać o innych, a potem dopiero o siebie. Znika druga krecha i wreszcie moja kolej. Zwijam ponownie dyszkę, jeden niuch, a pył leci prosto w kanał, czuję jak rozsadza zatoki, oczy mi łzawią, więc przecieram je nadgarstkiem, tacę wyrzucając poza wannę - opada z brzękiem na płytki, ale mam to głęboko w nosie (kumacie?). Odchylam łeb w tył, pozwalając proszkowi spłynąć dalej, głębiej. Pierwsze efekty przychodzą wyjątkowo szybko - nie mija kwadrans, a ja czuję wspaniałe skutki białych dróg; chcę mówić, o czymkolwiek, więc zaczynam - O kurwa, słuchajcie co mi się ostatnio śniło, kompletna pojebnia. Byłem w Poznaniu, nie? - pewnie żadne z nich nie wie gdzie leży ten cały Poznań, ale u nas w Bibury zatrzymywał się kiedyś jeden polaczek z tamtych stron i był tak stęskniony, że całe dnie opowiadał tylko o swoim mieście, stąd moja wiedza - Są tam takie koziołki na wieży, na rynku i one się codziennie stukają rogami. Stoję pod tą wieżą, oglądam ten spektakl i nagle, NO NIE UWIERZYCIE! Jeden z tych kozłów schodzi na bruk i wyzywa mnie na pojedynek W TENISA STOŁOWEGO, czujecie to? Myślę sobie, w tym śnie, kurwa chyba se kpi, jak on niby chce kopytami paletkę utrzymać? Wygraną mam w kieszeni, to przyjąłem wyzwanie, ale okazało się, że tamten czop był jebanym mistrzem ping-ponga i rozkurwił mnie w trzech serwach. Później się obudziłem - wzruszam ramionami. Nie wiem po co to mówię, co gorsza - usta zamykają mi się tylko na chwilę - Jezu, jak wy dzisiaj zajebiście seksownie wyglądacie, chcę się z wami całować - kiwam energicznie głową i wpierw nachylam się w kierunku Philippy, zaś jedna z moich dłoni sunie po dziewczęcej skórze, przez biodro, zarysowaną talię, klatkę żeber, w końcu sięgając niewielkiego biustu; drugą chwytam Morgana za łydkę, przyciągając go bliżej i tą rękę przesuwam w górę, przez kościste kolano oraz napięte mięśnie owłosionego uda. Mam kurewską chcicę, chcę się kochać z obydwojgiem.
Boki zrywać można głównie z radości, ale im dłużej słucham Morgana, tym mniej jest mi do śmiechu; co więcej! Zaczynam sobie wyobrażać paskudne tortury, w których to ludzie ministerstwa za pomocą jednego machnięcia czarodziejskiej różdżki oddzielają mięso od żeber. A wszystko dlatego, że nie pasujesz do ich idealnego świata. Śmierć wszystkim wrogom reżimu, niech twoim jedynym przewinieniem będzie to, że masz niemagicznych wśród przodków. Ściągam wargi, a moim ciałem wstrząsa krótki dreszcz, pewnie miał wiele racji. Z drugiej strony jeśli nie chciałem wiać ze stolicy już w kwietniu i chować się w dziurach byle przeżyć, to czy mogłem inaczej? Oni mieli troszkę łatwiej, w ich żyłach płynęła mieszana krew, a to było jeszcze w miarę akceptowalne, ale ja? Ja byłem najgorszym sortem czarodzieja, takim, który nie ma prawa poruszać się tymi samymi ścieżkami co inni, przecież gdybym wpadł bez papierów, powieszono by mnie na placu zanim bym zdążył pomyśleć o procesie - sprawiedliwość nie dotyczyła takich jak my, dzieci paskudnych mugoli. Dlatego kłamałem, oszukiwałem i liczyłem na to, że mój podstęp się nie wyda. Marszczę brwi - Wiesz co? Jebać to, jeśli przyjdą, to zniknę stąd zanim zdążą wyważyć drzwi, znajdę sobie miejsce na jakimś statku i popłynę na Bahamy, pierdole taką Anglię, babrać się w tym syfie. Jebańcy, chuj w każde lordowskie dupsko, które się daje ruchać ministerstwu i jeszcze się nad tym spuszcza, jak zajebiście, że Malfoy jest pionkiem jakiegoś innego pierdolca, który, kto wie, może z czasem wyrżnie w pień całą ludzkość bo uzna, że tylko on jest godny żeby łazić po ziemi - wkurwiam się; zwykle jestem jebaną oazą spokoju, kwiatem lotosu na niczym niezmąconej tafli przejrzystej wody, ale ten temat sprawił, że krew mnie zalała; oddycham przeciągle, a moja twarz robi się pewnie jeszcze bardziej czerwona niż od wszechobecnego gorąca. Spoglądam na Phillie, ale nie uruchamiam się po raz kolejny, bo już mi się nie chce nawet o tym myśleć, a co dopiero gadać. Ciekawe ile szlamu zostało w dokach? Mniemam, że więcej niż nam się wydawało. A potem jakby łagodnieję, zaś przez moje wargi przelatuje cień uśmiechu, wywracam teatralnie oczami - No nie powiem, fajne masz sny, Morgan - parskam śmiechem, puszczając w niepamięć wszystkie poważne tematy, już się wole skupić na daniach z łoniakami, niż następnych krokach miłościwie nam panującej władzy - Serio? - otwieram szerzej oczy - To co robiłeś jak nie chodziłeś na zajęcia? - dopytuję; w sumie pewnie wiele było do roboty w tajemniczych murach potężnego zamczyska, ale jakoś nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Sam nie byłem orłem, a matka to się za głowę złapała jak dotarły do mnie wyniki z egzaminów, ale przynajmniej nie musiałem kiblować (chyba tylko cudem) - Ta, sama, słuchajcie, madame Mericourt sprawdzała czy plecy mam na tyle proste, że jak mi książkę położy na łbie to nie zleci, o, albo czy jak wpierdalam śniadanie to czasem nie gadam i nie opluwam wszystkich wokół, a kłaniać się to mnie ten, sam lord Rosier uczył, jutro mam u niego korki z wysławiania się. Poważnie, nie ściemniam - śmieję się głośno, bo to brzmi absurdalnie. Ale gdzieś między kolejnymi salwami radosnych wybuchów łapię oczko panny Moss i posyłam jej słodkiego buziaka.
A potem rozdmuchuję tańczące w powietrzu, barwne bąbelki, które ulatują wyżej lub pękają gdy wyciągam ku nim palce. Mierzę spojrzeniem obydwie sylwetki - Mhm, może nawet zrobimy ci miejsce w łóżku. Albo będziesz spał na kanapie z Łapserdakiem - kiwam głową. Dobrze, że skrzat tego nie słyszy, bo jeszcze by się przestraszył, że mówię serio; jego skrzaci umysł nie wyłapywał niektórych oczywistych żartów, ale bywał przy tym niezaprzeczalnie uroczy - Szkoda - mruczę pod nosem, choć w tonie głosu nie słychać zawodu, kiedy przesuwa dłońmi wzdłuż moich pleców, całuję jej ręce, jak tylko splotą się pod moją szyją, a ciepło kobiecego ciała tuż przy moim jest tak przyjemne, że na moment zapominam, że właściwie przyszliśmy tu by uciec od gorąca. Obracam się, zmieniając pozycję - Obiecuję, że nie będziesz zawiedziona - może jeszcze bardziej rozochocona i spragniona tych niegrzecznych przyjemności. Zamknij w jednej wannie trzy osoby, daj im wróżkowy pył i zobacz co się stanie - to dopiero ciekawy eksperyment - Zaraz przestaniesz być głodny - macham na Morgana ręką, zanim znikam za winklem. Ufam, że nie zaczną beze mnie, cokolwiek mieliby robić, dlatego się spieszę - tak w biegu jak i przygotowywaniu pozłacanej tacy, na której lądują pierwsze grudy magicznego prochu; ciacham je nożem, formując w zgrabne kreski, choć w tym nigdy nie byłem za dobry; gibony skręcałem jak zawodowiec, ścieżki bywały nierówne albo zbyt grube, ale musieliśmy się nimi zadowolić. Podaję Phillie ten sławny banknot Morgana, przytrzymując jej tackę - Bon apetit, mon cheri - przyglądam się jak znika pierwsza linia. Później Lynch, choć swojej działy uglądam jak kania dżdżu - niecierpliwie. Mam jednak w sobie resztki dobrego wychowania, które podpowiadają mi, że najpierw trzeba zadbać o innych, a potem dopiero o siebie. Znika druga krecha i wreszcie moja kolej. Zwijam ponownie dyszkę, jeden niuch, a pył leci prosto w kanał, czuję jak rozsadza zatoki, oczy mi łzawią, więc przecieram je nadgarstkiem, tacę wyrzucając poza wannę - opada z brzękiem na płytki, ale mam to głęboko w nosie (kumacie?). Odchylam łeb w tył, pozwalając proszkowi spłynąć dalej, głębiej. Pierwsze efekty przychodzą wyjątkowo szybko - nie mija kwadrans, a ja czuję wspaniałe skutki białych dróg; chcę mówić, o czymkolwiek, więc zaczynam - O kurwa, słuchajcie co mi się ostatnio śniło, kompletna pojebnia. Byłem w Poznaniu, nie? - pewnie żadne z nich nie wie gdzie leży ten cały Poznań, ale u nas w Bibury zatrzymywał się kiedyś jeden polaczek z tamtych stron i był tak stęskniony, że całe dnie opowiadał tylko o swoim mieście, stąd moja wiedza - Są tam takie koziołki na wieży, na rynku i one się codziennie stukają rogami. Stoję pod tą wieżą, oglądam ten spektakl i nagle, NO NIE UWIERZYCIE! Jeden z tych kozłów schodzi na bruk i wyzywa mnie na pojedynek W TENISA STOŁOWEGO, czujecie to? Myślę sobie, w tym śnie, kurwa chyba se kpi, jak on niby chce kopytami paletkę utrzymać? Wygraną mam w kieszeni, to przyjąłem wyzwanie, ale okazało się, że tamten czop był jebanym mistrzem ping-ponga i rozkurwił mnie w trzech serwach. Później się obudziłem - wzruszam ramionami. Nie wiem po co to mówię, co gorsza - usta zamykają mi się tylko na chwilę - Jezu, jak wy dzisiaj zajebiście seksownie wyglądacie, chcę się z wami całować - kiwam energicznie głową i wpierw nachylam się w kierunku Philippy, zaś jedna z moich dłoni sunie po dziewczęcej skórze, przez biodro, zarysowaną talię, klatkę żeber, w końcu sięgając niewielkiego biustu; drugą chwytam Morgana za łydkę, przyciągając go bliżej i tą rękę przesuwam w górę, przez kościste kolano oraz napięte mięśnie owłosionego uda. Mam kurewską chcicę, chcę się kochać z obydwojgiem.
Tężenie galaretki zajmuje sporo czasu, jako dzieciak lubiłem taką z owocami i bitą śmietaną, ale kiedy zażyczyłem jej sobie na śniadanie, nigdy nie dostawałem jej od razu. Wtedy nie rozumiałem dlaczego, nawet, jak mi tłumaczyli i zdarzało mi się zrobić scenę. Co prawda nigdy nie rzucałem talerzami, ani nie ściągałem obrusów wraz z zastawą ze stołu, ale robiłem użytek ze swego anielskiego głosiku i od czasu do czasu tupnąłem sobie nogą. Na rodzicach wrażenia to żadnego nie robiło, odsyłali mnie przeważnie do mego pokoju i kazali czekać, aż przejdzie. Raz szybciej, raz później, istniała szansa, że ciche godziny eskalowały do cichych dni, ale w końcu i tak zapominałem, o co się obrażałem. Ten konflikt nie na tym polega niestety, jedna strona nie każe drugiej zastanowić się nad swoim zachowaniem, rozejmu też nie zawiązuje się nad długim stołem, dziubiąc łyżką w tej wyczekanej galaretce, która po kłótni jednak nie smakuje aż tak dobrze. Z nimi zresztą nie chciałbym siadać - i bym tego nie robił, gdyby nie to, że to moja pieprzona rodzina. Mordercy i okrutnicy, z nimi łączą mnie więzy krwi, tradycja, historia i stopniowane powinowactwo, a z takimi, jak Filipka i Bojczuk? Nic, w praktyce jesteśmy sobie obcy i nieznajomi. Na mój widok powinni spuszczać głowy, schodzić mi z drogi i najlepiej udawać, że w ogóle nie istnieją, w innej wersji, rzucać się do stóp, żeby wyczyścić mi buty, nim dobrze wejdę do mieszkania. Popierdoliło mnie do reszty, ale brzydzi mnie to. Mam prawdziwych przyjaciół, a mógłbym mieć, kogo, służbę? To, że ktoś codziennie ścieli za mnie łóżko chętnie oddam - w zamian za, na przykład, swobodę w wygłaszaniu swojego zdania. Chociaż tego oni też nie mają, chyba że w tej zamkniętej klitce. Anglia cała staje się ciasna, dla mnie, dla nich, w różnym stopniu zabierane są wolności i przywileje. Tak sobie myślę, że kiedyś znikną całkiem, ktoś je podepcze przez nieuwagę. Celowo miażdżone są teraz, ta faza potrwa długo, zostawią jakieś ochłapy, by cieszyć się tym, co jest. Każą to doceniać i czcić, pieprzone dobro państwowo, patrz tylko, ile dla was zrobiliśmy. Raz jeszcze naplułbym na podłogę, ale Łapserdaka mi szkoda, bo ten to od razu poleci ze szmatą, więc się wstrzymuję. Prycham tylko, łapiąc równie zdenerwowane, butne spojrzenie Phils, gdy Bojczuk najeżdża na nasz stan. Po części, także na mnie, ale co, będę mu wtórować, bo to nie są już ludzie, tylko potwory, którym genetyka wylosowała ładne oczy i brak zakoli. Chyba wolę już ciszę, narzekanie na upał i wyzywanie siebie nawzajem, nawet jeśli od najgorszych. Gołodupców, debili i nierobów, czule, z potencjałem na noc we wspólnym łóżku, wtulając się w czyiś rozgrzany bok.
-Lubi to wszystko. Jest kapryśny, może cię trzepnąć, ale przynajmniej nie ugryzie - odpowiadam Filipce, dłonią przejeżdżając po grzbiecie Zygzaka, który pręży się i wygina odpowiednio pod moją dłoń. Krzyżówka psa z kotem, a tak naprawdę, latający dywan, rodem z baśni z tysiąca i jednej nocy.
-A wiesz, że ty też ostatnio mi się śniłeś - opowiadam mu, petując byle gdzie, wiec chyba na ziemię. Starałem się trafić do szklanki, ale senność mnie bierze, a że oczy same się zamykają, to leci obok - jechaliśmy metrem do twojego domu. Miałeś taki stary rower oparty o płot i motyle w korytarzu. Tańczyliśmy, później zaprowadziłeś mnie na strych i grzebaliśmy w starych pudłach. Pomalowałem ci paznokcie i ogólnie, to ten - urywam, bo widząc jego gołą dupę trochę niezręcznie gadać o takich rzeczach. Ale, co mnie to, to tylko sen - obudziłem się, jak ci obciągałem - kończę, z pluskiem lądując w basenie. Już nie niebo, nawet nie czyściec, jak nic, czeka na mnie pieprzone piekło. Do wody skaczę na miękko ugiętych nogach - na wypadek, jakbym poczuł płomienie - a kiedy wypływam na powierzchnię, wygodnie mogę udawać, że tematu nie ma i nigdy nie było.
-Snułem się - burczę krótko, bo na to wymówki nie wymyśliłem. Jako szeregowy student Hogwartu nie dostałbym takich przywilejów, by móc lenić się w domu. Tęskno mi trochę do tego i zaczynam się zastanawiać, jakim byłbym uczniem, gdybym nie musiał przywdziać szaty Slytherinu i gdybym nie musiał zawsze nosić krawatu zawiązanego pod szyją, a koszuli sztywno włożonej w spodnie. Teraz to wyglądałoby, jak walka: Muhammad Ali z jakimś innym żądnym wrażeń. Znając siebie, pewnie dałbym się oklepać i okraść, ale jakoś tak, przynajmniej z godnością. I mógłbym mówić, że ten drugi gorzej wygląda, przyciskając kawał smoczego mięsa do opuchniętego oka.
-Będę do was wpadać - obiecuję, odginając twarz, by z ucha, jej pocałunek spadł na moje usta. Tu zabawia krócej, jakby niechętnie, ona trzyma przyjemność w garści i nią dysponuję. Jeśli chcę, to musi być, jak ona chce.
Może to i lepiej.
Może wolniej i cierpliwej, może wydzieli mi po jednym zetknięciu się języka i jednym klapsie, spadający na biały pośladek, migający w jasnoniebieskiej wodzie. Może na koniec pozwoli, bym całował ją tam, gdzie mi się podoba, tak długo, jak mi się podoba, tak mocno, jak mi się podoba.
-Madame Mericourt? - aktywuję się, jak na komendę, oczy się rozszerzają, a do mnie dociera, że to już zbyt i że muszę wystygnąć. Chwytam rękę Filipki i prowadzę ją na swoją pierś, by sprawdziła, jak bije mi serce, że może to jaki nagły skok ciśnienia - słyszałem, że kiedyś była dziwką i puszczała się z bogaczami w Wenus - mówię, mrużąc złośliwie oczy. Kiedyś dawała się u mnie pieprzyć, teraz wita gości w balecie kupionej mojej siostrze, przez jej męża. Który zresztą też ją pieprzył, !!
Przechylam się do Filipy i sunę językiem wzdłuż jej ramienia, począwszy od palców, pokrytych wodą, aż po kości obojczyka, wystające od nadmiernej chudości. Przygryzam i wypijam wodę z powstałych tam dołeczków, dłonią mieszając w jej włosach i układając na jej karku wzory z wilgotnych kosmyków. Lepią się do pleców, więc rysuję plemienne znaki, a drugą ręką przez przypadkiem zahaczam o pierś. I znowu. I znowu. I znowu, aż przestaję udawać, że to niechcący i raz po raz trącam jej sutki, które w końcu twardnieją i wyglądają aż ją zaczepię. Mój oddech przyśpiesza i traci regularność, wzrok ostrzy się na szczegółach - odchodzącej skóry z jej warg, odrastających włosków w brwiach i wodzie, zbierającej się w przerwie między popękanymi kafelkami. Leży mi na sercu jej dobro, więc odciągam głowę i mętne spojrzenie od dumnie sterczących piersi, by przytaknąć i ścisnąć je już naprawdę, mając ją przy sobie w miłosnym wygięciu. I dalej już tylko ładować w nos biel, aż miło.
Miło będzie, miło wszystko. Właściwie, już jest, macham nogą, jeden raz, drugi, oddalając się od kędzierzawej dwójki czającej się przy brzegu. Za oknem zgraja rozwrzeszczanego rodzeństwa męczy matkę o lody. Nie mogąc znieść tych krzyków, wskakuję z basenu, prawie wywijam orła na mokrej podłodze, ale z kieszeni brudnych portek wygrzebuję jeszcze sakiewkę i wytrząsam jej zawartość za okno. Może pomyślą, że babka im rzuciła. Ile razy to słychać, babcia, rzuć trzy knuty na oranżadę, nie będę kurwy gorszy
-Merlinie, co, jaki znowu Poznań? To w ogóle prawdziwe miejsce, gdzie to niby jest? - musiał być ostro porobiony, że takie rzeczy mu się śniły, wieża, koziołki, tenis stołowy, panie, co jeszcze? Kopalnia, faks, znaki drogowe, to wszystko jedna kategoria, która nie łapie się pod żadną inną. Podciągam jeszcze nosem, opierając głowę o Filipkę, a nogą zaczepiając Johnatana, który dotyka mnie nachalnie i pewnie, jakby wiedział, że tego chcę.
Chcę? Chciałbym, przeszywa mnie dreszcz, gdy gwałtownie przyciągam go do siebie za włosy i całuję popękane usta. Smakuje jak zgaszony szlug i pasta do zębów, łapię zębami za jego wargę i odsuwam głowę, nadal go tak trzymając. Mocno, jeśli się szarpnie, poleje się krew, więc zwalniam nacisk, dopiero, kiedy zaczyna mi się nudzić posiadanie go w tym potrzasku. Wysuwam go lekko i daję nura do wody, czując, jak w moim ciele coś właśnie wystrzeliwuje w kosmos. Ręce drżą mi z niezaspokojenia, którym raczę Filipkę, sunąc po niej niespokojnie, prędko, niekontrolowanie. Z tali na uda, z ud ku żebrom, za szybko. Zatrzymaj mnie.
-Lubi to wszystko. Jest kapryśny, może cię trzepnąć, ale przynajmniej nie ugryzie - odpowiadam Filipce, dłonią przejeżdżając po grzbiecie Zygzaka, który pręży się i wygina odpowiednio pod moją dłoń. Krzyżówka psa z kotem, a tak naprawdę, latający dywan, rodem z baśni z tysiąca i jednej nocy.
-A wiesz, że ty też ostatnio mi się śniłeś - opowiadam mu, petując byle gdzie, wiec chyba na ziemię. Starałem się trafić do szklanki, ale senność mnie bierze, a że oczy same się zamykają, to leci obok - jechaliśmy metrem do twojego domu. Miałeś taki stary rower oparty o płot i motyle w korytarzu. Tańczyliśmy, później zaprowadziłeś mnie na strych i grzebaliśmy w starych pudłach. Pomalowałem ci paznokcie i ogólnie, to ten - urywam, bo widząc jego gołą dupę trochę niezręcznie gadać o takich rzeczach. Ale, co mnie to, to tylko sen - obudziłem się, jak ci obciągałem - kończę, z pluskiem lądując w basenie. Już nie niebo, nawet nie czyściec, jak nic, czeka na mnie pieprzone piekło. Do wody skaczę na miękko ugiętych nogach - na wypadek, jakbym poczuł płomienie - a kiedy wypływam na powierzchnię, wygodnie mogę udawać, że tematu nie ma i nigdy nie było.
-Snułem się - burczę krótko, bo na to wymówki nie wymyśliłem. Jako szeregowy student Hogwartu nie dostałbym takich przywilejów, by móc lenić się w domu. Tęskno mi trochę do tego i zaczynam się zastanawiać, jakim byłbym uczniem, gdybym nie musiał przywdziać szaty Slytherinu i gdybym nie musiał zawsze nosić krawatu zawiązanego pod szyją, a koszuli sztywno włożonej w spodnie. Teraz to wyglądałoby, jak walka: Muhammad Ali z jakimś innym żądnym wrażeń. Znając siebie, pewnie dałbym się oklepać i okraść, ale jakoś tak, przynajmniej z godnością. I mógłbym mówić, że ten drugi gorzej wygląda, przyciskając kawał smoczego mięsa do opuchniętego oka.
-Będę do was wpadać - obiecuję, odginając twarz, by z ucha, jej pocałunek spadł na moje usta. Tu zabawia krócej, jakby niechętnie, ona trzyma przyjemność w garści i nią dysponuję. Jeśli chcę, to musi być, jak ona chce.
Może to i lepiej.
Może wolniej i cierpliwej, może wydzieli mi po jednym zetknięciu się języka i jednym klapsie, spadający na biały pośladek, migający w jasnoniebieskiej wodzie. Może na koniec pozwoli, bym całował ją tam, gdzie mi się podoba, tak długo, jak mi się podoba, tak mocno, jak mi się podoba.
-Madame Mericourt? - aktywuję się, jak na komendę, oczy się rozszerzają, a do mnie dociera, że to już zbyt i że muszę wystygnąć. Chwytam rękę Filipki i prowadzę ją na swoją pierś, by sprawdziła, jak bije mi serce, że może to jaki nagły skok ciśnienia - słyszałem, że kiedyś była dziwką i puszczała się z bogaczami w Wenus - mówię, mrużąc złośliwie oczy. Kiedyś dawała się u mnie pieprzyć, teraz wita gości w balecie kupionej mojej siostrze, przez jej męża. Który zresztą też ją pieprzył, !!
Przechylam się do Filipy i sunę językiem wzdłuż jej ramienia, począwszy od palców, pokrytych wodą, aż po kości obojczyka, wystające od nadmiernej chudości. Przygryzam i wypijam wodę z powstałych tam dołeczków, dłonią mieszając w jej włosach i układając na jej karku wzory z wilgotnych kosmyków. Lepią się do pleców, więc rysuję plemienne znaki, a drugą ręką przez przypadkiem zahaczam o pierś. I znowu. I znowu. I znowu, aż przestaję udawać, że to niechcący i raz po raz trącam jej sutki, które w końcu twardnieją i wyglądają aż ją zaczepię. Mój oddech przyśpiesza i traci regularność, wzrok ostrzy się na szczegółach - odchodzącej skóry z jej warg, odrastających włosków w brwiach i wodzie, zbierającej się w przerwie między popękanymi kafelkami. Leży mi na sercu jej dobro, więc odciągam głowę i mętne spojrzenie od dumnie sterczących piersi, by przytaknąć i ścisnąć je już naprawdę, mając ją przy sobie w miłosnym wygięciu. I dalej już tylko ładować w nos biel, aż miło.
Miło będzie, miło wszystko. Właściwie, już jest, macham nogą, jeden raz, drugi, oddalając się od kędzierzawej dwójki czającej się przy brzegu. Za oknem zgraja rozwrzeszczanego rodzeństwa męczy matkę o lody. Nie mogąc znieść tych krzyków, wskakuję z basenu, prawie wywijam orła na mokrej podłodze, ale z kieszeni brudnych portek wygrzebuję jeszcze sakiewkę i wytrząsam jej zawartość za okno. Może pomyślą, że babka im rzuciła. Ile razy to słychać, babcia, rzuć trzy knuty na oranżadę, nie będę kurwy gorszy
-Merlinie, co, jaki znowu Poznań? To w ogóle prawdziwe miejsce, gdzie to niby jest? - musiał być ostro porobiony, że takie rzeczy mu się śniły, wieża, koziołki, tenis stołowy, panie, co jeszcze? Kopalnia, faks, znaki drogowe, to wszystko jedna kategoria, która nie łapie się pod żadną inną. Podciągam jeszcze nosem, opierając głowę o Filipkę, a nogą zaczepiając Johnatana, który dotyka mnie nachalnie i pewnie, jakby wiedział, że tego chcę.
Chcę? Chciałbym, przeszywa mnie dreszcz, gdy gwałtownie przyciągam go do siebie za włosy i całuję popękane usta. Smakuje jak zgaszony szlug i pasta do zębów, łapię zębami za jego wargę i odsuwam głowę, nadal go tak trzymając. Mocno, jeśli się szarpnie, poleje się krew, więc zwalniam nacisk, dopiero, kiedy zaczyna mi się nudzić posiadanie go w tym potrzasku. Wysuwam go lekko i daję nura do wody, czując, jak w moim ciele coś właśnie wystrzeliwuje w kosmos. Ręce drżą mi z niezaspokojenia, którym raczę Filipkę, sunąc po niej niespokojnie, prędko, niekontrolowanie. Z tali na uda, z ud ku żebrom, za szybko. Zatrzymaj mnie.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Babcia Józia z dołu pewnie się modli do Merlina, bo jej się po ścianach woda leje, kiedy my toniemy tam głęboko, w oparach chłodnej, lekko mydlanej rozpusty. Rozpusty na pewno nie takiej, jak w pałacach bogatych, gdzie się dobiera pozbawione skazy kwiaty, które można panience do kąpieli dorzucić. Moss miała tylko kępki sierści psidwaka i niuchaczy, burą kostkę mydła i ich dwóch przeciwko światu, wystawionych ku niezatrzymanej przyjemności. Niczego więcej nie potrzebowała, niczego prócz ich dwóch skrojonych idealnie na miarę wszelkich pragnień, tych najbardziej bezczelnych również. Brew wystrzeliła w sufit, kiedy tylko usłyszała o snach i obciąganiu.
– Robiłeś to już kiedyś, Morganie? Obciągałeś? Poza snem? – podpytała ciekawsko i pewnie gdyby miała piętnaście lat i pstro w głowie, to skończyłoby się na zaparowanych wstydem uszach i przegryzionej niepewnie wardze. Takiej tu jednak nie mieli, takiej posłusznej, takiej delikatnej. Takiej grzecznej. Wyciągała język po wszystko, czego potrzebowała w tej chwili posmakować. Oni też byli tym wszystkim. – Polubiłbyś to? – dopełniła jeszcze, zastanawiając się, co właściwie o tym myśli, jak o tym myśli. Nic jej jednak nie niewoliło, była wolna, bezkresna i stopowana jedynie przez niefizycznie mury fantazji.
Rysowała nogą w lekkości wody, hacząc czasem o ich włochate łydki, łykając pieniste resztki za każdym razem, kiedy pozwoliła głowie opaść za bardzo. Słuchała ich również, czasami tylko zaczepiając ucho bardziej na którymś z wątków. – I co ci po tych manierach? Tam książę, tutaj luj? Nie wolałbyś robić wtedy zupełnie innych rzeczy? – zaburczała, trochę nie rozumiejąc, na co mu te salonowe wygibasy. Dobra gierka, dobra maska dla sławy i kasy, ale… - Jak to w końcu wyjdzie, to cię wyrzucą na zbity pysk, Bojczuk. Nie podoba mi się to, że Rosierowie wiją gniazda w naszym porcie. Nikt ich tu nie chce. Nienawidzą takich… takich jak ty czy ja, Johnny. Bosko kłamiesz, ale oni mają równie niewdzięczne metody. Ludzie dużo wokoło gadają. Teraz madame a kiedyś dziwka? – parsknęła, przekręcając głowę w stronę Francisa. Nie wątpiła w to, że chował wiele sekretów, że znał brudy swojego drugiego świata. Zawiesiła na nim oko na dłużej, a potem potrząsnęła głową niby wzburzona, a garść kosmyków zatopiła się w wodzie. – Wciąż nią jest. Jest dziwką. Tak jak ja sierotą. Można pieprzyć o tym, że nie, ale to tylko gadanie – mruknęła surowo, szczerze, bez ckliwości, o którą można by było ją przez chwilę posądzić, bo przecież nie lubiła tematu zagubionych owiec. To jednak prawda, choć dość bolesna. Motywowała ją też nienawiść do bogactwa, do niesprawiedliwości. Czuła, że przez takich jak oni cierpią ci najbiedniejsi, którzy nierzadko pracują sto razy pilniej, ale po prostu nie urodzili się w gnieździe obfitości. Od samego początku poprzeczkę mieli podniesioną wysoko przy dość.. wątłym starcie. Filipa pomyślała, że gdyby Rain kiedyś rzuciła robotę, to może i przestałaby być kurwą. Tak naprawdę. Bo to Rain. Jej Rain. Ona się liczyła, ona jeszcze mogła coś stworzyć. Tylko czy nie była wkręcona w to wszystko za bardzo, by tak po prostu przestać? By po tylu latach się z tego wydostać? Obydwie były. Zakorzenione do szpiku kości w porcie.
Zakradała się chętną dłonią po jego klatce, za sercem, za emocjami, ale czysta pieszczota wciąż mrugała na pierwszym planie. Wiły się palce wszędzie, gdzie tylko chciały – jak śliski wąż przedzierający się przez wilgotne lasy, w kamuflażu liści, w szeleście wonnej ściółki. W poszukiwaniu przekąski. Nią były te usta, te barki, ramiona, błyszcząca pierś, po której kurtyną spływała rozmiękczona piana. Zupełnie nie tak sprężysta, jak z chwila kluczowego zderzenia, kiedy strumień wciskał się w mydliny, by potem splunąć białym puchem, resztką oddzielającą oczy od nagich ciał. Niczym teraz, kiedy zlepiali się ze sobą jak łase muszysko w cukrowej pułapce. Chciała tego więcej. Więcej namiętności w czasie zastanawiającego nienasycenia. Pocałunek za pocałunkiem wyrzucała z myśli niepokoje, twarze, przemowy. Tak, by wreszcie znaleźli się już tylko sami ze sobą, w tym bajorze, w tym upojeniu. Nie jednak wyłącznie we dwoje, nie w czterech piersiach i dwóch nosach. Trzeci człowiek był z nimi. Pamiętała o nim, kiedy Francis wyrysowywał na jej ciele dreszcze, kiedy podkreślał pragnienie wilgotnym atramentem własnej fantazji, kiedy ją wołał do siebie, ona wołała i Johnatana, byleby jak najszybciej znalazł się przy nich i osłonił ciało z drugiej strony. Tak, by mogła ich złączyć, by trwali już tylko wspólnie z dzikością i pęczniejącym bezwstydem aksamitnych dotyków. Nie lubiła rutyny, nie umiała jej dobrze przeżywać. Bliskość musiała być maksymalna, nagła, intensywna, musiała się spocić jak mysz w połogu, otworzyć zupełnie, a potem zamknąć i cieszyć się pikantnym wspomnieniem, przez które wilgotniało się już na wstępie. Jej dłonie były wędrujące, wszędobylskie i niepocieszone wciąż, nawet gdy ściskały męskie pośladki, by potem podrapanym krokiem wspiąć się po plecach i w końcu uwiesić na ramieniu. Uda owijały się jak w bezbożnym tańcu, biodra próbowały wcisnąć w biodra, a przecież jeszcze nie zaczęli. Była głodna. Głodna nie jednak tak, by kanapki Bojczuka mogły ją nakarmić. Francis to słyszał, we wrażliwości ciała, w niestłumionych westchnieniach, kiedy reagowała na pieszczoty, kiedy nastawiała pierś, byleby tylko jej już nie zostawiał. Nie lubiła przerywać zabawy.
– Chodź tu, Johnny, i przestań tyle gadać. Znajdę ci inne zajęcie. Co ty na to? – spytała zniecierpliwiona, bo i z tego kłapania paszczą nic nie wynikało, a ona czuła, że ją roznosi, że gotuje się jak wulkaniczna lawa. Gotowa, by rozpocząć wielki finał, gotowa, by siać spustoszenie. – No chodź… - dodała nieco przeciągle, jakby zalotnie, a jej dłonie same się w niego wtuliły, by za sobą puścić ciało i odnaleźć drobnostkę złożoną z bardzo skomplikowanej czułości. Jej wieloletnie, uwielbienie dla niego, niemożliwe dla pojęcia dla kogokolwiek. Może jednak Francis wiedział? – I ty, mój lordzie – wymruczała upojona w stronę Francisa, owijając się w tej wodzie, między nimi, ale coraz bardziej w ich ciałach niż w samych falach. Niecierpliwie się powierciła, bo przecież powinni jej coś dać, coś pokazać, coś ofiarować. I tak się też stało. – No nieźle – mruknęła do siebie, a język obtoczył złaknione usta. Nieźle, kiedy spijali z siebie namiętność, kiedy łydka splatała się z łydką, kiedy zderzyli się jak mężczyzna z mężczyzną, a ona trwała jako wierna podglądaczka ich niecnoty. Silne ramiona wciskały się w drugie. To dla zabawy, to z potrzeby dyktowanej koncertem dreszczy podniecenia na własnej skórze zaczynała wędrować niecierpliwą dłonią. Po sobie, ale z myślą, że zaraz będzie mogła dotrzeć do nich. Mignął jej ten odskok Francisa, ale nim zdążyła zmyć z powiek to namiętne przymglenie, zakleszczył ją blisko. Załkać by potrafiła jak ta, której dotykało się pierwszy raz, ale nie, bo ona wiedziała, gdzie chce przyblokować jego dłonie, gdzie powinien zostać na dłużej. Między udami nakazała palcom czarować, w zatrzymaniu niemożliwym do przeoczenia. Tu bądź. A jej dłoń odpuściła, ale nie uciekała, znając odpowiedni kierunek, łapiąc dobrze, zaczepnie, pewnie. Tak, by posłuchać, jak bardzo chciał tu być i jak bardzo jej pragnął. Zbliżała się pora. Przy zbyt wprawnych ruchach jej usta zupełnie niewinnie zakotwiczyły się na wargach Francisa, ale potem umknęły szybko, a za nimi wykręciło się ciało. Wychyliło się tęsknie do Johnatana. Do pocałunku przesyconego emocją, znajomą i wyjątkową. Wiedział o tym. Znał ją przecież. Tuliła się w pieszczocie, wołała go, błądząc dłonią przy boku, przy brzuchu, do bioder, do pożądliwego obłapienia dokładnie tam, gdzie lubił najbardziej. Musieli być bliżej, musieli się tak poukładać, splątać w sobie, by było wygodnie, by wycisnąć z tej zmysłowej impresji jak najwięcej. No już, no już. Wyginała się, czarowała ich rozgrzane ciała, gotowe i rozkołysane w tej już całkiem lodowatej wodzie. Parowała, a oni razem z nią.
– Robiłeś to już kiedyś, Morganie? Obciągałeś? Poza snem? – podpytała ciekawsko i pewnie gdyby miała piętnaście lat i pstro w głowie, to skończyłoby się na zaparowanych wstydem uszach i przegryzionej niepewnie wardze. Takiej tu jednak nie mieli, takiej posłusznej, takiej delikatnej. Takiej grzecznej. Wyciągała język po wszystko, czego potrzebowała w tej chwili posmakować. Oni też byli tym wszystkim. – Polubiłbyś to? – dopełniła jeszcze, zastanawiając się, co właściwie o tym myśli, jak o tym myśli. Nic jej jednak nie niewoliło, była wolna, bezkresna i stopowana jedynie przez niefizycznie mury fantazji.
Rysowała nogą w lekkości wody, hacząc czasem o ich włochate łydki, łykając pieniste resztki za każdym razem, kiedy pozwoliła głowie opaść za bardzo. Słuchała ich również, czasami tylko zaczepiając ucho bardziej na którymś z wątków. – I co ci po tych manierach? Tam książę, tutaj luj? Nie wolałbyś robić wtedy zupełnie innych rzeczy? – zaburczała, trochę nie rozumiejąc, na co mu te salonowe wygibasy. Dobra gierka, dobra maska dla sławy i kasy, ale… - Jak to w końcu wyjdzie, to cię wyrzucą na zbity pysk, Bojczuk. Nie podoba mi się to, że Rosierowie wiją gniazda w naszym porcie. Nikt ich tu nie chce. Nienawidzą takich… takich jak ty czy ja, Johnny. Bosko kłamiesz, ale oni mają równie niewdzięczne metody. Ludzie dużo wokoło gadają. Teraz madame a kiedyś dziwka? – parsknęła, przekręcając głowę w stronę Francisa. Nie wątpiła w to, że chował wiele sekretów, że znał brudy swojego drugiego świata. Zawiesiła na nim oko na dłużej, a potem potrząsnęła głową niby wzburzona, a garść kosmyków zatopiła się w wodzie. – Wciąż nią jest. Jest dziwką. Tak jak ja sierotą. Można pieprzyć o tym, że nie, ale to tylko gadanie – mruknęła surowo, szczerze, bez ckliwości, o którą można by było ją przez chwilę posądzić, bo przecież nie lubiła tematu zagubionych owiec. To jednak prawda, choć dość bolesna. Motywowała ją też nienawiść do bogactwa, do niesprawiedliwości. Czuła, że przez takich jak oni cierpią ci najbiedniejsi, którzy nierzadko pracują sto razy pilniej, ale po prostu nie urodzili się w gnieździe obfitości. Od samego początku poprzeczkę mieli podniesioną wysoko przy dość.. wątłym starcie. Filipa pomyślała, że gdyby Rain kiedyś rzuciła robotę, to może i przestałaby być kurwą. Tak naprawdę. Bo to Rain. Jej Rain. Ona się liczyła, ona jeszcze mogła coś stworzyć. Tylko czy nie była wkręcona w to wszystko za bardzo, by tak po prostu przestać? By po tylu latach się z tego wydostać? Obydwie były. Zakorzenione do szpiku kości w porcie.
Zakradała się chętną dłonią po jego klatce, za sercem, za emocjami, ale czysta pieszczota wciąż mrugała na pierwszym planie. Wiły się palce wszędzie, gdzie tylko chciały – jak śliski wąż przedzierający się przez wilgotne lasy, w kamuflażu liści, w szeleście wonnej ściółki. W poszukiwaniu przekąski. Nią były te usta, te barki, ramiona, błyszcząca pierś, po której kurtyną spływała rozmiękczona piana. Zupełnie nie tak sprężysta, jak z chwila kluczowego zderzenia, kiedy strumień wciskał się w mydliny, by potem splunąć białym puchem, resztką oddzielającą oczy od nagich ciał. Niczym teraz, kiedy zlepiali się ze sobą jak łase muszysko w cukrowej pułapce. Chciała tego więcej. Więcej namiętności w czasie zastanawiającego nienasycenia. Pocałunek za pocałunkiem wyrzucała z myśli niepokoje, twarze, przemowy. Tak, by wreszcie znaleźli się już tylko sami ze sobą, w tym bajorze, w tym upojeniu. Nie jednak wyłącznie we dwoje, nie w czterech piersiach i dwóch nosach. Trzeci człowiek był z nimi. Pamiętała o nim, kiedy Francis wyrysowywał na jej ciele dreszcze, kiedy podkreślał pragnienie wilgotnym atramentem własnej fantazji, kiedy ją wołał do siebie, ona wołała i Johnatana, byleby jak najszybciej znalazł się przy nich i osłonił ciało z drugiej strony. Tak, by mogła ich złączyć, by trwali już tylko wspólnie z dzikością i pęczniejącym bezwstydem aksamitnych dotyków. Nie lubiła rutyny, nie umiała jej dobrze przeżywać. Bliskość musiała być maksymalna, nagła, intensywna, musiała się spocić jak mysz w połogu, otworzyć zupełnie, a potem zamknąć i cieszyć się pikantnym wspomnieniem, przez które wilgotniało się już na wstępie. Jej dłonie były wędrujące, wszędobylskie i niepocieszone wciąż, nawet gdy ściskały męskie pośladki, by potem podrapanym krokiem wspiąć się po plecach i w końcu uwiesić na ramieniu. Uda owijały się jak w bezbożnym tańcu, biodra próbowały wcisnąć w biodra, a przecież jeszcze nie zaczęli. Była głodna. Głodna nie jednak tak, by kanapki Bojczuka mogły ją nakarmić. Francis to słyszał, we wrażliwości ciała, w niestłumionych westchnieniach, kiedy reagowała na pieszczoty, kiedy nastawiała pierś, byleby tylko jej już nie zostawiał. Nie lubiła przerywać zabawy.
– Chodź tu, Johnny, i przestań tyle gadać. Znajdę ci inne zajęcie. Co ty na to? – spytała zniecierpliwiona, bo i z tego kłapania paszczą nic nie wynikało, a ona czuła, że ją roznosi, że gotuje się jak wulkaniczna lawa. Gotowa, by rozpocząć wielki finał, gotowa, by siać spustoszenie. – No chodź… - dodała nieco przeciągle, jakby zalotnie, a jej dłonie same się w niego wtuliły, by za sobą puścić ciało i odnaleźć drobnostkę złożoną z bardzo skomplikowanej czułości. Jej wieloletnie, uwielbienie dla niego, niemożliwe dla pojęcia dla kogokolwiek. Może jednak Francis wiedział? – I ty, mój lordzie – wymruczała upojona w stronę Francisa, owijając się w tej wodzie, między nimi, ale coraz bardziej w ich ciałach niż w samych falach. Niecierpliwie się powierciła, bo przecież powinni jej coś dać, coś pokazać, coś ofiarować. I tak się też stało. – No nieźle – mruknęła do siebie, a język obtoczył złaknione usta. Nieźle, kiedy spijali z siebie namiętność, kiedy łydka splatała się z łydką, kiedy zderzyli się jak mężczyzna z mężczyzną, a ona trwała jako wierna podglądaczka ich niecnoty. Silne ramiona wciskały się w drugie. To dla zabawy, to z potrzeby dyktowanej koncertem dreszczy podniecenia na własnej skórze zaczynała wędrować niecierpliwą dłonią. Po sobie, ale z myślą, że zaraz będzie mogła dotrzeć do nich. Mignął jej ten odskok Francisa, ale nim zdążyła zmyć z powiek to namiętne przymglenie, zakleszczył ją blisko. Załkać by potrafiła jak ta, której dotykało się pierwszy raz, ale nie, bo ona wiedziała, gdzie chce przyblokować jego dłonie, gdzie powinien zostać na dłużej. Między udami nakazała palcom czarować, w zatrzymaniu niemożliwym do przeoczenia. Tu bądź. A jej dłoń odpuściła, ale nie uciekała, znając odpowiedni kierunek, łapiąc dobrze, zaczepnie, pewnie. Tak, by posłuchać, jak bardzo chciał tu być i jak bardzo jej pragnął. Zbliżała się pora. Przy zbyt wprawnych ruchach jej usta zupełnie niewinnie zakotwiczyły się na wargach Francisa, ale potem umknęły szybko, a za nimi wykręciło się ciało. Wychyliło się tęsknie do Johnatana. Do pocałunku przesyconego emocją, znajomą i wyjątkową. Wiedział o tym. Znał ją przecież. Tuliła się w pieszczocie, wołała go, błądząc dłonią przy boku, przy brzuchu, do bioder, do pożądliwego obłapienia dokładnie tam, gdzie lubił najbardziej. Musieli być bliżej, musieli się tak poukładać, splątać w sobie, by było wygodnie, by wycisnąć z tej zmysłowej impresji jak najwięcej. No już, no już. Wyginała się, czarowała ich rozgrzane ciała, gotowe i rozkołysane w tej już całkiem lodowatej wodzie. Parowała, a oni razem z nią.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Pitcairn to taka malutka wysepka gdzieś na Pacyfiku, mają tylko jedno miasteczko, a ludzi pewno tyle co psidwak napłakał, ale to dobrze, przyroda może się rozwijać; tam bym zamieszkał, gdybym musiał wiać, właściwie mógłbym wziąć ich ze sobą, postawilibyśmy chatę, taką niewielką, tylko na nas troje (no, może czworo z Łapserdakiem), Nochalowi zbiłoby się budę przed domem, a niuchacze... właściwie nie potrzebują wiele miejsca. Philippa zajęłaby się gotowaniem, Morgan... on musiałby nauczyć się oporządzać ogródek, a ja? Ja plótłbym makramy i sprzedawał je sąsiadom, czy to nie brzmi jak marzenie? Myślę o tym dopóki Lynch nie zwali na mnie swoich rewelacji, a wtedy wytrzeszczam na niego oczy - Co robiłeś? - rzucam, zanim zniknie pod taflą wody; ooo, jak myślał, że mu teraz odpuszczę to chyba mnie nie znał, w głowie rodzą się tysiące pytań, ale werbalizuję tylko dwa, może najważniejsze, a może najgłupsze - Podobało mi się? - na pewno - Ja też ci obciągnąłem? - to dosyć istotne; czy zgorszyła mnie ta wizja? Wcale - po pierwsze, nie miałem wstydu, po drugie... w pewnym sensie nawet mi to schlebia, w swoim śnie mógł obciągnąć dosłownie kurwa każdemu - jakiejś gwieździe pokroju Ricka Charliego i reszcie Zmiataczy, albo nie wiem, temu hiper przystojnemu ścigającemu Zjednoczonych, kurwa!, całej drużynie! A padło na mnie - Wiesz, że podobno śnimy o tym, o czym skrycie marzymy? - pytam, puszczając Morganowi zalotne oczko. Później zwracam twarz w kierunku Phillie i szczerzę się do niej w durnowatym uśmiechu. Elvis właśnie wygwizduje dlaczego kocha, a ja mógłbym to samo wyśpiewać Moss - kocham, bo ty mnie rozumiesz, bo zawsze wyciągasz pomocną dłoń, bo nie wątpisz, kocham z tysięcy powodów, ale najbardziej dlatego, że jesteś sobą. To ładne, takie... prawdziwe, więc nucę cicho kiedy się do niej niespiesznie zbliżam, muskając palcami zaczepną nogę - Jakich rzeczy? - co innego miałbym robić? Balet zabierał mi czas, który w innym wypadku zapewne poświęciłbym na staczanie się aż na samo dno, chlałbym, ćpał, pieprzył i wcale nie byłoby lepiej; w Fantasmagorii też nie było - początki pamiętam jako prawdziwą katorgę, przecież nigdy nie chciałem tak malować - zgodnie z wytycznymi i klasycznie, a jednak co rusz udawało mi się przemycać coś nieznanego, teraz wiedziałem, że to ma sens, że naprawdę mogę przyczynić się do artystycznego przewrotu, że sztuka jeszcze może być wolna i w pewnym sensie dawało mi to tyle samo radości co smutku - Na tym polega cały dowcip - wzruszam ramionami, czy to nie zabawne? Mugolak malujący dla wyższych sfer - Co? A skąd ty masz takie informacje, Morgan? Jak ci ktoś w porcie powiedział, to ja nie wiem czy to prawda - obracam się w kierunku Lyncha, zerkając na niego z niedowierzaniem; ludziom z portu nie można ufać, mijanie się z prawdą i naginanie rzeczywistości było naszą domeną, znakiem rozpoznawczym, cechą wspólną każdego mieszkańca doków, niezależnie od wieku, płci i ambicji, co więcej nie trzeba daleko patrzeć, żeby to udowodnić - weźmy naszą trójkę - kłamca, kłamca i kłamczucha, nawet mnie to nie dziwi, podobno każdy orze jak może, my tutaj akurat w taki sposób. Niemniej krzywię się, bo coś mi tu niezbyt ładnie pachnie; nie potrafię (chociaż bardzo chcę) sobie tego wyobrazić, jak to dziwką? Nawet jeśli w Wenus, które miało swoją renomę i było burdelem z wyższej półki, to jednak... wciąż to był tylko burdel, a ciało raz puszczone już zawsze będzie się puszczać - wiem po sobie - Nie mówcie tak, ona nie jest dziwką - ściągam brwi w wyrazie niezadowolenia, bo przez długi czas była jedyną osobą w balecie, która nie traktowała mnie jak najgorszego śmiecia; ja wiem, że nie wynikało to z sympatii, a profesjonalizmu, ale wciąż - tylko ona wtedy we mnie uwierzyła? Nawet jeśli nie, to dała mi szansę i chociaż owa szansa z początku wydawała się cytryną, to niestrudzenie tłoczyłem z niej lemoniadę. Cytrynówkę? To chyba bardziej w moim stylu. Patrzę, piję, ścieram z nosa resztki białego prochu; obserwuję dwa znajome ciała łączące się w miłosnym uścisku - brzydkim i grzesznym, ale mnie jara ta ich dzikość, ta nieprzyzwoitość kipiąca we wszechobecnej wodzie. Nie ma między nami wstydu - za dobrze się znamy, za dużo widzieliśmy, zbyt wiele razem przeżyliśmy. Morgan pyta co?, a ja na to co? Bo w głowie gonitwa myśli, pourywane wątki, strzępki wielkich idei rozrzucone po zakamarkach głowy, nie sposób ich zebrać, nie sposób połączyć w cokolwiek sensownego; na szczęście nie muszę tego robić, bo Moss woła mnie do siebie, a ja obłapiam ją jak meduza przyklejająca się do odsłoniętych fragmentów skóry, parząca i tak rozgrzane ciało. Skradam się między rozstawione uda, jednak zanim zdążę tam dotrzeć, Lynch zgarnia mnie dla siebie. Ma miękkie wargi, inne niż mogłem się spodziewać, jakby słodsze i delikatniejsze. Ból jest nawet przyjemny, rozlewa się dreszczem po przygryzionych wargach. Mrużę ślepia, wbijając spojrzenie w jego twarz, palce machinalnie zaciskam na ręce gdzieś w okolicach łokcia, już po chwili przesuwając je wyżej... Znika na moment, a kiedy pojawia się znowu dopadam do niego jak wygłodniały sęp i pewnie wielu uznałoby, że jest to tak samo obrzydliwe. Już za późno, żeby się wycofać, żeby myśleć o czymkolwiek innym. Moje dłonie opadają w miejsca teoretycznie zakazane. Obciągnij kumplowi - czy mogę dopisać to do listy rzeczy, które powinienem zrobić przed śmiercią? Jeśli tak - odhaczone. Myśli mam kosmate, brzydkie jak noc listopadowa, ale czyny jeszcze gorsze. Jedną dłonią przesuwam po męskim brzuchu i wyżej wzdłuż piersi, która unosi się i opada coraz szybciej, z każdym łapczywym oddechem. Dotykam palcami jego warg, wsuwam między nie kciuka, zahaczając opuszką o zęby. Podnieta ściska mi żołądek, wątrobę, a nawet pęcherz, dosłownie wszystkie flaki, rozlewa się rozkosznym dreszczem po całym ciele; płonę, zaś iskry osiadają w moim spojrzeniu. Z wolna przenoszę rękę na kark Morgana, wbijam nierówne paznokcie w skórę i pochylam się muskając ustami jego ramię, obojczyk, szyję, na której zostawiam czerwony ślad, w końcu docieram do warg i całujemy się znowu - dłużej i namiętniej. Philippa? Patrzy, serwujemy jej przecież niezły teatrzyk, potrzeba nam więcej aktorów, więc wpuszczam Moss między nas, teraz ona zagra główną rolę. Wygina się w moim kierunku, a ja całuję zmrużone w ekstazie powieki i filuternie rozchylone usta. Owijam wokół dłoni długie pukle ciemnych włosów i ciągnę, odchylając jej głowę w tył; cmokam bladą szyję i na niej zostawiając kilka sinych śladów, palce zaciskam na dziewczęcych piersiach, a potem niżej, skradając się między żebrami, po brzuchu i w końcu wciskając między uda. Ręce mam zwinne, zaś jej ciało jest znajomym instrumentem - przecież to nie pierwszy raz, kiedy jesteśmy tak blisko, ta historia toczy się od lat, wiem co lubi, tak jak i ona wie, gdzie złapać, żeby wydobyć z moich ust błogi jęk. Rzucam Morganowi krótkie spojrzenie, można rzec - porozumiewawcze. Zrobimy to, weźmiemy ją obaj - tutaj, teraz, póki w nozdrzach wirują resztki wróżkowego pyłu, złączeni w miłosnym trójkącie, w swoich ruchach szukający satysfakcji oraz spełnienia. To na pewno przyjdzie, jest blisko. Może jeszcze kiedyś znajdziemy się w podobnej sytuacji, razem w tym samym piekielnym kotle i co? Znowu zabawimy się tak bezwstydnie, że sam szatan się zarumieni. Później wypalimy po papierosie, tak jak dzisiaj, kiedy zmęczone ciała opadną na chłodne krawędzie zaczarowanej wanny, a oddech powoli zacznie się uspokajać.
Nadaję się tam. Tutaj. Do nich, z nimi, po tym, jak pociągnąłem nosem, zaimki, przyimki i wyrażenia przyimkowe klepią jedną biedę, bo nikt ich już nie potrzebuje. Do lamusa je pognało, do byle jakiej szopy, którą zamknęło się spróchniałym skoblem, niech tam siedzą. Ja jestem przy nich, odprężony i szczęśliwy, rozkołysany dziwną energią, skumulowaną w moich mięśniach, szemrzącą cicho i szepczącą mi do odsłoniętego uszka głupoty. Dawno nie pływałem taki, co prawda ta woda to nie morze, a żółtawe kafelki na podłodze - moje oko eksperta ocenia, że ktoś, najpewniej sama Filipka, pomalowała je niegdyś białą farbą, ale ktoś - tutaj stawiam na Bojczuka, jarał tu tyle, że no wzięły i zżółkły - nie przesypują się pod stopami, jak piasek. I wtedy do mnie trafia, jak, jak dawno, wcale nie dawno, o jenys, ale ja jestem durnyy. Na twarz kładzie mi się szorstki ogon w szmaragdowych łuskach i drugi, o ton ciemniejszy, trudny do wypatrzenia, kiedy minie południe i słońce już nie rozświetla wody należycie. Ono też, liczy sobie, a jednej pracy porządnie wykonać nie umie. Przechodzić się spacerkiem po niebie, marzenie każdego ćpuńskiego rozumu i mojego też. Zwłaszcza mojego, bo uwielbiam przecież moją plażę i chodzenie, a gdyby tak móc tamtędy biec? Po gwiazdach, przez chmury i zostawiać za sobą białe strzępy, jak te hałaśliwe mugolskie żelazne maszyny? Pobiję się z gównem, niech mi tylko pozwolą. Błagam? Kurwa, z miejsca uderzam do urzędu pracy, już wstaję, biorę papiery i idę. Poważnie to rozpatruję i już jedną nogą jestem poza basenem, ale zaraz chwyta mnie ta jedna ręka, druga i już wiem, że o, nie, nie, nie, nigdzie stąd nie pójdę. Zostanę do końca świata, aż słońce się schowa i wszystkie bąbelki dokonają tu swego żywota. Łapię jeden z nich, trzymam bańkę na płasko na dłoni i ostrożnie dostawiam do klatki piersiowej. W takim pęcherzyku zamykam swój lewy sutek i patrzę w dół, taki zadowolony, nieważne, że perspektywa dorabia mi trzeci podbródek.
-Nie - odpowiadam pośpiesznie, po czym marszczę brwi, z wysiłkiem dysponując minimalną porcją skupienia. W głowie moje myśli pędzą, a ja nie mogę za nimi nadążyć, jakbym miał astmę albo chorobę alkoholową - nie - dodaję zaraz, ochlapując swoją twarz wodą, już pewniej i stanowczo - całowałem kilku... - nastu? dziesięciu? Raczej: pozwalałem, by oni całowali mnie, inspekcjonowałem ich usta, piłowałem zęby, porównywałem. Wszystkie moje sierotki z Wenus, każdy albo wspinał się na palce albo łapał mnie za brodę i wpijał się w me wargi. Musiałem wiedzieć, jeśli sam chciałem ich później całować, każdy mężczyzna by zechciał - tak, tak myślę - kurwa, Bojczuk, trudne pytania mi zadajesz - to było niesamowicie dziwne uczucie, wiesz - wypalam, jak z automatu, przysuwając się jednak bliżej Filipki, dłoń lokując pod jej piersią i kciukiem drażniąc brodawkę - jakbym drążył tam tunel, który ma nie mieć końca, a ty byłeś strasznie gorący i dziwnie gładki, bez żadnych żył, niczego. Nie smakowałeś szałowo, raczej średnio bym powiedział, ale chciałem to robić dalej. A wcześniej malowałem ci paznokcie i tańczyliśmy. Do tego - streszczam im ten mój sen, propagandowy i zbytnio niepoprawny, bym zdradził go komuś jeszcze. Nawet dziennikowi się nie pożalę, kartki to paple. Gadają, gadają, gadają. Każdy szelest to o parę słów za dużo, a tamte, przecież one mogą nas posłać na stół operacyjny. A bez kutasa, to jak kurwa bez ręki, nawet gorzej przecież, bo ręce są dwie. Jakbym wtedy sikał? - nie, ty nie - mruczę, nie tak, jak oni. Czuję się niezręcznie, nawet przez warstwę krążącego w żyłach błyszczącego pyłu. Mało mi go, ostatni raz otarłszy się o te nagie ciała, biegnę, płynę, opływam - by to nim się natrzeć, zahartować i ostudzić. Druga porcja ląduje w drugiej dziurce, a że jestem rozochocony, muszę poprawić. Nie wiem, czy będzie więcej wciągane, bo mój drogocenny jak na stop-klatce leci na dno.
-Nie jestem wcale luje, Phillie - protestuję miękko, oburzony, łaskocząc jej kark - powiedz jej Bojczuk. Powiedz, że nie jestem - żądam od Johnatana solidarności, chociaż nasz wątek może mu uciec. Łapię mokrą rękę dziewczyny i całuję jej palce, każdy z osobna częstuję cmoknięciem, a później je ssę, żeby nie były pokryte wodą, tylko moją śliną - gotowe - rozpromieniam się, jakbym uratował ją od morderczej choroby, która zbiera swoje żniwo pośród małoletnich barmanek w portowych tawernach. Jesteś już bezpieczna, Phils, nie bój żaby, mała. Szafa gra, królewno/
-Maluj, gdzie chcesz, byle kurwa z dala o nich. Ja już ci mówiłem, Johny, że to niedobry interes. Teraz ty im usługujesz, a zara wezmą jakiegoś francuzika, który namaluje twoje zwłoki rozwleczone na płocie. Nazwą to ekstazą albo padliną, wezmą trochę z Berniniego i trochę z Baudelaire'a, oni, tamci, no mua - robię przerwę, bo moja gestykulacja poszła odrobinę za daleko, ale cmokam, oddając odgłos tego ukontentowania pośród taniej burżuazji - będą zachwyceni - wyrokuję, szukając czegoś innego, niż wsparcia po stronie Philippy. Chichoczę zaraz cicho, bo ta, ta część to jednak będzie najlepsza - powiemy mu? - no dobra, nie będę taki, powiem - jest, jest. Pracowała u mnie, w Wenus. Długo, parę lat. Mówili na nią Orchidea. Cesarzowa. Merlinie, ci spermiarze bulili za nią tyle, ile Parszywy przez miesiąc nie zarobi na czysto - jęczę, może nie za noc, ale, ale. Jak robiliśmy licytacje, najwięksi amatorzy kupnych wdzięków puszczali pod młotek swoje letnie chawiry, a dorobkiewicze i akty własności domów - bo ja jestem lordem, wiesz Bojczuk - dodaję, gwoli wyjaśnienia, gdyby nie załapał - pieprzony Francis Lestrange z tych pieprzonych Lestrange'ów z pieprzonego Hampshire. Pieprzony lord pieprzonej Wyspy Wight - już nie mogę się zatrzymać, a jego zszokowana morda wyprowadza mnie z równowagi - no myyyśl, kowboju - egzekwuję od niego odrobiny wysiłku - skąd bym niby umiał po trytońsku gadać, co? Tamta syrena, pamiętasz jeszcze? Peegen? - uśmiecham się durnowato - to była moja pierwsza - jezu, to już za dużo, nawet jak dla mnie, staje mi na baczność i jest twardy, jak skała, ale już, już, ćśśśś. Gładzę się uspokajająco, raz, drugi, napięcie prawie znika, ale podchodzi pod skórę i domaga się ujścia, żąda dotyku. Mogę se udawać, że jeszcze stanę sztorcem, ale Filipka mówi prawdę, dziwka z dziwki nie wyjdzie, a ja to jestem łatwy, zbyt łatwy, więc w ogóle się nie krępuję i ta kurewka, co we mnie siedzi, idzie prosto na nich. Naga, w samych tylko obcasach takich turbo wysokich. Zawsze chciałem spróbować chodzić na szpilkach, ale mam tak wielkie stopy, że nie znalazłem jeszcze na moje kopyto, a marzy mi się co najmniej piętnaście centymetrów. Później, później, ramiona mi drgają, gdy ona mnie dotyka, a on tak całuje, to są skurcze, ale nie przedśmiertne, a zapowiadające otępiającą rozkosz. Woda trochę ją rozmywa, nie czuję tak dobrze jej wilgoci, tego, jak jest lepka i klejąca, jak soki mieszają się między udami i tworzą bajoro. Przez usta wciągam powietrze, napierając dalej, gdzie prowadzi mnie dłonią, podbródek unoszę, chcę patrzyć na nią, właśnie teraz, kiedy przebieram palcami w środku, od niechcenia, raz po raz trącając łechtaczkę. Nie boję się tych biologicznych nazw, zbliżam się do niej i dołączam trzeci palec, teraz już sztywno, przylegając do jej ciała, a palcami tam w środku, do ścianki. Mocno, władczo, czekam, aż zacznie wieszać się na ramieniu albo skomleć; instruować mnie, gdzie i jak powinienem być. A on, on obok też pomaga, prowadzi mój język na eksplorację rewirów, które dotąd są obce. Męski kark i męski język, który przesuwa się po moim obojczyku, broda pokryta słabo rosnącym zarostem drażni me łopatki, chwytam go za włosy nisko przy szyi, już, już Johny, wystarczy. Kłopoczę się, pyłek otumania i rozumiem tyle, że chcę być z nimi, jak najbliżej i jak najściślej, wić się razem i razem dochodzić. Przeżyć swój najlepszy orgazm, który wystrzeli mnie na inną planetę, gdy będę ssać jej pierś, i poruszać jego penisem, cały się wzdrygam, za bardzo metodycznie. Drżę cały, pośpieszny i zniecierpliwiony, bo jest w tym uczucie. Proste, to pożądanie i głód, wzmożony porcją narkotyku, który prowadzi mnie do zaciśnięcia dłoni na jej biodrach, do wsunięcia ręki miedzy pośladki, proszę, by mi je pokazała, podniosła na chwilę, uniosła je znad wody. Dobieram się tam, ustami, palcami, zachwycony na nią tak bardzo, że przestaję kontrolować własne serce, które bije tak szybko, że zamiast w klatce, trzymam je już w gardle.
-Może zaboleć - szepczę jej cichutko wprost do ucha, odgarniając jej zlepiony kosmyk włosów i patrząc ponad głowę dziewczyny na szczwanego Bojczuka, który wygląda, jakby po długiej głodówce miał skonsumować steka. Napieram na nią stanowczo, lecz ostrożnie, przygotowałem ją, więc zaraz mnie tu wpuści, dłonią pieszczę ją z drugiej strony, niech się rozluźni i podda się po prostu zintensyfikowanemu czuciu. Raz za razem, wślizguję się coraz głębiej, oddychając ciężko na jej kark, plącząc oddechem jej schnące włosy, a gdy już jestem cały, przywieram do jej pleców i obsypuję je pocałunkami, wdzięczności, ulgi, namiętności. Bojczuk, gdzie jesteś, jego też czuję, echa jego pchnięć, szybszych, głębszych od moich, chwytam go za włosy i ciągnę w górę, do mokrego, ostrego pocałunku nad głową Filipki zaklinowanej między naszymi ciałami.
-Nie - odpowiadam pośpiesznie, po czym marszczę brwi, z wysiłkiem dysponując minimalną porcją skupienia. W głowie moje myśli pędzą, a ja nie mogę za nimi nadążyć, jakbym miał astmę albo chorobę alkoholową - nie - dodaję zaraz, ochlapując swoją twarz wodą, już pewniej i stanowczo - całowałem kilku... - nastu? dziesięciu? Raczej: pozwalałem, by oni całowali mnie, inspekcjonowałem ich usta, piłowałem zęby, porównywałem. Wszystkie moje sierotki z Wenus, każdy albo wspinał się na palce albo łapał mnie za brodę i wpijał się w me wargi. Musiałem wiedzieć, jeśli sam chciałem ich później całować, każdy mężczyzna by zechciał - tak, tak myślę - kurwa, Bojczuk, trudne pytania mi zadajesz - to było niesamowicie dziwne uczucie, wiesz - wypalam, jak z automatu, przysuwając się jednak bliżej Filipki, dłoń lokując pod jej piersią i kciukiem drażniąc brodawkę - jakbym drążył tam tunel, który ma nie mieć końca, a ty byłeś strasznie gorący i dziwnie gładki, bez żadnych żył, niczego. Nie smakowałeś szałowo, raczej średnio bym powiedział, ale chciałem to robić dalej. A wcześniej malowałem ci paznokcie i tańczyliśmy. Do tego - streszczam im ten mój sen, propagandowy i zbytnio niepoprawny, bym zdradził go komuś jeszcze. Nawet dziennikowi się nie pożalę, kartki to paple. Gadają, gadają, gadają. Każdy szelest to o parę słów za dużo, a tamte, przecież one mogą nas posłać na stół operacyjny. A bez kutasa, to jak kurwa bez ręki, nawet gorzej przecież, bo ręce są dwie. Jakbym wtedy sikał? - nie, ty nie - mruczę, nie tak, jak oni. Czuję się niezręcznie, nawet przez warstwę krążącego w żyłach błyszczącego pyłu. Mało mi go, ostatni raz otarłszy się o te nagie ciała, biegnę, płynę, opływam - by to nim się natrzeć, zahartować i ostudzić. Druga porcja ląduje w drugiej dziurce, a że jestem rozochocony, muszę poprawić. Nie wiem, czy będzie więcej wciągane, bo mój drogocenny jak na stop-klatce leci na dno.
-Nie jestem wcale luje, Phillie - protestuję miękko, oburzony, łaskocząc jej kark - powiedz jej Bojczuk. Powiedz, że nie jestem - żądam od Johnatana solidarności, chociaż nasz wątek może mu uciec. Łapię mokrą rękę dziewczyny i całuję jej palce, każdy z osobna częstuję cmoknięciem, a później je ssę, żeby nie były pokryte wodą, tylko moją śliną - gotowe - rozpromieniam się, jakbym uratował ją od morderczej choroby, która zbiera swoje żniwo pośród małoletnich barmanek w portowych tawernach. Jesteś już bezpieczna, Phils, nie bój żaby, mała. Szafa gra, królewno/
-Maluj, gdzie chcesz, byle kurwa z dala o nich. Ja już ci mówiłem, Johny, że to niedobry interes. Teraz ty im usługujesz, a zara wezmą jakiegoś francuzika, który namaluje twoje zwłoki rozwleczone na płocie. Nazwą to ekstazą albo padliną, wezmą trochę z Berniniego i trochę z Baudelaire'a, oni, tamci, no mua - robię przerwę, bo moja gestykulacja poszła odrobinę za daleko, ale cmokam, oddając odgłos tego ukontentowania pośród taniej burżuazji - będą zachwyceni - wyrokuję, szukając czegoś innego, niż wsparcia po stronie Philippy. Chichoczę zaraz cicho, bo ta, ta część to jednak będzie najlepsza - powiemy mu? - no dobra, nie będę taki, powiem - jest, jest. Pracowała u mnie, w Wenus. Długo, parę lat. Mówili na nią Orchidea. Cesarzowa. Merlinie, ci spermiarze bulili za nią tyle, ile Parszywy przez miesiąc nie zarobi na czysto - jęczę, może nie za noc, ale, ale. Jak robiliśmy licytacje, najwięksi amatorzy kupnych wdzięków puszczali pod młotek swoje letnie chawiry, a dorobkiewicze i akty własności domów - bo ja jestem lordem, wiesz Bojczuk - dodaję, gwoli wyjaśnienia, gdyby nie załapał - pieprzony Francis Lestrange z tych pieprzonych Lestrange'ów z pieprzonego Hampshire. Pieprzony lord pieprzonej Wyspy Wight - już nie mogę się zatrzymać, a jego zszokowana morda wyprowadza mnie z równowagi - no myyyśl, kowboju - egzekwuję od niego odrobiny wysiłku - skąd bym niby umiał po trytońsku gadać, co? Tamta syrena, pamiętasz jeszcze? Peegen? - uśmiecham się durnowato - to była moja pierwsza - jezu, to już za dużo, nawet jak dla mnie, staje mi na baczność i jest twardy, jak skała, ale już, już, ćśśśś. Gładzę się uspokajająco, raz, drugi, napięcie prawie znika, ale podchodzi pod skórę i domaga się ujścia, żąda dotyku. Mogę se udawać, że jeszcze stanę sztorcem, ale Filipka mówi prawdę, dziwka z dziwki nie wyjdzie, a ja to jestem łatwy, zbyt łatwy, więc w ogóle się nie krępuję i ta kurewka, co we mnie siedzi, idzie prosto na nich. Naga, w samych tylko obcasach takich turbo wysokich. Zawsze chciałem spróbować chodzić na szpilkach, ale mam tak wielkie stopy, że nie znalazłem jeszcze na moje kopyto, a marzy mi się co najmniej piętnaście centymetrów. Później, później, ramiona mi drgają, gdy ona mnie dotyka, a on tak całuje, to są skurcze, ale nie przedśmiertne, a zapowiadające otępiającą rozkosz. Woda trochę ją rozmywa, nie czuję tak dobrze jej wilgoci, tego, jak jest lepka i klejąca, jak soki mieszają się między udami i tworzą bajoro. Przez usta wciągam powietrze, napierając dalej, gdzie prowadzi mnie dłonią, podbródek unoszę, chcę patrzyć na nią, właśnie teraz, kiedy przebieram palcami w środku, od niechcenia, raz po raz trącając łechtaczkę. Nie boję się tych biologicznych nazw, zbliżam się do niej i dołączam trzeci palec, teraz już sztywno, przylegając do jej ciała, a palcami tam w środku, do ścianki. Mocno, władczo, czekam, aż zacznie wieszać się na ramieniu albo skomleć; instruować mnie, gdzie i jak powinienem być. A on, on obok też pomaga, prowadzi mój język na eksplorację rewirów, które dotąd są obce. Męski kark i męski język, który przesuwa się po moim obojczyku, broda pokryta słabo rosnącym zarostem drażni me łopatki, chwytam go za włosy nisko przy szyi, już, już Johny, wystarczy. Kłopoczę się, pyłek otumania i rozumiem tyle, że chcę być z nimi, jak najbliżej i jak najściślej, wić się razem i razem dochodzić. Przeżyć swój najlepszy orgazm, który wystrzeli mnie na inną planetę, gdy będę ssać jej pierś, i poruszać jego penisem, cały się wzdrygam, za bardzo metodycznie. Drżę cały, pośpieszny i zniecierpliwiony, bo jest w tym uczucie. Proste, to pożądanie i głód, wzmożony porcją narkotyku, który prowadzi mnie do zaciśnięcia dłoni na jej biodrach, do wsunięcia ręki miedzy pośladki, proszę, by mi je pokazała, podniosła na chwilę, uniosła je znad wody. Dobieram się tam, ustami, palcami, zachwycony na nią tak bardzo, że przestaję kontrolować własne serce, które bije tak szybko, że zamiast w klatce, trzymam je już w gardle.
-Może zaboleć - szepczę jej cichutko wprost do ucha, odgarniając jej zlepiony kosmyk włosów i patrząc ponad głowę dziewczyny na szczwanego Bojczuka, który wygląda, jakby po długiej głodówce miał skonsumować steka. Napieram na nią stanowczo, lecz ostrożnie, przygotowałem ją, więc zaraz mnie tu wpuści, dłonią pieszczę ją z drugiej strony, niech się rozluźni i podda się po prostu zintensyfikowanemu czuciu. Raz za razem, wślizguję się coraz głębiej, oddychając ciężko na jej kark, plącząc oddechem jej schnące włosy, a gdy już jestem cały, przywieram do jej pleców i obsypuję je pocałunkami, wdzięczności, ulgi, namiętności. Bojczuk, gdzie jesteś, jego też czuję, echa jego pchnięć, szybszych, głębszych od moich, chwytam go za włosy i ciągnę w górę, do mokrego, ostrego pocałunku nad głową Filipki zaklinowanej między naszymi ciałami.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
W czworokątnej przestrzeni wielkiego basenu pozostawali równi, skąpani w tej samej pianie, nadzy, nieosłonięci, niczym szeroko rozwarte księgi. Chcieli się łączyć w lepkich ramionach, chcieli się dzielić perfidnością głęboko zaszywanych w myśli sekretów. Czy nie tak? Zatrzymał się czas, spetryfikowane kocisko utknęło na dachu podłej kamienicy, w ciasnej uliczce zamarł staruszek nerwowo wyciągający z metalowej puszki resztki jedzenia. Tu kołysały się fale i przesuwały włosy z boku na bok, z palca do palca. Tu ślizgały się pięty po zbyt płytkiej powierzchni, by można było zachłysnąć się tajemniczą głębiną. Przygasały rozmowy, rosło pragnienie, rozpalały się żądze z zbyt długo już nieobleczonych w czułość ciałach. W duszach zaufanych, dobrze znanych, przygotowanych do niegasnącej perwersji. I po to mieli dla siebie być, i dla nieskrępowanego przegadania gorzej rzeczywistości i dla uwodzenia tego, co dawno zostało już zatrzaśnięte w przyjacielskich ramionach. Niemniej przygryzała lekko wargę na myśl o tym, że jeszcze chwila i to się wreszcie przydarzy. Przeciągali to, dzieląc się mniej lub bardziej krzykliwą aferą, ale wiedzieli, dokąd zbliżali się przelotnym muśnięciem duszy, tymi paroma łakomymi mrugnięciami, przypadkowo draśniętą łydką. Żaden plan nie musiał istnieć, by przeczuwali, by doprowadzili do ukoronowania wolnej chwili ochłody. Gdy ciała staną się już ostatecznie mokre, gdy woda przestanie się pienić, nadejdzie nuda. Na nich jednak ta wizja zdawała się nie robić już żadnego wrażenia.
Przysłuchiwała się, czasem pozwalając sobie na śmiech niosący się echem do rdzawych rur. Być może te irytującym piskiem poprowadziły ich głosy aż do sąsiadów. Nieważne. Nikt nie mógł odebrać im tego popołudnia, tej soczystej chwili, tego ciepła ciał w lodowatej wodzie. Obietnicy dreszczy, które ugłaskiwała już w każdym subtelnym dotyku na własnym ramieniu. – Powiemy – odpowiedziała więc Morganowi i popatrzyła niecnie w stronę chaotycznego żeglarzyny. Czy to mógł przewidzieć? Jej dłoń zaplotła się wokół pasa tego szanowanego lorda o nienagannej duszy, niesplugawionej, nienależnej temu brudnemu pospólstwu. Przejechała pazurami po napiętych mięśniach i poszukała jego ciepła. Musiała przesunąć się bardziej. – Widzisz, Johnny, możemy to robić. Możemy go mieć dla siebie. Pieprzonego lorda. Czujesz to? – obwieściła, wysuwając mackę w poszukiwaniu falującej płetwy marynarza. Gdy zaś ją znalazła, poprowadziła prosto na klatę piersiową Francisa. – Książę, który bawi się w taniego gnojka – zanuciła, pociągając dłonią Bojczuka po męskim brzuchu. O tak, grzało ją to, co mogła im zrobić. I to, co potem mogli uczynić dla niej. Głód narastał, ale drobna czułość miała być dopiero wstępem, nieśmiałym głosem w pierwszym akcie. Skrępowanie? W tym towarzystwie nikt by w to nie uwierzył. – A wiesz, Lestrange, kto był moim pierwszym? I kto był jego pierwszą? – podpytała, brodą wskazując na wilgotną facjatę Bojczuka. Chyba pierwszą. Uśmiechnęła się szerzej, mocno usatysfakcjonowana. Wkrótce zlepiła się z ciałem tego pierwszego, tego najukochańszego, tego już na wieki zakotwiczonego w jej ciele i w duszy. Bo choćby gamoń zdechł na środku portowego placu i gnił sobie zaszczany przez portowe kundle, ona nie zapomni. I dlatego przyciągała go ku sobie, owijała się napastliwie, łaskotała własne ciało w niedyskretnym ocieraniu o to drugie, demonstrowała, jak bardzo był jej teraz niezbędny. Jak bardzo był podległy jej woli i jak niemożliwie mocno pragnęła rozpalić w nim prawdziwe pożary. Spokojnie, woda tylko drażniła, wilgotne pędzle rysowały świetliste wzory na łakomych ciałach, czyniąc skórę jeszcze bardziej smakowitą. Złożyła kilka pocałunków przy Bojczukowym ramieniu, a potem na ledwie moment ułożyła głowę i przymknęła powieki, przyciskając piersi do jego klatki piersiowej. Wewnątrz rozpędzona kobiecość wibrowała. Nie prosiła o skupienie, nie wyciągała ruchliwym językiem żadnych nowych słów. Tylko rozkosz spijaną z odrobiną mydła i ciepłem przyjaznych warg. Należeli do niej. Obydwaj. Ściągała ich do siebie, w siebie, ku sobie. Paraliżowała rozsądek, dewastowała granicę. Na co komu moralność? Na co komu pieprzona przyzwoitość? Była mdła, nudna, nie potrafiła jej już podniecić. A może? Nie teraz, nie przy nich, nie w tym bezgłośnym rozumieniu rosnących ciał i pulsujących serc. Nacierali się wzajemnymi pragnieniami, doprowadzali wodę do wrzenia. Zaparowało pęknięte łazienkowe okienko. Za nim ulica bardziej odległa niż kiedykolwiek wcześniej. A w łazience nieczystość mnożona za każdym razem, gdy zęby pociągnęły napięty kawałek skóry. Byli na niej wszędzie, zbyt wiele palców zadawało naciski, wciskało się we wrażliwe szczeliny, przecierało szlaki zmuszone w ostatnich dniach do bolesnej tęsknoty i absurdalnej wiary. O niczym takim nie chciała myśleć. Wyobrażenia pragnęła przekuć w rzeczywistą perwersję, wonną i mokrą. Z ust wędrowała do ust. W palcach ściskała włosy, pociągała za kark, zmuszając raz jedno, raz drugie ciało do pocałunku, do przemęczonej, przepragnionej tortury, za którą usta mogłyby już nie nadążyć. Tymczasem i ich chciała podglądać w zderzeniu męskości, w narastającej gotowości. Wabili ją swymi pieszczotami, nie umiała powstrzymać ud poruszających się już wręcz błagalnie, znacząco, niecierpliwie. Byleby tylko już jej to dali. W pułapce, ocierana przez sterczące dumnie ciała, gotowała się zupełnie obezwładniona – choć tylko na pozór, tylko dla nich, tylko przez chwilę. Mogła dać im władzę, rozluźnić ramiona, westchnąć jak to płoche dziewczę gotowe poczuć wreszcie mężczyznę. Ale ich było dwóch i żaden nie pozbawi się tej rozkoszy, czyż nie? Zdawało jej się, że nie potrzebowali nawet tego pyłku, by się splugawić, by sięgnąć po największy szczyt rozkoszy, by rozłożyć te uda i wetrzeć pomiędzy nie własne fantazje. Żadne nie było niewinne i żadne nie prosiło o pląs dziewicy wypchniętej w stronę nieznanego. Zabawy już dłużej przeciągać się nie dało, ruchliwe ciała wytańczyły soczyste wstępy, dopełniły rytuału, by w końcu wbić się w ostateczność. W nią.
Zbliżały się i oddalały. Te ściany łazienki, te brzegi wanny, długie męskie nogi i klatki pozwalające jej oprzeć się i wreszcie oddać. Gdy zamknęła oczy, mimowolnie rozchyliła usta, wystawiając się dla nich. Pozwalając im się zbałamucić, zaczarować, rozpieścić w lawinie wzajemnej rozkoszy. Wypięta, oczekująca, bezwstydna. Pod ciemnością powiek kalejdoskopem malowały się iskry. Dotyk odczuwała mocniej, pełniej. Niechaj zrobią, co chcą, niech zmuszą ją do najgłośniejszego wrzasku. Niech rozdrażni się delikatna skóra tam we wrażliwym zaróżowieniu, niech uczynią tak, by żadne nie potrafiło o tym przeżyciu zapomnieć. Nie przejęła się głosem Francisa, nie drgnęła, gdy zapowiadany bolesny cień prześlizgnął się promieniście po całym podbrzuszu. Poddała się im, ścisnęła mimowolnie, dla nich. Zgarnięta w silne żądze. Opętana w najprzyjemniejsze więzy, zaklęta. Popychana w takt dzikości męskiego pocałunku. Spełniona.
zt
Przysłuchiwała się, czasem pozwalając sobie na śmiech niosący się echem do rdzawych rur. Być może te irytującym piskiem poprowadziły ich głosy aż do sąsiadów. Nieważne. Nikt nie mógł odebrać im tego popołudnia, tej soczystej chwili, tego ciepła ciał w lodowatej wodzie. Obietnicy dreszczy, które ugłaskiwała już w każdym subtelnym dotyku na własnym ramieniu. – Powiemy – odpowiedziała więc Morganowi i popatrzyła niecnie w stronę chaotycznego żeglarzyny. Czy to mógł przewidzieć? Jej dłoń zaplotła się wokół pasa tego szanowanego lorda o nienagannej duszy, niesplugawionej, nienależnej temu brudnemu pospólstwu. Przejechała pazurami po napiętych mięśniach i poszukała jego ciepła. Musiała przesunąć się bardziej. – Widzisz, Johnny, możemy to robić. Możemy go mieć dla siebie. Pieprzonego lorda. Czujesz to? – obwieściła, wysuwając mackę w poszukiwaniu falującej płetwy marynarza. Gdy zaś ją znalazła, poprowadziła prosto na klatę piersiową Francisa. – Książę, który bawi się w taniego gnojka – zanuciła, pociągając dłonią Bojczuka po męskim brzuchu. O tak, grzało ją to, co mogła im zrobić. I to, co potem mogli uczynić dla niej. Głód narastał, ale drobna czułość miała być dopiero wstępem, nieśmiałym głosem w pierwszym akcie. Skrępowanie? W tym towarzystwie nikt by w to nie uwierzył. – A wiesz, Lestrange, kto był moim pierwszym? I kto był jego pierwszą? – podpytała, brodą wskazując na wilgotną facjatę Bojczuka. Chyba pierwszą. Uśmiechnęła się szerzej, mocno usatysfakcjonowana. Wkrótce zlepiła się z ciałem tego pierwszego, tego najukochańszego, tego już na wieki zakotwiczonego w jej ciele i w duszy. Bo choćby gamoń zdechł na środku portowego placu i gnił sobie zaszczany przez portowe kundle, ona nie zapomni. I dlatego przyciągała go ku sobie, owijała się napastliwie, łaskotała własne ciało w niedyskretnym ocieraniu o to drugie, demonstrowała, jak bardzo był jej teraz niezbędny. Jak bardzo był podległy jej woli i jak niemożliwie mocno pragnęła rozpalić w nim prawdziwe pożary. Spokojnie, woda tylko drażniła, wilgotne pędzle rysowały świetliste wzory na łakomych ciałach, czyniąc skórę jeszcze bardziej smakowitą. Złożyła kilka pocałunków przy Bojczukowym ramieniu, a potem na ledwie moment ułożyła głowę i przymknęła powieki, przyciskając piersi do jego klatki piersiowej. Wewnątrz rozpędzona kobiecość wibrowała. Nie prosiła o skupienie, nie wyciągała ruchliwym językiem żadnych nowych słów. Tylko rozkosz spijaną z odrobiną mydła i ciepłem przyjaznych warg. Należeli do niej. Obydwaj. Ściągała ich do siebie, w siebie, ku sobie. Paraliżowała rozsądek, dewastowała granicę. Na co komu moralność? Na co komu pieprzona przyzwoitość? Była mdła, nudna, nie potrafiła jej już podniecić. A może? Nie teraz, nie przy nich, nie w tym bezgłośnym rozumieniu rosnących ciał i pulsujących serc. Nacierali się wzajemnymi pragnieniami, doprowadzali wodę do wrzenia. Zaparowało pęknięte łazienkowe okienko. Za nim ulica bardziej odległa niż kiedykolwiek wcześniej. A w łazience nieczystość mnożona za każdym razem, gdy zęby pociągnęły napięty kawałek skóry. Byli na niej wszędzie, zbyt wiele palców zadawało naciski, wciskało się we wrażliwe szczeliny, przecierało szlaki zmuszone w ostatnich dniach do bolesnej tęsknoty i absurdalnej wiary. O niczym takim nie chciała myśleć. Wyobrażenia pragnęła przekuć w rzeczywistą perwersję, wonną i mokrą. Z ust wędrowała do ust. W palcach ściskała włosy, pociągała za kark, zmuszając raz jedno, raz drugie ciało do pocałunku, do przemęczonej, przepragnionej tortury, za którą usta mogłyby już nie nadążyć. Tymczasem i ich chciała podglądać w zderzeniu męskości, w narastającej gotowości. Wabili ją swymi pieszczotami, nie umiała powstrzymać ud poruszających się już wręcz błagalnie, znacząco, niecierpliwie. Byleby tylko już jej to dali. W pułapce, ocierana przez sterczące dumnie ciała, gotowała się zupełnie obezwładniona – choć tylko na pozór, tylko dla nich, tylko przez chwilę. Mogła dać im władzę, rozluźnić ramiona, westchnąć jak to płoche dziewczę gotowe poczuć wreszcie mężczyznę. Ale ich było dwóch i żaden nie pozbawi się tej rozkoszy, czyż nie? Zdawało jej się, że nie potrzebowali nawet tego pyłku, by się splugawić, by sięgnąć po największy szczyt rozkoszy, by rozłożyć te uda i wetrzeć pomiędzy nie własne fantazje. Żadne nie było niewinne i żadne nie prosiło o pląs dziewicy wypchniętej w stronę nieznanego. Zabawy już dłużej przeciągać się nie dało, ruchliwe ciała wytańczyły soczyste wstępy, dopełniły rytuału, by w końcu wbić się w ostateczność. W nią.
Zbliżały się i oddalały. Te ściany łazienki, te brzegi wanny, długie męskie nogi i klatki pozwalające jej oprzeć się i wreszcie oddać. Gdy zamknęła oczy, mimowolnie rozchyliła usta, wystawiając się dla nich. Pozwalając im się zbałamucić, zaczarować, rozpieścić w lawinie wzajemnej rozkoszy. Wypięta, oczekująca, bezwstydna. Pod ciemnością powiek kalejdoskopem malowały się iskry. Dotyk odczuwała mocniej, pełniej. Niechaj zrobią, co chcą, niech zmuszą ją do najgłośniejszego wrzasku. Niech rozdrażni się delikatna skóra tam we wrażliwym zaróżowieniu, niech uczynią tak, by żadne nie potrafiło o tym przeżyciu zapomnieć. Nie przejęła się głosem Francisa, nie drgnęła, gdy zapowiadany bolesny cień prześlizgnął się promieniście po całym podbrzuszu. Poddała się im, ścisnęła mimowolnie, dla nich. Zgarnięta w silne żądze. Opętana w najprzyjemniejsze więzy, zaklęta. Popychana w takt dzikości męskiego pocałunku. Spełniona.
zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Fala rozpływającej się rozkoszy zalewała całą trójkę, z każdym kolejnym ruchem, pieszczotą, pocałunkiem. Ani Philippa ani Johnatan ani Francis nie zastanawiali się nad konsekwencjami ani możliwymi skutkami — żyli chwilą, byli chwilą, korzystając z wolności jaką mieli, gęstej atmosfery i ekstazy, która wypełniała i opuszczała ich ciała, kiedy było już po wszystkim. Dla Bojczuka i Lestrange'a mógł to być ledwie jednorazowy wyskok, krótka, pełna pruderii gra. Philippa początkowo również mogła przeoczyć, że miesiąc później jej cykl się nie powtórzył. Te szczególne dni nie pojawiły się także i dwa i trzy miesiące po tym spotkaniu. Z pozoru niewinna zabawa znalazła jednak podatny grunt do zasiania w nim ziarna. Moss miała się dopiero przekonać, że pod jej sercem rozwija się nowe życie.
| Status zdrowia Philippy został zaktualizowany o ciążę (lipiec 57).
| Status zdrowia Philippy został zaktualizowany o ciążę (lipiec 57).
Strona 2 z 2 • 1, 2
Łazienka
Szybka odpowiedź