Przed wejściem
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Klatka schodowa
Długi sznur schodów wijących się ku chmurom, obdrapane ściany, o które nikt dawno już nie zadbał, a na każdym piętrze kolorowe przesmyki zapraszające do zajrzenia w czyjeś podejrzane sprawy. Klatka schodowa jest dość wąska. Na dole od lat stoi stos przykurzonych gratów niewiadomego pochodzenia. Przed drzwiami leży poszarpany kawałek starego dywanu, w który mieszkańcy wcierają brud ulicy. Gdzieś jest przycisk, niewielka iskra rozpalająca magicznie światełko w tej ciasnej wieży. Nim wyjdziesz, spoglądasz jeszcze ostatni raz na wiekowe, przybrudzone lustro wiszące na ścianie przed drzwiami wyjściowymi. Nim wejdziesz, bierzesz głęboki wdech, bo nie wiesz, co poczujesz w środku. Nieprzyjemny zaduch, zapach starości i mokrej sierści. Czasami słychać wycie rur, czasami skrzypią żałośnie czyjeś kości, ale nigdy nie płakało tu dziecko. Tu nie ma dzieci. Tu wszyscy oczekują własnej śmierci.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Philippa Moss dnia 13.07.19 12:50, w całości zmieniany 3 razy
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wymykające ze ślicznych ustek tłumaczenia nie potrafiły zaskoczyć Fils. Spodziewała się, że wyraźny brak pewności szybko spróbuje przyblokować te pierwsze, skąpane w tak ważnych emocjach opowieści. Nie zamierzała wyrywać z niej szczegółów, wiedziała, że jeśli tylko Frances zechce, sama je odsłoni, ale z drugiej strony najprawdopodobniej uciekłaby, zanim oswoiłyby się we wspólnej szczerości. Tak się jednak nie stało, z pomocą zaintrygowania Moss, mówiła coraz więcej. Ten wieczór miał być przyjemnym wyrwaniem od tej nazbyt ponurej rzeczywistości. Miały kolorowe alkohole z egzotycznych wysp, miały słodycze, o którym nie śniło się biedniejszym londyńczykom. Miały siebie.
– Pierwsza i nawet nie taka najgorsza. To obiecujący początek. Wiesz, jeszcze wiele ich przed tobą – rzuciła, by dodać jej otuchy, i puściła oczko. Ostatecznie świat nie kończył się na chłopaku z zaaranżowanej randki. Franka była piękną kobietą, jej talenty, bystry umysł i nienaganne maniery mogły przyciągnąć wielu obiecujących gości. Dobrze widziała, jak niektórzy w porcie wodzili za nią spojrzeniem. Pytanie tylko czy bali się Keata czy może Philippy? Dopóki którykolwiek z nich nie przeskrobał sobie u Fil, mogła kiwać zachęcająco głową, choć nie chciała porzucać kontrolnego spojrzenia. Jej młodość i niewinność wabiły też z pewnością i tych niewskazanych, choć podobno trudno czasem pogodzić oczekiwania z porywami serca. Niestety o tym drugim Moss niewiele wiedziała, odgradzając własne namiętności od tak lirycznej miłości. – Żałujesz? Mama najwyraźniej dobrze zrobiła, zachęcając cię. Mężczyźni bywają czasami całkiem niezłym towarzystwem – stwierdziła, przeczuwając, że Burroughs należało odrobinę pokierować. Pozwolić jej na poczucie tego odważnego powiewu. Oczywiście narzekania matki bywały okrutne i nieprzyjemne, ale ta chyba nie miała złych intencji. Kiwnęła głową, gdy rozmówczyni poszukiwała zrozumienia. Tak, znały się już od lat, choć nieco sprzeczne usposobienia nie pozwalały Philippie w pełni pojąć Frances, ale mimo to starała się zbliżyć do jej wrażeń. Gdy o tym rozmyślała, mimowolnie wracała do obrazów ze swoich szkolnych lat, kiedy to i jej, wtedy jeszcze jako Annie, brakowało tej pewności i błysku w oku, gdy wycofywała się, zamiast odważnie stawiać krok. Dziś już nikt nie mógłby przywołać takiego wizerunku Philippy. Wypracowanie tej postawy wymagało jednak sporo wysiłku, sporo długich miesięcy zgłębiania siebie, wrzucania w ekstremalne sytuacje, których Frances pewnie wolałaby sobie nie wyobrażać. Nikt jednak nie powiedział, że i jasnowłosa miała któregoś dnia przeobrazić się w Moss, choć mnogość doświadczeń z pewnością zaowocuje zmniejszonym lękiem.
Pozwoliła jej mówić. Słuchała, poszukując faktycznych wrażeń, do których nie przyznałaby się otwarcie sama. Nasuwał jej się jeden wniosek, ale był chyba zbyt wczesnym osądem. Frances raczej nie okazywała podekscytowania. Może randką, może i tym całym chłopakiem. Mówiła o tym wszystkim tak ostrożnie, dość trzeźwo. To się Philippie nawet podobało, ale z drugiej strony te bardziej poukładane dziewczęta zwykły przeżywać pierwsze miłosne gry w większym ożywieniu. Być może jednak Frances potrzebowała czasu, o wiele więcej niż parę godzin przy stoliku. – Nie ma niczego dziwnego w niezręczności, dla was obojga to nowe doświadczenie. Byliście sobie obcy, ale chyba… dziś wiesz już o nim więcej. Udało wam się odnaleźć później wspólny język? – zapytała ostrożnie, nie chcąc też przesadzić z nadmiernymi osądami. Gdyby to była Belvina, albo nawet Keat czy Bojczuk, to nie patyczkowałaby się tak jak w przypadku Frances. Wciąż za mało alkoholu wypełniły. Należało to szybko zmienić.
– A powinnaś. Wiedzą o nim wszystko. Nie podsunęliby nam żadnego świństwa. Nie ośmieliliby się – odrzekła nadzwyczaj pewnie. Triumfalny uśmiech ani na moment nie przygasał na jej ustach. – Śmiało, Frances – dodała, biorąc kilka przyjemnych łyków. Te nowe smaki podobały jej się. Były inne, rozkosznie inne, kiedy tydzień za tygodniem zalewała ich wciąż ta sama rzeka wódki i rumu. Kobiety podobno potrzebowały urozmaiconych alkoholowych opcji. Dziś mogły mieć wszystko. – Jak pani Boyle kogoś złapie, na pewno szybko się dowiemy. Do tego czasu musimy sobie jakoś radzić. Ona wybiera, wiesz, po swojemu – oznajmiła z charakterystycznym tonem, który wskazywał na drugie dno tej kwestii. Obie wiedziały przecież, że Dorothea miała świetne oko do barmanek – brała je znikąd, brała je niepewne, wyciągała z ulicy, a potem przeradzały się w prawdziwe portowe syreny. – Skup się na swoim zajęciu, Frances. Ty jedna możesz zajść dalej, niż ktokolwiek z nas. Jesteś naprawdę zdolna. Podejrzewam, że jeszcze trochę i porzucisz ten port. Stolica na ciebie czeka. – Bo i o porcie rzadko kiedy mówiło się jak o części wielkomiejskiego, londyńskiego świata. To był raczej konieczny odmęt, do którego przyznawano się niechętnie. – Więc nic byś nie zrobiła? A co jeśli jakiś mężczyzna naprawdę by ci się spodobał? – zapytała, przechylając lekko głowę. Zamyślonym spojrzeniem mknęła po idealnie gładkiej skórze towarzyszki. – Czasem ryzyko związane ze wstydem jest niewielkie w porównaniu z tym, co możesz zyskać.
Przymioty owego młodzieńca zdawały się dość dobrze komponować z obrazem potencjalnego kandydata dla siostrzanej duszy. To jakiś mądry typ, wiek podobny, maniery poprawne. Czy nie tego chciała? Oczywiście, że nie działało to tak – cechy same w sobie mogły nie zachęcać jej serca, ale najwyraźniej nie dobrano ich aż tak kiepsko w tym konkursie. – W ministerstwie. Brzmi jak dobra partia. Jest jakąś szychą? Chociaż nie, skoro młody, to pewnie dopiero tam zaczyna – rozmyślała głośno, ale i pozwoliła sobie na nutę uznania. – Zaraz… Dudley? Tamten typ też się tak chyba nazywał. Albo jakiś Daniel? Nie pamiętam – wymruczała, sięgając znów po kilka łyków. Raczej wątpliwe, by ci dwaj Dudley'owie byli jednym i tym samym dzikim chłopcem od książek.– Doleję ci – wtrąciła, skupiając się na dalszej części opowieści podczas wypełniania kieliszka. Podsunęła też talerz ze smakołykami. Skradła jedno ciasto i wygodniej rozsiadła się na ulubionej sofie. – No proszę, rozkręcasz się, trzy spotkania. To nie brzmi jak jedna ustawiana, niezbyt zachwycająca randka. Lubisz go. Opowiadałaś coś Keatowi?
Oczywiście, że nie, ale przecież coś musiała odpowiedzieć.
– Pierwsza i nawet nie taka najgorsza. To obiecujący początek. Wiesz, jeszcze wiele ich przed tobą – rzuciła, by dodać jej otuchy, i puściła oczko. Ostatecznie świat nie kończył się na chłopaku z zaaranżowanej randki. Franka była piękną kobietą, jej talenty, bystry umysł i nienaganne maniery mogły przyciągnąć wielu obiecujących gości. Dobrze widziała, jak niektórzy w porcie wodzili za nią spojrzeniem. Pytanie tylko czy bali się Keata czy może Philippy? Dopóki którykolwiek z nich nie przeskrobał sobie u Fil, mogła kiwać zachęcająco głową, choć nie chciała porzucać kontrolnego spojrzenia. Jej młodość i niewinność wabiły też z pewnością i tych niewskazanych, choć podobno trudno czasem pogodzić oczekiwania z porywami serca. Niestety o tym drugim Moss niewiele wiedziała, odgradzając własne namiętności od tak lirycznej miłości. – Żałujesz? Mama najwyraźniej dobrze zrobiła, zachęcając cię. Mężczyźni bywają czasami całkiem niezłym towarzystwem – stwierdziła, przeczuwając, że Burroughs należało odrobinę pokierować. Pozwolić jej na poczucie tego odważnego powiewu. Oczywiście narzekania matki bywały okrutne i nieprzyjemne, ale ta chyba nie miała złych intencji. Kiwnęła głową, gdy rozmówczyni poszukiwała zrozumienia. Tak, znały się już od lat, choć nieco sprzeczne usposobienia nie pozwalały Philippie w pełni pojąć Frances, ale mimo to starała się zbliżyć do jej wrażeń. Gdy o tym rozmyślała, mimowolnie wracała do obrazów ze swoich szkolnych lat, kiedy to i jej, wtedy jeszcze jako Annie, brakowało tej pewności i błysku w oku, gdy wycofywała się, zamiast odważnie stawiać krok. Dziś już nikt nie mógłby przywołać takiego wizerunku Philippy. Wypracowanie tej postawy wymagało jednak sporo wysiłku, sporo długich miesięcy zgłębiania siebie, wrzucania w ekstremalne sytuacje, których Frances pewnie wolałaby sobie nie wyobrażać. Nikt jednak nie powiedział, że i jasnowłosa miała któregoś dnia przeobrazić się w Moss, choć mnogość doświadczeń z pewnością zaowocuje zmniejszonym lękiem.
Pozwoliła jej mówić. Słuchała, poszukując faktycznych wrażeń, do których nie przyznałaby się otwarcie sama. Nasuwał jej się jeden wniosek, ale był chyba zbyt wczesnym osądem. Frances raczej nie okazywała podekscytowania. Może randką, może i tym całym chłopakiem. Mówiła o tym wszystkim tak ostrożnie, dość trzeźwo. To się Philippie nawet podobało, ale z drugiej strony te bardziej poukładane dziewczęta zwykły przeżywać pierwsze miłosne gry w większym ożywieniu. Być może jednak Frances potrzebowała czasu, o wiele więcej niż parę godzin przy stoliku. – Nie ma niczego dziwnego w niezręczności, dla was obojga to nowe doświadczenie. Byliście sobie obcy, ale chyba… dziś wiesz już o nim więcej. Udało wam się odnaleźć później wspólny język? – zapytała ostrożnie, nie chcąc też przesadzić z nadmiernymi osądami. Gdyby to była Belvina, albo nawet Keat czy Bojczuk, to nie patyczkowałaby się tak jak w przypadku Frances. Wciąż za mało alkoholu wypełniły. Należało to szybko zmienić.
– A powinnaś. Wiedzą o nim wszystko. Nie podsunęliby nam żadnego świństwa. Nie ośmieliliby się – odrzekła nadzwyczaj pewnie. Triumfalny uśmiech ani na moment nie przygasał na jej ustach. – Śmiało, Frances – dodała, biorąc kilka przyjemnych łyków. Te nowe smaki podobały jej się. Były inne, rozkosznie inne, kiedy tydzień za tygodniem zalewała ich wciąż ta sama rzeka wódki i rumu. Kobiety podobno potrzebowały urozmaiconych alkoholowych opcji. Dziś mogły mieć wszystko. – Jak pani Boyle kogoś złapie, na pewno szybko się dowiemy. Do tego czasu musimy sobie jakoś radzić. Ona wybiera, wiesz, po swojemu – oznajmiła z charakterystycznym tonem, który wskazywał na drugie dno tej kwestii. Obie wiedziały przecież, że Dorothea miała świetne oko do barmanek – brała je znikąd, brała je niepewne, wyciągała z ulicy, a potem przeradzały się w prawdziwe portowe syreny. – Skup się na swoim zajęciu, Frances. Ty jedna możesz zajść dalej, niż ktokolwiek z nas. Jesteś naprawdę zdolna. Podejrzewam, że jeszcze trochę i porzucisz ten port. Stolica na ciebie czeka. – Bo i o porcie rzadko kiedy mówiło się jak o części wielkomiejskiego, londyńskiego świata. To był raczej konieczny odmęt, do którego przyznawano się niechętnie. – Więc nic byś nie zrobiła? A co jeśli jakiś mężczyzna naprawdę by ci się spodobał? – zapytała, przechylając lekko głowę. Zamyślonym spojrzeniem mknęła po idealnie gładkiej skórze towarzyszki. – Czasem ryzyko związane ze wstydem jest niewielkie w porównaniu z tym, co możesz zyskać.
Przymioty owego młodzieńca zdawały się dość dobrze komponować z obrazem potencjalnego kandydata dla siostrzanej duszy. To jakiś mądry typ, wiek podobny, maniery poprawne. Czy nie tego chciała? Oczywiście, że nie działało to tak – cechy same w sobie mogły nie zachęcać jej serca, ale najwyraźniej nie dobrano ich aż tak kiepsko w tym konkursie. – W ministerstwie. Brzmi jak dobra partia. Jest jakąś szychą? Chociaż nie, skoro młody, to pewnie dopiero tam zaczyna – rozmyślała głośno, ale i pozwoliła sobie na nutę uznania. – Zaraz… Dudley? Tamten typ też się tak chyba nazywał. Albo jakiś Daniel? Nie pamiętam – wymruczała, sięgając znów po kilka łyków. Raczej wątpliwe, by ci dwaj Dudley'owie byli jednym i tym samym dzikim chłopcem od książek.– Doleję ci – wtrąciła, skupiając się na dalszej części opowieści podczas wypełniania kieliszka. Podsunęła też talerz ze smakołykami. Skradła jedno ciasto i wygodniej rozsiadła się na ulubionej sofie. – No proszę, rozkręcasz się, trzy spotkania. To nie brzmi jak jedna ustawiana, niezbyt zachwycająca randka. Lubisz go. Opowiadałaś coś Keatowi?
Oczywiście, że nie, ale przecież coś musiała odpowiedzieć.
Ostatnio zmieniony przez Philippa Moss dnia 23.02.20 21:24, w całości zmieniany 1 raz
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Panna Burroughs nie posiadała tej pewności siebie, jaką posiadała Phillie. Może i była ładna oraz posiadała sporo wiedzy w swojej dziedzinie i umiała się zachować, nie należała jednak do śmiałych, pewnych siebie kobiet, za którymi mężczyźni najchętniej wodzili wzrokiem. Była nieśmiała, nie posiadała pewności siebie, a nie raz w obecności przystojnych i szarmanckich przedstawicieli płci przeciwnej serduszko dziewczyny niebezpiecznie przyspieszało a ona czasem gubiła język w różowych ustach. Pozostało jej mieć nadzieję, że jeśli pojawią się kolejne randki będą one z mężczyznami co najmniej na poziomie pana Sheridana. Dziewczyna miała świadomość, że mogła trafić o wiele gorzej niż uprzejmy, oczytany i dobrze wychowany młody czarodziej. Delikatny, nieśmiały uśmiech zarysował się na jej ustach, gdy kolejne pytanie opuściło siostrzane gardło.
-Nie, nie żałuję. W zasadzie… - Urwała, by zastanowić się nad odpowiednim doborem słów. - Cieszę się, że pierwsza randka minęła mi w jego towarzystwie. Mogłam trafić gorzej. - Tajemnicze słowa opuściły jej usta. Frances nie widziała sensu, by dokładniej określać swoje słowa. Była pewna, że panna Moss doskonale odczyta sens jej słów. Jednocześnie blondynka nie była bardzo chętna do zwierzeń, ze swoich własnych uczuć. Owszem, polubiła tamtego mężczyznę, była to jednak znajomość świeża i niepewna, nawet jeśli planowali trzecie spotkanie, jedynie jedno z nich panna Burroughs nazwałaby pełnoprawną randką. Blondynka nie miała pewności, że ta znajomość do czegoś doprowadzi, nie tylko w romantycznym sensie relacji między czarodziejem a czarownicą. Równie dobrze mogli się po prostu zaprzyjaźnić, biorąc pod uwagę łączące ich zainteresowania. Było jednak za wcześnie, aby dziewczyna mogła cokolwiek jasno określić. Zapewne miną długie tygodnie, nim Frances zauważy, jakie jest podłoże ich znajomości i kolejne kilkanaście dni, nim zaakceptuje stan rzeczy (bądź ucieknie w bezpieczne ściany swojej bańki) oraz pogodzi się z własnymi odczuciami.
- Właśnie dlatego nie żałuję, że padło na niego. Czułam się… swobodniej wiedząc, że nie tylko dla mnie jest to ciężkie przeżycie. - Kolejne pytanie sprawiło jednak, że policzki blondynki zarumieniły się w delikatnym zawstydzeniu. Och, czy Phillie naprawdę sugerowała coś, co przeszło jej przez myśl? - Nie doszło do niczego nieprzyzwoitego… Ale oboje dzielimy podobne zainteresowania, mieliśmy o czym rozmawiać. - Odpowiedziała, przenosząc spojrzenie gdzieś, na zniszczone klepki podłogi. W swej niewinności Frances czuła się zawstydzona samymi, skrzętnie ukrytymi sugestiami wszelkich nieprzyzwoitości. Romanse znała jedynie z książek, tych przyzwoitych bez obfitych scen miłosnych uniesień dwóch splecionych ze sobą ciał.
Mimo swojego wieku mogła pochwalić się zupełnym brakiem jakichkolwiek doświadczeń w tej kwestii. Nawet słodkie pocałunki były dla niej czymś tajemniczym nieznanym.
Blondynka zaśmiała się pod nosem, na kolejne słowa siostry, zadowolona z chwilowej zmiany tematu. Dziewczyna uniosła nawet kieliszek do ust, by upić kolejny łyk. Och, to z pewnością namiesza jej dziś w głowie!
- Owszem, wiedzą. Jednak to co zwykli pijać jest w stanie powalić mnie na łopatki już po kilku, nawet najmniejszych kieliszkach. - Odpowiedziała z wyraźnym rozbawieniem w głosie. Ach, nie było tajemnicą, że panna Burroughs nie należała do kobiet, które posiadały mocną głową. Nie była również kobietą, która chciałaby się upijać - wychodziła z założenia, że takie zachowania jej nie przystoiły młodej pannie takiej, jak ona. Poraz kolejny kieliszek powędrował do jej ust powoli, stopniowo wprowadzając jej mięśnie w stan delikatnego rozluźnienia.
- Ach tak, ja z pewnością nie byłabym jej wyborem. - Dodała równie rozbawionym tonem, co wcześniej. W jej pojęciu, nie było trudno się domyślić, że panna Burroughs z pewnością nie pasowała do dziewczyn pani Boyle. One zawsze wydawały jej się pewne siebie, stanowcze i silne co stanowiło przeciwieństwo eterycznej blondynki, jaką była Frances. Delikatny uśmiech ponownie rozjaśnił buzię dziewczyny, gdy usłyszała kolejne słowa. Miłym było usłyszeć, że ktokolwiek wierzył w jej umiejętności i szanse na lepszą przyszłość. Zależało jej na tym, na wyrwaniu się z doków; osiągnięciu sukcesów i zdobycia sławy w naukowym świecie.
- Każdy byłby w stanie się tego nauczyć, nie osiągnęłam jeszcze nic wielkiego. - Odpowiedziała skromnie, wzruszając delikatnie ramionami. W końcu, nie było jeszcze czego wychwalać. Każdy był w stanie nauczyć się warzenia eliksirów, ukończyć kurs bądź przy dobrych znajomościach zająć jej posadę. Jak mawiają, jedna jaskółka wiosny nie czyniła.
I gdy już myślała, że niezręczny temat się oddalił, ten znów powrócił niczym bumerang. ust blondynki wyrwało się ciche westchnienie, po którym panna Burroughs wypiła pół kieliszka na raz. Nie wiedziała, czy powinna odpowiadać na zadane pytanie które było skomplikowane w swojej naturze, to też w pierwszym odruchu pokręciła przecząco głową. Dając sobie czas na zastanowienie się ile powinna ujawnić. A może właśnie tego potrzebowała, aby nabrać odwagi? Porady doświadczonej kobiety, wiedzącej jak obchodzić się z mężczyznami?
- Dopiero zaczyna w Ministerstwie. - Sprostowała, wzruszając ramionami. W końcu to nie zawód decydował o wartości czarodzieja, chociaż był w stanie wiele o nim powiedzieć. Po dwóch spotkaniach Frances była w stanie stwierdzić, że pan Sheridan z pewnością należał do bardzo ambitnych mężczyzn.
- Keat nie interesuje się tym, co się ze mną dzieje. - Odpowiedziała, może trochę za hardo, niż powinna. Była jednak pewna, że brata nie obchodzi to, z kim się spotyka. Śmiałaby nawet stwierdzić, że nie zainteresowałoby go, gdyby nagle miała stanąć na ślubnym kobiercu. Ten temat wydawał jej się jednak nawet bardziej niezręcznym, niż wspominanie o byłych miłostkach. W końcu siedziała tu z kimś, kto dla jej brata był o wiele ważniejszy od niej. I Frances doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
Kolejna porcja alkoholu wylądowała w gardle panny Burroughs, odrobinę rozwiązując jej język. Gdzieś, podświadomie czuła, że powinna zmienić temat… I potrzebowała kilku rad w tej, jakże nieznanej jej materii.
- Wiesz, ja naprawdę nie odważyłabym się czegokolwiek zrobić, gdyby mężczyzna mi się podobał… - Zaczęła, sięgając do talerza i wyciągając z niej ulubioną czekoladkę, by jej kawałek mógł wylądować w jej ustach, zapewniając jej chwilę zwłoki. - W piątej klasie, podobał mi się taki jeden krukon. Był bardzo inteligentny, a gdy opowiadał o gwiazdach w pokoju wspólnym... Ach, to trzeba było zobaczyć. Zanim się odważyłam, zaczął umawiać się z jedną ślizgonką. - Frances upiła kolejny łyk. - Później, w szóstej klasie spodobał mi się jeden gryfon. Historia była podobna, z tym, że zaplątała mi się stopa w szatę i spędziłam kolejne kilka godzin w skrzydle szpitalnym... - Przerwała z wyraźnym wahaniem, nie wiedząc czy powinna wyjawić kolejny sekret, będąc w nim w pewien sposób zawstydzona. W końcu, Frances upiła kolejny łyk rozwiązującego język alkoholu. - Ostatnio podobał mi się nauczyciel z kursu. Nie był dużo starszy... Och, Phillie, jakbyś usłyszała jak opowiadał o temperaturze warzenia eliksiru przebudzenia! Jak się zakończyło, pewnie będziesz w stanie się domyślić. Brakuje mi odwagi. - Zakończyła, wlepiając spojrzenie szaroniebieskich oczu gdzieś na talerz ze smakołykami.
-Nie, nie żałuję. W zasadzie… - Urwała, by zastanowić się nad odpowiednim doborem słów. - Cieszę się, że pierwsza randka minęła mi w jego towarzystwie. Mogłam trafić gorzej. - Tajemnicze słowa opuściły jej usta. Frances nie widziała sensu, by dokładniej określać swoje słowa. Była pewna, że panna Moss doskonale odczyta sens jej słów. Jednocześnie blondynka nie była bardzo chętna do zwierzeń, ze swoich własnych uczuć. Owszem, polubiła tamtego mężczyznę, była to jednak znajomość świeża i niepewna, nawet jeśli planowali trzecie spotkanie, jedynie jedno z nich panna Burroughs nazwałaby pełnoprawną randką. Blondynka nie miała pewności, że ta znajomość do czegoś doprowadzi, nie tylko w romantycznym sensie relacji między czarodziejem a czarownicą. Równie dobrze mogli się po prostu zaprzyjaźnić, biorąc pod uwagę łączące ich zainteresowania. Było jednak za wcześnie, aby dziewczyna mogła cokolwiek jasno określić. Zapewne miną długie tygodnie, nim Frances zauważy, jakie jest podłoże ich znajomości i kolejne kilkanaście dni, nim zaakceptuje stan rzeczy (bądź ucieknie w bezpieczne ściany swojej bańki) oraz pogodzi się z własnymi odczuciami.
- Właśnie dlatego nie żałuję, że padło na niego. Czułam się… swobodniej wiedząc, że nie tylko dla mnie jest to ciężkie przeżycie. - Kolejne pytanie sprawiło jednak, że policzki blondynki zarumieniły się w delikatnym zawstydzeniu. Och, czy Phillie naprawdę sugerowała coś, co przeszło jej przez myśl? - Nie doszło do niczego nieprzyzwoitego… Ale oboje dzielimy podobne zainteresowania, mieliśmy o czym rozmawiać. - Odpowiedziała, przenosząc spojrzenie gdzieś, na zniszczone klepki podłogi. W swej niewinności Frances czuła się zawstydzona samymi, skrzętnie ukrytymi sugestiami wszelkich nieprzyzwoitości. Romanse znała jedynie z książek, tych przyzwoitych bez obfitych scen miłosnych uniesień dwóch splecionych ze sobą ciał.
Mimo swojego wieku mogła pochwalić się zupełnym brakiem jakichkolwiek doświadczeń w tej kwestii. Nawet słodkie pocałunki były dla niej czymś tajemniczym nieznanym.
Blondynka zaśmiała się pod nosem, na kolejne słowa siostry, zadowolona z chwilowej zmiany tematu. Dziewczyna uniosła nawet kieliszek do ust, by upić kolejny łyk. Och, to z pewnością namiesza jej dziś w głowie!
- Owszem, wiedzą. Jednak to co zwykli pijać jest w stanie powalić mnie na łopatki już po kilku, nawet najmniejszych kieliszkach. - Odpowiedziała z wyraźnym rozbawieniem w głosie. Ach, nie było tajemnicą, że panna Burroughs nie należała do kobiet, które posiadały mocną głową. Nie była również kobietą, która chciałaby się upijać - wychodziła z założenia, że takie zachowania jej nie przystoiły młodej pannie takiej, jak ona. Poraz kolejny kieliszek powędrował do jej ust powoli, stopniowo wprowadzając jej mięśnie w stan delikatnego rozluźnienia.
- Ach tak, ja z pewnością nie byłabym jej wyborem. - Dodała równie rozbawionym tonem, co wcześniej. W jej pojęciu, nie było trudno się domyślić, że panna Burroughs z pewnością nie pasowała do dziewczyn pani Boyle. One zawsze wydawały jej się pewne siebie, stanowcze i silne co stanowiło przeciwieństwo eterycznej blondynki, jaką była Frances. Delikatny uśmiech ponownie rozjaśnił buzię dziewczyny, gdy usłyszała kolejne słowa. Miłym było usłyszeć, że ktokolwiek wierzył w jej umiejętności i szanse na lepszą przyszłość. Zależało jej na tym, na wyrwaniu się z doków; osiągnięciu sukcesów i zdobycia sławy w naukowym świecie.
- Każdy byłby w stanie się tego nauczyć, nie osiągnęłam jeszcze nic wielkiego. - Odpowiedziała skromnie, wzruszając delikatnie ramionami. W końcu, nie było jeszcze czego wychwalać. Każdy był w stanie nauczyć się warzenia eliksirów, ukończyć kurs bądź przy dobrych znajomościach zająć jej posadę. Jak mawiają, jedna jaskółka wiosny nie czyniła.
I gdy już myślała, że niezręczny temat się oddalił, ten znów powrócił niczym bumerang. ust blondynki wyrwało się ciche westchnienie, po którym panna Burroughs wypiła pół kieliszka na raz. Nie wiedziała, czy powinna odpowiadać na zadane pytanie które było skomplikowane w swojej naturze, to też w pierwszym odruchu pokręciła przecząco głową. Dając sobie czas na zastanowienie się ile powinna ujawnić. A może właśnie tego potrzebowała, aby nabrać odwagi? Porady doświadczonej kobiety, wiedzącej jak obchodzić się z mężczyznami?
- Dopiero zaczyna w Ministerstwie. - Sprostowała, wzruszając ramionami. W końcu to nie zawód decydował o wartości czarodzieja, chociaż był w stanie wiele o nim powiedzieć. Po dwóch spotkaniach Frances była w stanie stwierdzić, że pan Sheridan z pewnością należał do bardzo ambitnych mężczyzn.
- Keat nie interesuje się tym, co się ze mną dzieje. - Odpowiedziała, może trochę za hardo, niż powinna. Była jednak pewna, że brata nie obchodzi to, z kim się spotyka. Śmiałaby nawet stwierdzić, że nie zainteresowałoby go, gdyby nagle miała stanąć na ślubnym kobiercu. Ten temat wydawał jej się jednak nawet bardziej niezręcznym, niż wspominanie o byłych miłostkach. W końcu siedziała tu z kimś, kto dla jej brata był o wiele ważniejszy od niej. I Frances doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
Kolejna porcja alkoholu wylądowała w gardle panny Burroughs, odrobinę rozwiązując jej język. Gdzieś, podświadomie czuła, że powinna zmienić temat… I potrzebowała kilku rad w tej, jakże nieznanej jej materii.
- Wiesz, ja naprawdę nie odważyłabym się czegokolwiek zrobić, gdyby mężczyzna mi się podobał… - Zaczęła, sięgając do talerza i wyciągając z niej ulubioną czekoladkę, by jej kawałek mógł wylądować w jej ustach, zapewniając jej chwilę zwłoki. - W piątej klasie, podobał mi się taki jeden krukon. Był bardzo inteligentny, a gdy opowiadał o gwiazdach w pokoju wspólnym... Ach, to trzeba było zobaczyć. Zanim się odważyłam, zaczął umawiać się z jedną ślizgonką. - Frances upiła kolejny łyk. - Później, w szóstej klasie spodobał mi się jeden gryfon. Historia była podobna, z tym, że zaplątała mi się stopa w szatę i spędziłam kolejne kilka godzin w skrzydle szpitalnym... - Przerwała z wyraźnym wahaniem, nie wiedząc czy powinna wyjawić kolejny sekret, będąc w nim w pewien sposób zawstydzona. W końcu, Frances upiła kolejny łyk rozwiązującego język alkoholu. - Ostatnio podobał mi się nauczyciel z kursu. Nie był dużo starszy... Och, Phillie, jakbyś usłyszała jak opowiadał o temperaturze warzenia eliksiru przebudzenia! Jak się zakończyło, pewnie będziesz w stanie się domyślić. Brakuje mi odwagi. - Zakończyła, wlepiając spojrzenie szaroniebieskich oczu gdzieś na talerz ze smakołykami.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Mogła trafić gorzej. Pod słodkimi oczkami mógł też chować się niezgrabny drań, kuszący niewinnością, bo to niestety prosta droga do dziewczęcego zaufania. Philippa widziała już niejednokrotnie, jak niektórym z nich łatwo szło przymilanie się do panienek zbyt zawstydzonych, by dało się w ogóle zakamuflować rozproszenie. A oni wiedzieli, że to działa, więc brnęli dalej, zaczepiając co rusz doskonale wypracowanymi metodami. Choć o kobietach mówiło się, że są przebiegłe, zwodnicze, że owijają sobie facetów wokół palca, to jednak oni sami też uciekali się do tych starych jak świat gierek. Frances mogła wpaść w ramiona nie tego, którego powinna, ale Moss też nie chciała płoszyć jej przedwcześnie. Siostra i tak już miewała pewien zdroworozsądkowy dystans.
– Wolę doświadczonych mężczyzn – stwierdziła, nie reagując specjalnie na plątaninę rumieńców na gładkiej buzi towarzyszki. Te wcale nie były pierwszymi śladami spijanych trunków, ale stawały się poniekąd dobrym znakiem. Gdyby Burroughs przyjmowała to wszystko na chłodno, gdyby odgradzała się od tych przeżyć jeszcze bardziej, to oznaczałoby, że opanowała ją obojętność. W rozumowaniu Moss trzeźwe spojrzenie, pohamowany entuzjazm i okazanie tego bardziej niedostępnego oblicza były całkiem dobrą opcją, ale tu wcale nie chodziło o nią. Franka była inna, nieśmiała, delikatniejsza, poukładana tak, jak nie była poukładana niejedna czarodziejska szlachcianka. Franka nie była też Philippą, o tym nie mogła zapomnieć. – Ale kto wie? Może wspólnie jakoś zdołacie się z tym wszystkim oswoić, odkryć te namiętności – rzuciła z odrobiną pogody i puściła jej oczko. – Dobra rozmowa to już wiele, uwierz mi, wielu gości traci język. Albo gorzej, są zbyt nadgorliwi, kiedy przychodzi co do czego. – Pokręciła lekko głową, wyraźnie mając w głowie pewien konkretny obraz. – W każdym razie, to dobry znak – rzuciła jeszcze. Oczywiście, że mogłaby zalać ją milionem śmiałych wskazówek, opowiedzieć o tajemnicy parującej pod osłoną nocy sypialni, ale to nie był ten czas. Dziś uciekała wzrokiem w reakcji na choćby drobne podejrzenie igraszek, a co dopiero gdyby Philippa faktycznie zarzuciła ją krępującymi opowieściami. Wrażliwość panny Burroughs była inna. W jej wieku Moss miała za sobą wielu niepróżnujących kochanków u swego boku. Wtedy nie czerwieniła się jak dojrzewające jabłko. Choć powłoka wciąż była tak delikatna i dziewczęca, wewnątrz iskrzył się duch śmiały i gotowy na wielkie przeżycia. Siostra Keata raczej dopiero miała to odkrywać. Potrzebowała zachęty?
– Powalić? – Uniosła brew w zdziwieniu. Nie jednak takim oczywistym. – Kobieta może pić tak, by dobrze się bawić, ale jednocześnie się nie spić. Stara sztuczka – przeplataj kieliszki szklaneczką wody z cytryną, nie mieszaj trunków. Uwierz, zadziała. Poczujesz wiatr w żaglach i nie stoczysz się jak byle dziwka z portu – poradziła, po czym przesunęła lekko szkłem po ustach. Upiła łyk i lekko zakołysała szklaneczką. Smaczne, lekko już zapiekło ją gardło. – Ale lepiej nie pij z jakimś obcymi typami. Merlin jeden wie, co ci wcisną do drinka, choć… ty dobrze wiesz, jak rozpoznać truciznę – powiedziała pełna wiary dla jej umiejętności. – I, ej, niczego ci nie brakuje. To ta tawerna niewinne dziewczęta zmienia w śmiałe bestie. Jestem jedną z nich, ale dawniej brakowało mi tego… wcale nie byłam przebojowa, wcale nie spoglądałam im tak śmiało w te czerwieniejące oczyska. Drżałam. To by cię zmieniło, gdybyś tam była dłużej. Zresztą byłaś, potrafisz to wyczuć – stwierdziła, odstawiając też szklaneczkę na stolik. Chwyciła słodką przekąskę i nasyciła się cukrem rozpływającym się na języku. – Zdecydowanie bardziej widzę cię pośród tych gorących kociołków – dodała z dumą. – To nie jest wcale taka łatwa sztuka! Sama trochę próbowałam, ale jednak wolę bardziej dynamiczne zajęcia. Mikstury zostawiam dla ciebie, Frances.
Philippa w wielu kwestiach była dość stanowcza, niekiedy surowa, ale bardzo ceniła sobie relacje. Relacje, które stworzyła sama, których nie otrzymała z chwilą narodzin. Zawsze wyobrażała sobie jako kilkulatka, jakby to było mieć siostrę, mieć brata – mieć dom. Czuła, że dziś, mając prawie dwadzieścia sześć lat, wreszcie zyskała to wszystko, wreszcie zapanował spokój, przyjemna stabilizacja odpychająca niektóre zbyt upierdliwe myśli. Z nikim w tym świecie nie wiązała jej krew, nikt nie był jej częścią, ale ona zdołała gdzieś przypasować. Lojalnie trwała przy przyjaciołach, gotowa o nich walczyć, gotowa przy nich trwać. Może dlatego westchnęła z oburzeniem, słysząc słowa o Keatonie. – Świetnie, jak go spotkam, to poczuje moje niezadowolenie. Dotkliwie. Taki z niego brat jak z doków galeria sztuki, serio – Pokręciła głową. Przecież sama odnajdowała w nim niejednokrotnie tak pożądane oparcie. Dlaczego więc Frances nie mogła powiedzieć o nim tego samego? – Jak właściwie jest między wami? Zniknął, zwiał do tych swoich smoków i w ogóle do domu nie zagląda? – spytała, orientując się, że odkąd wyprowadziła się do swojego nędznego mieszkania, sporo rzeczy zaczęło ją omijać. Wyznanie siostry wydawało się niepokojące. – Przypomni sobie o tobie, jak straci ostatniego knuta. Albo jak będzie potrzebował eliksiru. Nie mogę uwierzyć… – mówiła wzburzona i aż nerwowo pomachała dłońmi, lokując je wreszcie mocno na własnych kolanach. Spojrzała na niuchaczową klatkę, a potem znów na Burroughs. – Powinnaś go trzepnąć w ten pusty łeb, mocno.
Potrzebowała jej. Frances świadomie lub nie dawała znaki. Rozplątany język opowiadał coraz więcej i więcej, pozwalając Philippie poznać bliżej, co takiego pałętało się po tym, zdawałoby się, tak czystym umyślę. Mruknęła w zamyśle. – Peszą cię, bardzo cię peszą, Frances. Chodzi o rozmowę? Barierę dotyku? Co jest najtrudniejsze? Czy wiesz, co cię blokuje? – podpytała, czując, że odnalezienie przeszkody to dobra podstawa do podjęcia pierwszych prób wyeliminowania. – Strach ogranicza ruchy, ale to wszystko tylko się takie wydaje, wiesz? Mężczyźni też bywają speszeni, uwierz. Choć nigdy nie nauczymy się rozczytywać ich myśli, to wiele rzeczy można wyłapać. Emocje chętnie wypełzają na zewnątrz. Szczególnie w tych bardziej intymnych chwilach. Wtedy są... prości, tak łatwo można rozczytać ich pragnienia – kontynuowała, domyślając się już, jak niewielką gamą przeżyć mogła się pochwalić. Nawet nie o to chwalenie chodziło. Phils miała wrażenie, że siostra nieco utknęła w tej bezpiecznej powłoczce dziewczynki, a przecież była kobietą. Piękną i mądrą. – Lubisz inteligentnych. Fakt, jest w tym coś pociągającego. Może powinnaś napisać do niego sowę? Podziękować za cenne wskazówki? Czasem drobny gest przeradza się w spotkanie, a dalej… wszystko się może zdarzyć – dokończyła. Sięgnęła też po jej dłoń i lekko ją uścisnęła. – Nie masz być mną. Jedynie sobą, a z pewnością masz wiele wcieleń, wiele nieodkrytych wciąż wcieleń.
– Wolę doświadczonych mężczyzn – stwierdziła, nie reagując specjalnie na plątaninę rumieńców na gładkiej buzi towarzyszki. Te wcale nie były pierwszymi śladami spijanych trunków, ale stawały się poniekąd dobrym znakiem. Gdyby Burroughs przyjmowała to wszystko na chłodno, gdyby odgradzała się od tych przeżyć jeszcze bardziej, to oznaczałoby, że opanowała ją obojętność. W rozumowaniu Moss trzeźwe spojrzenie, pohamowany entuzjazm i okazanie tego bardziej niedostępnego oblicza były całkiem dobrą opcją, ale tu wcale nie chodziło o nią. Franka była inna, nieśmiała, delikatniejsza, poukładana tak, jak nie była poukładana niejedna czarodziejska szlachcianka. Franka nie była też Philippą, o tym nie mogła zapomnieć. – Ale kto wie? Może wspólnie jakoś zdołacie się z tym wszystkim oswoić, odkryć te namiętności – rzuciła z odrobiną pogody i puściła jej oczko. – Dobra rozmowa to już wiele, uwierz mi, wielu gości traci język. Albo gorzej, są zbyt nadgorliwi, kiedy przychodzi co do czego. – Pokręciła lekko głową, wyraźnie mając w głowie pewien konkretny obraz. – W każdym razie, to dobry znak – rzuciła jeszcze. Oczywiście, że mogłaby zalać ją milionem śmiałych wskazówek, opowiedzieć o tajemnicy parującej pod osłoną nocy sypialni, ale to nie był ten czas. Dziś uciekała wzrokiem w reakcji na choćby drobne podejrzenie igraszek, a co dopiero gdyby Philippa faktycznie zarzuciła ją krępującymi opowieściami. Wrażliwość panny Burroughs była inna. W jej wieku Moss miała za sobą wielu niepróżnujących kochanków u swego boku. Wtedy nie czerwieniła się jak dojrzewające jabłko. Choć powłoka wciąż była tak delikatna i dziewczęca, wewnątrz iskrzył się duch śmiały i gotowy na wielkie przeżycia. Siostra Keata raczej dopiero miała to odkrywać. Potrzebowała zachęty?
– Powalić? – Uniosła brew w zdziwieniu. Nie jednak takim oczywistym. – Kobieta może pić tak, by dobrze się bawić, ale jednocześnie się nie spić. Stara sztuczka – przeplataj kieliszki szklaneczką wody z cytryną, nie mieszaj trunków. Uwierz, zadziała. Poczujesz wiatr w żaglach i nie stoczysz się jak byle dziwka z portu – poradziła, po czym przesunęła lekko szkłem po ustach. Upiła łyk i lekko zakołysała szklaneczką. Smaczne, lekko już zapiekło ją gardło. – Ale lepiej nie pij z jakimś obcymi typami. Merlin jeden wie, co ci wcisną do drinka, choć… ty dobrze wiesz, jak rozpoznać truciznę – powiedziała pełna wiary dla jej umiejętności. – I, ej, niczego ci nie brakuje. To ta tawerna niewinne dziewczęta zmienia w śmiałe bestie. Jestem jedną z nich, ale dawniej brakowało mi tego… wcale nie byłam przebojowa, wcale nie spoglądałam im tak śmiało w te czerwieniejące oczyska. Drżałam. To by cię zmieniło, gdybyś tam była dłużej. Zresztą byłaś, potrafisz to wyczuć – stwierdziła, odstawiając też szklaneczkę na stolik. Chwyciła słodką przekąskę i nasyciła się cukrem rozpływającym się na języku. – Zdecydowanie bardziej widzę cię pośród tych gorących kociołków – dodała z dumą. – To nie jest wcale taka łatwa sztuka! Sama trochę próbowałam, ale jednak wolę bardziej dynamiczne zajęcia. Mikstury zostawiam dla ciebie, Frances.
Philippa w wielu kwestiach była dość stanowcza, niekiedy surowa, ale bardzo ceniła sobie relacje. Relacje, które stworzyła sama, których nie otrzymała z chwilą narodzin. Zawsze wyobrażała sobie jako kilkulatka, jakby to było mieć siostrę, mieć brata – mieć dom. Czuła, że dziś, mając prawie dwadzieścia sześć lat, wreszcie zyskała to wszystko, wreszcie zapanował spokój, przyjemna stabilizacja odpychająca niektóre zbyt upierdliwe myśli. Z nikim w tym świecie nie wiązała jej krew, nikt nie był jej częścią, ale ona zdołała gdzieś przypasować. Lojalnie trwała przy przyjaciołach, gotowa o nich walczyć, gotowa przy nich trwać. Może dlatego westchnęła z oburzeniem, słysząc słowa o Keatonie. – Świetnie, jak go spotkam, to poczuje moje niezadowolenie. Dotkliwie. Taki z niego brat jak z doków galeria sztuki, serio – Pokręciła głową. Przecież sama odnajdowała w nim niejednokrotnie tak pożądane oparcie. Dlaczego więc Frances nie mogła powiedzieć o nim tego samego? – Jak właściwie jest między wami? Zniknął, zwiał do tych swoich smoków i w ogóle do domu nie zagląda? – spytała, orientując się, że odkąd wyprowadziła się do swojego nędznego mieszkania, sporo rzeczy zaczęło ją omijać. Wyznanie siostry wydawało się niepokojące. – Przypomni sobie o tobie, jak straci ostatniego knuta. Albo jak będzie potrzebował eliksiru. Nie mogę uwierzyć… – mówiła wzburzona i aż nerwowo pomachała dłońmi, lokując je wreszcie mocno na własnych kolanach. Spojrzała na niuchaczową klatkę, a potem znów na Burroughs. – Powinnaś go trzepnąć w ten pusty łeb, mocno.
Potrzebowała jej. Frances świadomie lub nie dawała znaki. Rozplątany język opowiadał coraz więcej i więcej, pozwalając Philippie poznać bliżej, co takiego pałętało się po tym, zdawałoby się, tak czystym umyślę. Mruknęła w zamyśle. – Peszą cię, bardzo cię peszą, Frances. Chodzi o rozmowę? Barierę dotyku? Co jest najtrudniejsze? Czy wiesz, co cię blokuje? – podpytała, czując, że odnalezienie przeszkody to dobra podstawa do podjęcia pierwszych prób wyeliminowania. – Strach ogranicza ruchy, ale to wszystko tylko się takie wydaje, wiesz? Mężczyźni też bywają speszeni, uwierz. Choć nigdy nie nauczymy się rozczytywać ich myśli, to wiele rzeczy można wyłapać. Emocje chętnie wypełzają na zewnątrz. Szczególnie w tych bardziej intymnych chwilach. Wtedy są... prości, tak łatwo można rozczytać ich pragnienia – kontynuowała, domyślając się już, jak niewielką gamą przeżyć mogła się pochwalić. Nawet nie o to chwalenie chodziło. Phils miała wrażenie, że siostra nieco utknęła w tej bezpiecznej powłoczce dziewczynki, a przecież była kobietą. Piękną i mądrą. – Lubisz inteligentnych. Fakt, jest w tym coś pociągającego. Może powinnaś napisać do niego sowę? Podziękować za cenne wskazówki? Czasem drobny gest przeradza się w spotkanie, a dalej… wszystko się może zdarzyć – dokończyła. Sięgnęła też po jej dłoń i lekko ją uścisnęła. – Nie masz być mną. Jedynie sobą, a z pewnością masz wiele wcieleń, wiele nieodkrytych wciąż wcieleń.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Frances odruchowo wzruszyła ramionami, na słowa panny Moss. Ona sama nie miała najmniejszego pojęcia o tym, jakich mężczyzn lubi, z jednego prostego powodu - nigdy nie miała z nimi więcej do czynienia. Spotkanie z panem Sheridanem było dla niej pierwszą randką w jej życiu, nie doświadczyła pocałunków, czułych wyznań czy namiętnych, bezsennych nocy. Dopiero teraz, podczas rozmowy z Philippą miała wrażenie, że sporo ominęło ją w życiu. Zawsze jednak bała się wykonać jakikolwiek krok w kierunku chłopców oraz wolała poświęcić czas nauce, niż brać udział w wydarzeniach towarzyskich, by móc spełnić chociaż to jedno, jedyne marzenie którego rodzina nie była w stanie od niej zabrać i które wypełniło się w momencie podpisania kontraktu ze szpitalem Świętego Munga.
Policzki panny Burroughs zapłonęły ogniem gdy w zawstydzeniu napłynęła do nich krew, jeszcze bardziej zmieniając ich kolor. Och, przecież ona nawet nigdy nie odważyła się przeczytać harleqiuna! A co dopiero śmiało rozmawiać o takich sprawach, bądź snuć śmiałe teorie czy jakiekolwiek domysły. Szaroniebieskie spojrzenie przeniosło się ponownie gdzieś, na klepki podłogi, w wyraźnym zakłopotaniu. - Ja… Nie sądzę, aby on interesował się mną w tym… aspekcie. Po prostu pożyczył mi kilka książek, za kilka dni mam mu je oddać… Ale nie wydaje mi się, abyśmy spotkali się po raz kolejny… - Och, miała nadzieję, że te słowa są jedynie jej czarno widzeniem, gdyż do tej pory mężczyzna okazywał się ciekawym kompanem do długich rozmów na tematy, których nie miała jak poruszyć w swoim najbliższym otoczeniu. W swej niepewności jednak, miała wrażenie, że raczej nie będzie się nią dłużej interesował w końcu po świecie chodziło wiele mądrych i ładnych czarownic, mogących pochwalić się śmiałością, której jej brakowało. A dziewczyna była niemal pewna, że mężczyźni wolą śmiałe kobiety od tych, podobnych do niej. Może faktycznie było pisane jej życie w samotności?
Dziewczyna upiła kolejny łyk, coraz bardziej szumiącego jej w głowie alkoholu uważnie słuchając słów, jakie padały z ust jej towarzyszki.
- Osobiście uważam, że najlepszym sposobem na nie spicie się, jest unikanie alkoholu, ale zapamiętam Twoje rady, z pewnością kiedyś mogą mi się przydać. - Odpowiedziała, a gdy brunetka wspomniała o truciznach, blondynka uśmiechnęła się niewinnie. Ach, szkodliwe mikstury ją fascynowały! Nigdy jednak otwarcie nie przyznawała się do zainteresowania truciznami doskonale wiedząc, że takie zainteresowania powinny pozostać nieznane szerszemu gronu, przynajmniej do momentu gdy nie osiągnie odpowiedniego poziomu, aby rozpocząć własne badania nad eliksirami. - Dobrze wiesz, że nie piję z byle kim. - Stwierdziała jeszcze, delikatnie wzruszając ramionami. - Phillie, pracowałam tam rok i jedyne w czym jestem pewniejsza po tej pracy to dolewanie trucizn do alkoholu. Chyba nie wszyscy są podatni na wpływy tawerny. - Rok był długim okresem czasu. Panna Burroughs była przekonana, że w ten rok powinna nabrać trochę pewności, przejąć choć w niewielkim stopniu cechy charakterystyczne dla barmanek w tawernie wuja. Ona jednak pozostała tę samą Frances, jaką była przekraczając próg Parszywego pierwszego dnia pracy, może trochę bardziej obojętną na zapachy, jakie unosiły się na sali.
Uśmiech kolejny raz rozjaśnił buzię alchemiczki, tuż po tym gdy znów upiła łyk przyjemnie gryzącego gardło alkoholu. - Ja również bardziej widzę siebie w towarzystwie kociołków. Z resztą… Chciałabym postarać się o awans w niedalekiej przyszłości. - Podzieliła się z siostrą swoimi niewielkimi planami. Co prawda musiała rozwinąć swoje umiejętności, w najbliższym czasie jednak panna Burroughs nosiła się z zamiarem przeprowadzenia kilku rozmów ze swoim przełożonym. Miała nadzieję, że ten pomoże jej się rozwinąć na odpowiedni poziom, by mogła dalej kroczyć wyznaczoną przed laty ścieżką. Kto wie, może uda jej się dokonać jakiegoś wielkiego odkrycia?
Ciche prychnięcie wyrwało się z jej ust. Frances nie sądziła, aby niezadowolenie Philippy sprawiło, że nagle, magicznie Keaton zacznie być dla niej bratem, którego od dawna potrzebowała.
- Czasem się zjawi u mamy, u mnie pojawia się rzadko… Nie wydaje mi się, aby trzepnięcie go cokolwiek pomogło. - Blondynka zacisnęła usta, warząc słowa, jakie miały je opuścić. Nie miała nic przeciwko pannie Moss, pomimo wielu różnic lubiła ją na swój dziwny sposób, prawda jednak była gorzka. I ciężko było ją ukryć.
- Nie udawaj głupiej. Doskonale wiesz, jak to wygląda. Ty, ten zachrypnięty bażant i pewnie inni znajomi są dla Keata ważniejsi niż ja. Jeśli Wy go potrzebujecie, bądź coś Wam się stanie leci na złamanie karku… Przy mnie nie było go nigdy. Za każdym razem gdy go potrzebowałam on po prostu znikał. Uciekał i zostawiał mnie samą z wszystkimi problemami… - Dziewczyna wzięła głębszy oddech, aby opanować emocje, jakie napływały do jej ciała. Miała ogromny żal do brata, że ten ignorował ją kiedy najbardziej tego potrzebowała, w czasie gdy jego przyjaciele mogli zawsze na niego liczyć. Bo czy naprawdę miał jej tak za złe istnienie, że nie potrafił okazać jej chociaż odrobiny zainteresowania? - Jestem pewna, że nawet nie przejąłby się, gdyby cokolwiek mi się stało, Phillie. Najwidoczniej w jego opinii nie zasługuję, aby być jego siostrą. - Żal i wyrzuty przemawiały przez usta panny Burroughs, odzwierciedlając uczucia, które do tej pory starała się ukrywać głęboko w sobie. Alkohol jednak zdawał się skutecznie rozwiązywać jej język, pozwalając podzielić się jedną z najbardziej ciążących jej na sercu rzeczy. Nie sądziła, aby brat kiedykolwiek zmienił nastawienie, w stosunku do jej osoby, co sprawiało jej swego rodzaju przykrość. Nie raz, nie dwa potrzebowała wsparcia brata, na które niestety nigdy nie mogła liczyć.
Kolejny temat, wcale nie był dla niej łatwiejszy, mimo iż pozornie zdawał się być najzwyczajniej w świecie błachy. Panna Burroughs dopiła alkohol, znajdujący się w swoim kieliszku, by wydać z siebie delikatne westchnięcie.
- Nie wiem. - Blondynka wzruszyła ramionami, by zamyślić się na chwilę nad tymi wszystkimi sytuacjami. - Nie czuję się swobodnie ani pewnie w takich sytuacjach. Nie jestem interesującą osobą i nie wiem, o czym powinno się rozmawiać na takich… wydarzeniach. - Panna Burroughs powstrzymała chęć teatralnego wywrócenia oczami, na słowa dotyczące strachu. Doskonale znała jego działanie, wiedziała jak to jest gdy jego podłe macki paraliżują, nie pozwalając wykonać chociażby najmniejszego ruchu cy zebrać myśli. Nie wiedziała jednak, w jaki sposób mogłaby przełamać strach, tak skutecznie ingerujący w jej życie od bardzo wielu długich lat. Nie czuła się jednak na siłach, aby otwierać się do tego stopnia. Była pewna, że dziś i tak powiedziała o wiele więcej niż powinna.
- To raczej nie możliwe, słyszałam, że nie uczy już w Ministerstwie. Chyba pisane mi jest żyć samotnie... - Oznajmiła, wzruszając ramionami. Kolejne westchnienie wyrwało się z jej piersi, a dziewczyna zabrała dłoń, by sięgnąć po jedno z ciastek.
Nie wierzyła w ani jedno słowo, jakie padło z ust Phillie. W końcu, nie była nikim interesującym, nie wiedziała jak poruszać się w materii relacji damsko - męskich i nie sądziła, aby kiedykolwiek się to zmieniło.
Policzki panny Burroughs zapłonęły ogniem gdy w zawstydzeniu napłynęła do nich krew, jeszcze bardziej zmieniając ich kolor. Och, przecież ona nawet nigdy nie odważyła się przeczytać harleqiuna! A co dopiero śmiało rozmawiać o takich sprawach, bądź snuć śmiałe teorie czy jakiekolwiek domysły. Szaroniebieskie spojrzenie przeniosło się ponownie gdzieś, na klepki podłogi, w wyraźnym zakłopotaniu. - Ja… Nie sądzę, aby on interesował się mną w tym… aspekcie. Po prostu pożyczył mi kilka książek, za kilka dni mam mu je oddać… Ale nie wydaje mi się, abyśmy spotkali się po raz kolejny… - Och, miała nadzieję, że te słowa są jedynie jej czarno widzeniem, gdyż do tej pory mężczyzna okazywał się ciekawym kompanem do długich rozmów na tematy, których nie miała jak poruszyć w swoim najbliższym otoczeniu. W swej niepewności jednak, miała wrażenie, że raczej nie będzie się nią dłużej interesował w końcu po świecie chodziło wiele mądrych i ładnych czarownic, mogących pochwalić się śmiałością, której jej brakowało. A dziewczyna była niemal pewna, że mężczyźni wolą śmiałe kobiety od tych, podobnych do niej. Może faktycznie było pisane jej życie w samotności?
Dziewczyna upiła kolejny łyk, coraz bardziej szumiącego jej w głowie alkoholu uważnie słuchając słów, jakie padały z ust jej towarzyszki.
- Osobiście uważam, że najlepszym sposobem na nie spicie się, jest unikanie alkoholu, ale zapamiętam Twoje rady, z pewnością kiedyś mogą mi się przydać. - Odpowiedziała, a gdy brunetka wspomniała o truciznach, blondynka uśmiechnęła się niewinnie. Ach, szkodliwe mikstury ją fascynowały! Nigdy jednak otwarcie nie przyznawała się do zainteresowania truciznami doskonale wiedząc, że takie zainteresowania powinny pozostać nieznane szerszemu gronu, przynajmniej do momentu gdy nie osiągnie odpowiedniego poziomu, aby rozpocząć własne badania nad eliksirami. - Dobrze wiesz, że nie piję z byle kim. - Stwierdziała jeszcze, delikatnie wzruszając ramionami. - Phillie, pracowałam tam rok i jedyne w czym jestem pewniejsza po tej pracy to dolewanie trucizn do alkoholu. Chyba nie wszyscy są podatni na wpływy tawerny. - Rok był długim okresem czasu. Panna Burroughs była przekonana, że w ten rok powinna nabrać trochę pewności, przejąć choć w niewielkim stopniu cechy charakterystyczne dla barmanek w tawernie wuja. Ona jednak pozostała tę samą Frances, jaką była przekraczając próg Parszywego pierwszego dnia pracy, może trochę bardziej obojętną na zapachy, jakie unosiły się na sali.
Uśmiech kolejny raz rozjaśnił buzię alchemiczki, tuż po tym gdy znów upiła łyk przyjemnie gryzącego gardło alkoholu. - Ja również bardziej widzę siebie w towarzystwie kociołków. Z resztą… Chciałabym postarać się o awans w niedalekiej przyszłości. - Podzieliła się z siostrą swoimi niewielkimi planami. Co prawda musiała rozwinąć swoje umiejętności, w najbliższym czasie jednak panna Burroughs nosiła się z zamiarem przeprowadzenia kilku rozmów ze swoim przełożonym. Miała nadzieję, że ten pomoże jej się rozwinąć na odpowiedni poziom, by mogła dalej kroczyć wyznaczoną przed laty ścieżką. Kto wie, może uda jej się dokonać jakiegoś wielkiego odkrycia?
Ciche prychnięcie wyrwało się z jej ust. Frances nie sądziła, aby niezadowolenie Philippy sprawiło, że nagle, magicznie Keaton zacznie być dla niej bratem, którego od dawna potrzebowała.
- Czasem się zjawi u mamy, u mnie pojawia się rzadko… Nie wydaje mi się, aby trzepnięcie go cokolwiek pomogło. - Blondynka zacisnęła usta, warząc słowa, jakie miały je opuścić. Nie miała nic przeciwko pannie Moss, pomimo wielu różnic lubiła ją na swój dziwny sposób, prawda jednak była gorzka. I ciężko było ją ukryć.
- Nie udawaj głupiej. Doskonale wiesz, jak to wygląda. Ty, ten zachrypnięty bażant i pewnie inni znajomi są dla Keata ważniejsi niż ja. Jeśli Wy go potrzebujecie, bądź coś Wam się stanie leci na złamanie karku… Przy mnie nie było go nigdy. Za każdym razem gdy go potrzebowałam on po prostu znikał. Uciekał i zostawiał mnie samą z wszystkimi problemami… - Dziewczyna wzięła głębszy oddech, aby opanować emocje, jakie napływały do jej ciała. Miała ogromny żal do brata, że ten ignorował ją kiedy najbardziej tego potrzebowała, w czasie gdy jego przyjaciele mogli zawsze na niego liczyć. Bo czy naprawdę miał jej tak za złe istnienie, że nie potrafił okazać jej chociaż odrobiny zainteresowania? - Jestem pewna, że nawet nie przejąłby się, gdyby cokolwiek mi się stało, Phillie. Najwidoczniej w jego opinii nie zasługuję, aby być jego siostrą. - Żal i wyrzuty przemawiały przez usta panny Burroughs, odzwierciedlając uczucia, które do tej pory starała się ukrywać głęboko w sobie. Alkohol jednak zdawał się skutecznie rozwiązywać jej język, pozwalając podzielić się jedną z najbardziej ciążących jej na sercu rzeczy. Nie sądziła, aby brat kiedykolwiek zmienił nastawienie, w stosunku do jej osoby, co sprawiało jej swego rodzaju przykrość. Nie raz, nie dwa potrzebowała wsparcia brata, na które niestety nigdy nie mogła liczyć.
Kolejny temat, wcale nie był dla niej łatwiejszy, mimo iż pozornie zdawał się być najzwyczajniej w świecie błachy. Panna Burroughs dopiła alkohol, znajdujący się w swoim kieliszku, by wydać z siebie delikatne westchnięcie.
- Nie wiem. - Blondynka wzruszyła ramionami, by zamyślić się na chwilę nad tymi wszystkimi sytuacjami. - Nie czuję się swobodnie ani pewnie w takich sytuacjach. Nie jestem interesującą osobą i nie wiem, o czym powinno się rozmawiać na takich… wydarzeniach. - Panna Burroughs powstrzymała chęć teatralnego wywrócenia oczami, na słowa dotyczące strachu. Doskonale znała jego działanie, wiedziała jak to jest gdy jego podłe macki paraliżują, nie pozwalając wykonać chociażby najmniejszego ruchu cy zebrać myśli. Nie wiedziała jednak, w jaki sposób mogłaby przełamać strach, tak skutecznie ingerujący w jej życie od bardzo wielu długich lat. Nie czuła się jednak na siłach, aby otwierać się do tego stopnia. Była pewna, że dziś i tak powiedziała o wiele więcej niż powinna.
- To raczej nie możliwe, słyszałam, że nie uczy już w Ministerstwie. Chyba pisane mi jest żyć samotnie... - Oznajmiła, wzruszając ramionami. Kolejne westchnienie wyrwało się z jej piersi, a dziewczyna zabrała dłoń, by sięgnąć po jedno z ciastek.
Nie wierzyła w ani jedno słowo, jakie padło z ust Phillie. W końcu, nie była nikim interesującym, nie wiedziała jak poruszać się w materii relacji damsko - męskich i nie sądziła, aby kiedykolwiek się to zmieniło.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czarnego widzenia w słowach Frances Burroughs było dość sporo. Philippa wyczuwała blokady, przeszkody i zawiłości, które gdzieś tam nie pozwalały delikatniejszej, niedoświadczonej panience ruszyć dalej w tej grze damsko-męskich historii. Rozpalenie w niej jednak tych drobnych ognisk motywacji mogłoby jednak przyjemnie ogrzać niepewnego ducha. Czy Frances była owym chłopcem zaintrygowana? – Za dużo zakładasz. Poczekaj na rozwój wydarzeń. Mówiłaś, że jest całkiem poukładany. Nie pożycza się od tak po prostu książek dziewczynie, z którą było się na spotkaniu. Nie na takim spotkaniu. Otrzymałaś coś od niego, to wręcz krzyczy, że w ten sposób załatwił sobie kolejne spotkanie. Bo wreszcie będziesz musiała mu te książki oddać, a wtedy zobaczycie się znów. Naprawdę nie chcesz? – Pochyliła lekko głowę w bok, utkwiła spojrzenie w jej ślicznych oczach. Ktokolwiek mógł zignorować tak poukładaną, mądrą dziewczynę? Tym bardziej, że to chyba nie był byle cwaniaczek, a jakiś młody inteligent. Chociaż wiedziała też, że serce zwykle wybierało kompletnie na opak, a wszelkie typy rozmazywały się, gdy nagle iskry pojawiały się na najmniej spodziewanym spotkaniu. Czy na tym ich zabrakło? To przecież, poniekąd, gdzieś naokoło Frances próbowała jej przekazać - chyba. Philippa westchnęła, czując, że chciałaby poznać tego całego Dudleya. Tak się jednak ta Franka broniła i broniła, rozwałkowując każdą małą czarniejszą myśl do jeszcze większej, a przecież w życiu chodziło o igranie, o przeżywanie. Może jednak nie był to jeszcze ten moment lub, co bardziej prawdopodobne, to nie ten facet. Mogłaby zapytać o jej naturalne reakcje ciała, ale poniekąd obawiała się, że to już byłoby zbyt wiele jak na jedną rozmowę. Być może najbliższe tygodnie zaowocują drobnym lub większym przełomem.
– Możesz unikać, ale on kiedyś w końcu każdego skusi – odpowiedziała trochę jako znawca, ekspert do spraw mniejszych i większych pijaczyn. Niejednego abstynenta zgarniała z podłogi w Parszywym. Każdy się zarzekał, każdy wygłaszał wielkie mądrości, jak to nigdy nie sięga po kieliszek, a ostatecznie życie w którymś momencie dopadało i tych najbardziej wytrwałych świętoszków. A czasem przyjemne odpuszczenie koiło, zamiast truć i leczyło dusze zbyt udręczone codziennymi bolączkami. Być może Frances kiedyś się o tym przekona, ale dziś nie musiała. Philippa chciała być siostrą, przyjaciółką i powierniczką, a nie bezduszną mącicielką. – I te trucizny ci się kiedyś przydadzą – rzuciła dziarsko, lekko potrząsając swoją szklaneczką. Płyn wewnątrz przyjemnie się zmieszał i zakołysał. – Widzę ten uśmiech. Przyznaj, że to było nie takie straszne doświadczenie – kontynuowała, w duchu łącząc sobie pewne fakty w całość. A co jeśli Frances miała jakieś mroczne fascynacje? Po knuciu pani Boyle nie zdziwiłaby się, gdyby jeszcze więcej wychowanych pod tym dachem skrywało w sobie chore, ale niekoniecznie zasługujące na potępienie, fascynacje. Przez cały czas jednak Phils miała na uwadze, jak mocno Frances odpiera wszelkie jej próby wszczepienia garści tej dobrej energii. Stawiała opór, ale Philippa w którymś momencie odkryje, w co uderzyć skutecznie. Tym bardziej, że znały się nie od dziś.
– Mówiłam. Twoje ambicje któregoś dnia wyniosą Burroughsów na szczyt. Wcale się nie zdziwię, jak kiedyś ujrzę twoją buzie na okładce…. Eee, jak się nazywa ta naukowa gazetka? – zacięła się, poszukując nazwy czarodziejskiego pisma dla fanów naukowych nowinek. – W każdym razie, Frances, działaj. Naprawdę masz szansę. Nigdy w to nie wątp – zakończyła z jakimś takim patosem, a drinka wniosła nieco wyżej. Toasty za pomyślną karierę zostały wzniesione. Przynajmniej jedna z nich kiedyś śmigać będzie po Londynie karocą.
– Jest żałosnym gnojem w takim razie – burknęła poruszona jej wyznaniem. Wiedziała, że nie było im po drodze, ale słowa Frances dodatkowo wskazały na jeszcze większą przepaść, jeszcze więcej tłumionego bólu. Tym bardziej, że faktycznie Keaton za Philippą leciał w ogień. Choć bywały tygodnie, kiedy nie odezwał się słowem, był, kiedy go wezwała. Gadał mnóstwo głupot i pakował się w chore akcje, ale jednak wiązał ich niepojęty sojusz. Dlaczego tego samego nie umiał ofiarować Frances? Przygryzła usta, by nie wypuścić spomiędzy nich lawiny wyjątkowo gównianych przekleństw. – Pieprzonym gnojem, który nie rozumie, jak wielkim darem jest rodzina – A jednak. Fala irytacji poruszyła jej ciało. Doceniała krewnych wyjątkowo mocno. Krewnych umownych, bo nie miała żadnego splecionego z nią krwią. Jak mógł robić coś takiego? – Przejąłby się, Fran – odparła, lekko kręcąc głową. Wzięła wdech. – Mogę ci to obiecać. I chce mieć w tobie siostrę. Najwidoczniej jednak coś go pieprznęło i nie może się zebrać do kupy. Co go akurat nie usprawiedliwia. Pogadam z nim i to na pewno nie będzie głaskanie po główce – oznajmiła z powagą, a w głosie pobrzmiała moc postanowienia. Krzywdził swoją siostrę, bo sobie coś ubzdurał. Merlinie, ale z niego ghul. Nie miała nawet odpowiedniej wiązanki ohydztwa na tę… okazję. Nie do końca też wcześniej zdawała sobie sprawę, jak wielki, przykry mur piętrzył się między siostrą i bratem. A kochała ich oboje i też ją to zabolało. Ścisnęła lekko dłonie, a potem objęła palce Frances. Podarowała jej niezbyt szeroki uśmiech. – Nie chciałby mieć innej siostry – dodała na koniec, dobrze wiedząc, co mówi. Przecież nigdy nie wyrzekłby się Franki! To już wydawało jej się kompletnym absurdem.
Wywróciła oczami na jej ponure przytyki dla samej siebie. Tak łatwo było narzekać, tak łatwo było zadawać sobie ciosy, byleby tylko znaleźć usprawiedliwienie dla wycofania. O nie, na to nie chciała pozwolić. – Nie umniejszaj sobie. Chyba że chcesz się zaraz ze mną pokłócić, a, uwierz mi, bardzo nie chcesz. Jesteś interesującą osobą. I, wiesz co, marudzisz – Pokiwała ostrzegawczo palcem. – Jeszcze kilka spotkań i poczujesz się pewniej. Ale daj sobie szansę. Sobie i tym, którzy spróbują cię poznać – dodała, nim wzięła kilka kolejnych łyków. – A ten alkohol jest naprawdę niezły – Oblizała usta i potem wzięła w dłoń butelkę, by zerknąć znów na etykietkę. Zerknęła jednak na nią znów, słysząc czarną wróżbę o samotności. – Potrzebujesz jeszcze dolewki, zdecydowanie – zareagowała jedynie tak i zaraz porwała jej szklankę, by odpowiednio ładnie ją wypełnić smacznym napojem. – O właśnie, i mam do ciebie prośbę. Będę potrzebowała kilku eliksirów, wiem, że zrobisz je lepiej ode mnie… – rzuciła nagle, uznając, że może pora jednak nieco zmienić temat. Wstała zaraz i zniknęła na chwilę. Gdy wróciła znów do saloniku, trzymała garść składników. – Zgromadziłam wszystkie składniki, ale potrzebuję twojego złotego umysłu… – wyjaśniła nieco rozpogodzona. Czasy były niepewne. Merlin jeden wie, z czym przyjdzie jej się wkrótce mierzyć. Czuła, że powinna mieć kilka fiolek. Tak na wszelki wypadek.
Przekazuję Frances ingrediencje:
róg dwurożca x2, skórka boomslanga x2, jaja widłowęża x2, czułki szczuroszczeta x2, jagody jemioły, łuski smoka, włosie akromantuli, ślaz, pnącze diabelskiego sidła
– Możesz unikać, ale on kiedyś w końcu każdego skusi – odpowiedziała trochę jako znawca, ekspert do spraw mniejszych i większych pijaczyn. Niejednego abstynenta zgarniała z podłogi w Parszywym. Każdy się zarzekał, każdy wygłaszał wielkie mądrości, jak to nigdy nie sięga po kieliszek, a ostatecznie życie w którymś momencie dopadało i tych najbardziej wytrwałych świętoszków. A czasem przyjemne odpuszczenie koiło, zamiast truć i leczyło dusze zbyt udręczone codziennymi bolączkami. Być może Frances kiedyś się o tym przekona, ale dziś nie musiała. Philippa chciała być siostrą, przyjaciółką i powierniczką, a nie bezduszną mącicielką. – I te trucizny ci się kiedyś przydadzą – rzuciła dziarsko, lekko potrząsając swoją szklaneczką. Płyn wewnątrz przyjemnie się zmieszał i zakołysał. – Widzę ten uśmiech. Przyznaj, że to było nie takie straszne doświadczenie – kontynuowała, w duchu łącząc sobie pewne fakty w całość. A co jeśli Frances miała jakieś mroczne fascynacje? Po knuciu pani Boyle nie zdziwiłaby się, gdyby jeszcze więcej wychowanych pod tym dachem skrywało w sobie chore, ale niekoniecznie zasługujące na potępienie, fascynacje. Przez cały czas jednak Phils miała na uwadze, jak mocno Frances odpiera wszelkie jej próby wszczepienia garści tej dobrej energii. Stawiała opór, ale Philippa w którymś momencie odkryje, w co uderzyć skutecznie. Tym bardziej, że znały się nie od dziś.
– Mówiłam. Twoje ambicje któregoś dnia wyniosą Burroughsów na szczyt. Wcale się nie zdziwię, jak kiedyś ujrzę twoją buzie na okładce…. Eee, jak się nazywa ta naukowa gazetka? – zacięła się, poszukując nazwy czarodziejskiego pisma dla fanów naukowych nowinek. – W każdym razie, Frances, działaj. Naprawdę masz szansę. Nigdy w to nie wątp – zakończyła z jakimś takim patosem, a drinka wniosła nieco wyżej. Toasty za pomyślną karierę zostały wzniesione. Przynajmniej jedna z nich kiedyś śmigać będzie po Londynie karocą.
– Jest żałosnym gnojem w takim razie – burknęła poruszona jej wyznaniem. Wiedziała, że nie było im po drodze, ale słowa Frances dodatkowo wskazały na jeszcze większą przepaść, jeszcze więcej tłumionego bólu. Tym bardziej, że faktycznie Keaton za Philippą leciał w ogień. Choć bywały tygodnie, kiedy nie odezwał się słowem, był, kiedy go wezwała. Gadał mnóstwo głupot i pakował się w chore akcje, ale jednak wiązał ich niepojęty sojusz. Dlaczego tego samego nie umiał ofiarować Frances? Przygryzła usta, by nie wypuścić spomiędzy nich lawiny wyjątkowo gównianych przekleństw. – Pieprzonym gnojem, który nie rozumie, jak wielkim darem jest rodzina – A jednak. Fala irytacji poruszyła jej ciało. Doceniała krewnych wyjątkowo mocno. Krewnych umownych, bo nie miała żadnego splecionego z nią krwią. Jak mógł robić coś takiego? – Przejąłby się, Fran – odparła, lekko kręcąc głową. Wzięła wdech. – Mogę ci to obiecać. I chce mieć w tobie siostrę. Najwidoczniej jednak coś go pieprznęło i nie może się zebrać do kupy. Co go akurat nie usprawiedliwia. Pogadam z nim i to na pewno nie będzie głaskanie po główce – oznajmiła z powagą, a w głosie pobrzmiała moc postanowienia. Krzywdził swoją siostrę, bo sobie coś ubzdurał. Merlinie, ale z niego ghul. Nie miała nawet odpowiedniej wiązanki ohydztwa na tę… okazję. Nie do końca też wcześniej zdawała sobie sprawę, jak wielki, przykry mur piętrzył się między siostrą i bratem. A kochała ich oboje i też ją to zabolało. Ścisnęła lekko dłonie, a potem objęła palce Frances. Podarowała jej niezbyt szeroki uśmiech. – Nie chciałby mieć innej siostry – dodała na koniec, dobrze wiedząc, co mówi. Przecież nigdy nie wyrzekłby się Franki! To już wydawało jej się kompletnym absurdem.
Wywróciła oczami na jej ponure przytyki dla samej siebie. Tak łatwo było narzekać, tak łatwo było zadawać sobie ciosy, byleby tylko znaleźć usprawiedliwienie dla wycofania. O nie, na to nie chciała pozwolić. – Nie umniejszaj sobie. Chyba że chcesz się zaraz ze mną pokłócić, a, uwierz mi, bardzo nie chcesz. Jesteś interesującą osobą. I, wiesz co, marudzisz – Pokiwała ostrzegawczo palcem. – Jeszcze kilka spotkań i poczujesz się pewniej. Ale daj sobie szansę. Sobie i tym, którzy spróbują cię poznać – dodała, nim wzięła kilka kolejnych łyków. – A ten alkohol jest naprawdę niezły – Oblizała usta i potem wzięła w dłoń butelkę, by zerknąć znów na etykietkę. Zerknęła jednak na nią znów, słysząc czarną wróżbę o samotności. – Potrzebujesz jeszcze dolewki, zdecydowanie – zareagowała jedynie tak i zaraz porwała jej szklankę, by odpowiednio ładnie ją wypełnić smacznym napojem. – O właśnie, i mam do ciebie prośbę. Będę potrzebowała kilku eliksirów, wiem, że zrobisz je lepiej ode mnie… – rzuciła nagle, uznając, że może pora jednak nieco zmienić temat. Wstała zaraz i zniknęła na chwilę. Gdy wróciła znów do saloniku, trzymała garść składników. – Zgromadziłam wszystkie składniki, ale potrzebuję twojego złotego umysłu… – wyjaśniła nieco rozpogodzona. Czasy były niepewne. Merlin jeden wie, z czym przyjdzie jej się wkrótce mierzyć. Czuła, że powinna mieć kilka fiolek. Tak na wszelki wypadek.
Przekazuję Frances ingrediencje:
róg dwurożca x2, skórka boomslanga x2, jaja widłowęża x2, czułki szczuroszczeta x2, jagody jemioły, łuski smoka, włosie akromantuli, ślaz, pnącze diabelskiego sidła
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Frances zerknęła na siostrę z wyraźnym zaskoczeniem wpisanym na buzi.
- Och… - Wyrwało się z jej ust, gdy sens słów panny Moss w pełni do niej dotarł. To był dopiero cwany lis! Dziewczyna nie sądziła, że ten gest może mieć takie znaczenie, w swej niewinności sądząc, iż chłopak starał się być, najzwyczajniej w świecie miły. Nigdy nie pomyślałaby, że są to sposoby, na zapewnienie sobie kolejnych spotkań z nią w końcu… Mógł ją zwyczajnie zaprosić, czyż nie? - To całkiem sprytne… I nie powiedziałam, że nie chcę. - Odpowiedziała, zabierając kolejną czekoladkę z talerza. Przez chwilę bawiła się papierkiem w który owinięty był słodycz, by w końcu uśmiechnąć się, zerkając na brunetkę. - Polubiłam go. Przyjemnie mi się z nim rozmawia, a i nie straszy wyglądem. - Blondynka wzruszyła ramionami. Oczywiście, że chciała spotkać się z Sheridanem jeszcze raz, nawet jeśli jasno tego nie okazywała. Rzadko w ponurych dokach miała okazję porozmawiać z kimś, chociaż odrobinę dzielącym jej zainteresowania a na szpitalnych korytarzach nie raz nie było na to czasu. A pannie Burroughs brakowało akademickich dyskusji oraz rozważań, niezależnie od dziedziny o jakiej przyszło jej rozmawiać.
I tak samo jak nie przyznawała się do chęci, jakie żywiła jeśli chodzi o spotkania z młodym czarodziejem, tak otwarcie nie przyznawała się do zamiłowania w kwestii tych, mniej szlachetnych i bardzo szkodliwych eliksirów. - Już mi się przydają, mało który alchemik miał okazję obserwować działanie trucizn, a ta wiedza bardzo przydaje mi się, gdy pracuję na oddziale zatruć. - Stwierdziła, nie przyznając jak wielką przyjemność sprawiało jej doprawienie alkoholu paskudnymi specyfikami. - Nie było, ale wolę swoją pracownię. - Dodała jeszcze, wzruszając ramionami. Kto wie, może po kolejnym roku byłaby w stanie przywyknąć do pracy w Parszywym, o wiele lepiej jednak odnajdywała się w półmroku alchemicznych pracowni niż pełnej marynarzy tawernie. Od zawsze uwielbiała eliksiry i nie wyobrażała sobie swojej przyszłości w jakiejkolwiek, innej dziedzinie.
- “Alchemist olla est scriptor”? Tylko ona jest warta uwagi. - Stwiedziała z rozbawieniem. Ach, w końcu sama posiadała wszystkie numery tej gazetki, jakie zostały wydane w ostatnich latach. Ciepły uśmiech pojawił się na ustach blondynki, gdy usłyszała kolejne słowa, jakie padły z ust przyszywanej siostry. Ach, aż zrobiło jej się cieplej na niewinnym, dziewczęcym serduszku! - Dziękuję, Phillie. To sporo dla mnie znaczy. - Jakże przyjemnie było usłyszeć, że ktoś pokłada w niej nadzieje. Wierzy w drogę, którą sobie wybrała oraz umiejętności, jakie posiadała. Wiele lat sądziła, że nie pasuje do swojego otoczenia przez zamiłowanie do nauki, strachliwe serce oraz nieumiejętność odnalezienia się w portowych dokach. Słowa otuchy od kogoś,wywodzącego się z tego właśnie otoczenia znaczyły dla niej więcej niż wszelkie pochwały, jakie otrzymywała od profesorów czy przełożonych.
Kolejne ciężkie westchnienie wyrwało się z jej ust, gdy usłyszała słowa dotyczące swojego brata. Nie miała wpływu na to, jak Keat do niej podchodzi. Zdawać by się mogło, że mur jaki wybudowali między sobą urósł do gigantycznych rozmiarów, stając się barierą nie do przeskoczenia, nawet jeśli ta bariera bardzo raniła pannę Burroughs.
- Może kiedyś to zrozumie, obawiam się jednak, że wtedy będzie za późno. Nie wiem, czy potrafimy jeszcze ze sobą rozmawiać… - Dodała, posyłając brunetce smutne spojrzenie. Och, marzyła o tym, aby ich relacje uległy chociaż drobnej poprawie! Chciała móc na niego liczyć, wdawać się w nim rozmowy nawet na te proste, błahe tematy… Najzwyczajniej w świecie faktycznie mieć starszego brata. - Mam inne wrażenie. - Tym stwierdzeniem, dotyczącym chęci posiadania innej siostry przez Keata, zakończyła niewygodny temat dotyczący jej relacji ze starszym bratem. Póki co, Frances czuła się w tej materii bezsilna, nie widząc większego sensu na dalsze rozdrabnianie się w tej materii.
Kolejne westchnienie wyrwało się z jej ust, gdy panna Moss zaprzeczyła jej, jakże negatywnym myślom. Faktycznie nie miała najmniejszej ochoty, aby kłócić się teraz z brunetką, z pewnością o wiele lepszą w kłótniach niż ona, która tych kłótni unikała.
- Och, jest cudowny! Dawno nie piłam nic tak smacznego. - Przytaknęła na wspomnienie o alkoholu, przyjemnie szumiącym w jej głowie. Spokojnie poczekała na Philippę by przyjąć składniki, jakie przyniosła. - Jasne, nie ma najmniejszego problemu. I tak ostatnio praktycznie ciągle coś warzę, kilka eliksirów więcej nie będzie kłopotem. - Och, z pewnością nie odmówiłaby w tej kwestii! Co prawda zwykle przyjmowała zlecenia prywatne przez wuja, były jednak osoby, którym ufała na tyle aby zrobić wyjątek od tej reguły, mającej zapewnić jej bezpieczeństwo. - Właśnie! - Frances przez chwilę grzebała w swojej torebce, by podać siostrze fiolkę klarownego, zielonego eliksiru - Zrobiłam dla Ciebie, na wszelki wypadek. Wiesz, nie chciałabym zostać jeszcze ciocią… - … I była pewna, że panna Moss nie chciała zostać jeszcze matką. Frances wiedziała, że jej życie towarzyskie jest pewnie o wiele bardziej… zaawansowane, niż jej. A jeśli miała w jakiś sposób pomóc jej uchronić się przed niechcianymi skutkami ubocznymi, nie widziała w tym najmniejszego problemu. Panna Burroughs upiła kolejny łyk jakże cudownego alkoholu, by wstać z krzesła i wyciągnąć dłonie w kierunku siostry.
- Nie smućmy się już, zatańcz ze mną, Phillie! - Rzuciła z rozbawieniem, mając nadzieję, że resztę wieczoru spędzą w przyjemnej, wesołej atmosferze napędzanej bąbelkami i słodkościami.
/zt.
- Och… - Wyrwało się z jej ust, gdy sens słów panny Moss w pełni do niej dotarł. To był dopiero cwany lis! Dziewczyna nie sądziła, że ten gest może mieć takie znaczenie, w swej niewinności sądząc, iż chłopak starał się być, najzwyczajniej w świecie miły. Nigdy nie pomyślałaby, że są to sposoby, na zapewnienie sobie kolejnych spotkań z nią w końcu… Mógł ją zwyczajnie zaprosić, czyż nie? - To całkiem sprytne… I nie powiedziałam, że nie chcę. - Odpowiedziała, zabierając kolejną czekoladkę z talerza. Przez chwilę bawiła się papierkiem w który owinięty był słodycz, by w końcu uśmiechnąć się, zerkając na brunetkę. - Polubiłam go. Przyjemnie mi się z nim rozmawia, a i nie straszy wyglądem. - Blondynka wzruszyła ramionami. Oczywiście, że chciała spotkać się z Sheridanem jeszcze raz, nawet jeśli jasno tego nie okazywała. Rzadko w ponurych dokach miała okazję porozmawiać z kimś, chociaż odrobinę dzielącym jej zainteresowania a na szpitalnych korytarzach nie raz nie było na to czasu. A pannie Burroughs brakowało akademickich dyskusji oraz rozważań, niezależnie od dziedziny o jakiej przyszło jej rozmawiać.
I tak samo jak nie przyznawała się do chęci, jakie żywiła jeśli chodzi o spotkania z młodym czarodziejem, tak otwarcie nie przyznawała się do zamiłowania w kwestii tych, mniej szlachetnych i bardzo szkodliwych eliksirów. - Już mi się przydają, mało który alchemik miał okazję obserwować działanie trucizn, a ta wiedza bardzo przydaje mi się, gdy pracuję na oddziale zatruć. - Stwierdziła, nie przyznając jak wielką przyjemność sprawiało jej doprawienie alkoholu paskudnymi specyfikami. - Nie było, ale wolę swoją pracownię. - Dodała jeszcze, wzruszając ramionami. Kto wie, może po kolejnym roku byłaby w stanie przywyknąć do pracy w Parszywym, o wiele lepiej jednak odnajdywała się w półmroku alchemicznych pracowni niż pełnej marynarzy tawernie. Od zawsze uwielbiała eliksiry i nie wyobrażała sobie swojej przyszłości w jakiejkolwiek, innej dziedzinie.
- “Alchemist olla est scriptor”? Tylko ona jest warta uwagi. - Stwiedziała z rozbawieniem. Ach, w końcu sama posiadała wszystkie numery tej gazetki, jakie zostały wydane w ostatnich latach. Ciepły uśmiech pojawił się na ustach blondynki, gdy usłyszała kolejne słowa, jakie padły z ust przyszywanej siostry. Ach, aż zrobiło jej się cieplej na niewinnym, dziewczęcym serduszku! - Dziękuję, Phillie. To sporo dla mnie znaczy. - Jakże przyjemnie było usłyszeć, że ktoś pokłada w niej nadzieje. Wierzy w drogę, którą sobie wybrała oraz umiejętności, jakie posiadała. Wiele lat sądziła, że nie pasuje do swojego otoczenia przez zamiłowanie do nauki, strachliwe serce oraz nieumiejętność odnalezienia się w portowych dokach. Słowa otuchy od kogoś,wywodzącego się z tego właśnie otoczenia znaczyły dla niej więcej niż wszelkie pochwały, jakie otrzymywała od profesorów czy przełożonych.
Kolejne ciężkie westchnienie wyrwało się z jej ust, gdy usłyszała słowa dotyczące swojego brata. Nie miała wpływu na to, jak Keat do niej podchodzi. Zdawać by się mogło, że mur jaki wybudowali między sobą urósł do gigantycznych rozmiarów, stając się barierą nie do przeskoczenia, nawet jeśli ta bariera bardzo raniła pannę Burroughs.
- Może kiedyś to zrozumie, obawiam się jednak, że wtedy będzie za późno. Nie wiem, czy potrafimy jeszcze ze sobą rozmawiać… - Dodała, posyłając brunetce smutne spojrzenie. Och, marzyła o tym, aby ich relacje uległy chociaż drobnej poprawie! Chciała móc na niego liczyć, wdawać się w nim rozmowy nawet na te proste, błahe tematy… Najzwyczajniej w świecie faktycznie mieć starszego brata. - Mam inne wrażenie. - Tym stwierdzeniem, dotyczącym chęci posiadania innej siostry przez Keata, zakończyła niewygodny temat dotyczący jej relacji ze starszym bratem. Póki co, Frances czuła się w tej materii bezsilna, nie widząc większego sensu na dalsze rozdrabnianie się w tej materii.
Kolejne westchnienie wyrwało się z jej ust, gdy panna Moss zaprzeczyła jej, jakże negatywnym myślom. Faktycznie nie miała najmniejszej ochoty, aby kłócić się teraz z brunetką, z pewnością o wiele lepszą w kłótniach niż ona, która tych kłótni unikała.
- Och, jest cudowny! Dawno nie piłam nic tak smacznego. - Przytaknęła na wspomnienie o alkoholu, przyjemnie szumiącym w jej głowie. Spokojnie poczekała na Philippę by przyjąć składniki, jakie przyniosła. - Jasne, nie ma najmniejszego problemu. I tak ostatnio praktycznie ciągle coś warzę, kilka eliksirów więcej nie będzie kłopotem. - Och, z pewnością nie odmówiłaby w tej kwestii! Co prawda zwykle przyjmowała zlecenia prywatne przez wuja, były jednak osoby, którym ufała na tyle aby zrobić wyjątek od tej reguły, mającej zapewnić jej bezpieczeństwo. - Właśnie! - Frances przez chwilę grzebała w swojej torebce, by podać siostrze fiolkę klarownego, zielonego eliksiru - Zrobiłam dla Ciebie, na wszelki wypadek. Wiesz, nie chciałabym zostać jeszcze ciocią… - … I była pewna, że panna Moss nie chciała zostać jeszcze matką. Frances wiedziała, że jej życie towarzyskie jest pewnie o wiele bardziej… zaawansowane, niż jej. A jeśli miała w jakiś sposób pomóc jej uchronić się przed niechcianymi skutkami ubocznymi, nie widziała w tym najmniejszego problemu. Panna Burroughs upiła kolejny łyk jakże cudownego alkoholu, by wstać z krzesła i wyciągnąć dłonie w kierunku siostry.
- Nie smućmy się już, zatańcz ze mną, Phillie! - Rzuciła z rozbawieniem, mając nadzieję, że resztę wieczoru spędzą w przyjemnej, wesołej atmosferze napędzanej bąbelkami i słodkościami.
/zt.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Trzynasta strona Walczącego Maga okazała się na tyle nudna, by porzuciła gazetę, choć nawet nie dopiła kawy, gorzkiej i czarnej jak niebo w bezksiężycową noc. Było południe, ona wstała jednak późno, przez większość nocy nie zmrużyła przecież oka. Odstawiwszy kubek przeciągnęła się jak kotka i stwierdzając, że wciąż czuje niedosyt - naciągnęła na siebie ciemnozieloną szatę, przeczesała włosy i skropliła nadgarstki ciężkimi perfumami. Zamknąwszy psy w psiarni Sigrun rozmyła się w powietrzu.
Głośny trzask oznajmił teleportację czarownicy gdzieś na jednej z portowych ulic. W nozdrza natychmiast uderzył zapach przesyconego brudną Tamizą i rynsztoku powietrza, zniknęła przyjemna, tak miła jej woń igliwia i psiej sierści. Mogła od razu znaleźć się na pokładzie statku należącego do Goyle'a, mogła pod postacią mgły przecisnąć przez szczelinę okna kapitańskiej kajuty, ale nie znosił, gdy chciała wejść na pokład jego statku - ostatniej nocy był w dobrym humorze i wyjątkowo wolała, by tak pozostała. Przemierzała kolejne metry portowej ulicy nieśpiesznie, rozglądając się wkoło, z pełnym samozadowolenia uśmiechem, który wpływał na pełne usta przez myśl, że Londyn teraz należał do nich. Jeszcze nie w pełni, nie w stu procentach, te przeklęte kanalie z Zakonu Feniksa wciąż myślały, że coś ugrają, ale to była jedynie kwestia czasu.
Poczuła łaskotanie na karku i poderwała dłoń do góry, rozglądając się czujnie wokół, ani jednak nic nie wyczuła pod palcami, ani nikt za nią nie stał. Dopiero po chwili spojrzenie brązowych tęczówek wiedźmy padło na stworzonko przywodzące na myśl kreta, które stało na dwóch tylnych łapkach i przyglądało się jej jakby z ciekawością. W jego przednich łapkach błyszczało coś, co przywodziło Sigrun na myśl medalion, który dostała w spadku po zmarłej matce. Zabawne, że znalazł coś podobnego.
Odruchowo sięgnęła do dekoltu, by chwycić w palce stary kamień... i nie wyczuła nic. Medalion zniknął.
- O ty psidwakosynu - warknęła, mrużąc przy tym oczy niczym żmija, gdy zorientowała się co właśnie miało miejsce. Wyciągała już różdżkę i szeptała słowa klątwy, ale promień zaklęcia rozbił się o ścianę. Niuchacz popędził przestraszony wzdłuż budynku - a ona ruszyła za nim próbując celnie wymierzyć zaklęcie. Próbowała go zatrzymać, ale mały złodziej był zbyt szybki i zwinny. Za ruchliwy, aby trafiła w biegu, choć oko miała dobre. - Accio medalion! Accio! - warczała, a kamień podrywał się do góry, lecz zwierzęce łapki zaciskały się na nim zbyt mocno.
Niewiele myśląc wbiegła za nim na klatkę schodową kamienicy i przystanęła tuż za progiem. Stanęła jak wryta, gdy niuchacz zakręcił się koło kobiecych kostek. Najpierw spojrzała na nie, później uniosła wzrok i dostrzegła...
Cóż, los miał wyjątkowo ironiczne poczucie humoru.
- Cóż za spotkanie - wyrzekła ironicznie Sigrun, zaciskając palce na cisowej różdżce mocniej.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Trzynaście razy przeklęła rozczarowana własnym nieporządkiem. Gorzko smakowały ostatnie dni. Rozdrażnienie nie mijało, a wytargana z głębi szaf walizka wypełniała się chaosem poplątanych ubrań. Upychała tam szmatę po szmacie święcie przekonana o tym, że jak już się stąd wyrwie, to minie narastająca frustracja i przestanie tak uporczywie rozmyślać. Tłok emocji nie pozwalał jej spać, w tawernie kufle wyślizgiwały się jej spomiędzy palców, a sprzyjające głosy docierały do niej z zadziwiającym opóźnieniem. Po prostu musiała zrobić coś. Zadrwić z ulubionego otoczenia, ujrzeć całkiem nowy widok i poczuć w piersi łyk wiejskiego powietrza. Tak sobie to tłumaczyła. W wariactwie pałętała się po tym lichym mieszkaniu, co rusz zaglądając do jakiejś szuflady lub wychylając głowę w ciaśniejszy zakamarek. Nie pamiętała ostatniego wyjazdu. Parszywy również w potłuszczonych księgach nie odnajdywał zapisu o urlopie Philippy Moss. Czuła się źle, zignorowała zdziwione brwi pani Boyle, odmawiała wylewnych tłumaczeń i zakładała na głowę kaptur, zanim ktokolwiek zdążył coś z niej wyciągnąć. Miała w garści pewien adres, jeszcze dzisiaj chciała tam być. Wojenna burza nie potrafiła jej zatrzymać, choć zaplanowana wędrówka mogła natrafić na kilka upiornych przeszkód. Dusiła się smrodem swojego portu, dalsze zwlekanie przyprawiłoby ją o podły ból głowy. Zupełnie jakby jej dusza już nie wariowała, nie mogąc pojąć sensu wydarzeń z ostatnich dni. Co jakiś czas mijała oparte o wydrapaną ścianę lustro. Zamierała w połowie kroku i zerkała na swoje przecięte przez szklane pęknięcie oblicze. Widziała złość, której nijak nie dało się przydeptać. Gniotła pięść niezadowolona z widoku, choć pozornie wyglądała tak jak zawsze. Pofalowane włosy, podkreślone oko i usta gotowe do wypowiedzenia intrygujących obietnic. Szkoda, że wewnątrz stawała się kipiącym wulkanem. Jeszcze chwila a wytryśnie śmiercionośną lawą. Zapadnie się w sobie czy zaatakuje? Co za brednie. Pomazała palcem zwierciadło i potrząsnęła głową. Właśnie tego w tym momencie nie znosiła. Blokowała się, potrafiła wdepnąć we własny chaos. Nie dopuszczała do siebie myśli, że może tak po prostu czuć zmęczenie, że może czuć…
Skrzypnęły metalowe drzwiczki kryjówki kretów, a chwilę później jeden z nich wspinał się sprytnie po jej nodze zauroczony niewymyślną bransoletką na nadgarstku. Usłyszała melodie rozsypujących się po podłodze monet. Śmignęło jej to drugie futerko, a potem charakterystyczny dźwięk poturlał się po schodach z echem. Klatka schodowa? Pochwyciła szybko czulszego malca i zgarnęła go do jego domku, pamiętając o zamknięciu. Pozbierała z popękanych desek drobniaki i wsadziła je do kieszeni spódnicy. Z nędznego saloniku przeszła zwinnie do korytarza, sprawdziła kuchnię i łazienkę. Ani śladu niuchacza, żadnych strat. Pobrzęczała małym majątkiem, by go zwabić, ale nic… więc jednak polazł gdzieś na klatkę i zwiedza kamienicę. Skrzywiła lekko usta świadoma tego, że jednak wcale się nie przesłyszała. Co za wstrętny mały skurczybyk!
Trzasnęła drzwiami i zbiegła po obskurnych schodach, poszukując jakichkolwiek śladów. Znała te sztuczki, wiedziała, że ciągnęło je do otwartego świata wypełnionego błyskotkami, ale jednak nie tak szybko. Maleństwo zaraz zatęskni i wróci z podkulonym ogonem – głodne jej napiwków i taniej biżuterii. A może głodne drapania za uchem? Tak, wmawiała sobie tę przynależność. Uwierzyła w nią, może przesadnie ckliwie, ale nie chciała tak po prostu pozwolić gagatkowi zwiać.
Po tych schodkach właściwie spłynęła, palcem ledwo muskając wdzięczną poręcz. Wyhamowała dopiero na dole, wyłapując drżącą kulkę przy ścianie. Podniosła go natychmiast, czując, jak strumień ulgi spływa jej po rozgrzanych już plecach. Nie na długo. Jasnowłosa demonica pozbawiona błyskotki przemówiła, może zafascynowana tak zadziwiającą powtórką z ostatniej przygody. Philippa prychnęła pod nosem, tuląc swojego malca do piersi. – Niuchacz dba, byśmy nie rozstawały się na zbyt długo – odpowiedziała, sunąc po niej dość podejrzliwym spojrzeniem. Ta sama wiedźma. Ta sama, która ograła ją w karty i ta sama, która powaliła ją w klubie. One dwie i znów ten znajomy futrzak. – Może to przeznaczanie – zakpiła, przechylając lekko medalion, który stworzenie uparcie ściskało w łapkach. Postanowiła się przyjrzeć zdobyczy. Może normalnie to wredne oblicze podniosłoby jej ciśnienie, ale teraz, w obecnym nastroju, czuła się nieco obojętnie, może trochę zaciekawiona. Powinna odwrócić się na pięcie i wrócić do domu. Zwierzak się spisał, przyniósł skarb. Był chociaż wartościowy?
Skrzypnęły metalowe drzwiczki kryjówki kretów, a chwilę później jeden z nich wspinał się sprytnie po jej nodze zauroczony niewymyślną bransoletką na nadgarstku. Usłyszała melodie rozsypujących się po podłodze monet. Śmignęło jej to drugie futerko, a potem charakterystyczny dźwięk poturlał się po schodach z echem. Klatka schodowa? Pochwyciła szybko czulszego malca i zgarnęła go do jego domku, pamiętając o zamknięciu. Pozbierała z popękanych desek drobniaki i wsadziła je do kieszeni spódnicy. Z nędznego saloniku przeszła zwinnie do korytarza, sprawdziła kuchnię i łazienkę. Ani śladu niuchacza, żadnych strat. Pobrzęczała małym majątkiem, by go zwabić, ale nic… więc jednak polazł gdzieś na klatkę i zwiedza kamienicę. Skrzywiła lekko usta świadoma tego, że jednak wcale się nie przesłyszała. Co za wstrętny mały skurczybyk!
Trzasnęła drzwiami i zbiegła po obskurnych schodach, poszukując jakichkolwiek śladów. Znała te sztuczki, wiedziała, że ciągnęło je do otwartego świata wypełnionego błyskotkami, ale jednak nie tak szybko. Maleństwo zaraz zatęskni i wróci z podkulonym ogonem – głodne jej napiwków i taniej biżuterii. A może głodne drapania za uchem? Tak, wmawiała sobie tę przynależność. Uwierzyła w nią, może przesadnie ckliwie, ale nie chciała tak po prostu pozwolić gagatkowi zwiać.
Po tych schodkach właściwie spłynęła, palcem ledwo muskając wdzięczną poręcz. Wyhamowała dopiero na dole, wyłapując drżącą kulkę przy ścianie. Podniosła go natychmiast, czując, jak strumień ulgi spływa jej po rozgrzanych już plecach. Nie na długo. Jasnowłosa demonica pozbawiona błyskotki przemówiła, może zafascynowana tak zadziwiającą powtórką z ostatniej przygody. Philippa prychnęła pod nosem, tuląc swojego malca do piersi. – Niuchacz dba, byśmy nie rozstawały się na zbyt długo – odpowiedziała, sunąc po niej dość podejrzliwym spojrzeniem. Ta sama wiedźma. Ta sama, która ograła ją w karty i ta sama, która powaliła ją w klubie. One dwie i znów ten znajomy futrzak. – Może to przeznaczanie – zakpiła, przechylając lekko medalion, który stworzenie uparcie ściskało w łapkach. Postanowiła się przyjrzeć zdobyczy. Może normalnie to wredne oblicze podniosłoby jej ciśnienie, ale teraz, w obecnym nastroju, czuła się nieco obojętnie, może trochę zaciekawiona. Powinna odwrócić się na pięcie i wrócić do domu. Zwierzak się spisał, przyniósł skarb. Był chociaż wartościowy?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Cóż, w dzielnicy portowej spotykały blondynkę naprawdę dziwne przygody. Tu poznała tego, z którym coraz ciaśniej wiązała swoją ścieżkę, choć wypierała to jeszcze przed samą sobą; tu niecałe pół roku wcześniej miała przyrodnią siostrę, mającą dar jasnowidzenia, lecz zanim zdążyła ją poznać, to Sybilla rozpłynęła się w nicości, jakby nigdy nie istniała. Któż by pomyślał, że czarownicą, która większość życia spędziła wędrując po lasach, cały czas ciągnąć będzie do portu, nad brudną i cuchnącą Tamizę?
- Najwyraźniej. Czyżby to ten sam? Może powinnaś nazwać go Swatką - odrzekła Sigrun, nie odwracając spojrzenia, kiedy panna Moss przyglądała się jej podejrzliwie. Nic dziwnego. Dla niej samej to nie był przypadek - to wydawało się zbyt nieprawdopodobne, by naprawdę mogło mieć miejsce. - Sądziłam, że nie wierzysz w przeznaczenie - powiedziała łagodnym tonem, wspominając ich rozmowę przy grze w karty, kilka tygodni wcześniej, w Parszywym Pasażerze. Wygrała - jak często zwykle, lubiła hazard i grała nierzadko, miewała w kartach szczęście - a mimo to zwróciła barmance bezwartościowy pierścionek. Mogła o tym pamiętać, choć Rookwood nie zamierzała się do tego chwilowo odwoływać. Nie miała w zwyczaju o nic prosić, a swoją własność zamierzała odebrać.
Sigrun nie była kobietą sentymentalna. Niewiele miała pamiątek, do których się przywiązywała. Dom w Harrogate wypełniony był trofeami, na jakie lubiła patrzeć, cennymi przedmiotami, lecz gdyby zaszła taka konieczność, pozbyłaby się ich bez żalu. Nie potrzebowała ich. Medalion, który właśnie ściskała w palcach Phillipa, był jedną z niewielu rzeczy odziedziczonych po matce. Gudrun, krwi Borgin, jakiej nigdy nie poznała, która zmarła wydając ją na świat. Okrągły, gładki pod palcami kamień ze starożytną wyrytą nań runą na srebrnym łańcuszku nie wyglądał ani na cenny, ani mistyczny, dla każdej osoby postronnej wydawał się bezwartościowy - ale mimo to chciała mieć go z powrotem i nie zamierzała bez niego odejść. Nie przyjmie odmowy. Jej się przecież nie odmawiało.
- Powinnaś go lepiej wychować, jeśli zamierzasz zatrzymać go na dłużej, choć to trudna sztuka - rzekła Sigrun, takim tonem, jakby udzielała jej przyjacielskiej porady. Znała się na zwierzętach, także niuchaczach, okropne i nieusłuchane stworzenia, może i przydatne przy szukaniu skarbów, lecz ze Skały zrobiłyby pobojowisko. - Inaczej mogą wejść w drogę nieodpowiedniej osobie. Byłoby szkoda takiego uroczego stworzenia, czyż nie?
Wystarczyło jedno zaklęcie, by wyciągnąć z niuchacza, trzymanego w ramionach przez barmankę, ostatnie tchnienie. Jeden zielony promień, który potrafiła wyczarować, jeśli taka była jej wola - nie miałaby skrupułów, choć barmanki byłoby nieco żal. Wydawała się bystrą czarownicą.
- Najwyraźniej. Czyżby to ten sam? Może powinnaś nazwać go Swatką - odrzekła Sigrun, nie odwracając spojrzenia, kiedy panna Moss przyglądała się jej podejrzliwie. Nic dziwnego. Dla niej samej to nie był przypadek - to wydawało się zbyt nieprawdopodobne, by naprawdę mogło mieć miejsce. - Sądziłam, że nie wierzysz w przeznaczenie - powiedziała łagodnym tonem, wspominając ich rozmowę przy grze w karty, kilka tygodni wcześniej, w Parszywym Pasażerze. Wygrała - jak często zwykle, lubiła hazard i grała nierzadko, miewała w kartach szczęście - a mimo to zwróciła barmance bezwartościowy pierścionek. Mogła o tym pamiętać, choć Rookwood nie zamierzała się do tego chwilowo odwoływać. Nie miała w zwyczaju o nic prosić, a swoją własność zamierzała odebrać.
Sigrun nie była kobietą sentymentalna. Niewiele miała pamiątek, do których się przywiązywała. Dom w Harrogate wypełniony był trofeami, na jakie lubiła patrzeć, cennymi przedmiotami, lecz gdyby zaszła taka konieczność, pozbyłaby się ich bez żalu. Nie potrzebowała ich. Medalion, który właśnie ściskała w palcach Phillipa, był jedną z niewielu rzeczy odziedziczonych po matce. Gudrun, krwi Borgin, jakiej nigdy nie poznała, która zmarła wydając ją na świat. Okrągły, gładki pod palcami kamień ze starożytną wyrytą nań runą na srebrnym łańcuszku nie wyglądał ani na cenny, ani mistyczny, dla każdej osoby postronnej wydawał się bezwartościowy - ale mimo to chciała mieć go z powrotem i nie zamierzała bez niego odejść. Nie przyjmie odmowy. Jej się przecież nie odmawiało.
- Powinnaś go lepiej wychować, jeśli zamierzasz zatrzymać go na dłużej, choć to trudna sztuka - rzekła Sigrun, takim tonem, jakby udzielała jej przyjacielskiej porady. Znała się na zwierzętach, także niuchaczach, okropne i nieusłuchane stworzenia, może i przydatne przy szukaniu skarbów, lecz ze Skały zrobiłyby pobojowisko. - Inaczej mogą wejść w drogę nieodpowiedniej osobie. Byłoby szkoda takiego uroczego stworzenia, czyż nie?
Wystarczyło jedno zaklęcie, by wyciągnąć z niuchacza, trzymanego w ramionach przez barmankę, ostatnie tchnienie. Jeden zielony promień, który potrafiła wyczarować, jeśli taka była jej wola - nie miałaby skrupułów, choć barmanki byłoby nieco żal. Wydawała się bystrą czarownicą.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Port był nieoczywisty, paskudny, ale przyciągający. Odkryła to dopiero po czasie. Między śliskimi uliczkami dzielnica dokonywała selekcji. Jedni wchodzili raz i nigdy już nie wracali postraszeni nieprzyjemnymi doświadczeniami, a inni nieoczekiwanie odnajdywali tu swoje miejsce na ziemi. Przy pierwszym poznaniu doki okazywały się cuchnącą ciasnotą, burym kawałkiem miasta, o którym zapomniało piękno świętych zakątków stolicy. Dopiero później oferowały przygody, ludzi i sprawy na tyle fascynujące, by chciało się zgłębić osiedla marynarzy dokładniej. Nie wyobrażała sobie mieszkać gdzieś indziej, zdradzić tej dzielnicy na rzecz pałaców i nowoczesnych kamieniczek, na rzecz czystych skwerków i porządnie oświetlonych zaułków. Tutaj każdej przechadzce towarzyszył ten wstrętny dreszcz niepewności, tutaj w mrokach chowały się szczekające wstrętnie paszcze. Tutaj rozkwitała sieć niepoprawnych interesów. Tu było jej dobrze. Wiedziała też, że istnieją gorsze miejsca od doków, swego czasu poznała je niechętnie. Podobało jej się jednak to, że ludzie woleli nie wchodzić morskim wilkom w drogę, że uroki otwierały się przed tymi, którzy na nie zasługiwali. Pochowani w portowych chałupach ludzie należeli do dość specyficznej społeczności, ale ta nigdy nie błagała o zrozumienie.
Faktycznie, zrządzenie losu czy dobrze zaplanowana intryga? To wcale nie był takie oczywiste, biorąc pod uwagę ich wspólnie spotkania z ostatnich kilku miesięcy. – Może to nie swatanie, może wyczuł, że pewne rachunki nie zostały wyrównane – I tak pozwoliła sobie na głośne rozważania, na ten zdradziecki uśmieszek. – Dzisiaj wierzę – odparła lekko, jakby wcale nie rozprawiały o wielkich, życiowych kwestiach. W końcu przeznaczenie brzmiało dumnie, niematerialna kreacja, władca żyć. Los. Spodobało jej się to, że miały okazję widzieć się znów. A ta błyskotka teraz należała do Philippy. Tak samo jak przyklejony do piersi niuchacz. Oto psikus. Role się odwróciły. Po ostatnich porażkach, fatalnym pojedynku również, Philippa wreszcie miała nad czymś kontrolę, ale wiedziała też, że ma do czynienia z poważną przeciwniczką. Lubiła wiedzieć, że w świecie opętanym przez świętych mężczyzn kobiety dalej mogły budzić zagrożenie, manifestować moc, przed którą ktoś mógłby zadrżeć. Była ciekawa, ale działa Philippie na nerwy.
- On wie, co robi – odparła, głaszcząc pochwalnie tył puchatej główki. – Trudna sztuka, ale całkiem mądra. Rozumie więcej, niż nam się zdaje. Dogadujemy się – kontynuowała wpatrzona w zachwyconego skarbem niuchacza. – Poradzi sobie. Obydwie wiemy, że wcale nie tak łatwo go złapać – stwierdziła, wyciągając w końcu medalion z czarnych łapek. Obejrzała sobie to znalezisko, ale raczej bez większej ekscytacji. – Prezent od ukochanego? Pokoleniowa pamiątka? Czy kupiłaś go sobie dla własnej uciechy? – wyliczyła. Wiedziała jednak, że za byle błyskotką nie gnałaby aż tak, choć może chodziło o sam fakt, niezgodę na kradzież. W końcu w ramionach Filipy kulił się złodziejaszek. Niepozorny, ale wyjątkowo zręczny. Rzadko udawało mu się wymknąć, ale kiedy już wybiegł z kamienicy, zwykle znajdował całkiem niezłe skarby. Tym razem też coś przyniósł. Podniosła głowę, by głębiej popatrzeć w oczy zdecydowanie wyższej czarownicy. Była spokojna. Jeszcze. Philippa dobrze wiedziała, jak groźba tylko się czai, by w odpowiednim momencie ukąsić. – Powinnam sobie go zabrać, jak myślisz? – rzuciła swobodnie, spodziewając się złośliwości.
Faktycznie, zrządzenie losu czy dobrze zaplanowana intryga? To wcale nie był takie oczywiste, biorąc pod uwagę ich wspólnie spotkania z ostatnich kilku miesięcy. – Może to nie swatanie, może wyczuł, że pewne rachunki nie zostały wyrównane – I tak pozwoliła sobie na głośne rozważania, na ten zdradziecki uśmieszek. – Dzisiaj wierzę – odparła lekko, jakby wcale nie rozprawiały o wielkich, życiowych kwestiach. W końcu przeznaczenie brzmiało dumnie, niematerialna kreacja, władca żyć. Los. Spodobało jej się to, że miały okazję widzieć się znów. A ta błyskotka teraz należała do Philippy. Tak samo jak przyklejony do piersi niuchacz. Oto psikus. Role się odwróciły. Po ostatnich porażkach, fatalnym pojedynku również, Philippa wreszcie miała nad czymś kontrolę, ale wiedziała też, że ma do czynienia z poważną przeciwniczką. Lubiła wiedzieć, że w świecie opętanym przez świętych mężczyzn kobiety dalej mogły budzić zagrożenie, manifestować moc, przed którą ktoś mógłby zadrżeć. Była ciekawa, ale działa Philippie na nerwy.
- On wie, co robi – odparła, głaszcząc pochwalnie tył puchatej główki. – Trudna sztuka, ale całkiem mądra. Rozumie więcej, niż nam się zdaje. Dogadujemy się – kontynuowała wpatrzona w zachwyconego skarbem niuchacza. – Poradzi sobie. Obydwie wiemy, że wcale nie tak łatwo go złapać – stwierdziła, wyciągając w końcu medalion z czarnych łapek. Obejrzała sobie to znalezisko, ale raczej bez większej ekscytacji. – Prezent od ukochanego? Pokoleniowa pamiątka? Czy kupiłaś go sobie dla własnej uciechy? – wyliczyła. Wiedziała jednak, że za byle błyskotką nie gnałaby aż tak, choć może chodziło o sam fakt, niezgodę na kradzież. W końcu w ramionach Filipy kulił się złodziejaszek. Niepozorny, ale wyjątkowo zręczny. Rzadko udawało mu się wymknąć, ale kiedy już wybiegł z kamienicy, zwykle znajdował całkiem niezłe skarby. Tym razem też coś przyniósł. Podniosła głowę, by głębiej popatrzeć w oczy zdecydowanie wyższej czarownicy. Była spokojna. Jeszcze. Philippa dobrze wiedziała, jak groźba tylko się czai, by w odpowiednim momencie ukąsić. – Powinnam sobie go zabrać, jak myślisz? – rzuciła swobodnie, spodziewając się złośliwości.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nieoczywiste, paskudne, lecz fascynujące. Może i Sigrun zwyczajnie tu pasowała? Zawsze się jej wydawało, że gdyby nie Skała, nie bliskie zgniłemu sercu Harrogate, zamieszkałaby na Nokturnie, by być blisko tego, co dla niej najważniejsze - czarnej magii - ale pewnie i tutaj by się odnalazła. Nie lękała się oprychów spod ciemnej gwiazdy, bo i sama nim była. Podobnie jak i wilkom morskim, Sigrun lepiej nie wchodzić w drogę.
- Jeżeli doskonale wie co robi, to jest jeszcze głupszy niż sądziłam. Może dlatego się tak dobrze dogadujecie? - zakpiła Sigrun, krzyżując ręce na piersiach; z prawej dłoni wciąż wystawała różdżka z cisowego drewna i czuła coraz większe świerzbienie palców. - Poradzę sobie ze złapaniem go, jeśli tylko zechcę - odparła z politowaniem. Niuchacz, choć upierdliwy, nie był dla łowczyni najmniejszym problemem. Potrafiła poradzić sobie ze znacznie szybszymi i bardziej niebezpiecznymi stworzeniami. W każdą pełnię stawała naprzeciw krwiożerczych wilkołaków. Miała już okazję, by zmierzyć się z olbrzymami, trollami, garborogami, żmijoptakami. Upolowała nieuchwytnego jednorożca, aby na przedramieniu nosić tatuaż o kształcie czaszki, z której ust wypełzał nieustannie wąż. Mroczny Znak. Brakowało jej czasu i ochoty, by ganiać za niuchaczem, to prawda, lecz była na tyle mściwa i zawistna, aby go dorwać, jeśli zajdzie jej za skórę. Tym razem to jednak nie on zaczął być winny, przecież taką miał naturę, że polował na błyskotki, a czarownica, w której ramionach tkwił. To Phillipa ściągała na niego niebezpieczeństwo, próbując sobie z Sigrun pogrywać. Fakt, że jeszcze niedawno zachowała się wobec niej podobnie, nie miał najmniejszego znaczenia. Rookwood nie była wyrozumiała, nie miała sumienia, nie była empatyczna, za to bywała hipokrytką. Nie zamierzała sobie pozwolić na takie traktowanie. Co to, to nie.
- Kupiłam sobie sama - skłamała gładko z uśmiechem. Szczera odpowiedź nie wchodziła w grę. Sigrun nie zdradzała swoich sekretów. Medalion należał niegdyś do jej matki, lecz przecież nie było to wygrawerowane. Wyglądał na dość stary, ale nie przekreślało to wersji, którą przedstawiła barmance Parszywego Pasażera. Mogła go kupić na targowisku staroci. Obojętnie gdzie. - To zresztą nieistotne. Jest mój - podkreśliła.
W przeciwieństwie do Philippy - nie odejdzie bez niego. Nie odda medalionu tak jak młodsza brunetka pozwoliła jej odejść z pierścionkiem.
- Nie radzę. Zaciska się na szyi złodzieja i wyciska zeń ostatni wydech - odpowiedziała Sigrun. Władczo wyciągnęła w kierunku Phillipy dłoń. - To należy do mnie - oświadczyła. Nie zamierzała prosić. Poderwała różdżkę i wymierzyła nią w Philippę. - Servio. Oddaj - wycedziła przez zaciśnięte zęby. Jeśli Moss nie była na tyle rozsądna, aby zwrócić własność Sigrun od razu, to zmusi ją do tego czarna magia. Nie miała skrupułów, aby używać jej w biały dzień, w środku miasta, nie obchodziło jej już, czy ktokolwiek patrzy. Londyn należał do Czarnego Pana.
- Jeżeli doskonale wie co robi, to jest jeszcze głupszy niż sądziłam. Może dlatego się tak dobrze dogadujecie? - zakpiła Sigrun, krzyżując ręce na piersiach; z prawej dłoni wciąż wystawała różdżka z cisowego drewna i czuła coraz większe świerzbienie palców. - Poradzę sobie ze złapaniem go, jeśli tylko zechcę - odparła z politowaniem. Niuchacz, choć upierdliwy, nie był dla łowczyni najmniejszym problemem. Potrafiła poradzić sobie ze znacznie szybszymi i bardziej niebezpiecznymi stworzeniami. W każdą pełnię stawała naprzeciw krwiożerczych wilkołaków. Miała już okazję, by zmierzyć się z olbrzymami, trollami, garborogami, żmijoptakami. Upolowała nieuchwytnego jednorożca, aby na przedramieniu nosić tatuaż o kształcie czaszki, z której ust wypełzał nieustannie wąż. Mroczny Znak. Brakowało jej czasu i ochoty, by ganiać za niuchaczem, to prawda, lecz była na tyle mściwa i zawistna, aby go dorwać, jeśli zajdzie jej za skórę. Tym razem to jednak nie on zaczął być winny, przecież taką miał naturę, że polował na błyskotki, a czarownica, w której ramionach tkwił. To Phillipa ściągała na niego niebezpieczeństwo, próbując sobie z Sigrun pogrywać. Fakt, że jeszcze niedawno zachowała się wobec niej podobnie, nie miał najmniejszego znaczenia. Rookwood nie była wyrozumiała, nie miała sumienia, nie była empatyczna, za to bywała hipokrytką. Nie zamierzała sobie pozwolić na takie traktowanie. Co to, to nie.
- Kupiłam sobie sama - skłamała gładko z uśmiechem. Szczera odpowiedź nie wchodziła w grę. Sigrun nie zdradzała swoich sekretów. Medalion należał niegdyś do jej matki, lecz przecież nie było to wygrawerowane. Wyglądał na dość stary, ale nie przekreślało to wersji, którą przedstawiła barmance Parszywego Pasażera. Mogła go kupić na targowisku staroci. Obojętnie gdzie. - To zresztą nieistotne. Jest mój - podkreśliła.
W przeciwieństwie do Philippy - nie odejdzie bez niego. Nie odda medalionu tak jak młodsza brunetka pozwoliła jej odejść z pierścionkiem.
- Nie radzę. Zaciska się na szyi złodzieja i wyciska zeń ostatni wydech - odpowiedziała Sigrun. Władczo wyciągnęła w kierunku Phillipy dłoń. - To należy do mnie - oświadczyła. Nie zamierzała prosić. Poderwała różdżkę i wymierzyła nią w Philippę. - Servio. Oddaj - wycedziła przez zaciśnięte zęby. Jeśli Moss nie była na tyle rozsądna, aby zwrócić własność Sigrun od razu, to zmusi ją do tego czarna magia. Nie miała skrupułów, aby używać jej w biały dzień, w środku miasta, nie obchodziło jej już, czy ktokolwiek patrzy. Londyn należał do Czarnego Pana.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Sigrun Rookwood' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 46
--------------------------------
#2 'k10' : 4
#1 'k100' : 46
--------------------------------
#2 'k10' : 4
Jej szyderstwo skwitowała cichym parsknięciem. Zignorowała gorycz na ustach. Zawsze gdy się spotykały, los szykował jakąś złośliwą niespodziankę, czyniąc z absurdalną królową tej jakże honorowej batalii. – Nie doceniasz go – odparła po chwili, nie zaprzestając pieszczoty. Ten mały kłak przynosił jej korzyści nawet w najmniej spodziewanych okolicznościach. Potrafił podarować cenne pamiątki, ale umiał je też odebrać. Być może nadmiar zaufania Philippa przypłaci któregoś dnia pustą skarbonką, ale wolała, by zakpiły z niej dwa krety niż ta ostra cwaniara. Gdyby jednak miała odpowiedzieć, skąd to zrozumienie, skąd dobry kontakt dziewczyny z portu z niuchaczami z wilgotnych zaułków, stwierdziłaby, że płynęli tą samą łodzią. Znali urok i przekleństwo ulicy, znali głód, nędzę i mieli dłonie chętnie sięgające po obce przedmioty. Znali uczucie bycia niczyim, bez imienia, ani przeszłości, ani przyszłości.
- Szkoda, że dziś coś ci nie wyszło – zamruczała gotowa do obrony swojego kreta, jeśli Sigrun zechce podskoczyć za wysoko. Powinna uważać, bo w tej rozklekotanej kamienicy sufity zdawały się trzymać na ostatnim włosku. Niefortunnie byłoby pokaleczyć się z tak błahego powodu, prawda? Philippa by nie płakała, ale wolała nie ryzykować wyprowadzką. Drogie były jej te mury, choć z pozoru wyglądały jak kupa opuszczonego gruzu. Grzyb dzień za dniem wyjadał ściany wielu niektórych pokoików, kruszyły się drewniane schodki do piwnicy, a z niewiadomego mieszkania czasem wydostawał się przerażający krzyk – wypuszczone z klatki nerwy obijały się o ściany i były to lamenty o wiele bardziej dramatyczne od niuchaczowego rozgardiaszu.
Przyjęła odpowiedź obojętnie, choć liczyła na jakaś bardziej ckliwą historyjkę. Medalion był spełnioną zachcianką, która teraz przekształcała się w marzenie czarnych oczu. Philippa nie chciała, by biedny malec płakał z powodu odebranej brutalnie błyskotki. Tak, robiła to z premedytacją, chcąc zapewne odegrać się za sytuację sprzed kilku miesięcy. Robiła to, wiedząc doskonale, że ma przed sobą wojowniczkę, której nie powinno się lekceważyć.
– Och, naprawdę tak działa? A wydaje się taki niepozorny – odparła, grając więc w starą grę, którą Sigrun doskonale znała. Którą stworzyła. Tylko tym razem wcale nie chciała się bawić. Zagroziła Philippie różdżką. Błysnęło niewiadome zaklęcie, łypało mrocznym okiem, kiedy pozostawała nieświadoma jego działania. Cokolwiek to było – wcale nie zaskoczyła jej tym władczym uniesieniem różdżki. Dłoń próbowała odzyskać swoją zgubę, a druga wykazała się zdecydowanie mniejszą harmonią. Moss musiała się bronić przed tajemniczym czarem. Wolała się nie poznać jego skutków. Szybko więc wysunęła z zakamarków ubrania swój posłuszny ostrokrzew i spróbowała przywołać tarczę. – Widzę, że jesteś bardzo niecierpliwa. Protego! – zawołała, przyciskając mocniej drżącą kulkę do piersi. Trzymaj mocno ten medalion, mały, może trząść. Ten jeden jedyny raz chciała jednak się jej oprzeć, odbić jej moc, nie dać się pogrążyć. Czuła w sobie siłę, ale też znała kaprysy magii obronnej. Zbyt wiele razy Sigrun zdołała się przedostać i zadać jej ból. Nie tym razem.
- Szkoda, że dziś coś ci nie wyszło – zamruczała gotowa do obrony swojego kreta, jeśli Sigrun zechce podskoczyć za wysoko. Powinna uważać, bo w tej rozklekotanej kamienicy sufity zdawały się trzymać na ostatnim włosku. Niefortunnie byłoby pokaleczyć się z tak błahego powodu, prawda? Philippa by nie płakała, ale wolała nie ryzykować wyprowadzką. Drogie były jej te mury, choć z pozoru wyglądały jak kupa opuszczonego gruzu. Grzyb dzień za dniem wyjadał ściany wielu niektórych pokoików, kruszyły się drewniane schodki do piwnicy, a z niewiadomego mieszkania czasem wydostawał się przerażający krzyk – wypuszczone z klatki nerwy obijały się o ściany i były to lamenty o wiele bardziej dramatyczne od niuchaczowego rozgardiaszu.
Przyjęła odpowiedź obojętnie, choć liczyła na jakaś bardziej ckliwą historyjkę. Medalion był spełnioną zachcianką, która teraz przekształcała się w marzenie czarnych oczu. Philippa nie chciała, by biedny malec płakał z powodu odebranej brutalnie błyskotki. Tak, robiła to z premedytacją, chcąc zapewne odegrać się za sytuację sprzed kilku miesięcy. Robiła to, wiedząc doskonale, że ma przed sobą wojowniczkę, której nie powinno się lekceważyć.
– Och, naprawdę tak działa? A wydaje się taki niepozorny – odparła, grając więc w starą grę, którą Sigrun doskonale znała. Którą stworzyła. Tylko tym razem wcale nie chciała się bawić. Zagroziła Philippie różdżką. Błysnęło niewiadome zaklęcie, łypało mrocznym okiem, kiedy pozostawała nieświadoma jego działania. Cokolwiek to było – wcale nie zaskoczyła jej tym władczym uniesieniem różdżki. Dłoń próbowała odzyskać swoją zgubę, a druga wykazała się zdecydowanie mniejszą harmonią. Moss musiała się bronić przed tajemniczym czarem. Wolała się nie poznać jego skutków. Szybko więc wysunęła z zakamarków ubrania swój posłuszny ostrokrzew i spróbowała przywołać tarczę. – Widzę, że jesteś bardzo niecierpliwa. Protego! – zawołała, przyciskając mocniej drżącą kulkę do piersi. Trzymaj mocno ten medalion, mały, może trząść. Ten jeden jedyny raz chciała jednak się jej oprzeć, odbić jej moc, nie dać się pogrążyć. Czuła w sobie siłę, ale też znała kaprysy magii obronnej. Zbyt wiele razy Sigrun zdołała się przedostać i zadać jej ból. Nie tym razem.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
The member 'Philippa Moss' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 9
'k100' : 9
Sigrun prychnęła pod nosem obserwując niuchacza w ramionach panny Moss. Czyżby naprawdę aż tak się polubili, że zagościł w nich na stale i mogła tytułować się jego właścicielką? Jeśli tak, to chyba nawet była winna Rookwood podziękowania, bo przecież to za jej sprawą na siebie trafili. Przeznaczenie - jak to powiedziała. Może i go nie doceniała, niezbyt pochlebne miała mniemanie o tych stworzeniach, więcej z nich było szkody, niż pożytku. Nigdy nie potrzebowała kraść, by zdobyć to, czego pragnęła. Nie ze względów moralnych, nie miałaby przecież skrupułów, bynajmniej nie chodziło o sumienie, dopuszczała się czynów po stokroć bardziej karygodny. Kradzież była jednak drogą na skróty, Sigrun zaś uważała się za kobietę ambitną. Mogła zdobyć bogactwa własną ciężką pracą - bądź zaklęciem Imperio, to poniekąd się ze sobą łączyło. Niuchacz nie był jej do niczego potrzebny, choć jako magiczne stworzenie wydawał się interesujący, oczywiście. Blondynka znacznie bardziej ceniła jednak stworzenia naprawdę niebezpieczne. Wciąż wracała myślami do dnia poprzedniego, kiedy Goyle zjawił się u jej progu z klatką w rękach; czarodziej nieobeznany w temacie trzymane w środku zwierzę wziąłby jedynie za czarnego, domowego kota, lecz Sigrun wiedziała czym było naprawdę. Matagot mógł z łatwością rozszarpać ludzkie gardło, pazurami rozorać plecy, zabić bardzo szybko. Czuła rozbawienie, kiedy Philippa tak dumnie trzymała niuchacza w swoich ramionach - aż żałowała, że nie może pochwalić się swoim pupilem.
- Jeszcze zobaczymy - obiecała złowrogo, z uśmieszkiem błąkającym się po pełnych ustach, jakby wiedziała coś, o czym Philippa nie miała bladego pojęcia - bo nie wiedziała do czego Rookwood naprawdę była zdolna. To, co zaprezentowała jej na klubowej arenie, to czym potraktowała ją teraz - było zaledwie kroplą w morzu.
- Nie ocenia się książki po okładce, nie słyszałaś? Tak właśnie powinien wyglądać - odrzekła, jakby była zawiedziona, że Moss tak powierzchownie oceniła wartość trzymanego przez siebie medalionu. Nie miałaby z niego żadnego pożytku, nie sprzedałaby go drogo, podobnie jak i Sigrun pierścionek, który nie tak dawno temu jej zabrała, ale mogła chcieć się zemścić. Odegrać. Najwyraźniej chciała to zrobić, lecz naprawdę miała do czynienia z kimś, kto nie miał za grosz cierpliwości i nie zamierzał pozwolić zabawiać się ze sobą tak, jak robiła to sama z innymi. Hipokrytka, ale miała to w nosie.
Z uśmiechem obserwowała jak tarcza Phillipy łamie się pod naporem czarnomagicznego zaklęcia, jak promień trafia ją prosto w pierś, zmuszając, by zwróciła jej medalion. To akurat zamierzała brunetce ułatwić. Zbliżyła się do niej, władczo wyciągając ku niej rękę, by odebrać swoją własność.
- Oddaj - powtórzyła z satysfakcją, świadoma, że czarna magia zmusi Phillipę do wykonania rozkazu. Tym razem nie zadała jej bólu fizycznego, lecz kiedy tylko odzyska władzę nad własnymi czynami - godność może zaboleć.
- Jeszcze zobaczymy - obiecała złowrogo, z uśmieszkiem błąkającym się po pełnych ustach, jakby wiedziała coś, o czym Philippa nie miała bladego pojęcia - bo nie wiedziała do czego Rookwood naprawdę była zdolna. To, co zaprezentowała jej na klubowej arenie, to czym potraktowała ją teraz - było zaledwie kroplą w morzu.
- Nie ocenia się książki po okładce, nie słyszałaś? Tak właśnie powinien wyglądać - odrzekła, jakby była zawiedziona, że Moss tak powierzchownie oceniła wartość trzymanego przez siebie medalionu. Nie miałaby z niego żadnego pożytku, nie sprzedałaby go drogo, podobnie jak i Sigrun pierścionek, który nie tak dawno temu jej zabrała, ale mogła chcieć się zemścić. Odegrać. Najwyraźniej chciała to zrobić, lecz naprawdę miała do czynienia z kimś, kto nie miał za grosz cierpliwości i nie zamierzał pozwolić zabawiać się ze sobą tak, jak robiła to sama z innymi. Hipokrytka, ale miała to w nosie.
Z uśmiechem obserwowała jak tarcza Phillipy łamie się pod naporem czarnomagicznego zaklęcia, jak promień trafia ją prosto w pierś, zmuszając, by zwróciła jej medalion. To akurat zamierzała brunetce ułatwić. Zbliżyła się do niej, władczo wyciągając ku niej rękę, by odebrać swoją własność.
- Oddaj - powtórzyła z satysfakcją, świadoma, że czarna magia zmusi Phillipę do wykonania rozkazu. Tym razem nie zadała jej bólu fizycznego, lecz kiedy tylko odzyska władzę nad własnymi czynami - godność może zaboleć.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Przed wejściem
Szybka odpowiedź