Przed wejściem
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Klatka schodowa
Długi sznur schodów wijących się ku chmurom, obdrapane ściany, o które nikt dawno już nie zadbał, a na każdym piętrze kolorowe przesmyki zapraszające do zajrzenia w czyjeś podejrzane sprawy. Klatka schodowa jest dość wąska. Na dole od lat stoi stos przykurzonych gratów niewiadomego pochodzenia. Przed drzwiami leży poszarpany kawałek starego dywanu, w który mieszkańcy wcierają brud ulicy. Gdzieś jest przycisk, niewielka iskra rozpalająca magicznie światełko w tej ciasnej wieży. Nim wyjdziesz, spoglądasz jeszcze ostatni raz na wiekowe, przybrudzone lustro wiszące na ścianie przed drzwiami wyjściowymi. Nim wejdziesz, bierzesz głęboki wdech, bo nie wiesz, co poczujesz w środku. Nieprzyjemny zaduch, zapach starości i mokrej sierści. Czasami słychać wycie rur, czasami skrzypią żałośnie czyjeś kości, ale nigdy nie płakało tu dziecko. Tu nie ma dzieci. Tu wszyscy oczekują własnej śmierci.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Philippa Moss dnia 13.07.19 12:50, w całości zmieniany 3 razy
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nim zdążył uchylić tylko drzwi, ten idiota z połamanymi żebrami wparował do środka i zaczął biegać jak postrzelony po całym mieszkaniu. Zobaczył zwierzaka, który najwyraźniej lubił Jima, a Grey już był gotów na odpieranie ataków psidwaka. Ten jednak nie wykazywał żadnej agresji, wręcz przeciwnie domagał się pieszczot. Tuptał za Jimem jakby czuł, że coś jest nie tak. Kiedy Jim zachowywał się jak kompletny idiota, Grey postanowił sprawdzić czy drzwi są dobrze zamknięte oraz czy nikt na nich nie nastaje.
-Hexa Revelio - powiedział celując różdżką przed siebie, zaklęcie poszybowało przed nim nie ujawniając żadnych zabezpieczeń, które mogły w nich trafić. Widząc zachowanie Jima domyślił się, że albo ten z kimś mieszka albo właśnie włamał się do czyjegoś domu. Dlaczego zawsze ten gość musi wpakować go w jakiej kłopoty, ktokolwiek tu mieszkał nie będzie zadowolony z faktu, że dwóch mężczyzn szwęda się w miejscu, w którym nie powinno ich być. Patrzył jak jego towarzysz miota się niczym dzikie zwierzę w klatce, a gdy dosłyszał czyje imię wywołuje zamarł na chwilę. Philippa, znał to imię, a gdy dojrzał klatkę z niuchaczami był już niemalże pewien w czyim domu właśnie przebywa.
-Pięknie - Mruknął pod nosem łącząc fakty. To nie mógł być zbieg okoliczności, patrzył w paciorkowate oczy Bimbra, który jakiś czas temu zawinął mu monetę w parku. A jego właścicielka chyba mu mignęła kiedy była wyprowadzana z Parszywego wraz z innymi osobami. Czy była tam też Celina i pani Boyle? Gdy miał chwilę się nad tym zastanowić mógł być niemalże pewien, że je widział gdy zjawił się w okolicach Parszywego. Przystanął w progu kolejnego pomieszczenia patrząc na Jima, w którego wyglądzie i spojrzeniu coś mu nie pasowało. Kim był człowiek, który właśnie przed nim stał? Czy był tylko Starym Szczurem czy kimś innym, kimś więcej niż wskazywało na to wcześniejsze ich spotkania. Widząc jak ten ledwo oddycha i zmusza osłabione ciało do ruszania się podszedł do niego.
-Siadaj i przestań się miotać jak szczur w klatce. - Nakazał mu stanowczym głosem wskazując przy tym fotel czy też kanapę jakie znajdowały się w pomieszczeniu. Gdy usłyszał jego pytanie zmarszczył brwi i westchnął cicho. - Panią Boyle, tak mi się zdaje, Celinę i chyba Philippę właśnie, ale nie jestem tego pewien. Wolałem się oddalić aby i mnie nie zgarnęli.
Rozejrzał się za czymś do picia, ale w końcu uznał, że nie będzie grzebał po czyiś szafach więc udał się do kuchni po szklankę wody, z którą zaraz przyszedł i podał ją Jimowi nadal uważnie mu się przyglądając. Te oczy. Te oczy nie należały do Starego Szczura. Nie tak je zapamiętał.
- Jakie masz obrażenia, może uda mi się choć trochę cię poskładać - Wskazał na wykończone ciało Jima. Nie raz Halowi musiał pomagać albo samemu sobie przebywając w dżungli, w której nie mógł liczyć na profesjonalną pomoc medyczną.
-Hexa Revelio - powiedział celując różdżką przed siebie, zaklęcie poszybowało przed nim nie ujawniając żadnych zabezpieczeń, które mogły w nich trafić. Widząc zachowanie Jima domyślił się, że albo ten z kimś mieszka albo właśnie włamał się do czyjegoś domu. Dlaczego zawsze ten gość musi wpakować go w jakiej kłopoty, ktokolwiek tu mieszkał nie będzie zadowolony z faktu, że dwóch mężczyzn szwęda się w miejscu, w którym nie powinno ich być. Patrzył jak jego towarzysz miota się niczym dzikie zwierzę w klatce, a gdy dosłyszał czyje imię wywołuje zamarł na chwilę. Philippa, znał to imię, a gdy dojrzał klatkę z niuchaczami był już niemalże pewien w czyim domu właśnie przebywa.
-Pięknie - Mruknął pod nosem łącząc fakty. To nie mógł być zbieg okoliczności, patrzył w paciorkowate oczy Bimbra, który jakiś czas temu zawinął mu monetę w parku. A jego właścicielka chyba mu mignęła kiedy była wyprowadzana z Parszywego wraz z innymi osobami. Czy była tam też Celina i pani Boyle? Gdy miał chwilę się nad tym zastanowić mógł być niemalże pewien, że je widział gdy zjawił się w okolicach Parszywego. Przystanął w progu kolejnego pomieszczenia patrząc na Jima, w którego wyglądzie i spojrzeniu coś mu nie pasowało. Kim był człowiek, który właśnie przed nim stał? Czy był tylko Starym Szczurem czy kimś innym, kimś więcej niż wskazywało na to wcześniejsze ich spotkania. Widząc jak ten ledwo oddycha i zmusza osłabione ciało do ruszania się podszedł do niego.
-Siadaj i przestań się miotać jak szczur w klatce. - Nakazał mu stanowczym głosem wskazując przy tym fotel czy też kanapę jakie znajdowały się w pomieszczeniu. Gdy usłyszał jego pytanie zmarszczył brwi i westchnął cicho. - Panią Boyle, tak mi się zdaje, Celinę i chyba Philippę właśnie, ale nie jestem tego pewien. Wolałem się oddalić aby i mnie nie zgarnęli.
Rozejrzał się za czymś do picia, ale w końcu uznał, że nie będzie grzebał po czyiś szafach więc udał się do kuchni po szklankę wody, z którą zaraz przyszedł i podał ją Jimowi nadal uważnie mu się przyglądając. Te oczy. Te oczy nie należały do Starego Szczura. Nie tak je zapamiętał.
- Jakie masz obrażenia, może uda mi się choć trochę cię poskładać - Wskazał na wykończone ciało Jima. Nie raz Halowi musiał pomagać albo samemu sobie przebywając w dżungli, w której nie mógł liczyć na profesjonalną pomoc medyczną.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Tym razem to nikt inny, a właśnie Herbert miał głowę na karku. Ostatnimi czasy rudzielec chyba coraz bardziej dochodził do wniosku, że jego towarzysz musiał mieć faktycznie straszliwe zdanie na jego temat. Mimo to, zamiast próbować je zmienić pakował się w kolejne sytuacje, gdzie Grey miał okazję zobaczyć go w kolejnej odsłonie kompletnego idioty jedynie w innym otoczeniu. Niestety nie był w stanie nic poradzić na niosące go przeczucia, które zmuszały do prężnego stawiania kroków. Dobrze wiedział, że coś było nie tak, jednak, zamiast martwić się własnym ciałem po prostu szukał, węszył, próbował odnaleźć to, co tak łatwo wypuścił z rąk, a przecież obiecywał...
Do oczu cisnęły się łzy, jednak nie miał zamiaru poddawać się tej obezwładniającej chmurze bezradności, która odebrałaby mu resztkę siły. Posłusznie skierował się do sofy, choć przez dłuższą chwilę oddychał głośno w tym pseudo bezruchu, bo przecież głaskał skaczącego na niego psidwaka po łebku, tuż za uchem. Jak długo jej nie ma? Może nie miała dzisiaj zmiany? Wyszła na targ? Zadawał pytania w głowie dość namolnie, ponownie zaczął się na siebie denerwować, że próbuje połączyć swój umysł z tym psim i wypytać go, co się stało. Gdyby tylko kiedykolwiek zdołał pomyśleć, o jakiej mocy sobie życzy, powiedziałby, że właśnie tej - zwierzęcoustości, bo przecież to właśnie Nochal dobrze wiedział, gdzie znajdowała się ciemnowłosa. Musiał wiedzieć. Zamiast psa odezwał się Herbert. Kiedyś w złości mógłby uszczypliwie powiedzieć, że odezwała się praktycznie ta sama istota, jednak teraz Grey jawił mu się jako sojusznik, ktoś z wiedzą i sprawnością na tyle dobrą, by móc wysłać wiadomość, jakiej on nie był w stanie skonstruować. Czy mógł mu zaufać?
Wraz z jego słowami osiadł na sofie, lecąc nieco bezwładnie, kiedy tylko pojawiło się również imię Celine, dziewczyny, której... sytuacja nie mogła być chyba bardziej poplątana. - Pani Boyle, Celina, Philippa... Hagrid? James? Marcel? Yv... Yvette? - wyliczał, dopytując trochę głucho, odnajdując jego wzrok z rezygnacją i smutkiem w tęczówkach. Wiedział, że półolbrzym kierował się do Parszywego, James z pewnością chciał mu towarzyszyć, więc może był tam też Marcel? A Yvette? Wspominała coś chyba o wyjściu na chwilę... nawet nie myślał, żeby choć na sekundę uwierzyć, że wszyscy znajdowali się za drzwiami, przez które nie śmiał przejść. - Kurwa mać. - schował głowę w ręku, zaraz podrywając głowę i odnajdując wzrok Herberta. - Musimy ich stamtąd wyciągnąć. - NATYCHMIAST, niemalże wstał z sofy, jednak nagły ruch spowodował jakiś dziwaczny uścisk bólu, który jedynie rozkołysał go w miejscu. Uderzył plecami o oparcie sofy. Wolną dłonią złapał się za bok, a drugą naturalnie trzymał na łbie psidwaka, który wlazł za nim na siedzenie.
- Herbert... idź napisać... napisz Michaelowi list... co widziałeś, kogo widziałeś, napisz, żeby powiedział temu gościowi z portu... on wie, o co chodzi. - nie przejmuj się mną, mówił szybko, trochę nawet jakby bez sensu, bo przecież, o jakiego Michaela chodziło? Herbert nie miał możliwości wiedzieć, z kim miał się skontaktować. Dopiero kiedy pod przemienioną czuprynę dotarło, że tamten nie jest przecież jednym z Zakoniarzy, podniósł wzrok, patrząc bezpośrednio na niego jakby ze strachem. Nie miał zamiaru wprowadzać Tonksa w kłopoty, szczególnie że darzyli się bezgranicznym zaufaniem, bo jednak był mu przecież jak starszy brat! - Kurwa mać. - stęknął pod nosem, zastanawiając się, w jaki sposób przekazać poufną wiadomość przyjacielowi, kiedy przeszkodą była cholerna tajemnica! Wierzył, że Tonks zdoła wszystko naprawić. Jakoś uratować, nawet dobrą radą, był przecież starszy, bardziej doświadczony... ogarnięty! Z pewnością zdołałby coś zrobić. - Michael to... przyjaciel... on... ma siostry... - mówił powoli z przekonaniem, że tamten zaraz podłapie i kontynuuje, choć patrząc na całą tę szopkę, Grey mógł jedynie mieć wątpliwości co do stanu umysłowego metamorfomaga, nic więcej. W tym czasie ręka odkleiła się od brzucha, powoli zjeżdżając niżej po różdżkę schowaną w wewnętrznej części płaszcza. Nie chciał robić mu krzywdy, a tym bardziej konfundować, ale to nie były przelewki. Trwała wojna. Nie ufało się nikomu. Zakleszczył rękojeść w spoconej dłoni i wystawił różdżkę przed siebie, celując w Greya. Czas na spowiedź.
- Strona? - warknął do niego na płytkim oddechu.
Do oczu cisnęły się łzy, jednak nie miał zamiaru poddawać się tej obezwładniającej chmurze bezradności, która odebrałaby mu resztkę siły. Posłusznie skierował się do sofy, choć przez dłuższą chwilę oddychał głośno w tym pseudo bezruchu, bo przecież głaskał skaczącego na niego psidwaka po łebku, tuż za uchem. Jak długo jej nie ma? Może nie miała dzisiaj zmiany? Wyszła na targ? Zadawał pytania w głowie dość namolnie, ponownie zaczął się na siebie denerwować, że próbuje połączyć swój umysł z tym psim i wypytać go, co się stało. Gdyby tylko kiedykolwiek zdołał pomyśleć, o jakiej mocy sobie życzy, powiedziałby, że właśnie tej - zwierzęcoustości, bo przecież to właśnie Nochal dobrze wiedział, gdzie znajdowała się ciemnowłosa. Musiał wiedzieć. Zamiast psa odezwał się Herbert. Kiedyś w złości mógłby uszczypliwie powiedzieć, że odezwała się praktycznie ta sama istota, jednak teraz Grey jawił mu się jako sojusznik, ktoś z wiedzą i sprawnością na tyle dobrą, by móc wysłać wiadomość, jakiej on nie był w stanie skonstruować. Czy mógł mu zaufać?
Wraz z jego słowami osiadł na sofie, lecąc nieco bezwładnie, kiedy tylko pojawiło się również imię Celine, dziewczyny, której... sytuacja nie mogła być chyba bardziej poplątana. - Pani Boyle, Celina, Philippa... Hagrid? James? Marcel? Yv... Yvette? - wyliczał, dopytując trochę głucho, odnajdując jego wzrok z rezygnacją i smutkiem w tęczówkach. Wiedział, że półolbrzym kierował się do Parszywego, James z pewnością chciał mu towarzyszyć, więc może był tam też Marcel? A Yvette? Wspominała coś chyba o wyjściu na chwilę... nawet nie myślał, żeby choć na sekundę uwierzyć, że wszyscy znajdowali się za drzwiami, przez które nie śmiał przejść. - Kurwa mać. - schował głowę w ręku, zaraz podrywając głowę i odnajdując wzrok Herberta. - Musimy ich stamtąd wyciągnąć. - NATYCHMIAST, niemalże wstał z sofy, jednak nagły ruch spowodował jakiś dziwaczny uścisk bólu, który jedynie rozkołysał go w miejscu. Uderzył plecami o oparcie sofy. Wolną dłonią złapał się za bok, a drugą naturalnie trzymał na łbie psidwaka, który wlazł za nim na siedzenie.
- Herbert... idź napisać... napisz Michaelowi list... co widziałeś, kogo widziałeś, napisz, żeby powiedział temu gościowi z portu... on wie, o co chodzi. - nie przejmuj się mną, mówił szybko, trochę nawet jakby bez sensu, bo przecież, o jakiego Michaela chodziło? Herbert nie miał możliwości wiedzieć, z kim miał się skontaktować. Dopiero kiedy pod przemienioną czuprynę dotarło, że tamten nie jest przecież jednym z Zakoniarzy, podniósł wzrok, patrząc bezpośrednio na niego jakby ze strachem. Nie miał zamiaru wprowadzać Tonksa w kłopoty, szczególnie że darzyli się bezgranicznym zaufaniem, bo jednak był mu przecież jak starszy brat! - Kurwa mać. - stęknął pod nosem, zastanawiając się, w jaki sposób przekazać poufną wiadomość przyjacielowi, kiedy przeszkodą była cholerna tajemnica! Wierzył, że Tonks zdoła wszystko naprawić. Jakoś uratować, nawet dobrą radą, był przecież starszy, bardziej doświadczony... ogarnięty! Z pewnością zdołałby coś zrobić. - Michael to... przyjaciel... on... ma siostry... - mówił powoli z przekonaniem, że tamten zaraz podłapie i kontynuuje, choć patrząc na całą tę szopkę, Grey mógł jedynie mieć wątpliwości co do stanu umysłowego metamorfomaga, nic więcej. W tym czasie ręka odkleiła się od brzucha, powoli zjeżdżając niżej po różdżkę schowaną w wewnętrznej części płaszcza. Nie chciał robić mu krzywdy, a tym bardziej konfundować, ale to nie były przelewki. Trwała wojna. Nie ufało się nikomu. Zakleszczył rękojeść w spoconej dłoni i wystawił różdżkę przed siebie, celując w Greya. Czas na spowiedź.
- Strona? - warknął do niego na płytkim oddechu.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Widział, że patrzy na człowieka ogarniętego strachem i lękiem. Sam miewał takie epizody i potrafił od razu dostrzec pewne symptomy, tak łatwe do wyłapania jak wiesz na co zwracać uwagę. Musiał przeczekać falę szału, strachu, gniewu i zawodu jaka zawsze towarzyszy gdy uświadamiasz sobie nieuchronne, a do Jima chyba właśnie docierało to, że tej której szuka tu nie ma. Istniało duże prawdopodobieństwo, że została pojmana i prowadzona na przesłuchanie, a z tym nic nie mogli w tej chwili zrobić. Herbert podszedł do klatki z Bimbrem i dotknął opuszkami palców łapki, które oparte były o jej pręty. Paciorkowate oczy wpatrywały się w niego intensywnie, jakby pytały gdzie jest jego pani, nie wiedzieć czemu ale to spojrzenie rozdzierało serce. Mężczyzna zmarszczył lekko brwi chcąc się pozbyć tej ckliwości, która go ogarnęła. Skupił się ponownie na Jimie, który zaczął wyliczać wszystkich pokolei, części Herbert nie znał, nie miał jeszcze okazji.
-W tym stanie nigdzie nie idziesz. - Odpowiedział stanowczo Herbert patrząc jak Jim się miota. -Stałbyś się łatwym łupem i oddał przyjaciołom niedźwiedzią przysługę.
Nie miał zamiaru nigdzie puszczać narwańca samego. W takim stanie potrzebował kogoś kto właśnie go pilnować i powstrzymywał przed zrobieniem czegoś głupiego. -Masz - Podał mu szklankę wody słuchając dalszego potoku słów. List, sowa, Michael. Mówił o tym wcześniej i Herbert był niemalże pewien, że dopóki tego nie zrobi to Jim mu nie odpuści. Ale żeby to zrobić musiałby go zostawić na chwilę samego. Jaką miał gwarancję, że ten wyparuje z mieszkania aby ratować przyjaciół nie zważając na swój stan? Poza tym Michael? Herbertowi na myśl przychodził tylko Tonks, ale nie był pewien czy mówią o tym samym człowieku. Tuż po powrocie z Amazonii spotkał go w lesie, a ten nie wyglądał wtedy najlepiej. Grey miał nadzieję, że nic mu nie jest, a teraz ciężko było utrzymywać kontakty z osobami z listów gończych. Jim jednak nie odpuszczał tylko gadał dalej, urywając słowa, łapiąc gwałtownie oddech. Dwie siostry? Grey zmarszczył brwi bo coś zaczynało mu świtać w głowie, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć zobaczył wycelowaną w swoją stronę różdżkę. On na poważnie? Teraz kiedy jest połamańcem i nic nie może zrobić bawi się w bohatera? Durnego i odważnego, który zaczyna wszędzie widzieć wrogów i będzie jak ten wybraniec biec i ratować świat? On, który jak się okazuje wcale nie musiał być tym za kogo się podawał. Grey spodziewałby się teraz wszystkiego, ale nie tego.
-Jesteś idiotą, Jim - Odparł Herbet odstawiając szklankę wody na stolik.-A teraz schowaj różdżkę, i się nie ruszaj kiedy będę wysyłać list do Tonksa. - Patrzył intensywnie na Starego Szczura po czym poprawił kurtkę na ramionach. -Masz tu być jak wrócę i oczekuję wyjaśnień
Po raz kolejny Jim się na niego rzucał. Tym razem nie z pięściami, a różdżką i Grey miał powyżej dziurek w nosie głupie zachowanie mężczyzny, a to wymagało spowiedzi z jego strony. Herbert skierował się do wyjścia w poszukiwaniu sowiej poczty, z której mógł wysłać odpowiedni list.
-W tym stanie nigdzie nie idziesz. - Odpowiedział stanowczo Herbert patrząc jak Jim się miota. -Stałbyś się łatwym łupem i oddał przyjaciołom niedźwiedzią przysługę.
Nie miał zamiaru nigdzie puszczać narwańca samego. W takim stanie potrzebował kogoś kto właśnie go pilnować i powstrzymywał przed zrobieniem czegoś głupiego. -Masz - Podał mu szklankę wody słuchając dalszego potoku słów. List, sowa, Michael. Mówił o tym wcześniej i Herbert był niemalże pewien, że dopóki tego nie zrobi to Jim mu nie odpuści. Ale żeby to zrobić musiałby go zostawić na chwilę samego. Jaką miał gwarancję, że ten wyparuje z mieszkania aby ratować przyjaciół nie zważając na swój stan? Poza tym Michael? Herbertowi na myśl przychodził tylko Tonks, ale nie był pewien czy mówią o tym samym człowieku. Tuż po powrocie z Amazonii spotkał go w lesie, a ten nie wyglądał wtedy najlepiej. Grey miał nadzieję, że nic mu nie jest, a teraz ciężko było utrzymywać kontakty z osobami z listów gończych. Jim jednak nie odpuszczał tylko gadał dalej, urywając słowa, łapiąc gwałtownie oddech. Dwie siostry? Grey zmarszczył brwi bo coś zaczynało mu świtać w głowie, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć zobaczył wycelowaną w swoją stronę różdżkę. On na poważnie? Teraz kiedy jest połamańcem i nic nie może zrobić bawi się w bohatera? Durnego i odważnego, który zaczyna wszędzie widzieć wrogów i będzie jak ten wybraniec biec i ratować świat? On, który jak się okazuje wcale nie musiał być tym za kogo się podawał. Grey spodziewałby się teraz wszystkiego, ale nie tego.
-Jesteś idiotą, Jim - Odparł Herbet odstawiając szklankę wody na stolik.-A teraz schowaj różdżkę, i się nie ruszaj kiedy będę wysyłać list do Tonksa. - Patrzył intensywnie na Starego Szczura po czym poprawił kurtkę na ramionach. -Masz tu być jak wrócę i oczekuję wyjaśnień
Po raz kolejny Jim się na niego rzucał. Tym razem nie z pięściami, a różdżką i Grey miał powyżej dziurek w nosie głupie zachowanie mężczyzny, a to wymagało spowiedzi z jego strony. Herbert skierował się do wyjścia w poszukiwaniu sowiej poczty, z której mógł wysłać odpowiedni list.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Amok powoli ustępował przerażającej wizji, która i tak przebijała się wcześniej przez umysł. Nie było jej - pewność tego stwierdzenia odbierała oddechowi swobody i lekkości. Czuł niemalże w każdym momencie ten powiew złości na samego siebie. Pozwolił jej na samotność, pozwolił na przekonanie, że o niej zapomniał, chociaż przecież w ciągu tych pijanych dni przychodził pod różnymi twarzami i sprawdzał, obserwował, starał się nie zbliżać, choć wychodziło mu to beznadziejnie. Raz twarz żebraczki proszącej o chwilę, innym razem obleśny gość stojący po drugiej stronie ulicy. Musiał mieć pewność, że jakoś sobie radzi, ale przecież była silna, o wiele bardziej nauczona od niego. Zbyt słaby potrzebował obrazu jej twarzy, bo inaczej... inaczej jaki to wszystko miałoby sens? Zagnieździła się w jego życiu i niezależnie kto co mu mówił, pragnął być bliżej, tak po prostu, choć oczy piwne niedaleko miały do czekoladowych, a te od pamiętnego dnia nie przestawały znikać z jego głowy. Nawet najdrobniejsze rozważanie o uczuciu mieszało w sobie odcienie brązu, czasem nawet wpadając w te dwukolorowe niespodziewanej jasnowłosej ćpunki. Kiedy to wszystko się tak skomplikowało?
- Ja nie... - już zamierzał na niego naskoczyć, jednak zamiast tego poprawił położenie ręki na własnym boku. Kurewsko bolało, choć zważywszy na niechęć do myślenia, było mu to nawet w smak. Niestety słowa Herberta już nie były tak przyjemne, bo przecież, za jakiego mógł się uważać przyjaciela? W większości nawet ich nie znał, a mimo to, był w stanie pójść za nimi do Tower, bo przecież... to była ta pomoc, o której mówił Neali. Zwykli obywatele o zwykłych problemach. Po co komukolwiek wielkie słowa i bitwy, gdy prawdziwe życie rozgrywało się u tych popychanych przez wyżej postawionych? To dla nich należało walczyć, choć w rzeczywistości nigdy nie posiadał charakteru wojownika.
Zawzięty na powiadomieniu Michaela świadomo-nieświadomie memłał niezrozumiałymi wyrazami, jakby Herbert mógł wyłapać, o cóż takiego mu chodziło. Umysł pędził zbyt mocno do przodu, a on ani myślał się zatrzymywać, choć pewne było jedno - pomimo twarzy Farleya Herbert nie wydał go magicznej policji, a co ważniejsze - starał się mu pomóc. Nie wiadomo było jak bardzo złudnymi nadziejami żył metamorfomag, jednak tym razem musiał poświęcić sporo nadziei, że nie były to tylko proste chwyty na uśpienie czujności. Nie był w stanie przewidzieć tego, co mógł zrobić towarzysz, tym bardziej że jego umysł był w całkiem innym miejscu, tam, gdzie własny komfort zajmował odległe miejsce w kolejce. Nie przyjął wody rozpędzony własnymi myślami i tą przelotną myślą, że Herbert faktycznie może coś kręcić.
Kiedy usłyszał nazwisko przyjaciela, odpuścił nieco z tej swojej bojowej postawy, zdejmując jego postać z celu różdżki. Nie sądził, żeby było to bardzo rozsądne, aby cokolwiek wyjaśniać z Herbertem, jednakże bał się zaprzeczać, bo tamten jeszcze zdecydowałby się na pozostanie w mieszkaniu Philippy. Niestety rudzielec nigdy nie był specjalnie dobrym myślicielem.
- Nie wracaj. Nie mam siły na wyjaśnienia. Odezwę się listownie przez naszego... wspólnego znajomego... - odpowiedział na wydechu, kiedy tamten zaczął się obracać. Wpadł na całkiem niezły pomysł, bo przecież Herbertowi należały się słowa wyjaśnienia, tylko teraz... to nie był czas. - Herbert - mruknął pod nosem, jakby próbował go zatrzymać, ale wiedział, że robi to zbyt cicho. - dziękuję. - drzwi trzasnęły za postacią znajomego, kompana... przyjaciela?
Szczek Nochala przywrócił go do rzeczywistości. Musieli wyjść, znaleźć jakiś sposób, bo teraz rozstali się zbyt gwałtownie, zbyt mocno, zbyt nieodpowiednio, choć wydawało się, że nigdy nie był ten odpowiedni moment. Znalezienie sposobu wydawało się najważniejsze. Nawet nie wiedział, kiedy w jego ręku znalazła się jakaś napoczęta butelka, ale to przecież tylko na uśmierzenie bólu, to nic złego, prawda?
| zt.x2
- Ja nie... - już zamierzał na niego naskoczyć, jednak zamiast tego poprawił położenie ręki na własnym boku. Kurewsko bolało, choć zważywszy na niechęć do myślenia, było mu to nawet w smak. Niestety słowa Herberta już nie były tak przyjemne, bo przecież, za jakiego mógł się uważać przyjaciela? W większości nawet ich nie znał, a mimo to, był w stanie pójść za nimi do Tower, bo przecież... to była ta pomoc, o której mówił Neali. Zwykli obywatele o zwykłych problemach. Po co komukolwiek wielkie słowa i bitwy, gdy prawdziwe życie rozgrywało się u tych popychanych przez wyżej postawionych? To dla nich należało walczyć, choć w rzeczywistości nigdy nie posiadał charakteru wojownika.
Zawzięty na powiadomieniu Michaela świadomo-nieświadomie memłał niezrozumiałymi wyrazami, jakby Herbert mógł wyłapać, o cóż takiego mu chodziło. Umysł pędził zbyt mocno do przodu, a on ani myślał się zatrzymywać, choć pewne było jedno - pomimo twarzy Farleya Herbert nie wydał go magicznej policji, a co ważniejsze - starał się mu pomóc. Nie wiadomo było jak bardzo złudnymi nadziejami żył metamorfomag, jednak tym razem musiał poświęcić sporo nadziei, że nie były to tylko proste chwyty na uśpienie czujności. Nie był w stanie przewidzieć tego, co mógł zrobić towarzysz, tym bardziej że jego umysł był w całkiem innym miejscu, tam, gdzie własny komfort zajmował odległe miejsce w kolejce. Nie przyjął wody rozpędzony własnymi myślami i tą przelotną myślą, że Herbert faktycznie może coś kręcić.
Kiedy usłyszał nazwisko przyjaciela, odpuścił nieco z tej swojej bojowej postawy, zdejmując jego postać z celu różdżki. Nie sądził, żeby było to bardzo rozsądne, aby cokolwiek wyjaśniać z Herbertem, jednakże bał się zaprzeczać, bo tamten jeszcze zdecydowałby się na pozostanie w mieszkaniu Philippy. Niestety rudzielec nigdy nie był specjalnie dobrym myślicielem.
- Nie wracaj. Nie mam siły na wyjaśnienia. Odezwę się listownie przez naszego... wspólnego znajomego... - odpowiedział na wydechu, kiedy tamten zaczął się obracać. Wpadł na całkiem niezły pomysł, bo przecież Herbertowi należały się słowa wyjaśnienia, tylko teraz... to nie był czas. - Herbert - mruknął pod nosem, jakby próbował go zatrzymać, ale wiedział, że robi to zbyt cicho. - dziękuję. - drzwi trzasnęły za postacią znajomego, kompana... przyjaciela?
Szczek Nochala przywrócił go do rzeczywistości. Musieli wyjść, znaleźć jakiś sposób, bo teraz rozstali się zbyt gwałtownie, zbyt mocno, zbyt nieodpowiednio, choć wydawało się, że nigdy nie był ten odpowiedni moment. Znalezienie sposobu wydawało się najważniejsze. Nawet nie wiedział, kiedy w jego ręku znalazła się jakaś napoczęta butelka, ale to przecież tylko na uśmierzenie bólu, to nic złego, prawda?
| zt.x2
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
8.XII
Powoli się przyzwyczajał, powoli mu to szło, ale drobnymi krokami. Było coraz lepiej po wyjściu z Tower, a wiadomość Marcela na pewno pomogła mu skupić myśli na czymś innym. Mógł to zrobić, mógł się zastanowić nad tym, jak pomóc tej sprawie… I może powinien też zdobyć nieco własnych znajomości? Byłoby to na pewno bardzo mile widziane.
Na razie jednak wciąż musiał opierać się na znajomościach kolegów, rodziny… Drażniło go to. To zazwyczaj on był tym, który znał każdego, wiedział do kogo zwrócić się o jaką pomoc, a teraz był iście zdenerwowany, bo nie mógł zrobić żadnej z tych rzeczy! Mógł jedynie mieć nadzieję, że z czasem sam zdobędzie te znajomości - że stanie się bardziej niezależny i samodzielny. Jakkolwiek nie wykluczało się to w samej idei zdobywania znajomości, od których można oczekiwać pomocy.
Stanął na klatce schodowej mieszkania, które nie było wcale tak odległe od tego ichsiejszego. W końcu byli dosłownie na tym samym piętrze poddasza!
Zaraz zapukał, uśmiechając się lekko, tak by nie odstraszyć swoim brakiem w uzębieniu. Musi się tym w końcu zająć… Całe szczęście, że nie były to przednie zęby, bo w innym wypadku nie miał pojęcia jakby to przeżył! Jego ego by mocno na tym ucierpiało, chociaż nie można było powiedzieć, żeby był szczęśliwy ze względu na swój wygląd.
- Och, jak pięknie pani dzisiaj wygląda! - zachwycił się, kiedy tylko sąsiadka otworzyła drzwi. - James poprosił mnie o pożyczenie od pani… eliksiru. Jesteśmy w drobnej potrzebie, ale na pewno oddamy jak najszybciej! Albo eliksir, albo w inny sposób będziemy mogli się odwdzięczyć - zapewnił, powołując się na brata. Cóż, czasem było lepiej nie wnikać w to, po co dokładne specyfiki i komu były potrzebne, ale w porcie ludzie raczej trzymali się razem. Było bezpieczniej… A Thomas musiał nauczyć się od nowa, jak polegać rzeczywiście na innych ludziach. Musiał zacząć prosić o pomoc i współpracować, tak jak teraz robił to z Marcelem czy jak zamierzał kontynuować jeszcze z kilkoma osobami. Może to go uchroni przed kolejnymi tarapatami?
Biorę od Philippy eliksir uzgodniony z MG w wiadomościach prywatnych.
Zt.
Powoli się przyzwyczajał, powoli mu to szło, ale drobnymi krokami. Było coraz lepiej po wyjściu z Tower, a wiadomość Marcela na pewno pomogła mu skupić myśli na czymś innym. Mógł to zrobić, mógł się zastanowić nad tym, jak pomóc tej sprawie… I może powinien też zdobyć nieco własnych znajomości? Byłoby to na pewno bardzo mile widziane.
Na razie jednak wciąż musiał opierać się na znajomościach kolegów, rodziny… Drażniło go to. To zazwyczaj on był tym, który znał każdego, wiedział do kogo zwrócić się o jaką pomoc, a teraz był iście zdenerwowany, bo nie mógł zrobić żadnej z tych rzeczy! Mógł jedynie mieć nadzieję, że z czasem sam zdobędzie te znajomości - że stanie się bardziej niezależny i samodzielny. Jakkolwiek nie wykluczało się to w samej idei zdobywania znajomości, od których można oczekiwać pomocy.
Stanął na klatce schodowej mieszkania, które nie było wcale tak odległe od tego ichsiejszego. W końcu byli dosłownie na tym samym piętrze poddasza!
Zaraz zapukał, uśmiechając się lekko, tak by nie odstraszyć swoim brakiem w uzębieniu. Musi się tym w końcu zająć… Całe szczęście, że nie były to przednie zęby, bo w innym wypadku nie miał pojęcia jakby to przeżył! Jego ego by mocno na tym ucierpiało, chociaż nie można było powiedzieć, żeby był szczęśliwy ze względu na swój wygląd.
- Och, jak pięknie pani dzisiaj wygląda! - zachwycił się, kiedy tylko sąsiadka otworzyła drzwi. - James poprosił mnie o pożyczenie od pani… eliksiru. Jesteśmy w drobnej potrzebie, ale na pewno oddamy jak najszybciej! Albo eliksir, albo w inny sposób będziemy mogli się odwdzięczyć - zapewnił, powołując się na brata. Cóż, czasem było lepiej nie wnikać w to, po co dokładne specyfiki i komu były potrzebne, ale w porcie ludzie raczej trzymali się razem. Było bezpieczniej… A Thomas musiał nauczyć się od nowa, jak polegać rzeczywiście na innych ludziach. Musiał zacząć prosić o pomoc i współpracować, tak jak teraz robił to z Marcelem czy jak zamierzał kontynuować jeszcze z kilkoma osobami. Może to go uchroni przed kolejnymi tarapatami?
Biorę od Philippy eliksir uzgodniony z MG w wiadomościach prywatnych.
Zt.
10/11 grudnia 1957 r.
Twoje oczy lubią mnie. I to mnie zgubi.
Szliśmy gdzieś. Między nocą i dniem. Grudniowy chłód przebijał tanie rajstopy, wciskał się gdzieś pod rozwydrzoną falbanę czerwonej sukienki. Ona pamiętała dobrze, kiedy wznosiłam nogi, kiedy kołysałam biodrami – przez chwilę wolna, przez chwilę pozbawiona ciężaru ostatnich cholernych poranków, kiedy świat zmuszał, by wstać za szybko, kiedy robota pędziła robotę, a pośrodku portu rosła wieża wielkich kataklizmów. Nigdy o tym nie zapominałam, a jednak chciałam chyba przez chwilę przywrócić dawną dzikość, która prowadziła mnie i Blythe gdzieś pośrodku rozpalone nocą ulice miast. Wtedy Londyn był pełniejszy, żywy i głośno się bawił. Należał do nas, czarowałyśmy go z coraz większą śmiałością, a nad ranem gubiłyśmy drogi i plątałyśmy się we własnych pantoflach. Zbrukane i wciąż nienasycone. Gdy wracałam, mijałam dogorywających gdzieś po zaułkach robotników, dosypiających gdzieś moich braci i porzucone w sypiących się murach niedobitki, złodziei, nikczemników, albo umazane biedą sieroty. Wciąż jeszcze nie nadszedł ich czas. Jeszcze. Z torebki wysypywały mi się knuty prosto pod ich bose stopy. Ja miałam, a one były zbyt głodne, by spojrzeć odważnie w budzące się słońce. Wrócić mogłam z niczym. Byłam jednak dumna, kiedy padałam na wysłużony materac, wpędzając w orkiestrę rdzawy stelaż łóżka. Poranek wciskał się przez dziury w zasłonach, a ja leżałam, wciąż tańcząc. Teraz szłam z nim.
Patrzył na mnie, zupełnie trzeźwy, czuwający. Gnałam przed siebie tak, jakbym wcale nie odczuwała zmęczenia, jakby moje stopy nigdy nie zeszły z tamtego parkietu. Nie byłam jak moi chłopcy z parszywej lady, nie potrzebowałam destrukcji. Moja byłaby i Uriena, bo wszystkie drinki moczyły moje usta, żaden jego. Nie mógł, więc się starałam, ale picie z Belviną nigdy nie kończyło się na szklance metaliczne wody prosto z wielkomiejskiego źródła. Czułam się dobrze, rozpogodzona, natchniona, by zostać dłużej, by jeszcze dokądś pójść. Uderzył nas mętny, dobrze znany zapach portowego gnoju. Od początku wojny niewiele tu się zmieniło. W murach, bo w ludziach przelewał się niepokój jak ta pieprzona trucizna, którą zdarzało mi się dolewać do drinków. Działała do końca wieczora. Przed okrutnymi skutkami bywalec zdążył przelać w siebie litry alkoholu, a potem padał jak potłuczony przez los pies. Gdzieś w ciemności, poza murami. Kara, przestroga, zemsta, zapowiedź. Życie w Parszywym toczyło się przecież dalej. Było mnie w nim coraz mniej. Zaplatałam palce z Urienem, pociągałam go za sobą dalej, wreszcie do domu. Zimowa noc gniotła mnie od środka ciepłem, zabawą, pogonią gdzieś dalej, ale szlaki pozostawały te same. Pont Street spoglądało na nas ze znużeniem. Zapiszczały stare drzwi, które już tyle razy wyskakiwały z zawiasów. Spomiędzy szczelin w deskach dało się podglądać świat. Ja jednak nigdy się nie kryłam. Otwierałam je zawsze z siłą, zawsze gotowa. Byłam rybą w swoim oceanie. Nie miałam innego domu.
– Chodź tu – otworzyłam pomarznięte usta, które domagały się ciepła. Nasze kroki jak echo pobiegły do głębi schodowej klatki. Chwyciłam go za obie dłonie i skierowałam na ściankę, tuż przed wejściem do piwnicy. Zadarłam wysoko głowę i uśmiechnęłam się, wiedząc dobrze, że wcale nie musiał mi się poddawać. Czułam lekkość, przyjemność i zupełną swobodę. Nikt nie był mi nigdy dany tak bardzo jak on, wciąż trwał gdzieś obok. Poszedł tam ze mną, choć wcale nie czuł się pewnie w tańcu, choć przedostawał się pod twarze obcych. – Zmień się – wymówiłam, próbując sięgnąć do jego ucha. Pięty się uniosły jeszcze bardziej, chociaż obcasy oddawały mi kilka złotych centymetrów. Chciałam już Uriena. Teraz. No dalej. Wolne dłonie obmacały go zachęcająco, szukając już pierwszych śladów tego drugiego ciała. To nic, że jeszcze nie weszliśmy do domu. O tej porze marynarskie łebki dogorywały w zaduszonych kątach swoich marnych nor. Jeszcze nie obudzili się robotnicy, jeszcze baby nie ganiały do zajęcia. Nikogo przecież nie było. Ponad nami ciągnęły się sznury schodów, prawie na sam szczyt. – Będę strzegła wszystkich twoich tajemnic – wymówiłam trochę zalotnie, a trochę z jakimś cholernym patosem. Wypite drinki pilnowały swobodnego nastroju. Wiedziałam, gdzie nacisnąć i jak mówić, by działało, choć on… on wcale nie potrzebował wiele. Zaprowadzone w zakamarki ciała dłonie i moje nieco rozmarzone spojrzenie. Chciałam go zapytać o nich. Co o nich sądził, jak się bawił i czy mógłby polubić tą, która była mi siostrą, strażniczką i najlepszą towarzyszką. To był pierwszy raz, kiedy przedstawiałyśmy sobie facetów. Kiedy miałyśmy facetów, których chciałyśmy pokazać światu. Pokazać. W tym nastroju uśmiechałam się zbyt często. Potrzebowałam już rudego, choć to ten Mały Jim był pierwszym. – Nie wiem, czy przedrę się przez te wszystkie schody… tak szybko – zanuciłam lekko, sugestywnie i trochę kłamliwie, bo przecież dobrze wiedziałam. Tylko ta psotna aura kierowała mną zbyt pewnie. – Byłeś kiedyś na dachu kamienicy? – Bo i nagła myśl wpadła mi do głowy. Zupełnie sprzeczna do kłopotów z labiryntami zbyt uciążliwych stopni. Popatrzyłam na sypiące się sufity, jakbym wyciągała oczy wysoko, wysoko na te dachy. – Urienie… - otrzymał jeszcze jeden szept. No chodź, chodź ze mną… gdzieś. Na dach. W świat. W drogę. Nie musimy przecież wracać do domu. Schody to za wiele i jednocześnie za mało. Wolę dach. Możemy przejść po balkonie. Co ty na to?
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Lekko ściszasz głos. Lekko poprawiasz grzywkę.
Dla mnie nic z tego, co posiadała, nie było tanie, nawet jeśli sypnięty galeon był tym miedzianym, liczyło się to, na jaką nóżkę założona zostaną nawet te rajstopy. Podobało mi się, niezależnie co myślała. Wyglądała przepięknie i gdyby nie fakt, że już jakiś czas temu zdołałem przyjąć szczerą prawdę dotyczącą tego, że miałem okazję opiekować się, być z najpiękniejszą dziewczyną w porcie. Nie chodziło mi nigdy tylko o wygląd, oj nie, w naszej relacji zawsze widniało coś więcej, czego żadne z nas zdawało się nie ruszać, nie wypowiadać, a może nawet nie zauważać, aby tylko nie popsuć tego, co było tu i teraz. Powinienem być wściekły za to zaaranżowane spotkanie, ale zamiast złości czułem jedynie ulgę, że znów mogę zatopić się bezwstydnie tylko w piwnych tęczówkach, które odbierały mój rozum. Wiedziałem, że to nigdy nie powinno działać w ten sposób, że w ogóle nigdy nie powinno do tego dojść, a jednak czcze porzekadła nie były w stanie powstrzymać moich palców przed odpowiedzią na splecenie dwóch dłoni. Wydawała się jak zawsze pasować idealnie, jakby ta mniejsza była do tej większej specjalnie stworzona, choć dobrze wiedziałem, że to tylko dyrdymały tworzące się przez mój niecodzienny, egoistyczny umysł. Nie wiedziałem, czy w rzeczywistości bawiłem się tak świetnie, kiedy wszyscy dookoła pili w przyjaznym takcie. Powiedziałem jej o swoim problemie wcześniej i chyba… chyba żałowałem?
Przestąpiliśmy próg Pont Street, żeby zaraz znaleźć się przy klatce schodowej. Późna godzina uśpiła wszystkich mieszkańców, pozostawiając naszą dwójkę samotnie w ciemności, momentami pobłyskującymi na twarzy światłami z latarni. Potrafiłem łatwo odnaleźć jej wzrok, przeczytać co chciała, choć teraz, kiedy ruchy były szybkie, urywane, jakby było jej zimno, co ani trochę przecież nie powinno mnie dziwić! Cholerny grudzień, a ona w sukience, bardzo odkrytej i ponętnej sukience. Nigdy nie powinienem jej takiej widzieć, bo wydawała się… wydawała się taka chętna do wszystkiego. Bałem się nietrzeźwości, a ku temu miałem porządne powody, które dotyczyły wykorzystywania dziewcząt, czyli tematu wręcz priorytetowego. Nie mogłem skrzywdzić Philippy. Nie w ten sposób. Nigdy. Byłem przerażony jak cholera, a ona złapała mnie za ręce i zaprowadziła na ścianę. Nawet nie próbowałem myśleć, co zamierzała zrobić, choć ta prośba wypowiedziana prosto do ucha sprawiała, że coś w środku mojego brzucha skręciło się nienaturalnie. Wydawało mi się, że moje zdolności metamorfomagiczne już nawet nie należą do mnie, choć walczyłem z tym, bo poczucie obowiązku wciąż leżało na mojej piersi. Tylko te ręce… drobne dłonie zaczęły przemieszczać się po moim ciele w zachęcie tak wielkiej, że jedyne czego potrzebowałem to jedno słowo, a ona podarowała pełne zdanie. Broda zniknęła, nos wydłużył się, szczęka bardziej wyostrzyła, włosy skróciły, a uszy nabrały konkretniejszego kształtu, podniósł się jeden centymetr, a nieco bardziej nabita sylwetka napięła spodnie i koszulę, na której bokach pojawiły się lekko wydatne boczki. Odnosiłem wrażenie, że od jakiegoś czasu ubywam na wadze, szczególnie w sylwetce, nie wiedziałem co na ten temat sądzić, po prostu przestawałem zwracać na to uwagę. Narzuta w postaci kompletu od spodni na szczęście była już wcześniej zdjęta i wciśnięta pod wolną pachę. Teraz już leżała na podłodze, nasiąkając wszystkim, co oferowali po sobie fajtłapowaci mieszkańcy z sitami zamiast rąk. W żadnym stopniu mi to nie przeszkadzało. Dualizm dwojakości myśli ponownie uderzył mnie piorunem. Chciałem odnaleźć te wargi, które obiecywały zbyt piękne rzeczy, kiedy nie była jeszcze świadoma wszystkiego… ponownie nić nienawiści przemknęła gdzieś w moim umyśle.
Rozmarzony wzrok piwnych tęczówek odebrał mi dech, bo w końcu mogłem na nią spojrzeć. Błyskające oczęta nawet w nocy były w stanie pokazać mi drogowskazem drogę, jaką należy podążać, tylko tym razem nie mogłem tak szybko i łatwo, ująłem w ręce, które dotychczas obejmowały ją swobodnie w talii, jej nadgarstki. Zaplotłem palce, żeby nie próbowała więcej kusić mnie dotykiem/ Nie mogła tak łatwo nade mną panować… pijana mogła zrobić jakąś głupotę, której kolejnego dnia pożałuje, a ja? Mogłem skazywać się na tak przyjemne, idylliczne wręcz katusze tylko musiałem być przezorny, że na następny dzień nie będzie zadowolona. Najbardziej liczyło się jej szczęście. Po jej głosie słyszałem tę kokieterię i choć pomyślałem, jak bardzo było to wszystko popieprzone, to poddałem się jej, pozwalając sobie na coś skrajnie głupiego. Impulsy czasem robiły rzeczy za mnie, szczególnie gdy wypowiadała moje imię w sposób, jakby było to ostatnim oddechem przed głębokim snem. Uwielbiałem przy niej zasypiać, choć w żadnym calu nie było to zgodne z tym, czego mnie uczono… starałem się zachowywać w tym wszystkim odpowiedni dystans. Miałem się przecież nią opiekować, ale teraz, kiedy tak rozprawiała o tym dachu i schodach wiedziałem, co należy zrobić. Nim zdążyła się spostrzec, pochyliłem się nieco bliżej jej szyi, zaraz podhaczając uda i dość swobodnie łapiąc ją pod pachą. Marynarka mogła zostać na podłodze, ona niekoniecznie. Już miałem ciepło jej ciała przy klatce piersiowej.
- Wniosę cię. – stwierdziłem tak zwyczajnie, bo wydawało mi się to adekwatne do wszystkiego. Mogłem ją zanieść, gdzie tylko chciała. Bez zbędnych pytań zacząłem kroczyć w kierunku piętra i kolejnego i jeszcze następnego, aż dotarłem przed znajome drzwi… i odchyliłem nieco głowę, szukając jakiejś podpowiedzi, czy miałem wędrować jeszcze w górę na dach, czy może dość już jej było wrażeń. Osobiście wolałem, żeby została po prostu blisko.
Dla mnie nic z tego, co posiadała, nie było tanie, nawet jeśli sypnięty galeon był tym miedzianym, liczyło się to, na jaką nóżkę założona zostaną nawet te rajstopy. Podobało mi się, niezależnie co myślała. Wyglądała przepięknie i gdyby nie fakt, że już jakiś czas temu zdołałem przyjąć szczerą prawdę dotyczącą tego, że miałem okazję opiekować się, być z najpiękniejszą dziewczyną w porcie. Nie chodziło mi nigdy tylko o wygląd, oj nie, w naszej relacji zawsze widniało coś więcej, czego żadne z nas zdawało się nie ruszać, nie wypowiadać, a może nawet nie zauważać, aby tylko nie popsuć tego, co było tu i teraz. Powinienem być wściekły za to zaaranżowane spotkanie, ale zamiast złości czułem jedynie ulgę, że znów mogę zatopić się bezwstydnie tylko w piwnych tęczówkach, które odbierały mój rozum. Wiedziałem, że to nigdy nie powinno działać w ten sposób, że w ogóle nigdy nie powinno do tego dojść, a jednak czcze porzekadła nie były w stanie powstrzymać moich palców przed odpowiedzią na splecenie dwóch dłoni. Wydawała się jak zawsze pasować idealnie, jakby ta mniejsza była do tej większej specjalnie stworzona, choć dobrze wiedziałem, że to tylko dyrdymały tworzące się przez mój niecodzienny, egoistyczny umysł. Nie wiedziałem, czy w rzeczywistości bawiłem się tak świetnie, kiedy wszyscy dookoła pili w przyjaznym takcie. Powiedziałem jej o swoim problemie wcześniej i chyba… chyba żałowałem?
Przestąpiliśmy próg Pont Street, żeby zaraz znaleźć się przy klatce schodowej. Późna godzina uśpiła wszystkich mieszkańców, pozostawiając naszą dwójkę samotnie w ciemności, momentami pobłyskującymi na twarzy światłami z latarni. Potrafiłem łatwo odnaleźć jej wzrok, przeczytać co chciała, choć teraz, kiedy ruchy były szybkie, urywane, jakby było jej zimno, co ani trochę przecież nie powinno mnie dziwić! Cholerny grudzień, a ona w sukience, bardzo odkrytej i ponętnej sukience. Nigdy nie powinienem jej takiej widzieć, bo wydawała się… wydawała się taka chętna do wszystkiego. Bałem się nietrzeźwości, a ku temu miałem porządne powody, które dotyczyły wykorzystywania dziewcząt, czyli tematu wręcz priorytetowego. Nie mogłem skrzywdzić Philippy. Nie w ten sposób. Nigdy. Byłem przerażony jak cholera, a ona złapała mnie za ręce i zaprowadziła na ścianę. Nawet nie próbowałem myśleć, co zamierzała zrobić, choć ta prośba wypowiedziana prosto do ucha sprawiała, że coś w środku mojego brzucha skręciło się nienaturalnie. Wydawało mi się, że moje zdolności metamorfomagiczne już nawet nie należą do mnie, choć walczyłem z tym, bo poczucie obowiązku wciąż leżało na mojej piersi. Tylko te ręce… drobne dłonie zaczęły przemieszczać się po moim ciele w zachęcie tak wielkiej, że jedyne czego potrzebowałem to jedno słowo, a ona podarowała pełne zdanie. Broda zniknęła, nos wydłużył się, szczęka bardziej wyostrzyła, włosy skróciły, a uszy nabrały konkretniejszego kształtu, podniósł się jeden centymetr, a nieco bardziej nabita sylwetka napięła spodnie i koszulę, na której bokach pojawiły się lekko wydatne boczki. Odnosiłem wrażenie, że od jakiegoś czasu ubywam na wadze, szczególnie w sylwetce, nie wiedziałem co na ten temat sądzić, po prostu przestawałem zwracać na to uwagę. Narzuta w postaci kompletu od spodni na szczęście była już wcześniej zdjęta i wciśnięta pod wolną pachę. Teraz już leżała na podłodze, nasiąkając wszystkim, co oferowali po sobie fajtłapowaci mieszkańcy z sitami zamiast rąk. W żadnym stopniu mi to nie przeszkadzało. Dualizm dwojakości myśli ponownie uderzył mnie piorunem. Chciałem odnaleźć te wargi, które obiecywały zbyt piękne rzeczy, kiedy nie była jeszcze świadoma wszystkiego… ponownie nić nienawiści przemknęła gdzieś w moim umyśle.
Rozmarzony wzrok piwnych tęczówek odebrał mi dech, bo w końcu mogłem na nią spojrzeć. Błyskające oczęta nawet w nocy były w stanie pokazać mi drogowskazem drogę, jaką należy podążać, tylko tym razem nie mogłem tak szybko i łatwo, ująłem w ręce, które dotychczas obejmowały ją swobodnie w talii, jej nadgarstki. Zaplotłem palce, żeby nie próbowała więcej kusić mnie dotykiem/ Nie mogła tak łatwo nade mną panować… pijana mogła zrobić jakąś głupotę, której kolejnego dnia pożałuje, a ja? Mogłem skazywać się na tak przyjemne, idylliczne wręcz katusze tylko musiałem być przezorny, że na następny dzień nie będzie zadowolona. Najbardziej liczyło się jej szczęście. Po jej głosie słyszałem tę kokieterię i choć pomyślałem, jak bardzo było to wszystko popieprzone, to poddałem się jej, pozwalając sobie na coś skrajnie głupiego. Impulsy czasem robiły rzeczy za mnie, szczególnie gdy wypowiadała moje imię w sposób, jakby było to ostatnim oddechem przed głębokim snem. Uwielbiałem przy niej zasypiać, choć w żadnym calu nie było to zgodne z tym, czego mnie uczono… starałem się zachowywać w tym wszystkim odpowiedni dystans. Miałem się przecież nią opiekować, ale teraz, kiedy tak rozprawiała o tym dachu i schodach wiedziałem, co należy zrobić. Nim zdążyła się spostrzec, pochyliłem się nieco bliżej jej szyi, zaraz podhaczając uda i dość swobodnie łapiąc ją pod pachą. Marynarka mogła zostać na podłodze, ona niekoniecznie. Już miałem ciepło jej ciała przy klatce piersiowej.
- Wniosę cię. – stwierdziłem tak zwyczajnie, bo wydawało mi się to adekwatne do wszystkiego. Mogłem ją zanieść, gdzie tylko chciała. Bez zbędnych pytań zacząłem kroczyć w kierunku piętra i kolejnego i jeszcze następnego, aż dotarłem przed znajome drzwi… i odchyliłem nieco głowę, szukając jakiejś podpowiedzi, czy miałem wędrować jeszcze w górę na dach, czy może dość już jej było wrażeń. Osobiście wolałem, żeby została po prostu blisko.
A co ukryłeś tam? Tam mam zaszytą wszywkę.
Chciałam odczynić urok. Wyzwolić go, zmazać kamuflaż. Ten sam, który nas łączył i ten sam, który teraz straszliwie mnie denerwował. Od Małego Jima się zaczęło, ale był przecież jeszcze jeden widok, inny, cieplejszy, bardziej znany. Nie miałam pewności, nie zamierzałam teraz licytować się sama ze sobą, prowadzić zawiłych kalkulacji jak pani Boyle ponad księgami rachunkowymi. Chciałam tylko… poddać się tej lekkości, która brała się z tego łaskotania w głowie, która nagliła ruchy i okazywała się niesamowitym doradcą. Nigdy się nie radziłam, nigdy nie pytałam innych, co powinnam robić. Starałam się iść sama ze sobą, zawsze dzielna i zawsze sama. Teraz on był. Od paru tygodni był, a ja wciągałam go coraz głębiej, poznając przy okazji siebie od nowa. Nigdy przecież nie miało mi się to przytrafić. Miałyśmy z Belviną przecież być we dwie. Bawić się jak te wyklęte ladacznice i psuć resztki dobrych obyczajów. A dziś wystroiłyśmy się jak na jakiś sabat arystokratów, miękkie tkaniny spływały po ciele, a oczy świeciły się tak, by już żadna wielka troska nie mogła ich oślepić. A oni dwaj czuwali, tak po prostu. Poszedł ze mną, chodził wszędzie tam, gdzie go potrzebowałam. Nie rozmywał się gdzieś w powietrzu, choć nasz początek zapowiadał zupełnie nie taką historię. Zaczynałam zapuszczać w nim korzenie, łapać się na bzdurnych ckliwościach, na poważnej śmiałości. Na uczuciach. No chodź.
A kiedy się przeobrażał, patrzyłam, jak kapitan na swój wyłowiony skarb. Jak syrena, której płetwa transmutowała się w nogi. Jak… To nie tak, że nie umiałam tego nazywać, to nie tak, że się bałam. Pewne rzeczy nie były dla mnie. Nigdy nie miały być przeznaczone. Pewne więzy nie mogły opętać się wokół łydek kogoś takiego jak ja. A jemu pozwalałam. Sama się owijałam wokół tych miodowych oczu i tego wpatrzonego we mnie serca. Widziałam. Nie gasł, choć tak trudno było po prostu oddać się temu wrażeniu. Nawet w tym stanie, choć teraz czułam, że granica jest już naprawdę cienka. Chciałam ją złamać. Wejść jeszcze bardziej w niego. Naprawdę rzadko się zatrzymywałam, choć od jakiegoś czasu częściej. Niektóry mogli to wyczuć. Belvina wiedziała. A Urien? Jak bardzo mnie już poznał? Przecież istniały tajemnice, które powinnam trzymać całkowicie w sobie. Bez światła, bez tlenu. Zamrożone, spetryfikowane, martwe.
Coś go męczyło, coś onieśmielało i to nawet nie teraz, kiedy postanowiłam zademonstrować potrzebę bliskości, wyrazić przynależność, z której zdawałam sobie sprawę, choć nie aż na tak głębokim poziomie. Po prostu miał zostać. Jak ta jedyna boja unosząca się na rozhulałym morzu. Jak kawałek nadziei, który nie był nigdy wcześniej tak bardzo na wyciągnięcie ręki. Gdy wrócił właściwy kształt, popatrzyłam głębiej. Zadowolona, trochę roześmiana. Bardziej owinęłam wokół niego ręce. Zmęczenie spychałam na daleki plan. Podobało mi się to, że byliśmy tutaj w mroku, że nasze mruknięcia rozciągały się w echo. Oddechy rozrywały nocną ciszę, ale nie było to coś, czym się teraz przejmowałam. Poddawał mi się, a ja lubiłam górować. Lubiłam, gdy rzeczy działy się po mojej myśli. I grymas odbił się od obskurnej ściany, kiedy tylko pojmał moje dłonie. Tysiące myśli w ułamku sekundy przefrunęło między naszymi spojrzeniami. Odciął mi drogę, a potem… sam się nią stał.
Ciało pozwoliło na chwyt. Był silny, a z boku wydawał się dość niepozorny. Uniósł mnie, a ja wczepiłam się w jego ramiona mocno, gwałtownie, z namiastką jakiegoś takiego niedoczekania. Rozdrażnił mnie ciszą, ale natychmiast ugłaskał obietnicą. Owinęłam dłonie wokół jego szyi, wcisnęłam głowę przy ciele, którego zapach zdążyłam już zapisać w pamięci. – Znasz drogę – stwierdziłam zupełnie głupio. Przy ostatniej głosce uśmiechnęłam się i zatopiłam usta gdzieś na jego ramieniu. Pod przymkniętymi oczami widziałam rude smugi. Chciałam, by wybrał, by wiedział, że ufam jego propozycji – jakakolwiek ona będzie. – Zgubiłeś ubranie – mój pomruk dotarł do niego gdzieś w połowie trasy. Zorientowałam się dość późno. Musiałam przygryźć usta, by nie poprowadzić tych słów dalej. Mógłbyś zgubić go więcej. Dlaczego miałam opory? Dlaczego nie robiłam tego, co działało zawsze? Nie chciałam go tracić, choć po tych drinkach pewne mury stały się niematerialne, tak łatwe do przekroczenia. Wystarczyło tylko wychylić się i to zrobić. Dokąd szliśmy? Przystanął. Dalej można było iść tylko na ten dach. Wyżej były kominy portowych fabryk, a potem granatowe niebo, które podejrzałam już, kiedy wracaliśmy z Czarta. Popatrzyłam mu w oczy. Poszukałam wskazówki, ale nie nadeszła. – Tylko mnie nie zgub… – pękłam jednak, kontynuując nieco uwodzicielsko. Nieco. Pantofle zastukały w podłogę, wyplątałam się z jego objęć i zakołysałam już na własnych nogach. Drzwi ustąpiły. Zaskrzypiały okrutnie, rwąc na strzępy miłe sny sąsiadów. Nie o tym jednak wtedy myślałam. Nochal przypałętał się pod nogi, a ja obróciłam się, by mieć pewność, że wszedł razem ze mną. Wciąż mogliśmy wejść przez balkon. Zrzuciłam płaszcz i zsunęłam buty. Znajome kąty przywitały mnie jakby nigdy nic. Jak bardzo musiałam go kusić, by poszedł za mną? Jim. Urien. On. Milczący teraz, pociągający mnie coraz bardziej swą tajemnicą. Napiłabym się, ale nie mogłam, kiedy on nie mógł. To nie miało sensu. – Może kiedy indziej ten dach… – przyznałam, już zmierzając w jego stronę, kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi. Bo wszedł, prawda? – Mam nadzieje, że nigdzie się nie wybierasz – zakomunikowałam przyjemnie, ale moja brew wystrzeliła do góry. Ostrzegawczo. Groźba istniała, ale gdzieś na dnie tego głosu. Odszukałam jego dłonie, chwyciłam i pociągnęłam w swoją stronę. Do domu.
Chciałam odczynić urok. Wyzwolić go, zmazać kamuflaż. Ten sam, który nas łączył i ten sam, który teraz straszliwie mnie denerwował. Od Małego Jima się zaczęło, ale był przecież jeszcze jeden widok, inny, cieplejszy, bardziej znany. Nie miałam pewności, nie zamierzałam teraz licytować się sama ze sobą, prowadzić zawiłych kalkulacji jak pani Boyle ponad księgami rachunkowymi. Chciałam tylko… poddać się tej lekkości, która brała się z tego łaskotania w głowie, która nagliła ruchy i okazywała się niesamowitym doradcą. Nigdy się nie radziłam, nigdy nie pytałam innych, co powinnam robić. Starałam się iść sama ze sobą, zawsze dzielna i zawsze sama. Teraz on był. Od paru tygodni był, a ja wciągałam go coraz głębiej, poznając przy okazji siebie od nowa. Nigdy przecież nie miało mi się to przytrafić. Miałyśmy z Belviną przecież być we dwie. Bawić się jak te wyklęte ladacznice i psuć resztki dobrych obyczajów. A dziś wystroiłyśmy się jak na jakiś sabat arystokratów, miękkie tkaniny spływały po ciele, a oczy świeciły się tak, by już żadna wielka troska nie mogła ich oślepić. A oni dwaj czuwali, tak po prostu. Poszedł ze mną, chodził wszędzie tam, gdzie go potrzebowałam. Nie rozmywał się gdzieś w powietrzu, choć nasz początek zapowiadał zupełnie nie taką historię. Zaczynałam zapuszczać w nim korzenie, łapać się na bzdurnych ckliwościach, na poważnej śmiałości. Na uczuciach. No chodź.
A kiedy się przeobrażał, patrzyłam, jak kapitan na swój wyłowiony skarb. Jak syrena, której płetwa transmutowała się w nogi. Jak… To nie tak, że nie umiałam tego nazywać, to nie tak, że się bałam. Pewne rzeczy nie były dla mnie. Nigdy nie miały być przeznaczone. Pewne więzy nie mogły opętać się wokół łydek kogoś takiego jak ja. A jemu pozwalałam. Sama się owijałam wokół tych miodowych oczu i tego wpatrzonego we mnie serca. Widziałam. Nie gasł, choć tak trudno było po prostu oddać się temu wrażeniu. Nawet w tym stanie, choć teraz czułam, że granica jest już naprawdę cienka. Chciałam ją złamać. Wejść jeszcze bardziej w niego. Naprawdę rzadko się zatrzymywałam, choć od jakiegoś czasu częściej. Niektóry mogli to wyczuć. Belvina wiedziała. A Urien? Jak bardzo mnie już poznał? Przecież istniały tajemnice, które powinnam trzymać całkowicie w sobie. Bez światła, bez tlenu. Zamrożone, spetryfikowane, martwe.
Coś go męczyło, coś onieśmielało i to nawet nie teraz, kiedy postanowiłam zademonstrować potrzebę bliskości, wyrazić przynależność, z której zdawałam sobie sprawę, choć nie aż na tak głębokim poziomie. Po prostu miał zostać. Jak ta jedyna boja unosząca się na rozhulałym morzu. Jak kawałek nadziei, który nie był nigdy wcześniej tak bardzo na wyciągnięcie ręki. Gdy wrócił właściwy kształt, popatrzyłam głębiej. Zadowolona, trochę roześmiana. Bardziej owinęłam wokół niego ręce. Zmęczenie spychałam na daleki plan. Podobało mi się to, że byliśmy tutaj w mroku, że nasze mruknięcia rozciągały się w echo. Oddechy rozrywały nocną ciszę, ale nie było to coś, czym się teraz przejmowałam. Poddawał mi się, a ja lubiłam górować. Lubiłam, gdy rzeczy działy się po mojej myśli. I grymas odbił się od obskurnej ściany, kiedy tylko pojmał moje dłonie. Tysiące myśli w ułamku sekundy przefrunęło między naszymi spojrzeniami. Odciął mi drogę, a potem… sam się nią stał.
Ciało pozwoliło na chwyt. Był silny, a z boku wydawał się dość niepozorny. Uniósł mnie, a ja wczepiłam się w jego ramiona mocno, gwałtownie, z namiastką jakiegoś takiego niedoczekania. Rozdrażnił mnie ciszą, ale natychmiast ugłaskał obietnicą. Owinęłam dłonie wokół jego szyi, wcisnęłam głowę przy ciele, którego zapach zdążyłam już zapisać w pamięci. – Znasz drogę – stwierdziłam zupełnie głupio. Przy ostatniej głosce uśmiechnęłam się i zatopiłam usta gdzieś na jego ramieniu. Pod przymkniętymi oczami widziałam rude smugi. Chciałam, by wybrał, by wiedział, że ufam jego propozycji – jakakolwiek ona będzie. – Zgubiłeś ubranie – mój pomruk dotarł do niego gdzieś w połowie trasy. Zorientowałam się dość późno. Musiałam przygryźć usta, by nie poprowadzić tych słów dalej. Mógłbyś zgubić go więcej. Dlaczego miałam opory? Dlaczego nie robiłam tego, co działało zawsze? Nie chciałam go tracić, choć po tych drinkach pewne mury stały się niematerialne, tak łatwe do przekroczenia. Wystarczyło tylko wychylić się i to zrobić. Dokąd szliśmy? Przystanął. Dalej można było iść tylko na ten dach. Wyżej były kominy portowych fabryk, a potem granatowe niebo, które podejrzałam już, kiedy wracaliśmy z Czarta. Popatrzyłam mu w oczy. Poszukałam wskazówki, ale nie nadeszła. – Tylko mnie nie zgub… – pękłam jednak, kontynuując nieco uwodzicielsko. Nieco. Pantofle zastukały w podłogę, wyplątałam się z jego objęć i zakołysałam już na własnych nogach. Drzwi ustąpiły. Zaskrzypiały okrutnie, rwąc na strzępy miłe sny sąsiadów. Nie o tym jednak wtedy myślałam. Nochal przypałętał się pod nogi, a ja obróciłam się, by mieć pewność, że wszedł razem ze mną. Wciąż mogliśmy wejść przez balkon. Zrzuciłam płaszcz i zsunęłam buty. Znajome kąty przywitały mnie jakby nigdy nic. Jak bardzo musiałam go kusić, by poszedł za mną? Jim. Urien. On. Milczący teraz, pociągający mnie coraz bardziej swą tajemnicą. Napiłabym się, ale nie mogłam, kiedy on nie mógł. To nie miało sensu. – Może kiedy indziej ten dach… – przyznałam, już zmierzając w jego stronę, kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi. Bo wszedł, prawda? – Mam nadzieje, że nigdzie się nie wybierasz – zakomunikowałam przyjemnie, ale moja brew wystrzeliła do góry. Ostrzegawczo. Groźba istniała, ale gdzieś na dnie tego głosu. Odszukałam jego dłonie, chwyciłam i pociągnęłam w swoją stronę. Do domu.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Przed wejściem
Szybka odpowiedź